- W empik go
Pamiętniki kasztelana Narcyza Olizara: dwie części razem - ebook
Pamiętniki kasztelana Narcyza Olizara: dwie części razem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 372 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedną z tych postaci żelaznych, schodzącej ze sceny europejskiego życia nieszczęsnej Polski, jakie niby meteory jej ostatniej siły, jako filary podpory razem z całą, budową, niezwalczone runęły, by pogrzebać raczej wielkość swą w gruzach istnienia, niżeli ugiąć się pod brzemieniem ciężaru niewoli, byłby zaiste kasztelan Narcyz Olizar, gdyby nie okoliczności, które mu los inny zgotowały.
Hrabia Narcyz Olizar, pomimo iż stanowiskiem i majątkiem liczył się na Wołyniu do klasy magnatów, klasy przez niego samego ironicznie oznaczonej, był on przecie Polakiem starej daty co do obchodzenia się z wyższymi i równymi ludźmi, a nowatorem przez wysokie wykształcenie i ogładę z niższymi. Nie znaleziono w całej okolicy właściciela, któremuby włościanie więcej byli oddani, jak w dobrach jego, i którzy tyle dowodów przywiązania oddali jemu i familji jego w chwilach prześladowania, wyszukując ukrywające się kobiety.
i dzieci, aby je wspomagać, strzedz od napadu nieprzyjaciela, gdy powątpiewano o ich uczuciach. – Ale nie można było w nim znaleźć tej staropolskiej, jeżeli słabo nazwę, prostoduszności w dziwnem z dumą, połączeniu – i owszem ogłada francuska całkowicie ród ten przesiąkła, nie naruszając uczuć serca, rugując z umysłu jedynie przywary i zdobiąc go bystrością nowego pojęcia miłości ojczyzny. Jednem słowem, hrabia Narcyz Olizar uczynił to, coby wszyscy prawi magnaci uczynić wonczas powinni: oświatę zachodnią przyjął i ugruntował na potrzebach krajowych, na polskiem sercu, na miłości swej starej ojczyzny.
Z tego powodu należał on, jeden z pierwszych, do towarzystwa Kosynierów; gdy zaś naczelnik jego wpadł w szpony wroga, wybrany został naczelnikiem na Wołyniu i przeprowadził organizację powstania tamtejszego, niestety słabej próby siły, zniszczonej przez nieoględność głównych przewódzców z poręki istniejącej wówczas siły narodowej cywilnej i zbrojnej w Zamościu.
O ile było w stanie człowieka zdolnego, zręcznego i oględnego, kasztelan Olizar prostował te ciągłe błędy, wstrzymywał wywołane przez nie straty, szczędził nieoszacowanej krwi młodzieży, niepotrzebnie z powodu lekkomyślności wszelakich raportów, narażanej – aż wreszcie, wyczerpawszy wszelkie zasoby własnego taktu, rozwiązał organizację, której nerwu życia nie wewnątrz, ale zewnątrz, to jest przez nadużycie onego, zabrakło. Kiedy praca jego tak smutny koniec otrzymała, starał się usunąć z pola dawnej czynności przez ucieczkę, jaka nieszczęściem się nic udała, powodując długi czas niewoli i więzienia, aż do chwili powtórnego ujścia żelaznego ramienia wroga.
Nawet i w chwili, kiedy te słowa z pod pióra wypływają" nie ma zgody między nami, a cóż dopiero między sąsiady naszymi i europejskiemi narody, co do przyczyn upadku Polski – nie ma jej takoż co do środków odzyskania niepodległości zewnętrznej. Ale niezawodnie rozświeca ten chaos uwaga, że gdyby wszyscy Polacy, szczególnie tak zwani magnaci nasi, postępowali wedle zasad honoru i prawości, gdyby wszyscy tak szczerze i bezoględnie wypełniali powinność syna ojczyzny, jak ci szlachetni mężowie, powstań podpora, do których zaszczytnie kasztelana Narcyza Olizara liczyć się powinno – nie byłoby potrzeby odszukiwać przyczyn upadku Polski, a tem mniej dróg onej postawienia, odbudowania. Jedność dążeń i czynów, zgoda – oto siła narodów – różność i niezgoda, oto potępienie i przekleństwo, rozproszenie na przykrą tułaczkę, poniżenie, męki….
W tych strasznych chwilach upadku narodu jest głównem schronieniem jego tętna żywotnego, jego ziarna sił na przyszłość – historja, dzieje ojczyste. Pamiętniki kasztelana Olizara są ziarnkiem do tego spichrza naszego żywota.
Z powodu zachodniej ogłady bohatera naszego, oraz przebywania między obcymi, dla których głównie ten obraz swej niedoli i uczuć skreślić zamierzał, napisane one były po francuzku – a tu podają się tylko w przekładzie w myśl autora wykonanym.
Napisane one są bez najmniejszej pretensji, prawdziwie skromnie, z wyznaniem najszczerszem gołej prawdy i potępieniem własnego sposobu zapatrywania, gdzie szlachetny charakter tego męża wedle swego późniejszego wyrozumienia błąd jaki odkrył. Otwartość owa pociąga nadzwyczaj serca ku opowiadającemu i uczuć daje wyższość jego nad tylu innymi pisarzami tego rodzaju.
Widać z, tego opisu jasno, iż autor najchętniej dla punktu honoru poświęciłby wrogom na pastwę osobę swoją i nie szukał usunąć się z ich żelaznych uścisków, ale pozostać na miejscu, jako ostatni szczątek oporu przemocy, aby upaść i zagrzebać się na gruzach ojczyzny. Ale jedno szlachetne uczucie zwycięża to postanowienie wszędzie – uczucie poświęcenia, przywiązania i miłości. Poświęcenie się jego nakazuje zachować życie, nadal, wolne od prześladowań i przymusu, aby resztki jego zużytkować na pracę około odbudowania podstaw, na których przyszłość Polski wzrosnąć powinna. Przywiązanie do małżonki i rodziny, troskliwość o ich przyszłe istnienie, nakazuje mu unieść to życie w miejsce bezpieczne, aby nie zostawić istot drogich sercu jego na łasce obcych, w nieutulonym żalu. A gdy nadchodzą chwile zwątpienia, w których obawa o honor, o szczęście rodaków, o to życie najmilszej rodziny, zwycięża wszelkie inne uczucia – gotów on jest natychmiast to życie własne poświęcić – i czynem to stwierdza.
Pan Bóg czuwał nad nim, nagradzając mu prawość jego i wybawił go od wielu nieszczęść, od wielu postaci śmierci, aby mógł żyć nadal, choć w oddaleniu, na łonie tych istot, które ukochał – aż do ostatniego wszystkim kresu.
Pamiętniki więc kasztelana Narcyza Olizara, spoglądając na nie ze stanowiska "Biblioteki pisarzy polskich", wchodzić muszą w jej skład koniecznie. Są one niejako dalszym ciągiem Pamiętników nestora naszego Juljana Ursyna Niemcewicza; a raczej, nie obejmując całego obszaru wypadków krajowych, są rzeczywiście cząstką tego dalszego ciągu, tej ostatniej tragedji oporu uorganizowanej siły narodowej. Ze stanowiska i poglądu dzisiejszego naturalnie znajdą się zestarzałe poglądy – nie poglądy na samą, sprawę, tylko na zaborców naszego kraju. Były to czasy, w których pomimo ciemnoty północy, wróg nasz główny nie mógł wszędzie z taką wyrachowaną bestjalnością przeprowadzić zasady pastwienia się nad nami. Znalazł on na swej drodze własnych służalców, którzy stali się, ich sercem i honorem, nieprzebytą zaporą podłych zamysłów. Z tego powodu była sposobność jeszcze podziwiania dobrych chęci i czynów urzędników rosyjskich. To też nasz autor Pamiętników oddaje sprawiedliwość tej szlachetności. Będzie obraz ten, przez wspomnienie na uczucia Rosjan, ważną przestrogą dla nich w czasach dzisiejszych – bo niech porównają obchodzenie się ówczesne z patrjotami polskimi, z obchodzeniem dzisiejszem, datującem szczególniej od ostatniego naszego powstania. Czytając te pamiętniki i pochwały oddane sprawiedliwości, należy pomnieć, iż wonczas właśnie dopiero co przelano krew własną w Petersburgu, męczenników za wolność ludu, a setki dobrze myślacych rodaków rozesłano w głąb Sybiru po puszczach i dziczach lodowatych. Uczucia słuszności dla narodu dążącego do własnego istnienia, nie mogły wtenczas obudzać w sercach prawych Rosjan odrazy lub zemsty, albowiem w łonie ich własnej ojczyzny rozwijały się one i mnóstwo tajnych towarzystw szczepiło u siebie też same co i Polacy idee. Poglądając ze stanowiska dzisiejszego na ówczesne obrazy, jakąż nam się one w pierwszej chwili ironją wydają, w stosunku do rozbestwienia uczuć moskiewskiego szczepu, których tak straszne przykłady lata 1863, 64, a tak brudne obrazy reszta lat aż do dnia dzisiejszego, przedstawiają. Cywilizacja dzisiejszego czasu nie tylko zaszczepiła się w kraju, dawniej sławiańskim, dziś i tej zaszczytnej nazwy nie wartym, ale obudziła przez zazdrość, nienawiść tak głęboką, tak bezwzględną i tak bezczestną, iż się owe chwile pierwszych walk o byt narodu polskiego z napaścią Moskwy, wydają niby chwile szlachetnej uprzejmości w nieszczęściu, pomocy narodu przeciw brutalstwom monarchji, przeciw rządowi despotycznemu. Do tego to stopnia zapomnienia, upojenia w niesprawiedliwości zepchnięty został naród moskiewski, zgubnym systemem demoralizacji z Katkowami i tym podobnymi podżegaczami na czele! Przyszłość pokaże, czy Moskwa siebie samą, czy też nas gnębi, mordując Polskę – bardzo blizka przyszłość!
Dowodem drugim szczególnej otwartości i prawości pisarza Pamiętników jest szkic udziału jego w powstaniu wołyńskiem. Niepodobna mu nic innego zarzucić, jak chyba to, do czego się nie przyznaje – to jest braku pochwały. Wszystko i wszędzie uważa on być świętym obowiązkiem, więc rzeczą arcynaturalną i konieczną.
Zaprawdę, gdyby ostatnie chwile żywota narodowego Polski pod Stanisławem Augustem, przy forytowaniu przezeń obczyzny, i miłość kraju w sercach młodych szczepiły, odrzucając wszelakie zagraniczne brudy i bzdurstwa, jakie niewieściły najlepsze soki męskości – gdyby, jednem słowem, prawdziwy postęp Olizarów rozlał wówczas zbawcze światło swoje na nasze obszary, nie mielibyśmy tak smutnych następstw owego naśladownictwa. Bo głupotą jest potępiać wszystkie nowości zagraniczne, dla tego, że obce, jako głupotą jest wszystkie znowu przyjmować. Pan Bóg dał rozum człowiekowi na to, aby się nim rządził, a nie aby go tracił bez użycia.
"Biblioteka pisarzy polskich" już wiele dobrych i złych przykładów tej prawdy podała. Znajdzie łaskawy czytelnik w rzędzie jej tomów utwory narodowe treści różnorodnej. Znajdzie się tam wybryk rozhukanego szlachcica i chłopa, wianek głębokich uczuć miłości ojczyzny, poświęcenie bez granic w różnych postaciach – tak staropolski ubiór, jak i francuzkie zwyczaje, idą tam w parze obok, ucząc że nie suknia, nie powierzchowność stanowią człowieka – ale serce!
Niechże ten Pamiętnik możnego pana, ziomka, w którym bracia wszech stanów swą ufność pokładali; arystokraty urodzeniem, a Polaka brata ludu, sercem; ukształconego oświatą zachodu, a z sercem niezepsutem i szlachetnem – niechże i on dostarczy treścią swą łaskawemu czytelnikowi zajęcia, jakie podniecając miłość ojczyzny, utuli nadzieje postępowej przyszłości, lub też doda materji do rozmyślań, do naśladowania – do przekazania czynem potomności.
Tej nagrody oczekiwał autor, tłomacz i oczekuje
Wydawca.SPIS TREŚCI.
Przedmowa… V
CZĘŚĆ PIERWSZA.
I. Wyjazd z Płocka. – Spotkanie się z Czerkiesami w Rypinie. – Oficer Rozświetajew. – Zabranie papierów. – Zdrada. – Podróż z Rypina do obozu rosyjskiego. – Pobyt w obozie. – Wyjazd do Warszawy. – Powrót z drogi do obozu… 1
II. Powtórny wyjazd z obozu do Warszawy. – Książę Chyłków. – Jenerał Prytwicz. – Więzienie na Pradze. – Pułkownik Siewers. – Bystrom… 31
III. Pułkownik Czelejew. – Poseł Sabatyu. –Wizyta Kapucyna. – Przeniesienie do Karmelitów. – Wizyty w więzieniu… 53
IV. Pani F … i L…. – List odcięty. – Wysocki. – Mysz. – Wzięcie trucizny. – Pani S…. – Ks. J…. – Poseł Augustowski. – Poświęcenie się oficera rosyjskiego…….71
V. Wychodzenie z więzienia dla widzenia żony. – Jej przygody na Wołyniu. – Jej podróż do Warszawy w przebraniu włościanki. – Indagacje u Karmelitów: Falęski, Poklęskowski. – Wywiezienie od Karmelitów do Żytomierza… 102
VI. Przybycie do Żytomierza. –Marszałek Lenkiewicz. – Wyjazd do Kijowa. – Feldmarszałek Sacken, gubernator Łaskarew. – Powrót do Żytomierza. – Gubernator Korsakowi jego żona. – Uwolnienie. – Nowe potępienie. – Uwięzienie w klasztorze Bernardynów w Żytomierzu. – Ucieczka z tego więzienia. – Przybycie do Galicji. – Wyjazd do Karlsbadu. – Przybycie do Francji… 123
CZĘŚĆ DRUGA.
Powstanie na Wołyniu… 159I.
Wyjazd z Płocka. – Spotkanie się z Czerkiesami w Rypinie. – Oficer Rozświetajew. – Zabranie papierów. – Zdrada. – Podróż z Rypina do obozu rosyjskiego. – Pobyt w obozie. – Wyjazd do Warszawy. – Powrót z drogi do obozu.
Wojska rosyjskie zalały już były Polskę, kiedy Sejm zgromadził się w Płocku. Podczas ówczasowego stanu rzeczy nie można było myśleć o przedłużeniu wojny. Wszakże Sejm nie rozpaczał o ojczyznie. Uważał on za pierwszą powinność zachować się na koleje przyszłości i unieść na obcą ziemię złożony w sobie majestat narodowy i czuwać nad losem kraju, który na chwilę wolny, powierzył go jego patrjotyzm owi. Słusznie spodziewano się, że przyjdzie czas, kiedy narody wstyd uczują, za opuszczenie haniebne przedniej straży północnej; kiedy zawiedziona w swojej rachubie polityka żałować będzie bezwstydnego poświęcenia Polski, jeśli nie żądzy, to przynajmniej nadziei pozyskania przyjaźni rosyjskiej, i że wtedy Sejm, zachowawszy nietykalną istotę i godność swego charakteru, mógł będzie działać i przemawiać w imieniu narodu polskiego z przekonaniem służenia mu użytecznie, z pewnością, jego przyzwolenia i posłuszeństwa. Postanowił więc przenieść się za granicę i uchwalił komplet prawny trzydziestu trzech członków.
Przyrzekłszy sobie zjechać się w Krakowie, rozstaliśmy się w nadziei bliskiego widzenia i każdy z nas myślał, jak podróż tę przywieść do skutku. Jedni rozjechali się poje – dyńczo, inni w kilku, reszta trzymała się wojska cofającego się do Prus. Co do mnie, wyjechałem z Płocka dnia 23. września 1331 r. około drugiej po południu w towarzystwie pana Wincentego Niemojowskiego (1), który mi ofiarował był miejsce w swoim powozie. Służący mój odjechał był kilkoma godzinami pierwej z moimi końmi wierzchowymi i z mojemi rzeczami; nie wiem dotychczas co się z nim stało.
Po trzechletniej ciężkiej chorobie nie przyszedłem był jeszcze do zdrowia, kiedy nasze powstanie wybuchnęło. Prace i niespokoyność w czasie wojny nie dozwoliły mi wyzdrowieć, a kiedy klęski nasze zmusiły mnie opuścić nieszczęśliwą ziemię ojczystą, srogie troski moralne połączyły się z cierpieniami fizycznemi. Jaki los spotka moją ojczyznę, moją rodzinę! Moją ojczyznę, dla której wszystko poświęciłem! Moją rodzinę, tak kochającą i kochaną, tak szczęśliwą, nim dla sprawy ojczystej naraziłem jej pomyślność, jej bezpieczeństwo! Te myśli rozdzierały mi serce; wpadłem w gorączkę, potrzebowałem nieco spoczynku, ale ponieważ niepodobna mi było odwlekać wyjazdu, nie chciałem się pozbawić towarzystwa pana Niemojowskiego – i pojechaliśmy razem.
Zaledwie ujechaliśmy milę, kiedy straciłem prawie przytomność, kiedy sen mój stał się marzeniem gorączkowem, Same widziadła rozpaczy i przeczucia, na nieszczęście wnet sprawdzone, nasuwały się snom moim; widziałem Kozaków, szamotałem się z nimi, byłem w ich ręku, słowem gorączka tak mną miotała, że pan Niemojowski mię przebudził i radził zatrzymać się na przeprzęgu, gdzieśmy właśnie się zatrzymali Pocztyljon, który wracał drogą, którą mieliśmy przebywać zapewnił nas, że w tej stronie nie było Rosjan; przyjąłem więc propozycję pana Niemojowskiego i przepędziliśmy noc w domu pocztmistrza. Ten to spoczynek, zresztą tak potrzebny dla mego zdrowia, zgubił nas. Obudziłem się wprawdzie mniej osłabiony, mniej cierpiący, ale droga bezpieczna wczoraj, nie była nią dzisiaj.
–- (1) Minister spraw wewnętrznych, wiceprezes rządu narodowego, zakończył zasłużone życie w Moskwie.
Około południa przybyliśmy do Rypina, drugiej z kolei poczty. Mój towarzysz wysiadł z powozu i w kilka minut powrócił z wiadomością, że w Rypinie są Czerkiesi. Na mnie, co byłem tak osłabiony, wiadomość ta zrazu nie wielkie uczyniła wrażenie; ale wnet widziałem całe niebezpieczeństwo naszego położenia i chciałem się o tem zapewnić, bo mój towarzysz mając słuch mocno osłabiony, mógł źle słyszeć, co mu powiedziano. Wysiadłem także z powozu dla rozmówienia się z pocztmistrzem, ale zaledwieśmy weszli do domu pocztowego, ujrzeliśmy trzech tych barbarzyńców, wychodzących z po za stodoły naprzeciw poczty i zmierzających wprost do naszego powozu. Zaczęli żywo rozmawiać z naszym służącym, pokazując na nasze tłumoki i dotykając ich, a potem weszli na pocztę. Pan Niemojowski przechadzał się zamyślony, jak gdyby go nic nie powinno było niepokoić; ja dla braku sił rzuciłem się na sofę, gdzie zdawałem się odpoczywać. Nasza pozorna spokojność musiała niewątpliwie uderzyć Czerkiesów, ponieważ wchodząc i nim nas zapytali, kto jesteśmy, pozdejmowali czapki i pozdrowili nas z uszanowaniem. Podjąłem się odpowiadać na zapytania, tem bardziej że mój towarzysz mocno nie dosłyszał i ani słowa po rosyjsku nie umiał. Nie uszło mojej baczności wrażenie, jakie na tych ludziach uczyniły nasz powóz i nasza spokojność. Chciałem z tego korzystać i zamiast im odpowiedzieć, sam ich zapytałem, jakiem prawem przychodzą zadawać zapytania podróżnym, którzy zapewne nie mają się czego obawiać, kiedy da podróży swojej używają poczty. Tak zagadnieni po rosyjsku, musieli się zmieszać, bo się oddalili z oznaką większego jeszcze niż pierwej uszanowania, co ich wszakże nie wstrzymało od przyjęcia kilku sztuk monety, które im dałem, mówiąc, aby się napili za nasze zdrowie. Jak tylko odeszli, rzuciłem się znowu na sofę, zmęczony wysileniem się na tę rozmowę.
Zdawało się, żeśmy ocaleni, ale trzeba było odjeżdżać jak najprędzej; prosiliśmy więc pocztmistrza, aby nam spiesznie kazał przeprząść konie. Na nieszczęście nie było koni w tej chwili na poczcie i dopiero za godzinę obiecano nam przeprząg. Za godzinę! W naszem położeniu jakże to długo! W takim razie, mówię, zatrzymajmy konie, któremiśmy przyjechali i odjeżdżajmy. To mówiąc, spojrzałem na powóz. Jakiż bolesny widok! Powóz już stał sam, bez koni, a pocztyljon już odjechał. Co tu począć? Najmniejsza zwłoka mogła nas zgubić. Prosiłem pisarza poczty, aby pobiegł za pocztyljonem: w kwadrans powrócił z wiadomością, że go nie mógł doścignąć, a tak, co bądź nastąpi, zmuszeni byliśmy czekać.
Tymczasem przyszło do głowy naszemu służącemu porządkować rzeczy, które się znajdowały w naszym powozie. Przez jakąś fatalność wydobył i wystawił na widok przechodzących kapelusz stosowany i szpadę, pana Niemojowskiego. Nieszczęście chciało, że właśnie w tej chwili przechodził Czerkies i te, tak rażące wzrok rzeczy, spostrzegł. Jak gdyby mu się w oczach rozjaśniło, pobiegł natychmiast do swoich towarzyszów, opowiedział im co widział i przyszedł do nas z trzema innymi. Tym razem przyszli do pokoju pocztowego w czapkach i zapytali nas tonem hardym, kto jesteśmy. Przyszli zapytywać się o to samo, o co zapytywali nieco pierwej, ale nie był to już ten sam ton, ten sam… wzrok, ta sama postawa. Wiedziałem, że trzeba im odpowiadać szybko i nie dać im powodu do najmniejszego powątpiewania; udałem że nie spostrzegam w nich żadnej zmiany i taką samą, jak pierwej odpowiedzią, chciałem pozbyć się. Udało mi się otrzymać od nich tylko więcej grzeczności. Kiedy chciałem od nich wiedzieć, jakiem prawem zadają nam pytania, odpowiedzieli:
– Wielono ( kazano).
– Dobrze – rzekłem im – dowiemy się później od waszego jenerała, czy macie rozkaz niepokoić podróżnych na wielkim gościńcu, a na teraz odpowiadam wam, że jesteśmy tutejszymi obywatelami i że wyjechaliśmy z Płocka, bo tam co chwila może być wojna. –
Ponieważ odeszli po tej odpowiedzi, myślałem że na niej poprzestali i że jeszcze raz skończyło się tylko na niespokojności; ale przy drzwiach zatrzymali się, zrobili po cichu naradę, a potem jeden z nich zwraca się ku mnie i pokazując nieszczęśliwy kapelusz, zawsze na koźle powozu na widok wystawiony, rzecze:
– Jesteście wojskowi. –
Napróżno zapewniałem go, co było prawdą, że kapelusz i szpada należą do munduru cywilnego; nic nie mogło ich przekonać. Powiedzieli nam wręcz, że nie mogąc brać na siebie odpowiedzialności i pozwalać nam jechać dalej, musząo nas uwiadomić swego oficera.
– To – rzekłem – nie może nas zastraszać, bo pokażemy że nie jesteśmy wojskowi; ale to nam zwlecze podróż i sprawi nam nieprzyjemność zostawania tu bez potrzeby.
To mówiąc, brałem się na sposób, zawsze prawie nieomylny, kiedy się ma do czynienia z Moskalami: chciałem, żeby przyjęli pieniądze, ale boleśnie mi było widzieć, że są nieugięci. Nakoniec wyszli do sieni i posłali jednego z pośród siebie po oficera. Korzystałem z ich nieobecności i zniszczyłem moje papiery, co nie trudno mi było uczynić, bo miałem przy sobie tylko paszport, moje nominacje na senatora i na krzyż wojskowy. Towarzysz mój mniej był szczęśliwy, bo zaledwie go namówiłem, żeby papiery zniszczył, oficer wszedł.
W minie tego nowego inkwizytora nie było nic pocieszającego. Nazywał on się Rozświetajew; był to człowiek przystojny, ale cera blada i twarz zużyta, wzrok niepewny i strudzony, podbite oko, znak widoczny niedawnej bijatyki, zapowiadały od razu, że to albo pijak, albo człowiek rozpustny. Jego głos i poruszenia popierały zresztą ten domysł. Wszedł do pokoju nagle, zmierzył nas od stóp do głów i bez najmniejszego powitania zawołał jeszcze przy drzwiach:
– Kto jesteście? –
Zbliżyłem się do niego i powtórzyłem co do słowa to samo, co powiedziałem był jego żołnierzom. Kiedy do niego mówiłem, wpatrywał się we mnie z nieufnością, a na zwiędłej twarzy jego pokazał się uśmiech zimny i szyderski. Kiedym mówić przestał, zawołał głosem dzikim:
– Wasze papiery! –
Właśnie żądania naszych papierów najwięcej się obawiałem, pan Niemojowski miał ich pełne kieszenie. Wszelkie protestacje nic nie pomogły; trzeba było je oddać, bo Czerkies zagroził, że nas każe rozebrać. Ale jak powiedziano, wszystko na świecie ma stronę śmieszną: i tu zaczęła się scena prawdziwie śmieszna. Kiedy pan Niemojowski papiery swoje już oddał, Czerkies, który ich nigdy tyle razem nie widział, w tak ważnym przypadku nasunął czapkę na uszy, zasiadł przy stole i zaczął wszystkie z kolei papiery na wszystkie strony obracać i oglądać. Po tym pierwszym, oczywiście bezskutecznym przeglądzie, oficer chciał przystąpić niby do porządniejszego rozpatrzenia się w papierach; brał więc z kolei jeden po drugim i ( przypatrywał się każdej sztuce oczyma, które nic nie widziały, bo czytać nie umiejąc, żadnego napisanego wyrazu zrozumieć nie mógł. Nagle przychodzi mu myśl szczęśliwa, zaczyna swój przegląd po faz trzeci i znowu z kolei zapytuje nas o znaczenie każdego papieru; odpowiadaliśmy, co nam się podobało odpowiedzieć, a po każdej naszej odpowiedzi zadowolniony, odkładał papier na stronę, mówiąc: – To nic. –
Dopóty wszystko szło bardzo dobrze, niewiadomość oficera dziwnie nam służyła, najniebezpieczniejsze przeszły przez jego ręce i otrzymały zupełne rozgrzeszenie. Należało nam sądzić, żeśmy ocaleni i może bylibyśmy z tego śledztwa wyszli bezpieczni, gdyby mój towarzysz same tylko papiery miał był przy sobie; ale w papierach znalazło się kilkanaście kart wizytowych, o których p. Rozświetajew miał na nieszczęście swoje własne wyobrażenie.
– Cóż to takiego? – rzekł, biorąc do ręki te nie" szczęsne karty. Objawiłem mu ich znaczenie. – Dobrze, dobrze – odpowiedział złośliwie – nie tak łatwo oszukać Rozświetajewa; wiem ja co te kartki znaczą, jużem ja je widział u niejednego buntownika.
Głupiec ten widział w kartach wizytowych jakieś znaki powstańców. Ponieważ los nasz od jego przywidzeń zależał, musiałem się wstrzymywać od śmiechu i z całą wymową objaśniać mu przeznaczenie wcale niebojowe, cel wcale niewinny kart wizytowych. Przekonywanie to nie było łatwe, w końcu jednak zdawało się że zrozumiał, bo przystąpił do dalszego badania papierów. Ale po kartach wizytowych przyszła kolej na mapę.
– Aha! – zawołał, cały zdziwiony – mapa! mapa! To wy jenerałowie! –
Zaczęliśmy mu tłumaczyć, że takie mapy kraju sprzedają się wszędzie, że każdy może je kupować czy to dla nauki, czy dla podróżowania, że gdyby do zostania jenerałem tylko mapy potrzeba było, wszyscy ludzie i on sam z oficera natychmiast i to bardzo tanio mógłby zostać jenerałem. Słowem, przekonywaliśmy go najlepszemi dowodami, ale nasz inkwizytor trwał uporczywie przy swojem zdaniu i na krok nie chciał ustąpić. Zapewne z powodu tej mapy musiał rzucić podejrzenie na karty wizytowe.
Po tak zabawnem śledztwie papierów pana Niemojowskiego, zażądał ich odemnie.
– Nie mam żadnych – odpowiedziałem.
– Nie żartujcie i pokażcie je natychmiast.
– Powtarzam, że nie mam żadnego papieru.
– Zobaczymy! –
To mówiąc, wstał i postąpił ku mnie. Widziałem że się zabierał szukać mi po kieszeniach; myśl ta oburzyła mnie i sam do niego się zbliżyłem.
– Kiedy wam mówię – zawołałem – że nie mam papierów, powinniście mi wierzyć; pomyślcie na co się odważacie! –
Rozświetajew nie musiał być bardzo pewny swojej władzy śledzenia nas, bo nie posuwał dalej swego nalegania, radził mi tylko nic nie ukrywać, jeśli sam sobie szkodzić nie chcę. Powtórzyłem mu, że nie mam żadnych papierów.
– Wierzę wam – rzekł – jednak muszę was zaprowadzić do obozu rosyjskiego. – To mówiąc wyszedł, zostawując mocną straż.
Pozbyłem się był wprawdzie papierów, ale miałem jeszcze krzyż w kieszeni, o którym zapomniałem. Zaledwie oficer wyszedł, kiedym go sobie przypomniał. Z tego, co się działo, mogłem wnosić, jak było ważną rzeczą, pozbyć się go natychmiast. Pisarz poczty wszedł do pokoju, korzystałem więc z chwili, kiedy pilnujący nas żołnierze w inną stronę patrzyli, pokazałem mu krzyż, chcąc go oddać, ale on zamiast go odebrać, w tył odskoczył; zwróciło to uwagę straży i jeden z żołnierzy zapytał, co chcę od pisarza? Co tu było odpowiedzieć? Pisarz zapytany, mógł mnie był zdradzić, krzyż był jeszcze w moim ręku, a oczy wszystkich na mnie były zwrócone! Na szczęście młoda wieśniaczka, która przy drzwiach otwartych obierała jarzynę, widziała co się działo między mną a pisarzem, odgadła moją niespokojnośy i zerwała się, żeby mnie z niej wyprowadzić.
– Gdzie moje wiadro! Moje wiadro! – zawołała, i wiadra tego szukając, przecisnęła się przez straż jak błyskawica, obeszła prędko pokój, przybliżyła się do mnie, pochwyciła ukradkiem moją rękę, porwała krzyż i znikła. Najbieglejszy kuglarz nie byłby się zręczniej sprawił. Jakoż nikt nie spostrzegł co uczyniła. Po tej szczęśliwej scenie, która ledwie kilka sekund trwała, odpowiedziałem straży, że nie miałem nic do powiedzenia pisarzowi. Poprzestano na tej odpowiedzi.
Prawie w kwadrans po wyjściu oficera przyszła jakaś żydówka. Czerkiesi wzbraniali jej przyjść do nas, ale ona powiedziała im kilka słów po cichu i natychmiast zdawali się zezwalać jej na wszystko. Usiedli znowu na ławce, a żydówka zbliżywszy się do mnie, rzekła:
– Chciałabym z panem pomówić na osobności.
– Zdaje mi się, że nie mamy z sobą nic do czynienia.
– Proszę, niech mi pan pozwoli chwilę rozmowy; nie będzie pan tego żałował. –
To mówiąc, jak gdyby pewna skutku swoich słów, wzięła mnie pod rękę i zaprowadziła do gabinetu, stykającego się z pokojem. Nie było mi tajno, że żydzi, ile razy mogą, stają się, że tak powiem, faktorami wszelkich interesów zakazanych. W mojem położeniu cóż miałem do ważenia? Nie opierałem się więc żydówce; Czerkiesi powinni byli nas zatrzymać, ale bynajmniej: pozwolili nam wnijść do gabinetu i zamknąć się, tak spokojni, jak gdybym pod ich straż nie był oddany. Jakież to słowo czarodziejskie uczyniło ich tak powolnymi? Widocznie musiała do nich przemówić w imieniu oficera, któremu dosyć było na chwilę zamknąć oczy, abyśmy byli wolni; zapewne chciał on sprzedać swoją grzeczność i wysłał tę kobietę, aby dobić targu.
Te uwagi przesuwały mi się przez głowę, kiedy żydówka głosem przymilonym i westchnąwszy, rzekła:
– Jakże ja nad panem boleję! Pan jesteś młody, widzę żeś słaby; chciałabym was wybawić i mogę; jeśli pan zechcesz.
– Jakto! mów jaśniej co chcesz powiedzieć.
– Oficer ten mieszka u mnie, mówiłam mu o panach, wystawiłam mu nieszczęście, jakie was czeka, łatwość, z jaką może was uwolnić bez narażenia się; w końcu zrobiłam, że nie wzbraniał odjazdu obu panom. Pozwala na to, jeśli mu panowie dadzą, 50 dukatów.
– A jeśli weźmie pieniądze i nie wypuści nas?
– Nie! tego się nie bójcie; wie on bardzo dobrze, że gdyby to uczynił, nikt nie ufał by mu na przyszłość i nie dawałby pieniędzy z góry. –
Uwaga zdawała się być słuszną; zresztą żądano za tak wielką usługę nie wiele, i natychmiast dałem żydówce 50 dukatów. Pobiegła z niemi, a ja powróciłem do pokoju. Twarze Czerkiesów zdawały mi się nie tyle co pierwej surowe, a jeden z nich zaczął nawet ze mną rozmawiać. Zdawało mi się, że ta grzeczność była dobrą wróżbą; może, mówiłem sobie, ludzie ci są w porozumieniu, może nieraz już widzieli, jak oficer ich podobne robił targi, może nie uważają nas już za swoich więźniów i może nie byliby od tego, przyjąć na pożegnanie z nami wspaniały datek na wódkę. Tymczasem chwile upływały, nasze położenie nie zmieniło się, a jednak nie mieliśmy ani cienia podejrzenia. W końcu dopiero dwóch wielkich godzin ujrzeliśmy oficera z całą swoją załogą (18 ludzi). Tłumaczyłem sobie to wystąpienie, że zgromadził wszystkich swoich żołnierzy, ażeby ich z przed widoku naszego usunąć i że przyszedł nas niejako uwiadomić, że po jego odejściu możemy się oddalić. W istocie wszedł do pokoju, ale tylko aby nam zwyczajnym tonem, pokazując na powóz, powiedzieć:
– No, panowie, trzeba wsiadać! –
Zdziwiony zbliżam się do niego i po cichu przypominam mu zobowiązanie w jego imieniu nam przez żydówkę uczynione.