- W empik go
Pamiętniki kuratora magazynów - ebook
Pamiętniki kuratora magazynów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 288 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pod nazwą Pamiętników kuratora magazynów ogłaszam szereg szkiców i obrazków w rodzaju Callot'a i Hogarth'a, do których domieszałem kilka konturów do innego rodzaju należących: oboje niech czytelnicy osądzą w tym duchu artyzmu, w jakim one są im podane, nie szukając bynajmniej w poczęciu pierwszych złej myśli dla ogółu, pamiętając na to, że artysta tworzy głównie dla celów sztuki, tworzy zaś w tym rodzaju, który go najwięcej do siebie nęci. Czytelnicy nasi często chwytają autora za słowo i wierzą mu aż zanadto, bo biorą wszystko w jego dziele literalnie: muszę więc porozumieć się wcześnie w tym względzie z memi czytelnikami. Zapewne, że doświadczenie życia podało mi wzory do utworzenia tej galeryi dziwaków, jaką przedstawia dzieło moje: inaczej nawet być nie mogło; ale wzory te gromadziły się w głowie mojej przez cały ciąg mego żywota, napotykałem na nie po wszystkich prowincyach kraju naszego, spotykałem jako rozrzucone, jednostronne rysy charakteru, z których kunsztmistrz dopiero całość indywidualną mógł stworzyć. Nie myślcie więc, że istotnie opisuję tu jaki okręg magazynowy, w którym byłem kuratorem: wybrałem tu dlatego tylko formę pamiętnika kuratora magazynowego, że ona najdogodniejszą była do zmieszczenia w sobie najdłuższego szeregu figur, nie wiążąc je koniecznie w jednę całość powieściową. Ale ci, co biorą wszystko literalnie, gotowi wziąć to doprawdy za zdagerotypowany wzór jednej części jakiego powiatu, nie myśląc nawet o tem, że tą liczbą dziwaków, których tu wprowadzam, śmiało kilka gubernij możnaby było zaludnić. Cóż jednak poradzisz z temi, co Chodźkę naprzykład gotowi są pomówić o wywleczenie się ze stanu zakonnego, dlatego, że napisał "Pamiętniki kwestarza bernardyńskiego?" U nas dotąd nie można jeszcze tego dla wielu wy tłumaczyć, że pisarz tworząc powieść, niekoniecznie opisuje w niej siebie samego i swoich najbliższych znajomych; wszelki znowu wybryk fantazyi, wszelka figura dziwaczna, zabawna lub niepochlebna, uważa się zaraz za chęć poniżenia własnej społeczności. Wielużto mi się zdarzało widzieć samemu ludzi, – nawet z pewnem wykształceniem, nawet niby literatów, którzy seryo mówili mi, że Kraszewski pisze nie powieści, nie dzieła sztuki, ale satyry na nasze społczesne towarzystwo. Cóż tym panom odpowiedzieć na to, kiedy tak widocznem jest, że nie rozumieją najgłówniejszego zadania sztuki? – Oto wzruszyć tylko ramionami i milczeć.
Pamiętnikom kuratora nie starałem się nadać treści powieściowej, intrygi, akcyi, węzła i rozwiązania; sąto obrazki, szkice, jakby studya z teki rysownika, które mogą się obejść, zdaje się, bez powieściowej intrygi. Starałem się głównie o rzetelność, o oryginalność, które zawsze są cechami prawdy.
Kiedym już ukończył był ostatnie moje studia humaniora roku Pańskiego 1844, powietnicy moi, z marszałkiem swoim na czele, obrali mię jednogłośnie deputatem do magazynów zapaśnych, udowadniając takim postępkiem swoję miłość dla nauk uniwersyteckich, które ukończyłem summa cum benevolentia.
Nagłyto był przechód od Homera, Pindara, estetyki, filozofii, do magazynów, czetwerti żyta, hreczki, owsa i korrespondencyj urzędowych, które potrzeba było pisać tem samem piórem, jakiem się piszą pełne zapału i poezyi marzenia dwudziestoletniej głowy. A przecież piękny to obowiązek czuwania nad tem, aby chłopek miał chleb w czasie nieurodzaju, a może nawet głodu. Ale cóż poradzisz z młodą głową, marzącą o niebieskich migdałach i pamiętającą o tem, że niejednym tylko chlebem człowiek żyje, ale jeszcze słowem i myślą.
Kiedym raz marzył sobie u otwartego okna, a przedemną migała srebrna rzeka, a dalej zieleniały łąki, czerniały bory, bielały klomby białokorej brzozy i rozścielało się tło błękitnego nieba: przyniesiono mi pa – pier od marszałka, że przysłany z Petersburga dla rewidowania magazynów rewizor, zastał w stanie (1) moim największy nieporządek: zupełny brak zboża, zawalone szpichlerze, wystawione nie podług planu, sterty (tam gdzie one stały) zjedzone przez myszy, i w dodatku brakowało na nich numerowanych tabliczek. W konkluzyi przedstawiciel powiatu donosił, że oddaje mię pod sąd za widoczną opieszałość i lenistwo.
Obstupui! Ślicznie rozpocząłem moję karyerę! Odrazu idę pod sąd, chociaż słuszniej należałoby było może oddać mię pod sąd powietników, którzy magazynowe zboże przepędzają na wódkę, i te zbrodnicze myszy, co pożerają gromadzką własność. Ale biję się w piersi, mea culpa : od pół roku jak zostałem już urzędnikiem, nie byłem jeszcze w poruczonym mi stanie. Ależ już od lat sześciu byli kuratorowie; od lat sześciu jeździł rewizor; od lat sześciu wymagano tego, aby magazyny były koniecznie pełne, tojest, aby miały w sobie po czetwerti oziminy, a po pół czetwerti jarzyny na każdą męzką rewizyjną duszę: słusznie więc mogłem sobie myśleć, że pozostaje mi tylko cieszyć się błogim widokiem rumianych twarzy mieszkańców, mających w piersi swojej męzką rewizyjną duszę.
Okazało się potem wcale inaczej: przekonałem się naocznie, że mój stan był najopłakańszym w świecie stanem, że położony był w poleskiej części powiatu, na której rodziły się tylko obficie rydze, borowe szyszki, czernice, i żaby kumkały w błotach jakąś bardzo smutną melodyą.
–- (1) Powiaty dzielą się pod względem policyjnym na kilka stanów.
Prawda, że mogłyby być przynajmniej magazyny, bo lasów było mnóstwo, ale panowie obywatele odkładali od roku do roku ich budowlę, a zboże, jeżeli się zebrało jakie, bojąc się tego, by się czasem nie zepsuło, rozdawali chłopom, albo przepędzali na wódkę, obiecując oddać je wtedy, gdy go będzie potrzeba. Taki był rezultat mojej podróży, ale pierwej należy coś powiedzieć o niej samej.
Najprzód musisz wiedzieć szanowny mój i łaskawy czytelniku, że liczyłem się wtenczas w moim powiecie do literatów: raz dlatego, że byłem na fakultecie literackim; powtóre, że miałem swoich własnych książek czterdzieści; potrzecie, że czytałem te książki; poczwarte, że nie grałem w preferansa i nie jeździłem na jarmarki; popiąte, że nosiłem w 22 latach szafirowe okulary; poszóste, że rozmawiałem z panią podkomorzyną, a ta opowiedziała przed całem sąsiedztwem, żem chłopiec wcale do rzeczy; i posiódme, żem napisał był artykuł do Tygodnika Petersburskiego, gdziem publicznie dziękował doktorowi Pulverman za to, że mię wyleczył na febrę przezdzienną. Od tego czasu, kiedy się kto o mnie pytał, odpowiadano mu: "To ten coto po gazetach pisze. " "Aa! toto on po gazetach pisze!" I tak się zwykle rozmowa o mnie kończyła.
Mieszkając w innej wcale okolicy mego powiatu, spędziwszy do tego lat jedenaście wmieście, gdziem pobierał nauki, nie znałem prawie nikogo w owym opłakanym stanie, który odemnie był oddalony przynajmniej na mil pięć z okładem. Rzuciłem pod stół Szyllera, i z westchnieniem powtórzyłem sobie w duszy, zbierając się do mojej nudnej podróży:
In des Herzens heilig stille Räume
Musst du fliehen aus den Lebens Drang:
Freiheit in dem Reich der Träume
Und das Schöne lebt nur im Gesang.
Na wszelki wypadek, z papierami urzędowemi wziąłem librę białego papieru, dla notowania sobie wrażeń z podróży i dla zbierania wzorków. Cóż robić? Dla literata to potrzebne. Nie znając, nie badając ludzi, nie można ich malować, a malarz powinien koniecznie rysować z natury. Ten co rysuje z samych gipsów, zawsze będzie malować figury nieżywe: będzie malował posągi nie ludzi.
Dziś, kiedy się rozpatruję w moich notatkach, widzę w nich skarby całe: oryginały jakich mało, figury choć dla Granvill'a albo Gavarni'ego; tylko że sąto nasze własne, prowincyonalne typy. Pieczęć narodowa odbita na nich głęboko: potrzeba tylko mistrza, i byłby obrazek cudowny! Oj! gdybyto Kraszewski, albo Korzeniowski, albo Padalica był na mojem miejscu, dopiero wyszłoby przedziwne dzieło w rodzaju Dickensa! Ale natura nie była skąpą, wszędzie się znajdzie tego podostatkiem!
Najpierwszą wsią mego stanu była wielka włość, przez rozbiór podzielona pomiędzy kilku kollokatorów. Oto dopiero była rozkosz jeździć od jednego pomieszkania do drugiego, i prosić, błagać, zaklinać: a dobrodzieje, a łaskawcy, zsypcie zboże na miłość Pana Boga, zbudujcie magazyn! A ci składają jeden na drugiego: było zboże, ale ten zabrał; drugi znowu rozkłada przedemną skargi o to, że sąsiad jego wkrada mu się w grunta; trzeci coś innego prawi, a wszyscy razem nudni, ciemni i nieznośni. Smutno było patrzeć na taki stan człowieka, który z twarzy do ucywilizowanej rassy Europejczyków należy, a z głowy Hotentot tylko! Ale zawsze powiadam, że dla ołówka byłyto prawdziwe skarby.
Najsamprzód odwiedziłem człowieka mającego dusz rewizyjnych 70, a więc najbogatszego z kollokatorów. W pierwszym pokoju zastałem żonę: młoda, lat dwadzieścia kilka zaledwo, widocznie była ładna, ale dziś twarz blada, wychudła, oczy zapadłe, usta spalone; jasne złociste włosy spadały nieuczesane. Smutek, zgryzoty i następstwo ich, choroba, wypiętnowały się głęboko na tej przyjemnej, słodkiej twarzy kobiecej. Przywitała mię cicho, prosiła siedzieć, poglądając ustawicznie niespokojnem okiem na alkierz, jak gdyby kogo oczekiwała ztamtąd, i chciałaby nieboga, żeby się nie pokazał. Nareszcie na progu ukazał się jakiś człowiek, a na bladą twarz kobiety wystąpił odrazu płomień: spuściła oczy i nie wiedziała co ma z sobą zrobić. Z pierwszych słów wchodzącej figury odgadłem wszystko: mąż był pijakiem. Czerwony jak pekeflejsz, usta sine, oczy obłąkane i krwią zabiegłe, włosy szpakowate, krok niepewny, oddech zabijający: takim był mąż tej młodej' kobiety, która, uboga, przedała swoję młodość, a razem z nią życie, bo suchoty były na niej widoczne.
– A… a… a… – bełkotał gospodarz, chwytając się za odźwierki – kogoż… kogo… mam… mam… mam honor witać?
Ja cierpiałem boleśnie razem z tą młodą kobietą; wstyd i mnie oblał rumieńcem, jakby gorącym warem. Chciałbym chętnie, żeby się ziemia podemną rozstąpiła, ale czerwony jegomość rozstawiał już ramiona, gotując się widocznie uchwycić mię w swoje objęcia.
– Mój mąż – wyjąknęła ledwie dosłyszanym głosem nieszczęśliwa.
– Kogoż… kogoż… kogo? – powtarzał gospodarz, oblizując co chwila spalone usta i prychając jak kot.
Widziałem po oczach, że musiano mu przerwać sen, który tak widocznie był mu potrzebnym w tej chwili.
Cofnąwszy się o dwa kroki w tył, ukłoniłem się zlekka i wymówiłem moje nazwisko.
– Aha! to pan dobrodziej! Otóż jaki niespodziewany gość z pana dobrodzieja! Duszko (obracając się do żony), prawda że niespodziewany gość? hę? Niechże pan będzie łaskaw usiądzie. Niespodziewany, dalipan niespodziewany gość! Nie widziałem pana nigdy, boto pan podobno autor? Duszko, ten pan autor! Niespodziewany, niespodziewany gość!
Do tego jeszcze i literat, pomyślałem sobie w duchu.
– Czytałem wiele pańskich kawałeczków. Aha! niespodziewany… Duszko, te kawałeczki cośmyto czytali. Tęgie kawałeczki, jak Pana Boga mego kocham…
Przekląłem i autorstwo moje, i urząd mój, i wyjazd, i dzień, i godzinę.
– Aha! jaki gość niespodziewany!… Taki takie panie kawałeczki co strach! Jakem je czytał, mówię żonie: oto pisze panie człowiek! wa, wa, wa jak pisze! Duszko, wszak prawda, mówiliśmy z tobą często: jak pisze ten człowiek? Niespodziewany gość, niespodziewany… Dobrze pisze, dalibóg dobrze: coto i mówić! Nie wiem tylko jaką ma jeszcze rękę, bo jeżeli i to takoż, to pan jesteś, jesteś… to pan jesteś człowiekiem, jakiego i ze świecą poszukać!
– Czy do pana mam się udać z wymaganiem o postawienie magazynu i zsyp zboża gromadzkiego?
– Do mnie, do mnie, a jakże do mnie. O! bo ja jestem pomieszczyk potrzeba wiedzieć. A to moja żona, takoż pomieszczyca, a jakże pomieszczyca! Mamy siedmdziesiąt trzy rewizyjne dusze. Tylko słaba, chorowita, dziś nie spała całą noc, ale cóż robić? Dziecko chore, a sama karmi, a tu ani wyperswadować, bo i to jeszcze trzeba wiedzieć! Jakże, do mnie należy magazyn, bo ja tu jestem pomieszczyk!
Potem ni z tego, ni z owego zaczął mówić przeciw pijakom i wódce, utrzymując, że się brzydzi jak nie wiem czem tem przebrzydłem gorzałczyskiem.
Uciekłem. Oddałem i magazyn, i zsyp zboża, i chłopów na wolą Tego, co w opatrzności swojej niepojętej żywi ptaki powietrzne; trudno-bo było patrzeć na męki tej zaprzedanej kobiety, na jej wstyd, boleść. O! boto okropnie wstydzić się za kogoś i kogoś, którego z obowiązku, szacunkiem i miłością otaczać się powinno!!
Pojechałem następnie do dziedziców drugiej części wsi, do braci Kogutów. Obaj kawalerowie, bliźniaki, chłopcy mogący mieć po lat sześćdziesiąt; rządzili wspólnie niedzielonym mająteczkiem i mieszkali w jednym dworku. Byłto typ, którego już dziś nie ma wcale: twarz, ruchy, mowa, formy grzeczności i gościnności, wszystko było nie teraźniejsze, na wszystkiem widać było rdzę czasu.
Myślałem, że natrafiłem na jakiś geologiczny pokład staroświeczyzny. Tu, po zakątkach, dłużej się ona przechowała. Nim powiedziałem jeszcze jak się nazywam, obaj bracia ściskali mię, całowali serdecznie i niemiłosiernie nacierali nieogolonemi brodami, jakby jakiego cholerycznego pacyenta. Pokazało się potem, że znali dawniej mego ojca, ciotkę i mego dziada; że byli gdzieś razem z moim stryjem: ztąd nowy powód do ściskań i całusów. Widać, że byłto typ stary, bo obaj bracia mieli przysłowia. Przysłowie samo było wcale nieszczególne, bo tylko proste mości dobrodzieju; ale każdy z nich skracając je, wymawiał w najdziwaczniejszy w świecie sposób: starszy, pan Gerwazy, ustawicznie czmychał, i za każdem słowem mówił: mosmrodziu; młodszy zaś brat, pan Protazy, obracając się z mową do swego słuchacza, miał zwyczaj przeplatać ją gęsto tytułem: macam dobrodzieju. Kiedym im powiedział o magazynie, zaczęli się sprzeczać z sobą, przez którego z nich dotąd magazyn nie stanął. Oto dopiero była pociecha! "Kiedyż-bo mosmrodziu, panie bracie, pan brat sam mówił… – A macam dobrodzieju, panie Gerwazy, wszakto pan brat zawsze utrzymywał… " Niewielem się ja dowiedział z tego, kto miał słuszność, a kto był winien, pomimo tego, że byłem proszony o to, abym sam w tym względzie rozstrzygnął. Szczególniejszy to nałóg wplatania do mowy jakiegoś przysłowia, tembardziej niepojęty, że wszystko się dzieje modą jakąś; dziś nikt nie ma przysłowia, dawniej musiał je mieć każdy i to jak najdziwniejsze. Starszemu panu Kogutowi często mawiali jego blizcy sąsiedzi: "Panie łowczycu, porzuć waść to przysłowie, gdzież można coś podobnego mówić? – Mnie się zdaje, mosmrodziu, że jużem się ja od niego odzwyczaił, odpowiadał zwykle na to pan Ger – wazy. – Ależ macam dobrodzieju, panie bracie, wszakże tylko coś je powiedział. " I znowu wszczynała się sprzeczka bez końca pomiędzy staremi bliźniakami, co wiecznie się z sobą musieli sprzeczać, a jeden bez drugiego żyćby pono nie mógł.
Kiedym odjeżdżał, obaj wyprowadzili mię na ganek, i obaj, kiedym już wsiadł do powozu, kazali od siebie dom cały ucałować. •
Dlaczego, pytam, takie dziwaczne figury mają swój powab, i dlaczego tak smutno, kiedy się dowiesz czasami o śmierci jakiegoś podobnego dziwaka? Czy nie dlatego, że pod tą grubą korą kryje się wiele serdeczności, której brak tak jest dzisiaj widoczny, tak okropnie daje się uczuwać na każdym kroku?
Byłem potem u drugiego marcowika. Prawdziwie dom jego i jego sposób życia mogą odstręczyć od celibatu. Wyszedł do mnie pod dobrą datą, i gadał co mu tylko ślina do gęby przynosiła:
– Karkuluję sobie, siedzę koło mego francymeru, aż tu mówią mi, że jakiś pan psyjechał.
– Koło jakiegożto francymeru siedziałeś?
– To krawiec Meyer robi u mnie.
– Aa!
Wtem wpadł do pokoju jakiś malec w brudnej koszuli, zamurzony i z nogami tak tęgo zawalanemi w błocie, żebyś przysiągł, iż był w botynkach.
– Pocałuj pana w rączkę! – wołał uprzejmy gospodarz; a tymczasem tkał mi w rękę kawałek cukru, bym go dał temu brudasowi, szepcąc mi pocichu: – Niechaj się psyzwycaja!
Dałem mil cukru, ale od pocałunku uwolniłem go zupełnie.
– A idź do mamy, niech ciebie troski umyje! Znas ty jego matkę? Owdiuska, ładna dziewcyna!
Za pół godziny już mię nie było w domu zacnego kawalera.
Jechałem do szambelana. Kiedy on był szambelanem i przy jakim dworze, tego nikt nie wiedział; w całej jednakże okolicy nosił on ten tytuł, i mógłby nawet w razie potrzeby złożyć na jego udowodnienie przynajmniej ze sto kopert. Majątek szambelana był porządnie zaszargany: były tu i prywatne długi, i bankowy, i zaległości podatków, a co się dotyczy zboża magazynowego, to tego nie było ani snopka. Wielki był sknera, ale prawda, że nie było czego rozrzucać. W lipcu chodził w żółtym bajowym surducie; żona jak mogła opędzała potrzeby swoje i córek kobiecem gospodarstwem: on nic im nie dawał, i mieszkał osobno w napół rozwalonej oficynie. Wiecznie jadł kapustę z sadłem i czytał pożyczone gazety.
Wszedłem do pustej izby w oficynie: okna były pozaklejane papierem i przykryte odwiecznym kurzem; pajęczyna i w niej zeschłe muchy osnuwała wszystkie kąty. W jednym kącie tapczan, na którym była brudna kołdra rozrzucona i czarna załojona poduszka skórzana; kulawy stół, na którym leżały stosy starych gazet i okulary, buteleczka z zapleśniałym atramentem, poschłe pióra, na podłodze kilka kopert, starych krzeseł kilka z wybitem siedzeniem à jour, berlacze w kątku i tłumok stary, wypchany, na którym zasiadał, jakby na ottomance, sam JW. szambelan.
Pierwszy raz w życiu widziałem tego oryginała i tak niewymyślne umeblowanie.
Stary, twarz blada i pomarszczona jak pieczone jabłko, w gębie półtora zęba, a nos serdecznie tulił się do ukochanej mu brody; oczy zawsze zaszłe łzami, uszy oddawna już musiały chorować na wodowstręt, koszula rozwiązana i dotknięta tą samą chorobą co uszy, a na niej, zamiast szlafroka, surdut bajowy, znany ze sławy w całym powiecie: reszta ubrania była łacińska.
Otóżto do czego może przyjść w końcu człowiek! Wszystko w nim zamarło i zezwierzęciało; żadnego uczucia ani dla dzieci, ani dla żony, a przecież tę żonę, której teraz nie widuje nigdy, przed czterdziestą laty wykradł był gracko i ożenił się z nią niby z wielkiej miłości. Któżbyto dziś powiedział, że ta brudna, niechlujna istota znała kiedykolwiekbądź miłość?
Kiedym powiedział kto jestem, pan szambelan prosił mię siedzieć i przemówił do mnie po francuzku. Patrząc na jego strój, spodziewałem się prędzej, że do mnie po łacinie zagada.
Pokazałem tedy memu Rzymianinowi papier, nakazujący niezwłocznie zsypanie zboża i wystawienie magazynu, podług ustanowionego planu.
– Będzie to jeszcze, będzie, bądź acan dobrodziej spokojny! Nie razem Kraków zbudowany! I magazyn kiedyś postawię, i zboże zsypię, i zapomnisz o tem. Jak tylko będzie potrzeba, to damy, damy wszystko co każą: wszak o to kłócić się nie można, daliśmy na to podpiskę (zobowiązanie).
– Ale zmiłuj się pan, widać że już potrzeba, kiedy rząd co rok wysyła rewizora kiedy mają mię nawet oddać pod sąd za to jedynie, że dotąd powierzone mi magazyny nie są pełne.
– Śmiej się acan z tego!
– Zmiłuj się, łaskawy mój panie, oto jest wyraźny rozkaz…
– Mnie się pan zapytaj, ja ci powiem na co to wszystko, ale do tego ani podobieństwo, ani się zanosi na coś podobnego. To zapas do wojny, ale w tym względzie można być aż nadto spokojnym; ja ciągle śledzę za polityką, pilnie czytam gazety: wojny ani się spodziewać, w gabinetach cicho. Nie masz tedy acan dobrodziej czego się napróżno kłopotać. Jedź sobie z Panem Bogiem do domu. W gabinetach cicho, na wojnę nie zanosi się wcale…
Co tu poradzisz z takim oryginałem?
Jadę dalej.
Pantoflowicz o Bożym świecie nie wiedział; słuchał żony, której bat się jak ognia', pomimo tego, że wszystko było jego własne, a żona oprócz swoich wdzięków (które wyznać należy były bogate) nic mu nie przyniosła. Gral z sąsiadami w preferansa, słuchał żydów i jeździł do miasteczka na jarmarki. Gospodarstwem rządził ekonom jak mu się podobało, dając panu to, co mu z nosa spadło. Pantoflowicz drwił sobie z tych, co pracują nad gospodarstwem, aby przysporzyć co swoim dzieciom, jak gdyby nic wcale nie robić było daleko szlachetniejszą rzeczą. Wielu próżnując, myślą, że są dlatego wykształceńsi od hreczkosiejów, a tymczasem w domu rok w rok po dwie mamki i daleko więcej dusz we dworze niż na wsi.
Z Pantoflowiczem szło daleko prędzej.
– Ma pan zboże gromadzkie?
– Ot nie wiem, ale podobno że nie ma..
– A magazyn?
– Magazyn! I magazynu, zdaje się, że nie ma.
– Jakże pan tak może mówić obojętnie, że nie ma, przecież pan wie, że to musi być koniecznie, że za to odpowiedzialność czeka.
– Cóż robić, kiedy nie ma: nie zbierali. Jak zbiorą od chłopów, to będzie…
– To nic, ani ozimego, ani jarzyny nie ma?
– A nie ma.
– Chybaś nie czytał pan wcale ustawy o zsypie zboża magazynowego?
– Mówił mi o tem mój arendarz, i zdaje się ekonom coś takoż wspominał.
– Cóż pan tedy masz? Musi coś być, choć sterta hreczki albo owsa? Wszak tyle potrzeba do magazynu.
Zamyślił się trochę, ale potem jakby mu myśl szczęśliwa przyszła do głowy, rzekł:
– A! mam jednę rzecz podług ustawy. Przypominam sobie teraz, że podług jednego paragrafu, kazano trzymać przy zapaśnych magazynach koszki (koty): to, to ja mam, możesz pan donieść że są, każę panu nawet pokazać, jeżeli się podoba; koszki dobrego chowu, srokate, czarne z białem. Co można było zrobić, to się zrobiło, a reszta zrobi się potem; nie można wszystkiego odrazu przygotować…
Porwałem się; mówił to tak dobrodusznie, że niepodobna było wytrzymać.
Mało, bardzo mało jest jeszcze moralnego poczucia w wielu, którzyby zrobili coś dobrowolnie, nie czekając aż przyjedzie prystaw siłą zmusić ich do tego, coby sami, nie czekając aż ich weźmie za kołnierz. Smutno, bardzo smutno! mogli byli uczynić
Widok wsi nędzny, brudny, gospodarstwo wszędzie opuszczone; mieszkanie właściciela bez najmniejszego gustu, buduje się zwykle na samym środku wsi, aby snać wszystkie świnie ryły mu dziedziniec. Tu dom, a tam zaraz chlewy i kurniki, ogród, dziedziniec. Boże odpuść! Nic tego zgoła, coby pokazało uczucie estetyczne w duszy. Rosną prawda jabłonie, grusze, śliwy i wiśnie; uliczki wysadzone koniecznie porzeczkami, agrestem, żółtą akacyą, wiodą czasami do miejsca, które jest często pożądaną, ale wcale niepowabną niespodzianką.
Tu rzeka, tam łąka zielona, w dali młyny; tu laski, bory, tam znowu cerkiew pomiędzy lipami świeci potrójną srebrną wieżą, i cmentarz wychyla krzyże z cienia zielonych klonów. Sama natura nakreśliła sobie prześliczny pejzaż: schwyć go z okna twego salonu, na obszernym trawniku rzuć kilka kup wysmukłych brzózek, topoli, bzów i świerków; pod dębem albo pod lipą postaw białą ławeczkę; rozrzuć tu i owdzie przepyszną dalią; to wszystko uperfumuj wreszcie wonią rezedy: a będziesz miał u siebie raj przez całą wiosnę i lato. Ale gdzież tam, w widoku okien masz gumno, porozwalane obory, stajnie z gnojem i śmieciem. Powiedz coś o tem: "a mój łaskawco, czy to mi da co? z tego chleba nie będzie, a ciężkie teraz czasy!" Jak gdyby posadzenie brzóz kilku i kilku topoli wymagało wielkich kosztów. Tu potrzeba tylko gustu i trochę bezinteresowniejszych uczuć.
Smutno! To pokazuje, że szlachetniejsze uczucia wszędzie są jeszcze naturalizowane u nas, że jedynym jeszcze bodźcem są zysk i pieniądze.
Gdzieindziej znowu ogród zakreśla jakiś głupi ogrodnik, rysuje z pamięci nie z wyobraźni, i pracy jego nic nie wiąże z duszą właściciela, bo ona mu obca i całkiem bezduszna, bezsensowna nawet.
Ogród jest małym poemacikiem, rozkoszną sielanką: któż właściwiej jeżeli nie kobieta tworzyć i pielęgnować go powinna? Ale na to potrzeba mieć smak i uczucie piękna w sercu; uczucie, co wychodząc z duszy, wszędzie się rozleje i wszystko napiętnuje powabem i gracyą. Wejdziesz do ogrodu, i odgadniesz natychmiast charakter tego człowieka, co go urządził; odgadniesz jego gusta, jego ukształcenie: poznasz to nawet z obrazków rozwieszonych po ścianach pokoju, ze szkiców i książek leżących na stole. U nas najczęściej w pokoju próżno, w ogrodzie brudno, i gdzie rosną tylko chwasty i zielsko: cóż tedy zostaje wnieść z tego o duszy właściciela? Mieszkać długo na jednem miejscu i wyryć tu piętno swego poziomego ducha, to rzecz niepojęta.
Wiele domów, albo raczej wiele gospodyń, następującym ruszyło konceptem. Pomyślały sobie: książki drogie i bezużyteczne, a tu koniecznie potrzeba mantyl aksamitnych, futer, koronek i wielu innych jeszcze pięknych rzeczy: więc grajmy lepiej w patryarchalne obyczaje starej Polski! Skutkiem tego planu w pokoju zjawiają się nagle wietuszki, kołowrotki, motki nici; ale obok tego wszystkiego, nie masz tu wcale Kornelii, matki Grachów, coto casla vixit, lanam fecit, domumqve
servavit. Śmieją się tu z literatek, co próżnują nad książką, przędząc niby przy gościach na kołowrotku; ale czy jest tu jaki sens logiczny, pytam? Co znaczą dziś wszystkie podobne roboty, kiedy w garderobie sześć dziewcząt psują sobie oczy nad haftem, kiedy się wydaje daleko więcej na najniepotrzebniejszą fraszkę, niż warta jest robota, dokonana w salonie przez rok cały?
Jeżeli mamy być ludźmi ucywilizowanemi, nie zawieszajmyż tylko cywilizacyi naszej na plecach, w postaci aksamitnej mantyli, jak etykietkę na butelce madery; blyszczmyż lepiej dowcipem nie strojem, pracujmy myślą nie ręką sarną. Głupstwa nie zagłuszy swoim turkotem żaden w świecie kołowrotek, chociażby ten należał nawet kiedyś do matki Zamojskiego, albo Radziwiłła panie kochanku.
Taki właśnie dom odkrył mi się, kiedym wjechał do Szypszynówki… Właściciel Szypszynówki należał do najśmieszniejszej w świecie klassy ludzi, bo do klassy, o której nie można inaczej powiedzieć, jak tylko że choruje na arystokracya. Nigdy częściej nie pisano i nie mówiono przeciw arystokracyi jak teraz, i nigdy pono nie miano do niej tylu najniesłuszniejszych pretensyj co dzisiaj. Dość mieć tylko 600 lub 800 dusz, fabrykę cukru, wiedeński kocz, albo choć posadzkę w domu lub gotyckie meble, żeby już zostać arystokratą na cały powiat.
Pan Wespazyan Gawełkiewicz miał 450 dusz podług ostatniej rewizyi; dom struktury przypominającej trochę karczmę; do tego dwóch rodzoniuteńkich braci, co to byli kiedyś marszałkami powiatów; żonę, po której wziął był owe dusze: oprócz tego jeszcze dobrego kucharza, czterech chłopców co nibyto grali na czemś i formowali muzykę, i nareszcie wielkie wyobrażenie o godności swego imienia. Zkądto? dlaczego? Bóg to jeden raczy tylko wiedzieć! Ale to się dzieje okolicami: każda musi mieć koniecznie jakiś ród, co się uważa za coś bardzo wielkiego, i naostatku wmówi to całemu sąsiedztwu. I tak np. w tym powiecie mówią: wiesz co są Rybkowicze? No! to już wiadomo jakato familia! W drugim dość ci powiedzieć, że Ciuciułajska z domu! I ty, żeby nie uchodzić za głupca, musisz udawać przed nimi, że wiższ zkąd pochodzi ta wielkość tych dwóch szczepów w kraju: Rybkowiczów i Ciuciułajskich.
Gawelkiewicz miał pretensyą do popularności: dawał kilka balów do roku, na które całe sąsiedztwo musiało się koniecznie zjeżdżać, pod karą utracenia na zawsze szczęścia oglądania u siebie oblicza całej rodziny Gawełkiewiczów. Obchodziły się imieniny pana, pani, panienki, a nawet paniątka, co było jeszcze u piersi, i to wszystko z muzyką, z tańcami i balowemi strojami. Muzykanci naprzemian zmywali w kredensie, i grali w sali jadalnej i do tańca.
Pan Gawełkiewicz miał taki nieszczęśliwy dar, że ile tylko razy otworzył usta, zawsze musiał powiedzieć jakieś głupstwo. Często np. lubił powtarzać przed swoimi sąsiadami: "Ja nie gardzę szlachtą; wiem, żenię każdy może się urodzić Gawełkiewiczem!" Albo: "Ja nie chwalę zbytków, chociaż one teraz wszędzie. Ja sam niedobrze może robię, że żyję tak jak jaki magnat. Ale cóż poradzisz, kiedy w rodzie naszym jest coś takiego!"