Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki Jana Duklana Ochockiego. Tom 2: z pozostałych po nim rękopismów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki Jana Duklana Ochockiego. Tom 2: z pozostałych po nim rękopismów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 433 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. LWÓW.

Za­jeż­dżam na sta­cye pocz­to­wą w Pia­skach pod Lu­bli­nem do­syć rano, i wy­sia­da­jąc, wi­dzę ka­ry­ol­kę, a za nią wó­zek szmir­gel­to­wy, na któ­ry prze­pa­ko­wu­ją rze­czy z dru­giej pocz­to­wej brycz­ki; wcho­dzę do go­ścin­ne­go po­ko­ju i za­sta­ję damę mło­dą jesz­cze, przy­stoj­ną, dość pięk­nie i sta­ran­nie, choć po po­dróż­ne­mu ubra­ną, pi­ją­cą cze­ko­la­dę. Ja tak­że choć w dro­dze, nie­źle wy­glą­da­łem, bom za­wsze lu­bił koło sie­bie po­kaź­ność i po­rzą­dek; skło­ni­łem się da­mie i ob­ró­ciw­szy do pocz­t­mej­stra, za­wo­ła­łem z re­zo­nem:

– Mo­ści se­kre­ta­rzu 1), pro­szę tak­że o cze­ko­la­dę.

– To cze­ko­la­da pani, rzekł mi wska­zu­jąc damę, moja wy­szła, dziś się do­pie­ro świe­żej spo­dzie­wam z Lu­bli­na.

– Pro­szę pana na moją, ode­zwa­ła się nie­zna­jo­ma bar­dzo grzecz­nie, i na­tych­miast ka­mer­dy­ne­ro­wi zro­bić ka­za­ła.

Tym­cza­sem wda­li­śmy się w roz­mo­wę; po­wie­dzia­łem moje na­zwi­sko i że z War­sza­wy na Ruś jadę, py­ta­jąc na­wza­jem, do­kąd pani się uda­je?

– Do Lwo­wa, od­po­wie­dzia­ła.

Była to ge­ne­ra­ło­wa M…..Ra­fa­ło­wi­czów­na z domu. Roz­mo­wa po­czę­ta chłod­no, wkrót­ce się o- -

1) Pocz­t­mej­stro­wie za cza­sów na­szych byli sta­no­wie­ni za przy­wi­le­ja­mi kró­lów i ty­tu­ło­wa­no ich se­kre­ta­rza­mi Jego kró­lew­skiej mo­ści; byli to po­spo­li­cie szlach­ta ma­jęt­na, trzy­ma­ją­cy o swo­im kosz­cie ko­nie i po­rząd­nie utrzy­mu­ją­cy też sta­cye pocz­to­we. Wszyst­kie­go u nich za­wsze do­stać było moż­na, jeść, pić, po­ko­je dla prze­jeż­dża­ją­cych wy­bor­ne, wy­go­dy ja­kich za­żą­da­li; nie wstrzy­my­wa­no nig­dy pa­sa­że­rów pod żad­nym po­zo­rem, za­przę­ga­no na ski­nie­nie. Cena za milę od ko­nia z War­sza­wy do Kra­ko­wa, Po­zna­nia, Wil­na i do Ło­kacz, była dwa zło­te, na calą Ruś po zło­te­mu gro­szy pięt­na­ście. (P. A.)

ży­wi­ła; wtem ko­nie za­przę­żo­no i dano znać, że go­to­we; czas był prze­ślicz­ny, cie­pło jak w maju; wsia­da­jąc, ka­za­ła spu­ścić ka­ry­ol­kę.

Po­wie­dzia­łem, że za­zdrosz­czę jej tego, bo ko­czy­ka mego spu­ścic nie było moż­na.

– A więc pro­szę, sia­daj pan ze mną; moja pan­na po­je­dzie w jego ko­czy­ku.

Jesz­cze nie do­koń­czy­ła za­pro­sze­nia, a już ja… sie­dzia­łem w ka­ry­ol­ce. Je­cha­li­śmy tak do Kra­sne­go Sta­wu, w któ­rym już nie­pro­szo­ny umie­ści­łem się zno­wu w ka­ry­ol­ce.

– Znasz pan Lwów? po­czę­ła py­tać pani ge­ne­ra­ło­wa.

– Nie­by­łem tam nig­dy, od­po­wie­dzia­łem, choć zdaw­na tego so­bie ży­czę.

Po­czę­ła mi za­chwa­lać to mia­sto, ale gdy­śmy się naj­le­piej po­zna­wa­li, zbli­żył się punkt ro­zej­ścia trak­tów, w lewo na Ruś, w pra­wo na Za­mość do Lwo­wa.

Sta­nął pocz­ty­lion, wy­sia­dłem… po­czą­łem że­gnać i kil­ka mi­nut prze­cią­gną­łem po­że­gna­nie.

– Ża­łu­ję bar­dzo, rze­kłem, że tak miłą zro­biw­szy zna­jo­mość, tak pręd­ko po­rzu­cać ją mu­szę i że­gnać.

– No, to kie­dy panu żal, sia­daj i jedź ze mną do Lwo­wa! za­wo­ła­ła z uśmie­cham.

Nie da­łem so­bie mó­wić dwa razy i zno­wu wsia­dłem do ka­ry­ol­ki.

Szał mnie ja­kiś opa­no­wał; opusz­cza­łem kon­trak­ty, ode­bra­nie mo­ich pen­syj, za­ła­twie­nie in­te­re­sów ojca; szczę­ściem jesz­cze, że nie było w tym roku żad­nych czyn­no­ści pana wo­je­wo­dy; ale ja­kie­go to głup­stwa mło­dy i za­pa­lo­ny roz­trze­pa­niec nie zro­bi, gdy mu w gło­wie za­świ­ta.

Pu­ści­łem się tedy do Lwo­wa. Czas był prze­ślicz­ny, to­wa­rzy­stwo miłe i żad­ną nie­skrę­po­wa­ne ety­kie­tą, po­ło­że­nie moje cał­kiem swo­bod­ne i czy­ste, bom się w pani ge­ne­ra­ło­wej ko­chać nie my­ślał, ale mnie przy­wią­zy­wa­ła roz­mo­wą, ukła­dem i wdzię­kiem nie­opi­sa­nym, umie­jąc za­wsze utrzy­mać zda­le­ka i win­ne tyl­ko wzbu­dza­jąc usza­no­wa­nie. Takt w tem mia­ła nie­po­spo­li­ty, a to­wa­rzy­stwo jej nad­zwy­czaj było przy­jem­ne.

W Bro­dach prze­by­li­śmy ko­mo­rę, ale się nas nikt ani spy­tał o pasz­por­ta, rów­nie jak w Ra­dzi­wił­ło­wie; każ­dy tak wów­czas prze­jeż­dżał gra­ni­cę, jak­by mie­dzę dzie­lą­cą go od są­sia­da, szu­ka­no tyl­ko ty­tu­niu i ta­ba­ki.

Za­je­cha­li­śmy wresz­cie do Lwo­wa, ro­zu­mie się prze­siadł­szy do swo­ich po­wo­zów; pani ge­ne­ra­ło­wa za­je­cha­ła do krew­ne­go swe­go, pana Tu­ma­no­wie­za, któ­re­go brat był or­miań­skim ar­cy­bi­sku­pem lwow­skim; ja sta­ną­łem w obe­rży.

Na­za­jutrz do­pie­ro od­da­łem ce­re­mo­nial­ną wi­zy­tę pani M…… któ­ra mnie za­po­zna­ła z go­spo­dar­stwem; miesz­ka­li ci pań­stwo w ogrom­nej ka­mie­ni­cy, po­ło­żo­nej w ryn­ku; dla je­ne­ra­łów ej był osob­ny apar­ta­ment, zło­żo­ny z czte­rech po­ko­jów, w któ­rym go­ści swych przyj­mo­wać mo­gła.

Wy­szu­ka­łem za­raz mego krew­ne­go, Hi­la­re­go Sie­mia­now­skie­go, kon­sy­lia­rza dwo­ru Jego ce­sar­skiej mo­ści, któ­ry na­ten­czas za­sia­dał w try­bu­na­le lwow­skim; łą­czy­ła nas kol­li­ga­cya, bo ciot­ka jego ro­dzo­na była mat­ką stry­ja mego opa­ta. Ten, po­znaw­szy się ze mną, za­pro­sił mnie za­raz, abym się do nie­go prze­niósł na kwa­te­rę; miał bo­wiem w ka­mie­ni­cy, w któ­rej stał, całe pię­tro na­ję­te; mu­sia­łem się prze­pro­wa­dzić do nie­go. Nad­je­chał też wkrót­ce brat jego ro­dzo­ny, Eu­ze­bii, któ­ry w pol­skiej służ­bie był po­rucz­ni­kiem w re­gi­men­cie sta­ro­sty Szcze­rzew­skie­go; we­so­ły rów­nie jak Hi­la­ry, rów­nie jak on miły i grzecz­ny, miał zna­jo­mo­ści z ca­łym Lwo­wem i wpro­wa­dzał mnie wszę­dzie.

Mo­ty­lo­wa­li­śmy z nim ra­zem, że uży­ję tego wy­ra­zu. Świę­ta ob­cho­dzo­no i świet­nie i we­so­ło, ale mnie gry­zło przy­po­mnie­nie kon­trak­tów i roz­ka­zu ojca, z któ­rym żar­to­wać nie było moż­na, i dni parę po­świę­ci­łem espe­dy­cy­om do Dub­na, przy nad­cho­dzą­cych ter­mi­nach.

Na­pi­sa­łem do pana Bu­ka­ra sę­dzie­go i do mo­je­go stry­ja, wy­ma­wia­jąc się, że dla waż­nych spraw mu­sia­łem zje­chać do Lwo­wa i za­trzy­mać się dłu­żej nad spo­dzie­wa­nie. Osob­no wy­sła­łem list do Mar­ci­na Bu­ka­ra, z tem, iżby je­śli przyj­dzie pi­smo od mego ojca roz­pie­czę­to­wał je, i speł­nił jego roz­ka­zy, i po­od­bie­rał moje pen­sye, na co do­łą­czy­łem umo­co­wa­nie. Wy­pra­wi­łem z tem szta­fe­tę do Dub­na, pro­sząc o re­la­cyę z kon­trak­tów, a obie­cu­jąc nie­chyb­nie sta­wić się na imie­ni­ny jego mat­ki, na osiem­na­sty lu­te­go.

Spo­koj­niej­szy nie­co, choć nie ze wszyst­kiem w zgo­dzie z su­mie­niem, wy­rzu­ca­ją­cem mi pło­chość moją, pu­ści­łem się za­mknąw­szy oczy w bez­den­ną ot­chłań za­ba­wy. Cza­sem po dni kil­ka nie by­wa­łem u pani ge­ne­ra­ło­wej M… za co mnie ła­ja­no, bo ge­ne­ra­ło­wa wzię­ła na­de­mną opie­kę i trzy­ma­ła z góry; ale nie zwa­ża­jąc na re­flek­syę, ko­cha­łem się, umi­zga­łem, gra­łem w kar­ty bar­dzo ja­koś szczę­śli­wie, i z tego po­wo­du nie ża­ło­wa­łem so­bie ani na spra­wun­ki, ani na ży­cie. Na­de­szły Lwow­skie kon­trak­ty. Słusz­nie to mia­sto mia­ło opi­nię do­syć wol­nych oby­cza­jów; w isto­cie sa­mej pa­no­wa­ła tu da­le­ko więk­sza niż gdzie­in­dziej u nas swo­bo­da, dla mło­de­go była to po­nę­tą wiel­ka i nie­bez­piecz­na.

Przed świę­ta­mi jesz­cze przy­po­mnia­łem so­bie, że stryj mój opat miał we Lwo­wie ro­dzo­ną sio­strę, za­kon­ni­cę w klasz­to­rze Wszyst­kich Świę­tych; wy­pa­da­ło mi być u niej, po­wie­dzia­łem o tem Sie­mia­now­skim.

– Do­brze się to skła­da, od­po­wie­dzie­li, wła­śnie i my tam mamy ro­dzo­ną sio­strę na wy­cho­wa­niu.

Ta­kim spo­so­bem po­szli­śmy za­raz i po­zna­łem pan­nę Igna­cyę, ro­dzo­ną sio­strę mo­je­go do­bro­czyń­cy opa­ta; bra­cia tak­że pro­si­li, żeby się wi­dzieć mo­gli ze swo­ją Fau­styn­ką, któ­rą świec­ka och­mi­strzy­ni przy­pro­wa­dzi­ła do kra­tek.

Było to ślicz­ne dziec­ko, może lat trzy­na­ście mieć mo­gą­ce, ale tak bo­jaź­li­we i po za­kon­ne­mu nie­śmia­łe, że na py­ta­nia jak za­krwa­wio­na od­po­wia­da­ła, pło­mie­nie­jąc. By­wa­łem po­tem u pan­ny Igna­cyi dość czę­sto, i pod po­zo­rem że to jej brat przy­słał, ofia­ro­wa­łem od nie­go pięt­na­ście du­ka­tów, że zaś za­wsze ze mną, któ­ry z Sie­mia­now­skich przy­cho­dził, wy­wo­ły­wa­no i Fau­styn­kę, a ja przy­słu­gi­wa­łem się im ja­kie­miś ła­ko­cia­mi i spe­cy­ali­ka­mi; nig­dy mi jed­nak na myśl nic przy­szło na­wet, żeby te dziec­ko za lat dwa żoną moją być mia­ło.

Nad­je­cha­ła po­tem pani Ja­ko­now­ska, sio­stra Sie­mia­now­skich, któ­ra prze­ciw­ko woli fa­mi­lii, przed laty dwó­ma po­szła za mąż, a te­raz z mę­żem zo­sta­wa­ła na ła­sce opa­ta, któ­ry im dał rząd klu­cza Szepc­lic­kie­go; ta i po pro­cent od swe­go po­sa­gu i po sio­strę Fau­styn­kę przy­by­ła, gdyż opat obie­cy­wał, je­śli jej się tra­fi par­tya, do­po­módz ze swo­jej stro­ny. Pani Ja­ko­now­ska sta­ła w jed­nym domu z nami, ale jaja le­d­wie trze­cie­go dnia wi­dy­wa­łem, za­trud­nio­ny Bóg wie czem, in­tryż­ka­mi mi­ło­śne­mi, kar­ta­mi i hu­lan­ką sza­lo­ną. Ode­bra­no Fau­styn­kę z klasz­to­ru, choć pan­na Igna – eya we łzach to­nę­ła przy roz­sta­niu, co na­za­jutrz po­no­wi­ło się, gdy pani Ja­ko­now­skiej od­jeż­dżać przy­szło. Ofia­ro­wa­łem na od­jezd­nem Fau­styn­ce spo­re pu­dło róż­nych fa­ta­ła­szek i przy­smacz­ków, a pan­na Igna­cya na­pi­sa­ła przez nią do opa­ta, za­pew­ne dzię­ku­jąc mu za przy­sła­nie prze­zem­nie pięt­na­stu du­ka­tów, bo mi opat póź­niej w cza­sie sej­mi­ków ser­decz­ną za to, żem ser­cu jego do­go­dził, wy­nu­rzał wdzięcz­ność.

Zbli­żył się na­resz­cie czas ko­niecz­ne­go wy­jaz­du: skoń­czy­ły się kon­trak­ty Lwow­skie, trze­ba było po­że­gnać do­brych zna­jo­mych, a na­przód pa­nią M….., któ­ra mi po­zwo­li­ła by­wać u sie­bie w War­sza­wie, a dla któ­rej, po­wta­rzam, żad­ne­go in­ne­go uczu­cia prócz naj­go­ręt­szej przy­jaź­ni z usza­no­wa­niem po­łą­czo­nej, nie mia­łem; po­tem pa­nią D. D. ostat­nią lwow­ską mi­łość moją, wresz­cie pan­nę Igna­cyc, któ­rą za­wsze z sza­cun­kiem i przy­chyl­no­ścią uwa­ża­łem i po­tra­fi­łem so­bie po­zy­skać jej wzglę­dy. Pła­ka­ła jesz­cze nad od­jaz­dem Fau­styn­ki, nie mo­gąc się wy­chwa­lić ła­god­no­ści jej cha­rak­te­ru, do­bro­ci i szczę­śli­we­go uspo­so­bie­nia, któ­re jej uła­twia­ło wszyst­kie cno­ty.

– Gdy­by Bóg ra­czył mo­dlitw mo­ich wy­słu­chać, rze­kła, was dwo­je, któ­rych naj­ży­wiej ko­cham, by­li­by­ście z sobą po­łą­cze­ni i szczę­śli­wi!

Syt i prze­sy­co­ny za­ba­wa­mi ro­skosz­ne­mi i zbyt­kiem wszel­kie­go ro­dza­ju, któ­re­go tu za­kosz­to­wa­łem, od­jeż­dża­łem ze Lwo­wa po­dob­ny do char­ta, zgo­nio­ne­go w polu i nie mo­gą­ce­go się już ru­szyć do naj­ła­kom­szej zwie­rzy­ny, choć­by mu ta na no­sie usia­dła.

Przed wy­jaz­dem jesz­cze ode­bra­łem z Dub­na szta­fe­tę do­no­szą­cą mi, że tam in­te­re­sa szczę­śli­wie się za­ła­twi­ły, moje ka­pi­tu­la­cje po­od­bie­ra­no wszyst­kie, sum­ma oj­cow­ska pod­nie­sio­na od ban­kie­ra z pią­te­go pro­cen­tu, we­dle woli jego, na szó­stym umiesz­czo­na zo­sta­ła u sę­dzie­go Bu­ka­ra,

Eu­ze­bie­mu Sie­mia­now­skie­mu wy­cho­dził urlop, pułk jego stał w Po­zna­nui do­tąd, wy­je­cha­li­śmy więc ra­zem do Bro­dów, do­kąd nas i Hi­la­ry prze­pro­wa­dził, a na roz­jezd­ne­ro, za­rę­cza­jąc so­bie przy­jaźń do­zgon­ną, spi­li­śmy się po pol­sku.

Na­bra­łem mnó­stwo róż­nych pre­zen­ci­ków ze Lwo­wa, dla krew­nych, zna­jo­mych i do­bro­dzie­jów, mię­dzy in­ne­mi dla pana wo­je­wo­dy ku­pi­łem za siedm du­ka­tów, bar­dzo pięk­ny kie­lich krysz­ta­ło­wy, in­nych drob­no­stek nie mało, ale też gdym zaj­rzał do wor­ka, zna­la­złem go bar­dzo schu­dzo­nym, na dnie jego spo­czy­wa­ło już tyl­ko trzy­dzie­ści pięć ostat­nich ob­rącz­ko­wych.

Do­syć się dro­go opła­ci­ły te lwow­skie ro­sko­sze, alem wów­czas nie ża­ło­wał tego.II. SEJ­MI­KI 1791 ROKU.

Dru­gie­go dnia z Bro­dów, sta­ną­łem w Ła­bu­niu, a uła­twiw­szy tu po­le­ce­nia pana wo­je­wo­dy, sta­wi­łem się rano, w sani dzień imie­nin pani Bu­ka­ro­wej, któ­rej ka­re­tę na wią­za­nie przy­pro­wa­dzi­łem, nie­za­po­mniaw­szy ode­brać i mo­je­go ślicz­ne­go ko­czy­ka, dla umiesz­cze­nia tym­cza­so­wo w Ja­nusz­po­lu. Za­sta­łem tu zjazd ogrom­ny, przy­by­li An­to­ni i Bar­tło­miej Gi­życ­cy, z któ­rych wi­dze­nia nie­zmier­nie rad by­łem. Bar­tło­miej świe­żu­teń­ko przy­je­chał z War­sza­wy, z li­sta­mi i po­le­ce­nia­mi do róż­nych osób ty­czą­ce­mi się przy­szłych sej­mi­ków; An­to­ni chciał tak­że do nich czyn­nie na­le­żeć i wy­bie­rał się dzia­łać z za­pa­łem, do cze­go i mnie we­zwa­li, a od­mó­wić nie było ra­cyi.

Ba­wi­li­śmy się jak nie moż­na le­piej i we­se­lej, zwy­czaj­nie jak w Ja­nusz­po­lu, star­si po­li­ty­ku­jąc trzy­ma­li za elek­cya, a my choć prze­ciw­ni nie prze­czy­li­śmy im, aby nie za­pa­lać kon­tro­wer­syi, i mil­cze­li­śmy, uło­żyw­szy się o to z sobą po ci­chu.

Z Hań­skie­mi była zno­wu pan­na Gna­tow­ska, któ­ra wy­da­ła mi się te­raz ład­niej­szą; w isto­cie na­bra­ła ja­koś pre­zen­cji i do­brej ma­nie­ry, przy­po­mnia­ły się daw­niej sma­lo­ne do niej cho­lew­ki. Oj­ciec mój, któ­ry też był z żoną w Ja­nusz­po­lu, chciał mnie kar­cić, żem w Dub­nie nie sta­wił się na kon­trak­ty, alem się wy­mó­wił po­le­ce­nia­mi do Lwo­wa od pana wo­je­wo­dy, i to usta za­mknę­ło.

– Kie­dy tak, rzekł, do­brześ zro­bił, ale moje spra­wun­ki po­szły w za­po­mnie­nie…

Gi­życ­cy oba od­je­cha­li na­za­jutrz dniem już po balu, wziąw­szy sło­wo ode­mnie, że po­ju­trze będę w Mo­łocz­kach z Mar­ci­nem Bu­ka­rem i sej­mi­ków nie od­stą­pię.

Od sta­re­go Bu­ka­ra, pie­nią­dze moje z pen­syi na­leż­ne, po­od­bie­ra­łem za­pie­czę­to­wa­ne; cały dzień mu­sia­łem mu opo­wia­dać o in­te­re­sie pana woje – wody z Po­toc­kim, ho choć na pro­win­cyi wie­dzie­li, ze Prot ki­jow­skim wo­je­wo­dą, szcze­gó­ły ich żad­ne nie do­szły.

Po­je­cha­łem z Ja­nusz­po­la z Mar­ci­nem Bu­ka­rem do Mo­ło­czek, i za­raz po­czę­li­śmy się na­ra­dzać o środ­kach przed­się­wziąć się ma­ją­cych, aby An­to­nie­go Gi­życ­kie­go wy­bra­no mar­szał­kiem sej­mi­ko­wym, ale on na pierw­sze sło­wo za­wo­łał, że nie może.

– Ja­nusz Iliń­ski był u mnie… do­dał, i oświad­czył mi, że chce być mar­szał­kiem, a ja da­łem już sło­wo, że mu będę po­ma­gał; że zaś ko­men­da w Ży­to­mie­rzu bę­dzie przy nim, po­trze­ba żeby i mar­szał­kiem zo­stał.

Z ser­ca zgo­dzi­li­śmy się na to. Szła po­tem rzecz o as­se­so­rów, któ­rych po­trze­ba było sze­ściu, po dwóch z każ­de­go po­wia­tu; tych za­raz uło­ży­li­śmy w na­stę­pu­ją­cy spo­sób: An­to­ni Gi­życ­ki i Mar­cin Bu­kar z ży­to­mier­skie­go; Ja­kób Pau­sza i ja z owruc­kie­go: Flo­ry­an i Jan Za­le­ski z ki­jow­skie­go.

Gdy na­tem sta­nę­ło, po­sła­li­śmy na­tych­miast po Pau­szę, któ­re­go fa­mi­li­ja mia­ła wpływ wiel­ki na po­wiat Owruc­ki, zkąd spo­dzie­wa­li­śmy się mnó­stwa szlach­ty; po­tem po Jana i Flo­ry­ana Za­le­skich, a panu Ja­nu­szo­wi Iliń­skie­mu, ge­ne­rał-in­spek­to­ro­wi, da­li­śmy znać tak­że. Przy­je­chał za­raz do Mo­ło­czek, roz­pa­trzył plan nasz i przy­stał na wszyst­ko, a co zby­ło nam cza­su przed sej­mi­ka­mi, albo sami lub przez sub­or­dy­no­wa­ne oso­by, obie­ga­li­śmy dwo­ry.

Ja nie odłą­czy­łem się od Gi­życ­kich; tym­cza­sem po­pchnę­li­śmy do Ży­to­mie­rza, dla za­ję­cia stan­cyi, tak, że­by­śmy wszy­scy ra­zem po­mie­ścić się mo­gli, a Bar­tło­miej Gi­życ­ki po­wiózł or­dy­nans od Ko­mis­syi woj­sko­wej, do Nie­mi­ro­wa, do Ko­ściusz­ki, i zwi­nąw­szy się trze­cie­go dnia po­wró­cił.

Sku­tek tego or­dy­nan­su za­raz zo­ba­czy­my w Ży­to­mie­rzu.

Za­ję­to dla nas kwa­te­rę w klasz­to­rze Ber­nar­dyń­skim na dole, cały gmach z re­fek­ta­rzem, w któ­rym nie­co przed­tem od­pra­wia­ło się na­bo­żeń­stwo, tak­że je­den rząd celi na gó­rze, rów­no z salą i ko­ry­ta­rzem. Szły nie­prze­rwa­nym sze­re­giem pod­wo­dy z Mo­łe­czek, z Kra­sno­po­la, Ju­nusz­po­la, z No­we­go­po­la od Pau­szy, z le­gu­mi­na­mi, kre­den­sa­mi, ku­cha­rza­mi, wód­ka­mi i t… p. Pa­no­wie Za­le­scy tak­że do­sta­wi­li wiel­ką ilość za­pa­sów – na wina, stan­cya i inne wy­dat­ki zro­bi­li­śmy wszy­scy skład­kę po ośm­dzie­siąt du­ka­tów, a ko­mi­sarz pani cho­rą­ży­nej Gi­życ­kiej peł­nił obo­wią­zek mar­szał­ka dwo­ru.

Trze­ma tedy dnia­mi przed sej­mi­ka­mi i my przy­by­li­śmy do Ży­to­mie­rza; zje­chał tak­że pan Po­toc­ki wo­je­wo­da nowy i sta­nął we dwo­rze bi­sku­pim koło ka­te­dry, i pan Iliń­ski, któ­ry się umie­ścił w ka­mie­ni­cy Le­wan­dow­skie­go, gdzie póź­niej była Izba skar­bo­wa.

Po­je­cha­li­śmy do pana wo­je­wo­dy, któ­ry so­bie ukła­dał na mar­szał­ka pana Igna­ce­go Cho­jec­kie­go, świe­żo przez się in­stal­lo­wa­ne­go na po­dwo­je­wo­dzie­go, ale­śmy mu grzecz­nie od­po­wie­dzie­li, z usza­no­wa­niem naj­więk­szem, że pan ge­ne­rał Iliń­ski ten obo­wią­zek przyj­mu­je na sie­bie, i na­tem sta­nę­ło.

Na­za­jutrz rano sam po­je­cha­łem do pana wo­je­wo­dy, i roz­ma­wia­li­śmy dłu­go, bo suk­ces­sya tro­nu o któ­rą szło głów­nie, była waż­nym przed­mio­tem. Po­wie­dzia­łem mu jak sto­imy, wy­li­czy­łem ilu nas jest; że na cze­le pan An­to­ni Gi­życ­ki i całą siłą po­pie­rać my­śli­my pro­jekt sej­mo­wy, a wie­dząc, że i on za­tem, do­da­łem, że się z nim łą­czy­my. – A! bar­dzo do­brze! – za­wo­łał ura­do­wa­ny.

W go­dzi­nę po­tem był u nas z wi­zy­tą, po wszyst­kich stan­cy­ach, i na obiad nas po­pro­sił; po­je­chał tak­że do pana Iliń­skie­go, któ­ry był z nami na tym obie­dzie. Nie było tam wię­cej osób nad czter­dzie­ści, pri­va­tim więc za­pro­szo­no pana Iliń­skie­go na mar­szał­ka, a nas na as­se­so­rów.

Tym­cza­sem gro­ma­dzi­ły się ze­wsząd przy­by­wa­ją­ce po­wo­zy, ka­re­ty, ko­cze, brycz­ki, wóz­ki i licz­ne tłu­my kon­nych i pie­szych elek­to­rów, wów­czas bo­wiem każ­dy szlach­cic miał pra­wo wo­to­wa­nia i nie roz­trzą­sa­no wca­le ty­tu­łów szla­chec­twa. Nie poj­mu­ję wca­le jak się to wszyst­ko po­tra­fi­ło w Ży­to­mie­rzu, da­le­ko mniej­szym niż dziś jest, po­mie­ścić.

Nad­je­chał wresz­cie i mój stryj i stać mu­siał go­dzin kil­ka w uli­cy nim mnie od­szu­ka­no, nie mógł już bo­wiem zna­leźć so­bie miesz­ka­nia; po­bie­głem wraz do to­wa­rzy­szów mo­ich, a ci nie tyl­ko się na to zgo­dzi­li, żeby stał z nami, ale wszy­scy go po­szli za­pra­szać do nas; za­wa­ro­wał so­bie tyl­ko opat, że do współ­ki na­szej na­le­żeć bę­dzie. Od­da­li­śmy mu dwie cel­ki, a on osim­dzie­siąt du­ka­tów zło­żył na ręce na­sze­go mar­szał­ka.

Ku­pi­li­śmy czte­ry okse­fty wina fran­cuz­kie­go, po pięt­na­ście du­ka­tów, dwa­na­ście be­czek wę­gier­skie­go wina po du­ka­tów je­de­na­ście, pięć­set bu­te­lek piwa an­giel­skie­go, wszyst­ko to u pana Le­wan­dow­skie­go, na­ów­czas pre­zy­den­ta mia­sta, któ­ry w swych lo­chach miał skła­dy ogrom­ne; ob­sta­lo­wa­no pie­ka­rzów i rzeź­ni­ków, przy­go­to­wa­no wszyst­ko jak na­le­ża­ło.

W wi­gi­lię Ży­to­mierz był już pe­łen; te­goż dnia nad­szedł pie­szy pułk Mal­czew­skie­go i wy­cią­gnął li­nią na­prze­ciw Ber­nar­dy­nów; mun­du­ry jego były po­dług no­wej for­my. Ko­men­dant i ofi­ce­ro­wie przy­szli za­raz z ra­por­tem do Iliń­skie­go; wy­szedł i on na plac, uho­no­ro­wa­no go po woj­sko­we­mu – ciż­ba była nie­sły­cha­na do koła; pół­ba­ta­lio­nu za­ję­ło od­wach, a pół roz­kwa­te­ro­wa­no po przed­mie­ściach nad Ka­mion­ką.

Po­tem wszedł kon­ny pułk Kar­wic­kie­go, prze­ślicz­ny, ubra­ny na nowo; ten zno­wu obej­rza­ny zo­stał jak pierw­szy przez ge­ne­rał-in­spek­to­ra i sta­nął w Kro­snej, a je­den szwa­dron tyl­ko przy­cho­dził dla od­by­wa­nia ron­tów. Nad wie­czór przy­cią­gnę­ły też dwa­na­ście dział z Nie­mi­ro­wa i po oglą­dzi­nach przez ge­ne­rał-in­spek­to­ra, wy­szły za ro­gat­ki Ki­jow­skie, zaj­mu­jąc sta­no­wi­sko w polu. Cała ta siła zbroj­na była pod roz­ka­za­mi Iliń­skie­go, i po­szła po no­sie elek­to­róm; choć­by kto chciał się bu­rzyć, nie śmiał. Praw­dę mó­wiąc, było to abu­sum, bo pra­wa wa­ro­wa­ły, że w cza­sie sej­mi­ków brac­chia mi­li­ta­ria udzia­łu żad­ne­go mieć nie mogą, a na­wet z miast, w któ­rych się na­ra­dy od­by­wa­ją, wy­cho­dzić po­win­ny; ale że te wy­bo­ry od­by­ły się jak naj­spo­koj­niej, nikt się na to nie po­skar­żył.

Wszyst­ko u nas szło pod imie­niem miecz­ni­ka Gi­życ­kie­go; wi­dzie­li­śmy za­raz z po­cząt­ku, że tu nie ma spo­so­bu spra­szać na obia­dy, więc ogra­ni­czy­li­śmy się śnia­da­nia­mi, ale te śnia­da­nia trwa­ły po go­dzin trzy i wię­cej; roz­no­szo­no nie­ustan­nie ko­tle­ty, zra­zy, kieł­ba­sy, ka­sze, udżce sar­nie i za­ję­cze, pie­cze­nie cie­lę­ce i wo­ło­we. Trzy­na­stu lu­dzi w trzech kuch­niach na­star­czyć nie mo­gli ani zgo­to­wać, ani wy­da­wać, służ­ba win na­no­sić; ale to się ocho­czo, po szla­chec­ku i po fa­mi­lij­ne­mu od­by­wa­ło.

Na­za­jutrz, pan wo­je­wo­da, w ko­ście­le na­bi­tym tak, że się wci­snąć doń nie było po­dob­na, a trzy czę­ści szlach­ty spóź­nio­nej na pla­cu przed ko­ścio­łem jesz­cze sta­li, za­ga­ił sej­mi­ki, po­da­jąc na mar­szał­ka pana Iliń­skie­go, któ­re­go za­raz zgod­nie przy­ję­to; za­pro­po­no­wał też as­se­so­rów i tych jed­no­myśl­nie ak­cep­to­wa­no. Ciż­ba nas, jako as­se­so­rów, już na rę­kach uno­sząc, już przez gło­wy prze­sa­dza­jąc, do sto­li­ka do­sta­wi­ła; pod­pi­sa­li­śmy czyn­ność tej ses­syi i sol­wo­wa­ną zo­sta­ła do ju­tra. Co się po­tem dzia­ło u nas na kwa­te­rze, opi­sać trud­no; klasz­tor cały, w któ­rym sta­li­śmy, oto­czo­ny był ga­wie­dzią głod­ną, ale szla­chec­ką. Dla tych elek­to­rów w gór­nym i dol­nym ko­ry­ta­rzu po­ukła­da­no tar­ci­ce, a na nich mię­si­wo wie­przo­we wa­rzo­ne i pie­czo­ne, wę­dzo­ne ryby, śle­dzie pro­ste, nie­ustan­nie zmie­niać było po­trze­ba. Oprócz tego, do na­pit­ku przy­wie­zio­no z Ja­nusz­po­la, z Mo­ło­czek, z No­we­go­po­la i od pa­nów Za­le­skich dzie­więć kuf wód­ki, w Ży­to­mie­rzu do­ku­pio­no pięć­dzie­siąt spu­stów, ośm­dzie­siąt be­czek piwa w Kro­śnej, mio­du do­syć becz­ka­mi u ży­dów na­bra­no, i wszyst­ko to się roz­czę­sto­wa­ło w na­szej kwa­te­rze. Po­dob­nie było u ge­ne­ra­ła Iliń­skie­go, u pana wo­je­wo­dy Po­toc­kie­go i u kasz­te­la­na Pru­szyń­skie­go. Dniem przyj­mo­wa­li­śmy pa­nów szlach­tę, w nocy tłu­my te ob­le­ga­ły ko­ry­ta­rze na­sze, staj­nie i ja­kie były szop­ki ber­nar­dyń­skie.

W daw­nym rze­czy po­rząd­ku, szlach­ta od Zyg­mun­ta-Au­gu­sta wo­to­wa­ła na sej­mi­kach dla wy­bo­ru po­słów, ale to, ro­zu­mie się, szlach­ta osia­dła. Pa­no­wie za Au­gu­stów obu wpro­wa­dzi­li zwy­czaj pę­dze­nia na sej­mi­ki szlach­ty czyn­szo­wej, dla po­par­cia nią swo­ich ce­lów po­li­tycz­nych, cho­ciaż sej­my rwa­ły się jed­ne po dru­gich. Tak samo dzia­ło się jesz­cze i za Sta­ni­sła­wa-Au­gu­sta, ale to już ostat­nie były sej­mi­ki tak na­pcha­ne; kon­sty­tu­cya nowa i zmia­na for­my rzą­do­wej za­po­bie­gły na przy­szłość tego ro­dza­ju nad­uży­ciom. Ka­za­no Ko­mis­sy­om cy­wil­no-woj­sko­wym po­ro­bić księ­gi zie­miań­skie, w nie wpi­sać dzie­dzi­ców, któ­rzy mie­li nie mniej ośmiu dy­mów; każ­dy oby­wa­tel mu­siał zło­żyć kwi­ty z po­dym­ne­go, któ­re opła­cał (był to je­dy­ny po­da­tek) i we dwa mie­sią­ce sfor­mo­wa­no z tego li­stę wo­tu­ją­cych.

Tych sej­mi­ków ciż­ba jesz­cze była nie­zmier­na; z trzech po­wia­tów wię­cej trzech ty­się­cy szlach­ty w ka­po­tach, ko­żu­chach, sier­mię­gach, w bu­tach ja­ło­wi­czych, po­sto­łach, każ­dy jed­nak z sza­blą w ręku, przy­wle­kło się do Ży­to­mie­rza. Wi­dy­wa­łem i daw­niej­sze sej­mi­ki, gdzie cza­sem po dwóch­set na raz wy­stę­po­wa­ło do boju, gdy się do­brze pod­pi­ło, ob­ci­na­no wza­jem­nie nosy, ręce, uszy, i po kil­ka tru­pów zo­sta­wa­ło na po­bo­jo­wi­sku. Było kil­ku za­wo­ła­nych rę­ba­czów z oby­wa­te­li prze­wódz­ców par­tyj, a na ich cze­le sta­ro­sta Wo­ły­nec­ki, ale jed­ne­go razu tak go po­sie­ka­no, że czę­ści cia­ła nie po­zo­sta­ło na nim ca­łej i z tej afe­ry w prze­ście­ra­dłach go do cy­ru­li­ka za­nie­śli.

Wi­dy­wa­łem go póź­niej po wy­le­cze­niu się, wy­glą­dał jak mon­strum…

My, as­se­so­ro­wie, z mar­szał­kiem sej­mi­ko­wym wie­czo­rem ze­bra­li­śmy się u pana wo­je­wo­dy; na­za­jutrz mia­no za­ga­ić pro­jekt sej­mo­wy; by­li­śmy pew­ni wiel­kiej więk­szo­ści, bo tyl­ko kil­ku­na­stu sta­rych przy­wy­kłych za­wsze sły­szeć o elek­cyi, jako o ka­mie­niu wę­giel­nym swo­bód szla­chec­kich, trzy­ma­li za nią, i to byli lu­dzie za­cni, spo­koj­ni nie burz­li­wi, go­to­wi swój spo­sób za­pa­try­wa­nia się rze­czy za­cho­wać przy so­bie, nie my­śląc prze­ciw­ić się mas­sie, któ­ra była prze­ciw elek­cyi za suk­ces­syą tro­nu. Po­trze­ba było prze­pro­wa­dzić rzecz po­rząd­nie; uło­ży­li­śmy, że as­se­so­ro­wie, po­wia­ta­mi swe­mi re­spec­ti­re, zbie­rać będą pod­pi­sy na lau­dum, skła­da­ją­ce się ze trzech czę­ści, któ­re mnie uło­żyć po­le­co­no. Nie­bar­dzom ufał si­łom moim, bo to pi­smo do sta­nów Rze­czy­po­spo­li­tej i do kró­la, mu­sia­ło być sty­lem dy­plo­ma­tycz­nym, a ra­zem pięk­nie na­pi­sa­ne, sto­sow­nie do przed­mio­tu, do osób i rze­czy; a ja w tem nie mia­łem wpra­wy. Sko­czy­łem więc do Kro­snej, gdzie stał sę­dzia Bu­kar z fa­mi­li­ją, Hań­scy, mój oj­ciec i Ra­czyń­ski; zo­bli­go­wa­łem Ra­czyń­skie­go do po­mo­cy, za­mknę­li­śmy się w jego po­ko­ju i uło­ży­li jak mo­gli, w czem on mi bar­dzo wie­le po­mógł do pięk­ne­go i do­bit­ne­go wy­ra­że­nia my­śli. Za­raz tam­że prze­pi­sa­łem owe lau­dum na czy­sto, dniem już po­wró­ci­łem do Ży­to­mie­rza i prze­czy­ta­łem to­wa­rzy­szom, a mia­no­wi­cie Gi­życ­kie­mu, któ­ry się nie mógł na­cie­szyć, tak mu się to wy­da­ło pięk­nem.

Za­raz też ru­szy­li­śmy wszy­scy do pana mar­szał­ka sej­mi­ko­we­go, tam za­sta­li­śmy już dużo oby­wa­te­li ze­bra­nych, prze­czy­ta­ne lau­dum zy­ska­ło apro­ba­tę ogó­łu i po­szli­śmy z niem do pana wo­je­wo­dy. Ale na wstę­pie od­wo­łał mnie na bok i po ci­chu rze­cze:

– Niech się pan nie ura­ża, oto ksiądz ka­no­nik uło­żył tak­że lau­dum, wy­bie­rze­my z dwóch, któ­re się le­piej po­do­ba.

– A bar­dzo do­brze, od­po­wie­dzia­łem, i owszem.

Nad­szedł na to An­to­ni Gi­życ­ki, wo­je­wo­da mu toż samo po­wtó­rzył, ten się tro­cha za­pe­rzył, alem go za rękę ści­snął; pra­gną­łem, żeby oba były czy­ta­ne, bo nie­mal pe­wien by­łem świet­ne­go try­um­fu.

Tuż pan wo­je­wo­da ka­zał czy­tać księ­dzu Ossow­skie­mu jego kom­po­zy­cye, a nie­licz­ni ad­he­ren­ci po­czę­li ją wy­chwa­lać; – przy­szła ko­lej na mnie, na­tłok nie­sły­cha­ny się już zro­bił, uci­szy­li jed­nak wszy­scy, a ja po­czą­łem gło­śno i po­wo­li, tak, żeby każ­dy wy­raź­nie mógł sły­szeć. Był to w krót­ko­ści ze­bra­ny wy­wód hi­sto­rycz­ny o suk­ces­syi i elek­cyi tro­nu; wy­tknię­te wszyst­kie nad­uży­cia wy­bo­ru, za­mie­sza­nia ja­kie na kraj na­pro­wa­dzał, z dru­giej stro­ny wska­za­ne bło­gie skut­ki ja­kich kraj do­świad­czył pod pa­no­wa­niem mo­nar­chów dzie­dzicz­nych, z nie­za­chwia­ne­go po­ko­ju i upew­nio­ne­go ich po so­bie na­stęp­stwa.

Gdym czy­tać skoń­czył, pan wo­je­wo­da, któ­ry pa­trzał na mnie jak w tę­czę, nie zmru­żyw­szy oka, za­wo­łał:

– Tak! pa­no­wie! nec plus ul­tra! nie­ma co mó­wić!

To rze­kł­szy uści­skał mnie, wszy­scy apro­bo­wa­li i moje lau­dum jed­no­gło­śnie przy­ję­to.

Wy­szli­śmy z po­ko­ju pana wo­je­wo­dy do ko­ścio­ła za nim dą­żąc, ale ciż­ba była nie­sły­cha­na na cmen­ta­rzu i w ko­ście­le, le­d­wie­śmy z wiel­ką bie­dą do­brać się po­tra­fi­li do sto­łu, a urzęd­ni­cy wo­je­wódz­cy do krze­seł. Mar­sza­łek pół go­dzi­ny stu­kał la­ską nim szmer ustał i za­ga­ił ses­syę ma­te­ryą, o któ­rej trak­to­wa­no, prze­czy­ta­no usta­wę sej­mo­we, i okrzyk zro­bił się jak gło­sem jed­nym – suk­ces­sya tro­nu! Po­wtó­re za­ga­ił mar­sza­łek o lau­dum, i o zbie­ra­niu wo­tów przez pod­pi­sy; ja od­czy­ta­łem moją ro­bo­tę i nowy okrzyk po­twier­dził uchwa­łę, a na dzie­dziń­cu w uli­cy wo­ła­no po­wta­rza­jąc – Viv at król!

Wy­szli­śmy z ko­ścio­ła po sol­wo­wa­niu ses­syi na ju­tro. Iliń­ski pro­sił na obiad do sie­bie, wo­je­wo­dę, nas i księ­dza opa­ta. Było ze sto pięć­dzie­siąt osób, nie tyl­ko sala wiel­ka, ale wszyst­kie po­ko­iki za­sta­wio­ne sto­ła­mi, ścisk ogrom­ny. Lau­dum moje czy­ta­no zno­wu po dwa­kroć u Iliń­skie­go, co­raz w niem nowe znaj­du­jąc piek­no­ści:

win­szo­wa­no opa­to­wi sy­now­ca, ojcu mo­je­mu dziec­ka, mnie ob­sy­pa­no grzecz­no­ścia­mi, no­szo­no na rę­kach, i try­umf to był dla mnie po dziś dzień pa­mięt­ny.

Ksiądz opat i oj­ciec mój nie po­sia­da­li się z ra­do­ści; wsz­czę­ła się pi­ja­ty­ka zwy­czaj­nie jak na sej­mi­kach, i pito ogrom­nie, ol­brzy­mio – jed­ni się wy­ta­cza­li dru­dzy na­pły­wa­li, do póź­nej nocy pan Iliń­ski przyj­mo­wał i go­ścił.

Na­za­jutrz przy­stą­pio­no, do wy­bo­ru sze­ściu po­słów, w tej licz­bie, Ja­nusz ge­ne­rał-in­spek­tor ka­wa­le­ryi, i Jó­zef szef puł­ku swo­je­go imie­nia, Iliń­scy, zo­sta­li wy­bra­ni po­sła­mi. Na­stęp­ne­go dnia zno­wu wo­to­wa­no na ko­mis­sa­rzy cy­wil­no-woj­sko­wych, któ­rych czter­dzie­stu ośmiu po­trze­ba było do trzech po­wia­tów. Gi­życ­kie­go cho­ciaż chcia­no mieć po­słem, on wo­lał być ko­mi­sa­rzem cy­wil­no-woj­sko­wym, zo­stał nim Bu­kar i wszy­scy moi ko­le­dzy. Ata­ko­wa­no i mnie, że­bym ich nie od­stę­po­wał, sta­le się od tego wy­ma­wia­łem; na­par­li ojca mo­je­go i stry­ja, alem się wy­tłó­ma­czył przed nie­mi, że więk­sze mam wi­do­ki w Lu­bli­nie i War­sza­wie przy pro­tek­cyi pana Stemp­kow­skie­go, kie­dy tu przy czczym tyl­ko ty­tu­le cze­ka­ły­by mnie wy­dat­ki próż­ne. Wy­bra­no więc ko­mis­sa­rzy cy­wil­no-woj­sko­wych i po­słów ja­kich chciał Gi­życ­ki. Opat zo­stał z Owru­ekie­go pre­ze­sem, dru­gim pod­ko­mo­rzy Nie­mi­rycz, w Źy­to­mier­skiem kasz­te­lan Pru­szyń­ski, ksiądz Pa­łuc­ki bi­skup in par­ti­bus, w Ki­jow­skiem ksiądz Cie­ci­szow­ski bi­skup ki­jow­ski, ksią­że Alek­san­der Lu­bo­mir­ski kasz­te­lan ki­jow­ski.

Ses­syc sej­mi­ko­we sol­wo­wa­no aż do po­zbie­ra­nia pod­pi­sów szlach­ty; wzię­li­śmy so­bie do po­mo­cy kil­ku mło­dych lu­dzi z pa­le­stry, trzy czę­ści pew­nie było elek­to­rów co pi­sać nie umie­li; pod­pi­sy­wa­no więc za nich i kła­dzio­no krzy­że, co wię­cej ty­go­dnia jed­nak mimo po­śpie­chu trwa­ło.

Skoń­czy­ły się na­resz­cie sej­mi­ki rze­czy­wi­ście pod wpły­wem Gi­życ­kie­go od­by­te, i od tego cza­su jak raz wziął w ręce wo­dze, już ich nie pu­ścił do śmier­ci. Przy zmia­nie w kra­ju i wpro­wa­dze­niu no­we­go po­rząd­ku, oto­czo­ny kre­dy­tem i wzię­to­ścią sta­łą, ro­bił wszyst­ko co chciał na pro­win­cyi, po­par­ty tem, że dro­gę miał usła­ną do in­te­re­sów swo­ich w sto­li­cy.

Kil­ku oby­wa­te­li, jak się póź­niej po­ka­za­ło, ata­ko­wa­li w cza­sie zjaz­du pana Po­toc­kie­go o or­de­ry i urzę­da, od­po­wie­dział im, że król zo­sta­wił to przy panu Stemp­kow­ski­ni i wska­zał, że prze­zem­nie zro­bić to moż­na. Ja się w tej rze­czy uło­ży­łem z pa­nem miecz­ni­kiem Gi­życ­kim, że mi żą­da­nia bę­dzie prze­sy­łał.

Na­szej kwa­te­ry elek­to­ro­wie przez cały czas na­wie­dzać nie prze­sta­wa­li; trze­cie­go dnia sej­mi­ków skoń­czy­ło się Mino i piwo an­giel­skie, zro­bi­li­śmy za­pas dru­gi po­dob­ny pierw­sze­mu, i ten do kro­pli wy­su­szo­no. Na wie­czo­ry czę­sto jeź­dzi­wa­li­śniy do Kro­śnej, gdzie ja po sta­re­mu ro­bi­łem grzecz­no­ści pan­nie Gna­tow­skiej, co i oj­ciec mój i stryj uwa­ża­li; opa­to­wi się to do­syć po­do­ba­ło, ale ojcu wca­le nie, jak to się póź­niej oka­za­ło: zy­skać go so­bie nie umia­ła.

Pan Po­toc­ki jesz­cze wca­le nie wdro­żo­ny do­ro­bie­nia in­te­re­sów oby­wa­tel­skich, był z tego po­wo­du na ca­łych sej­mi­kach au­to­ma­tem, któ­ry we­dle tego ja­ke­śmy go na­krę­ci­li, gębę otwie­rał i ręce pod­no­sił.

Na roz­jezd­nem po­trze­ba było i na­sze ra­chun­ki eko­no­micz­ne do­pro­wa­dzić do koń­ca; przy­niósł mar­sza­łek nasz re­ge­stra, po­ka­za­ło się nad skład­kę do dwóch ty­się­cy jesz­cze, i te mu­sie­li­śmy za­pła­cić; mię­dzy Gi­życ­kim a opa­tem była wal­ka de­li­kat­no­ści, pierw­szy chciał wszyst­ko wziąść na sie­bie, dru­gi sam tą su­pe­ra­tę za­ła­twić.

Po­dwo­je­wo­dzi Cho­jec­ki za­żą­dał, aby go wy­sła­no z lan­da­mi do sej­mu, i pan wo­je­wo­da mi o tem na­po­mknął; od­po­wie­dzia­łem, że choć wy­bor oso­by na­le­ży do mar­szał­ka i do nas, z chę­cią jed­nak za­sto­so­wa­li­by­śmy się do woli pana Po­toc­kie­go, gdy­by nie za­szła mię­dzy nami umo­wa, że ten, któ­ry był wy­sła­ny z de­pe­sza­mi od mar­szał­ków sej­mo­wych do oby­wa­te­li, miał i lau­da na­zad im przy­wieźć, a tym był pan rot­mistrz Gi­życ­ki.

Tak się i sta­ło: jak się tyl­ko wszyst­ko skoń­czy­ło, Bar­tło­miej Gi­życ­ki wy­je­chał do War­sza­wy i od­dał ofi­cy­al­nie na ses­syi Sej­mo­wej, lau­dum, oraz ad­res do kró­la. Zna­lazł sejm, jak dziś pa­mię­tam trzy ty­sią­ce kil­ka­set pod­pi­sów za suk­ces­syą tro­nu, a czter­dzie­ści sie­dem jak je­den za elek­cya.

Od­tąd mię­dzy mną a ro­dzi­ną Gi­życ­kich, za­wią­zał się naj­ści­ślej­szy sto­su­nek, któ­re­go żad­ne po­tem oko­licz­no­ści ze­rwać nie mo­gły.III. OD­WIE­DZI­NY Z OJ­CEM.

Fa­mi­li­ja pań­stwa Bu­ka­rów, mój oj­ciec z żoną. Ra­czyń­ski i ja, by­li­śmy za­pro­sze­ni do pań­stwa Hań­skich do Pu­lin na Świę­ta Wiel­ka­noc­ne, ja przy­by­łem tam kil­ką dnia­mi pier­wej. Pań­stwo Hań­scy, a szcze­gól­niej pani Morz­kow­ska, któ­ra mnie pro­wa­dzi­ła do Ja­gu­si Gna­tow­skiej, ra­dzi byli z mo­je­go przy­by­cia. By­li­śmy z pan­ną w sto­sun­kach przy­ja­znych i jak być może naj­le­piej, nig­dym jed­nak z tem się nie ode­zwał, że się chcę że­nić, choć wszy­scy ro­zu­mie­li, że się ko­cham i oświad­czyć my­ślę. Ra­czyń­ski zno­wu choć pra­gnął o rękę pan­ny Bu­ka­rów­ny się ode­zwać, ale nie śmiał do ro­dzi­ców przy­stą­pić, pan­nie tyl­ko mó­wił sam i prze­zem­nie. Pan­nie Ewie po­do­bał się ekwi­paż jego, lu­dzie, po­rząd­ki i wy­staw­ność; wi­dzia­łem jaw­nie, że go nie ko­cha­ła, jed­nak dla wi­dze­nia War­sza­wy, po­zy­ska­nia swo­bo­dy i skosz­to­wa­nia świa­ta, któ­ry on jej wy­mow­nie ma­lo­wać umiał, była do­syć za­tem za­męż­ciem, i mnie się swej ta­jem­ni­cy zwie­rzy­ła. Sę­dzia Bu­kar, któ­ry bar­dzo ko­chał cór­kę i był na jej ski­nie­nie po­słusz­ny, był­by się zgo­dził, ale mat­ka i obo­je Mar­ci­now­stwo byli prze­ciw­ni.

Po Świę­tach roz­jeż­dża­li­śmy się z Pu­lin, a roz­sta­nie moje z pan­ną Gna­tow­ską wo­ale nas do sie­bie nie zbli­ży­ło, zwie­rzeń nie mie­li­śmy żad­nych. Ra­czyń­ski po­je­chał wprost z Bu­ka­ra­mi do Ja­nusz­po­la, ja z oj­cem moim i jego żoną na Si­da­czów­kę. Pierw­sze­go za­raz dnia po­dró­ży za­py­tał mnie oj­ciec z po­wa­gą ro­dzi­ciel­ską o pan­nę Gna­tow­skę; od­po­wie­dzia­łem nut szcze­rze, że do­syć mi się po­do­ba, ale my­śleć w tym roku o żo­nie wca­le jesz­cze nie mogę, bo mu­szę je­chać do Lu­bli­na i War­sza­wy i mam wprzód wi­do­ki, któ­re mi póź­niej uła­twią to przed­się­wzię­cie; przy­zna­łem się, że mam swo­ich oko­ło sze­ściu­dzie­siąt ty­się­cy, ale je­śli Bóg po­mo­że sta­ra­niom, to się wię­cej przy­zbie­ra w cią­gu tego roku.

Oj­ciec mój przy­jąw­szy to do­brze, od­po­wie­dział mi, że o tem ze stry­jem mó­wi­li i na­ra­dza­li się, a gdy że­nić się będę, umy­śli­li mi dać czter­dzie­ści ty­się­cy. Uca­ło­wa­łem ręce jego i nogi, on się roz­czu­lił, ja roz­pła­ka­łem tak­że, po chwi­li do­dał:

– Tyś mi in­te­re­sa po­koń­czył, mam wio­skę i sto sześć­dzie­siąt ty­się­cy ka­pi­ta­łu, udział ci się ode­mnie spra­wie­dli­wie na­le­ży, od­dam ci go, po­wta­rzam, gdy się że­nić bę­dziesz; ale praw­dą a Bo­giem, ja ci pan­ny Gna­tow­skiej nie ra­dzę.

Na­ten­czas opo­wie­dzia­łem mu moją zna­jo­mość całą z do­mem Lip­skich, moje przej­ście z pan­ną Emi­li­ją Bro­choc­ką i na­dzie­je ja­kie tam mia­łem, a ra­zem prze­szko­dy ja­kie wy­nik­nąć mo­gły ze stro­ny pod­ko­mo­rze­go, któ­re­go ani po­lu­bić, ani sza­no­wać nic mo­głem od śmier­ci jego nie­od­ża­ło­wa­ne­go syna. Zda­wa­ło się, że mój oj­ciec był z tego do­syć kon­tent.

– Ale po­słu­chaj-no, do­dał po chwi­li, jest tu pa­nien­ka, co ma prze­szło dwa­kroć­sto­ty­się­cy zło­tych po­sa­gu, ja na nią mam oko, mat­ka jej za trze­cim już mę­żem, z oj­czy­mem sta­ra nas łą­czy przy­jaźń, mo­gło­by to przyjść do skut­ku: po­je­dziesz ze mną ju­tro, ku­pić nie ku­pić, po­tar­go­wać moż­na.

Mu­sia­łem zro­bić jak oj­ciec żą­dał, ubra­łem się i po­je­cha­li­śmy we troj­gu z moją ma­co­chą.

Wsze­dłem do domu, ażem się prze­ląkł! nie­chluj­stwo naj­okrop­niej­sze, swąd, stoł­ki brud­ne z po­ła­ma­ne­mi no­ga­mi, ka­na­pa za­ło­jo­na, że usiąść na niej trud­no i strasz­no, w do­dat­ku pa­nią mat­kę za­sta­li­śmy pi­ja­ną. Beł­ko­ta­ła cóś nie­wy­raź­nie, tak, że zro­zu­mieć jej było trud­no; moja ma­co­cha za­py­ta­ła po chwi­li o cór­kę i przy­wo­ła­no dziew­czy­nę.

Przy­szła bie­dacz­ka, ale za­nie­dba­na, ubo­go odzia­na, opusz­czo­na, aż li­tość bra­ła pa­trzeć: twa­rzycz­ka daw­no nie mu­sia­ła się wi­dzieć z wodą, a wło­sy z grze­bie­niem, za­pre­zen­to­wa­ła mnie jej ma­co­cha. Za­ga­da­łem do niej grzecz­nie, za­czer­wie­ni­ła się i od­wró­ci­ła, przy­su­wa­łem z róż­nych stron, spo­so­bu nie było sło­wa się do­py­tać, tak była dziw­nie nie­śmia­ła i dzi­ka. Z mat­ką pi­ja­ną rów­nie nie­by­ło co ro­bić. Po­da­no kawę, nie mo­głem pa­trzeć na ota­cza­ją­ce ją nie­chluj­stwo, więc też w usta nie wzią­łem, i wkrót­ce wy­je­cha­li­śmy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: