- W empik go
Pamiętniki nieznajomego - ebook
Pamiętniki nieznajomego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 460 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielka i uroczysta tajemnica – życie, – kto mi z was powie słowo tej zagadki, o którą od wieków pytają milczące Sfinxy i piramidy w piasczystych pustyniach i zielone mórz głębie i szumiące lasy nasze? – Wszystko żyje, a nikt niewie, co życie. Każdy je tłumaczy ze swojego stanowiska, a zgodzić się dwóch niemoże na jedno. Co to życie? co to życie?
A! jabym wam odpowiedział z głębi mojego serca, z wnętrzności duszy mojej. – Cóż, kiedy odpowiedź młoda, ledwieby do młodszych serc zakołatała i z niemi jednogłośnie zabrzmiała;
w dalszych tonach żywota ludzkiego, brzmiałby ten głos pojedyńczy dziwnie, piszcząco, niepojęcie.
Życie – to wielki hymn stworzenia dla Stwórcy, to wielki widok na ludzkości, na wieki, na ludy, na światy; z wierzchołka duchownej Himalai, życie – to cudowny, słodki sen między zapomnianą przeszłością, a przyszłością do której serce bije i wzdyma się.
Czemuż, powiedzcie, zło i fałsz wmieszały się do lego hymnu, kontemplacij i szczęśliwego snu? Czemu? A! bośmy ciałem i ułomnością, bo… bo… (odpowiedź dostateczniejszą później napiszę).
Cudny wieczór wiosenny wyzywa mnie, wywołuje, rzucam pióro; któżby pisał, gdy można całą piersią oddychać, całem sercem marzyć.
… O Boże mój, co się z tymi ludźmi dzieje? Szaleni? opętani? czy niepoczciwi tylko kłamcy, co świat chcą podwieść i oszukać? Gdzież osi widzieli zło? zkąd dobyli rozpacz swoją? z czego się rodzi głęboki ich smutek, dzikie odczarowanie i len uśmiech gorzki, którym witają piękny świat Boży, ludzi swych braci? – życie nareście – ten dar nie oceniony, te złotą czarę pełną nektaru….
Wątpliwość podnosi przezroczystą zasłonę, w której śpię szczęśliwy i zagląda płowemi tygrysiemi oczyma swemi. Wątpliwość! Ale godziż się wątpić póki gorąco bije serce? A jednak ja już wątpię, już mi smutno trochę, patrząc na te tłumy, co się zowią nieszczęśliwemi. Jestli to już przeczucie przyszłości!
Ale precz, stokroć precz z tą niepoczciwą i bezbożną myślą. – Nie! nie! świat nasz cudowny, ludzie anioły, nam tu tak dobrze, i tak niebieskie widać horyzonty przed nami!… Czegóż rozpaczać, smucić się i wątpić?
Ci nieszczęśliwi, smutni, utyskujący, odczarowani, to biedni szaleńcy, to biedacy chorzy na umyśle, chorzy może na ciele. Ich powłoka cielesna uciska nieśmiertelnego ducha i skrzydeł Platonowskich rozwinąć im niedaje, by wzlecieli w ten kraj, z którego widać niebieską, ojczyznę i jasne światła – empireum.
Ci biedni są chyba obłąkani i chorzy; bo jestże widok cudniej wspaniały, wielki, piękny, rokoszą napełniający duszę, nad widok świata Bożego! A! jedno spojrzenie na niebiosa, na gwiazdy zdaleka nam mrugające, na zielone pola, na kwiaty, na drzewa i cały ród nasz ludzki – tę wielką rodzinę serdeczną, nie dająż już szczęścia?… Bóg wszędzie! Mógłże on nas stworzyć i posadzić w tym raju tak strojnym, tak lśniącym, lak uroczym – na nieszczęścia, cierpienia i zawody? Nie – nie, to są dzikie, chorobliwe wymysły.
Mnie tak lubo, tak roskosznie na świecie! W sercu mojem tak pogodnie, przyszłość moja tak pewna, tak jasna; a do koła leżą, jak w ziemi bajek czarownej, skarby, skarby nieprzeliczone, tylko się schyl po nie.
Wszystkie cuda stworzenia, nie sąż to miny złote dla człowieka? Od proszku pod jego stopą, do tego drugiego świecącego prochu rozsypanego w ciemnych szafirach nocy, do barwistego motyla, do zielonego przełykanego przezroczystemi żyłki listka trawy – nie sąż to bogactwa nasze? bogactwa dla myśli i serca? A sztuki, a bozka muzyka, a ludzie bracia, a serca kobiece, a my sobie sami. Wiekiby można w szczęśliwości zapatrywania się na to wszystko przepędzić. Ol krótkie nasze życie, na użycie tego wszystkiego, co nam Bóg dał.
Widzę, że plotę i rzucam bez porządku przedmioty różnej i wcale nierównej wagi. Kobieta! kobietę–to arcydzieło stworzenia, winienem był położyć na początku. Tysiące poetów porównywało ją do gwiazdy życiu naszemu świecącej, – Przeklęci poeci! ukradli rai bardzo szczęśliwe porównanie.
Gdybym też ja kiedy ochłódł, zesmutniał, zawiódł się i odmienił? Byćże to może? Nie, nigdy! – Zapewne, trochę, troszeczkę, odrobinkę ostygnąć, podobno jest koniecznością – Ale ci tylko stygną zupełnie, co nienaturalnym płomienili się ogniem. Ja… nie; moje myśli i czucia płyną dziś rozlanem morzem wiosennej powodzi, popłyną później wąższem korytem lala, ale to będą leż same myśli i uczucia, może silniejsze; bo zebrane w siebie, bo skupione.
Niepowinienbym i niemogę ostygnąć: marzę ja piękny, piękny wiek siły i dojrzałości i pogodni} prześliczną starość. Po niej, jak pogodnego dnia jesieni, suną się jedwabne nicie pa… jęcze, świecą pozłocone drzew liście, wieje wiatr. ciepły i zdrowy.
Dziennik mój będzie mi służył za zwierciadło, w którem się będę przeglądał: zapiszę w niem co pomyślę i uczuję. Jak też to się później wyda?
To regestrowanie własnej historji przytrudnem być może. Ale człowiek pisze dla siebie swobodnie, bez oglądania się na nic, bez żadnej obawy: pisze, co mu fala myśli jego dziennych przynosi. – Na tym brzegu znajdą się wyrzucane i białe piaski i złociste konchy, domy umarłych istotek i rybki drgające i szum i piana biała i śmiecie.
Odczytuję com napisał. Pokazuje się na ten raz jasno, jak w południe, że jest jedna rzecz na świecie niedobra Człowiek gdy najgoręcej czuje, najchłodniej pisze. Tu nie ma ognia mojego, mego życia, nie ma myśli którą wylać chciałem, którą sądziłem, że wylewam, jak wulkan leje z piersi swych lawę. Lawa ta zastygła, skostniała i zimna leży teraz przedemną.
Jak to opisać, co się dzieje ze mną? To uspokojenie w nadziei, to uszczęśliwienie jednem niczem, tę miłość całego świata, to pobłażanie serdeczne, to politowanie bez granic, to miłosierdzie, tę gotowość ochoczą na ofiary.
Jak opisać moje szalone uwielbienie cudów stworzenia?
Wczoraj chodziłem sam jeden z myślą moją do Zakretu. Wpatrywałem się w pierwsze rozkwitłe, wątłe kwiatki wiosny i z rozkoszy płakałem poglądając na ich śliczne sukienki, na nietrwałe ich a nieśmiertelne ubranie. Zerwałem com znalazł i cisnąc do piersi, biegłem z niemi pieścić się i cieszyć nad Wiliją. Tam widok się uzupełniał. Usiadłem. – Co to był za obraz do koła; co za barwy obłoków, różowych, sinych, złocistych i liljowych, piętrzących się ogromnemi massami, to znów rozbijających w drobne bryzgi ogniste, siatką złotą wierzchy niebios opasujące: jaka cisza w powietrzu, przez którą płynęły śpiewy ptasząt świeżo nam zwróconych. U stóp moich, rzeka jasna jak niebo; nad głowami, chmurki lekkie, zdało się anioły, co leciały nucić hosanna u Bożego tronu; dalej ciemniejące i zieleniejące drzewa. A wonie ich, a barwy obrazu, a dźwięki tej ciszy! O Boże! czemużeś człowiekowi nie dał języka na uwielbienie tych tworów, na wylanie z piersi wezbranej wdzięczności, czci, podziwu, roskoszy!
Jakbym pierwszy raz w życiu je ujrzał, witałem kwiaty, co znowu ziemię odziewać poczynały
Mój Boże! co to za głupi pedanci ci ludzie, co potrzebują, dla pojęcia wielkości Stwórcy, zadzierać nos, patrzeć w gwiazdy, mierząc nieskończone, licząc niezrachowane, i milami swemi obrachowując osie słońc niewidzialnych prawie. – Alboż wielkość nie jest cała w ziarnie piasku? Dla mnie Bóg jest największy, najpotężniejszy w drobnostkach, w (tych tworach niewidocznych, niedotkniętych, które ożywiają powietrze, ziemię, wody, krew naszą; które żyją gdziekolwiek jest miejsceczko. A ileż to miljonów, miljonów niewidocznych jeszcze dla nas?– Bóg, natura – zawsze maxima miranda in minimis.
Któż mi dowiedzie, że każde ziarno piasku nie jest takim światkiem jak ziemia; że na nim nie ma całego szeregu stworzeń. Doprawdy szaleję… Ależ bo zapatrzywszy się na świat oszaleć łatwo:… tyle cudów.
Chciałbym być razem poetą, malarzem, muzykiem, snycerzem – o! i niewiem już kim i czem, żeby wszystkiemi temi języki razem, głosić chwałę Bożą i piękność, cudowność stworzenia – A! i tych języków byłoby mało. Zimne to wszystko przytem co czuję, zimne, jak lód wyciosany w kształt płomienia.
Nigdy niezapomnę przechadzki wczorajszej i uczuć, które jej towarzyszyły, któremi pierś moja aż do łez wezbrała. Łzy te były modlitwą dziękczynną za wszystkie dobrodziejstwa Boga.
Mógłżem być szczęśliwszym? Niepojmuję stanu wyższego i niezazdroszczę aniołom; jestem człowiek, jestem młody, nieśmiejcie się ze mnie, że niewyobrażam sobie szczęścia nad szczęście ludzkiej młodości. Młodość widzi jedną najcudniejszą stronę prawdy, – widzi piękno. Dla niej wszystko harmonją i pięknością: pojmujecież wyższe szczęście? We mnie skarby, przedemną świat cudny, jasny, szeroki, rozmaity, kraina złota i drogich kamieni: nieschyłaj się nawet; niepotrzeba! Masz je w sobie, około siebie, stąpasz po nich, gną ci się z gałęźmi do ręki i ust owoce: zbytek cię oślepia, oszala.
A spójrzę li na przeszłość moją; – równie i za nią dziękuję Bogu. Sliczna i ta moja przeszłość – zagasła gwiazda, świecąca wspomnieniem. – Jak czarodziejski kraj roztacza się za mną.
Jak zapamiętam… dawno, w wysokich izbach czarnych starością, nad których dachem ogromnych drzew zwieszały się konary, stała kołyska dziecinna, a nad nią dwie opiekuńcze twarze: z siwym włosem u skroni łagodne oblicze babki; z złotemi sploty, niebieskiemi oczy, uśmiechająca się twarz matki. I szumią odwieczne drzewa kołysząc mnie do snu, śpiewają ptaki na kasztanach i świrkach, kwitną kwiaty na szerokich murawach.
Pamiętam wiosny, pomnę lata i jesienie; długie pasmo różnobarwne wite z zielonych, złocistych, purpurowych i białych nici; moje zabawki dziecinne, moją ciekawość chciwą, co się tak właśnie ku światu rzucała umysłem, jak inne dzieci na księżyc rękoma. Wieleż to rzeczy wówczas mi pobożnie tłumaczonych, do dziś dnia jeszcze pozostało dla serca pragnieniem, dla głowy zagadką! Ale w dzieciństwie żyło się więcej ciałem, ciałem prawie wyłącznie, a rozkoszne było i to życie moje. Bo czegożem zażądał, żebym nie otrzymał? czego poprosił, bym nie dostał? o czem zda się pomyślał, by anioł stróż nie wyszeptał marzenia i nie przyniósł złotego jabłka życzeń? A zawsze te dwie twarze uśmiechały się mi, moim zabawom, moim pytaniom, mojemu podziwieniu, niedoświadczeniu zawsze one bolały smutkom i tuliły łzy moje. Jasno… jasno nad głową: a jeżeli przeleci wędrowna chmurka, to złocista, to maleńka, to urwana, koniec jej widać i wierzchy się iskrzą słonecznemi blaski niedalekiej pogody.
Jam wówczas nawet niepojmował śmierci, niewierzył w nią. A była to nie dziecinna nieświadomość, ale przeczucie nieśmiertelności. Niepojmuję dla czego żaden jeszcze filozof niewziął za argument dowodzący wiecznego życia duszy, tego faktu psychologicznego niezmiernej wagi. Może jednak wspólne to nam ze zwierzęty? więc mniejsza; bo mi wcale o argumenta i dowodzenia do żadnego systemu niechodzi, ja opowiadam po prostu. Ta niewiadomość śmierci, ta pełność życia, była jasną aureolą mojego dzieciństwa. Słyszałem o wychowaniu Montagn'a, którego dźwiękiem wyszukanej muzyki kołysano. Mnie było pewnie roskoszniej, milej, lepiej, dwa moje tylko kochane słysząc głosy, dwa dźwięki rajskie – głos babki i matki.
Ale jeden z nich ucichł wprędce. Było to dla mnie wielkie, pierwsze objawienie – objawienie smutku. Matka pokazała mi niebo i kazała tam szukać zmarłej. Jam się naiwnie pocieszył, czując, że jej tam dobrze być musi.
Pamiętam każdą ważniejszą chwilę dzieciństwa, złote pasmo cudów. Możeż narzekać kto ma matkę? Jej to winienem wszystko, i to uwielbienie moje dla dzieł stwórcy i łatwe szczęście zapewne, które widzę wszędzie. Ona to nauczyła mnie widzieć wszystko tak jasno, widzieć sercem, kochać.
Drudzy się nudzą młodością swoją; ja się w nią stroję, jak w świąteczną suknię chłopek, ja się cieszę, czuję ją jako skrzydła bark moich; jam nią nienasycony. Tyle mi potrzeba uczyć się jeszcze, tyle zrozumieć, tyle widzieć, uczuć i wielbić.
Jam się zapisał… a tu długi wieczór wiosenny znów zagląda przez okno otwarte. Potrzeba być studentem na to, żeby pióro trzymać w ręku, gdy otwartem oknem wpada taki widok nęcący. Precz z piórem i kałamarzem, prędzej w świat na przechadzkę, gdzie oczy poniosą… Wieczór tak świeży, pachnący, piękny; w drogę prędzej, w drogę.O PÓŁNOCY.
Zmęczony jestem, zbity przechadzką; ale niemogę wymódz na sobie, abym się jeszcze położył, gdy z blizkiego ogródka w zawody śpiewające odzywają mi się w uszy słowiki; gdy księżyc taki śliczny, gwiazdy tak jasne, niebo tak przejrzyste i gałęzie rozkwitłych drzew coś mi wonią i szmerem do duszy mówią.
Przechadzka moja była idealną! Wystawmy sobie rzekę, góry, lasy, miasto pełne pamiątek, lud wesoły i gwarzący, kobiety, młodzież. – Takie rzeczy ani się malują, ani opisują. Szalony chyba wziąłby pióro do ręki, z zuchwałym pomysłem zrobienia z tego obrazu. Ja mam go w sercu.
Wdrapałem się na stromą górę, na której sterczą czerwone ruiny górnego zamku. Trochę mnie zasmuciły rudera i zniszczenie, alem pocieszył się prędko. Przeszłość jest szczeblem dla przyszłości, posłaniem jutra. Na zwaliskach wykwitają nowe budowy rąk ludzkich, lub różnobarwne twory Boże. Wczoraj jest wielką nauką. Nareście pamięć nie jestże bytem dla tego, co się spełniło? Co było, to jest i będzie zawsze. Nie smućmy się.
Wszystko co wielkie, co wieczne, pogodne jest i wesołego oblicza; znikomość i doczesność cuchnie padłem i gnije; co z ducha było, niemrze; co suknią ducha, opada jako szata. Ziemia niepłacze ludzkim pogrzebom; bo w tejże chwili obchodzi czyjeś narodziny. Smierć i życie mieniają się jako pogoda i chmury. Spełnione przeszłości są złamaną orzecha zjedzonego łupiną.
Pamiętajmy, uczmy się, uwielbiajmy, ale nie płaczmy; bo łzy nieposuną nas ani o włos dalej.
Kląkłem na ruinach i pomodliłem się wielkości Boga, nicości nieśmiertelnej człowieka; niezbadanym wyrokom losów ludzkości. – Ruiny i kolebki… Go się stało, było potrzebnem i koniecznem; co koniecznem, jest dobrem.
Wolałem więc, niżeli się smucić, wejrzeć z nową radością na nieśmiertelny świat Boży, rzekę, niebiosa, księżyc i całą piersią pociągnąć czystego wieczornego powietrza.
Go za szczęście! co za szczęście! Widok świata, uczucie miłości nieopisanej, uwielbienia, wdzięczności. I znowu miałem łzy moje na czach, ale nie smutne łzy po przeszłości, łzy rozrzewnienia – ten najostateczniejszy wyraz uczuć niemogących się już wydać inaczej, ani słowy, ani niczem, tylko łzami!
Jakże ona była piękną!
Stała o krok tylko odemnie, tuż blisko. Jakby naumyślnie los ją tam postawił (niewiem, czemu go uparcie zowią ślepym!) tuż, pod oczyma mojemi, by mi nic w tej chwili do szczęścia nie brakło. Ona także patrzała, dziwiła się, nasycała, ale jakoś smutnie.
Byliśmy połączeni braterstwem uczuć pokrewnych, –chociaż widocznie, nie jednakich; księżyc oświecał twarz jej bladą, pięknych regularnych rysów, otoczoną czarnemi włosy, płonącą dwojgiem oczu czarnych, przysłonionych długiemi rzęsy. Miała na sobie suknię białą i długi szal ciemny; w ręku kilka kwiatów wiosennych. Spoglądała z góry smutnie, tęskno, zadumano… Nie wiem, czy dla przyzwoitości przybrała tę minkę smutną na ruinach; czy w istocie ten wieczór tak roskoszy, dla jej młodego serca był smutnym.
Po chwilce spojrzała na mnie; jam dawno patrzał już na nią… Myślę, że mnie pojąć i zrozumieć musiała, jak ja ją może zrozumiałem.
Kto wie, czyśmy się nie omylili oboje! Gdym się obudził z marzenia, znikła; alem ją spotkał jeszcze nad Wiliją, przechadzającą się powoli, zamyśloną, samą jedną. Kto ona? nie wiem. Dla czego z tylu widzianych kobiet, jej blada twarz i oczy czarne najgłębiej do duszy zaszły?
Dla czego jedne kwiaty kwitną niebiesko, drugie biało? Bóg to wie.21 KWIETNIA.
Zawsze dzień każdy równo modlitwą i tem srogiem dla mnie zaczyna się pytaniem. – Co to życie? Co znaczą niezliczone sprzeczności spotykane? do czego wiedzie nieustanna walka, walka żywiołów, sił, ludzi, charakterów? Tą wojną jest życie; wojna miałażby być elementem żywota wszelkiego? Dla czegóż z głębi ser. ca odzywa się uczucie miłości, pragnienie pokoju? Nowa sprzeczność.
Dwojakie więc życie. – Gdzie duch lam cisza, spokój i niezmienność; gdzie ciało, tam bój wiekuisty, tam sprzeczności ciągłe, rozwijające się, jedne z drugich.
Jut boski Plato, którego nam stary nasz poczciwy professor uniwersytecki wykłada ze ścisłaścią filologa, ale bez względu na filozoficzną jego wielkość, chciał ująć wszelkie sprzeczności, w jedną formułę pojętną; już za jego czasów walczyły Różność i Jedność . On pierwszy wyrzekł, że w pośrodku sprzeczności jest prawda i życie; ale długie wieki niezrozumiano go. Czy rozumieją dziś lepiej? Czy wyjaśniło się pytanie?
Ja także codzień się chwytam na walce ze światem, na sprzeczności z tem, co mnie otacza i dotyka. Mój zapał brzmi im w uszach fałszywo, nieznośnie, dziwacznie. Gdzież prawda, czy w moim optymizmie, czy w ich pessymizmie skeptycznym? W moim ogniu, czy ich chłodzie?
Mierząc sobą cały świat, nawet rówiesników moich znajduję chłodnymi. – Czy ciągłe dotykanie się, ocieranie o zimno i mnie nie oziębi? O! nie. – Straciłbym moją szczęśliwość, mój sposób widzenia świata, moje jasne wejrzenie na wszystko, co jest. – Strzeżmy się! strzeżmy.
Znowu spotkałem się z nią. –Jeszcze nie wiem, kto ona. Wiosna rozwinęła skrzydła jak motyl, co się ze snu długiego budzi i nagle podleciała do góry, ku słońcu; drzewa się rozwijają, powietrze wonne; jak usiedzieć na miejscu, chociażby studjując Platona? – Wieczorem pobiegłem na Antokol, szukając wszędzie tej wiosny, którą mam w duszy: po drodze spotykałem tłumy, ale w Sapieżyńskim ogrodzie było pusto. Stare fontanny, co biły może w oczy bohateróm
Olkienickich bojów, lub smutnym ich następcom, teraz… milczały. Dwie czy trzy pary milczące jak one przesuwały się, między drzewy, wpół dopiero liściem okrytemi. Usiadłem na ławce… wpatrywałem się w blaski zachodzącego słońca. Z za pokrzyżowanych gałęzi i gałązek drzew rumieniło się niebo złotemi poprzecinane pasami. Ku górze łóny złociste, różowy lila zlewały się niepostrzeżenie, cudnie w blady lazur a dalej ciemne szafiry. – Ten widok powszedni, na który już nikt niepogląda, któren nikogo niezastanawia, jak wszakże uroczy jak wspaniały. Cóż kiedy powszedni? Człowiek nawykł do niego, jak do wszystkiego, co go otacza i zimny nań. Musiałem się wydać śmieszny przechodzącym gdy z otwartemi usty, jakbym się dopiero na świat narodził, z zachwytem wlepiałem oczy w zjawisko tak pospolite. Niektórzy przechodnie, sądząc zapewne, żem na niebie cóś niepospolitego i dziwnego upatrzył, drugi księżyc, lub kometę, zwrócili także oczy na zachód, patrzali ze mną i ruszywszy ramiony, odeszli.
Są ludzie, którym, jak dzieciom, ciągle coś nowego potrzeba, aby ich uwagę ospałą zwrócić i na chwilkę przynajmniej zatrzymać.
Anim spostrzegł, jak dwie osoby usiadły przy mnie na ławce. Gasnące blaski zachodnie całego mnie zajmowały; pełzły chmury i smutne na mnie wrażenie czyniły; bom się pytał w duszy siebie, czy nie wszystko tak pełznie na świecie? czy nie tak pełzną blaski młodości z serca? Przed chwilą zaogniony różowo obłok stawał się siwy, zimny, ciemny; stopniowo z złocistych mienił się w czerwone, z czerwonych w lila, z liljowych w sine. – Niebo stygło i smutniało.
Znowu tedy sprzeczność! znowu walka stanęła mi na oczach, walka światłości z ciemnością. Ale walka ta wiekuista: i co dziś znikło, jutro się odradza; – wszystko więc jest wiecznem; zjawisko tylko trwa chwilę, istota trwa wieki.
– Tak myślałem i zwróciłem oczy na sąsiadów mojej ławki.
A! była to wczoraj widziana kobieta, z drugą jakąś, podobno starą, bo kaszlącą i odchrząkującą co chwila, Taż sama. Dawno już musiała mi się przypatrywać, jak się naturaliści wpatrują w owad ciekawy; bom spotkał czarne jej oczy utkwione we mnie, z jakimś wyrazem, ledwie nie powiem politowania.
– Cudny wieczór, odezwałem się pomięszany przychodząc do siebie.
Kobieta uśmiechnęła się smętnie i odpowiedziała cichutko.
– Jak co rok wiosenne wieczory bywają.
– Ja ich tak mało widziałem, że mi się zawsze zdaje, jakbym pierwszy raz, na te cuda spoglądał.
– Bardzoś pan szczęśliwy!
W tem prostem słówku, może mimowolnie z ust wybiegłem, było dla mnie wiele tajemnic. Kto się dziwi szczęściu cudzemu, niemogąc go już sam kosztować, choć je ma w swoiem ręku, ten przeżył młodość podobną mojej, wiek prawdy i zachwycenia; ten już wejść musiał w zwątpienie i chłody jesienne.
Uważniej teraz przypatrywałem się mojej nieznajomej. – Na jej twarzy widać było ślady cierpień; piękna jeszcze; już niebyła ową piętnastoletnią pięknością, której serce do wszystkiego bije.
Piękne, czarne, ogromne jej oczy, osłonione długiemi rzęsy, przyćmione, opasywał prawie niedojrzany ślad łez i cierpienia. Z twarzy spełzł rumieniec, jak owa chmur pozłota, przezroczysta zastąpiła go bladość, pod którą sinemi żyłki, grało ostygłe już życie. Usta niemiały tej barwy malinowej dziewiczych warg, która zdaje się uśmiechać do świata, życia i roskoszy. Wszakże pomimo znużenia i smutku, twarz ta była jeszcze wielkiej piękności; cierpienie niezniszczyło jej, tylko ją charakterem swym powlekło. – Z pod ostygnienia, przeglądała zaparta, ale nie zgasła nadzieja i pragnienie. – Taką mi się pokazała nieznajoma moja, w tem drugiem na nią spójrzeniu.
Po owem– "Bardzoś pan szczęśliwy, " nastąpiła chwilka milczenia; we mnie tym tęsknym wykrzykiem podbudzone, płomieniło się życie.
– A! zawołałem, szczęście to nie wyłącznie moje, ale wieku mojego i wszystkich ludzi nawet, co utrzymali się, w posiadaniu najdroższego skarbu – młodych uczuć. – Młode uczucia są najwłaściwsze młodemu wiekowi; ale nie wyłącznie mu należą. Wielu starców wyniosło ten ogień z sobą w doliny późniejszych lat; wielu grzeje on do zgonu. Szczęście, które pani mojem nazywasz, nie moje wyłącznie; ma je każdy, kto go potrafi zapragnąć – nie ma, kto w nie niewierzy tylko. Tu wiara pierwszym dla adepta warunkiem.
Trochę po sludencku brzmiała odpowiedź moja; jednak jej nie rozśmieszyła wcale: ciekawie zdawała się słuchać, a gdym skończył, jeszcze (może to przywidzenie) czekała, bym mówił dalej.
– Powtarzam, bardzoś pan szczęśliwy! dodała; w jego wieku, tak prędko, tak chciwie, można powiedzieć, ludzie ziębną i starzeją, tak pragną się odczarować, że każdy pełen wiary, zapału, ufający swej gwiezdzie, z przyjaznem uczuciem witający świat, jest zjawiskiem miłem i dziwnem. Wielu z pańskich rówieśników, tak samo czuje, a już się wstydzi swojego zapału i chce udawać oziębłych i starych. – Winszuję panu jego młodości.
I uśmiechnęła się. Niewiem, czemu zdawało mi się, żem w uśmiechu postrzegł jakiś przycień politowania.
– Dziwię się tym, którzy mi się dziwują, mówiłem dalej. – Cóż dziwnego, że młodość bogata jest w wiarę, zapał; że wszystko widzi dobrem i pięknem, że niepojmuje nienawiści, a ledwie zdobyć się może na wzgardę? Go dziwnego, że młodzi są młodymi?
– Niewszyscy pańscy towarzysze i rówieśnicy, jak on myślą; – dla tego podwójnie winszuję mu i słucham z upodobaniem tej pieśni wesela. Tak mało go na świecie.
– Dla mnie, odrzekłem, wesele jest wszędzie. Smutek, jak złe, jest fałszem i jest przemijającem czemś, co biernie dopomaga, jak ciemność, do pojęcia jasności. – Cały świat, nie jestże cudną harmonijną wesela pieśnią, hymnem potężnym, w którym grają, jak tony potrzebne i śpiewy ptastwa i gromy burz i fale morza bijące zgruchotanemi okrętami o skały. Pieśń tę trzeba duszą posłyszeć całą, aby ją pojąć; oddzielne jej tony dziwne się wydawać mogą. Tu smutek, boleść, bój, jęk, są przemijającemi, są pozorami. Wieczną rolą natury: – życie, szczęście, wesele.
– Jakże to piękne, co pan mówisz, odezwała się z westchnieniem, które przytłumić chciała napróżno. – Jakie to piękne! – Powiedz mi pan, dodała, nigdyżeś w życiu nie natrafił na nic, coby jego wiarę w szczęście zachwiać mogło?
– Nigdy, odpowiedziałem. – Z wysokości na które się uniosłem, wielkie plamy życia, wydają się proszki drobnemi. – Jednem i jedynem złem, w które wierzę, nad którem boleję, jest brak wiary i zepsucie moralne. Ale i to złe nie jest na ziemi nigdy tak absolutnem, aby się prawdziwem nazwać mogło. – Nie ma człowieka całkowicie zepsutego, nie ma życia, coby całe utonęło w niewiarze i zgniliźnie. Są chwile jasne w śród tych nocy; a często w momencie rozstania z ciałem, dusza odzyskuje swoje niebiańskie skrzydła i przypomina niebo, które miała w sobie za młodu. – Ten moment żalu, skruchy, zwrotu, jest chwilą ocalenia.
Jam tak zapalony perorował i mówił; ona słuchała mnie cierpliwie, milcząco, sparła na ręku, oddychając tak temi słowy pociechy, jak ja oddychałem wiosną.
Mrok coraz gęstszy padać zaczął; przechadzający nikli z ogrodu; cisza głucha rozlała się uroczyście, przerywana tylko dalekim miejskich dzwonów głosem.
Nieznajoma wstała, spoglądając na staruszkę obok siedzącą, która otuliwszy się chustką, podniosła się także; pożegnała mnie skinieniem głowy milczącem i odeszła powolnie. Kilka razy (zdawałoż mi się) obejrzała się na mnie.
Wstałem i ja i szedłem ku wrotom ogrodowym. Tu jeden tylko stał powóz, czarny, skromny, ale wytworny; ludzie ciemno ubrani, konie bez błyszczących świecideł. – Dwie kobiety… siadły weń i pojechały; przeprowadziłem je wzrokiem – powoli i nasycając się wracałem do miasta. – Droga już była prawie pusta.
Z Tivoli i Chin kilku przypóźnionych graczów billardowych i przyjaciół kieliszka, głośno rosprawiając, siadali na oczekujące drążki. Mój Boże, godziż się tak trawić życie? legom jeszcze nigdy pojąć nieumiał, jak w jednym gwarze ogłupiającym, w jadle i napoju można przeżyć całe życie i nietęsknieć za czemś lepszem?
Przed nimi wszystko, co napawa umysł, co otwiera duszę, widoki rozwijające myśl, wstrząsające sercem roskosznie. Tysiące przedmiotów, których badanie uzacnia człowieka. Zimno, bydlęco, oni mijają to wszystko, idą jak zwierze pić i jeść, a potem spoczywać, dziwni ludzie! niepojęte stworzenia, tak w sobie nieśmiertelną usypiają duszę, jak drudzy ją budzą. Gdy się z niej głos jaki późny odezwie, to go głuszą gwarem. – Szkoda że się narodzili… i poco się narodzili; Horacyusz tam kędyś odpowiedział na to a my go często powtarzamy i powtarzamy, patrząc na większę połowę ludzi.
Wchodzę w miasto i znowu marzę. – Ale pocóż spisywać te marzenia, podobne chmurom na niebiosach, stutysięcznych kształtów i barw, a zawsze przecie też same.
A! otóż i moja miluchna izdebka. Gdybym był malarzem, odmalowałbym ją dla wiekuistej pamięci; teraz ją przynajmniej opiszę, jeśli nie dla siebie, to dla ciebie, kochana mateczko, co to czytać będziesz, gdy się zobaczym.
Mógłżem się umieścić, gdzieś w izdebce ciasnej, ciemnej, bez powietrza i widoku, wychodzącej w brudne dziedzińce, z perspektywą na bieliznę schnącą i kapiące rynwy? O nie! wolałem ująć sobie w czem innem, bylebym oddychał powietrzem czystem i patrzał na życie. Chciałem się, mateczko moja, przenieść za Ostrą Bramę, gdziem był wynalazł dóm w ogródku, samotny, śliczny; ale to tak daleko od naszych uniwersyteckich murów, od bibljoteki, od towarzyszów, żem się prędko wyrzec musiał roskosznej nadziei przypomnień wioski, pośród miasta. – Umieściłem się więc pod bokiem Jezuickiego kościoła i Uniwersytetu, naprzeciw Święto-Jańskiej wieżycy, wprost długiej ulicy i placu pełnych ruchu i gwaru. Nie ma tu zieloności drzew, gór, ale mam kawałek nieba i dużo ludzi. Ludzie czasem warci są drzew, a pewnie dłużej przedmiotu myślenia dostarczają. Z wysokości więc poglądam na nich, i próżnuję całe godziny, przypatrując się dziewczętom biegącym po wodę, woźnicom wabiącym przechodniów, pobożnym tłumom idącym do kościoła, gwarliwym sznurom mojej rówieśniczej młodzieży. Ile tu spostrzeżeń z wierzchołka mojego obserwatorium uczynić można! A nieoszacowani sąsiedzi! Na lewo, mam poczciwego młodzieńca, który używa życia, nietroszcząc się o jego znaczenie. – Pospolicie nazywają go i znają za gracza. – Jeden to z familii tych dziwnych ludzi, których ja niepojmuję. Słyszę go często wracającego po północy lub nadedniem; czasem świszczącego wesoło, częściej smutnie burczącego na sługę. – Całe wieczory niekiedy grzmi gra w jego mieszkaniu, wszystkiemi swemi głosy, głosy wesela, szyderstwa i rospaczy. Dziwny to, ale nie zły człowiek – próżniak, bezmyślny, ale ma swoje dobre: widziałem go sypiącego sute jałmużny; Nie ma bo całkiem złych ludzi na świecie.
Drugi mój sąsiad grubym odemnie oddzielony murem; słyszę tylko ztamtąd wesołe głoski dziecinne; urzędnik podobno z Radziwiłowskiej Kommissyi. – Na dole podemną kawiarnia – przytulisko próżniaków i pseudo-literatów.
Mam dwa pokoje na drugiem piętrze – pierwszy wygląda prawie na salę, tak wielki, przestronny i wysoki; ale brak przedpokoju czyni go razem salą, sienią, jadalnią i garderobą. Za starym (kwiecistym papierem pokaleczonym), pokrytym parawanem, tuli się mój poczciwy sługa i wszelki sprzęt unikający oczu ludzkich. Tam zbiegowisko tych potrzebnych nieodzownie, a skromnych życia pomocników: naczyń, ruchomości, których fizyognomija, piękna tylko na flamandskiej rycinie. Patrzcie jakie dobrodziejstwo tego szarego parawanu, co ogromnemi skrzydły tuli rzeszę zapartych i zawstydzających swą przytomnością rzeczy razem z łóżkiem Macieja. – Kątek użyteczny, mało co ujmuje rozległemu salonowi: – przy ścianach jego niegdy sinych, dziś szarych, tulą się zbierane meble, różnych wieków, różnych kształtów. Ile to myśli w jednem starem krzesełku! począwszy od gotyckiego fotelu, do trzciną wyplatanego lekkiego naszych izb jadalnych siedzenia!
W głębi, z drzwiami, komin zimny i nieużyteczny, tuż piec potężny. – W ścianie na placyk wychodzącej dwa duże okna, osłonione firankami – niestety! niedziewiczej już czystości.
Przed ogromną, olbrzymem – kanapą, mój stolik zarzucony papierami, książkami, pióry, nótami i rysunkami. Naprzeciw fortepian najęty, poczciwy rozbity instrument, który mi przecie służy jako może i nie raz z serca wywoła jasną harmonijną nutę. Nad nim jedyna rycina, u której nie raz spędziłem dumając, chwilę roskoszną. Sztych to natchniony kilką wierszami Miltona zapisanemi u spodu, wyobrażający Adama przebudzającego się ze snu i spoglądającego na Ewę. Rajskie przebudzenie! Dokoła natura w pełni życia, w roskoszy żywota, natura bez skazy, w szatach dzieciństwa nieśmiertelnego; człowiek i u boku jego, druga połowa serca, dopełnienie stworzenia, ostatni utwór Boży, z obliczem anielskiem, uśmiechem dziecinnym. – Ale którenże malarz wyrazi, co wyrażać powinna twarz Adama? Podziwienie, upojenie, niepokój i radość.
Naszemu rytownikowi wcale się to nieudało.
Natomiast kilka wierszy Miltona podpisanych u spodu, wwodzą nas lepiej w czarodziejski ów raj.
Dla czego wszystkie ludy, nawet dzicy mieszkańce Kolumbii, mają mgliste podanie o upadku człowieka, o pierwotnym jakimś stanie jego szczęśliwszym?
Minąwszy fortepian, wchodzim do drugiego – pokoju, na którym kończy się moja posiadłość. Maleńki, przyciemny, miły jest wszakże. Tu widocznie przyjmujemy gości; bo nie ma ani rozrzuconych papierów, ani połamanych piór, ani literacko-sludenckich owych śmieci, w które obfituje moja poczciwa sala. Natomiast jednostajne krzesełka, mahoniowa kanapka, stolik, wielkie trema w kąciku, historja Pawła i Wirginii na ścianach. I po wszystkiem.
Otóż odszkicowany z większych rysów obrazek mego mieszkania; ale ileż… to drobnych poświęcić się musiało. Zapomniałem, naprzykład, wielce charakteryzujących salę, pająka szklannego złocistego, grubo zapylonego, zwieszającego się od sufitu; i ekranu u komina, który wyobraża dwa całujące się gołębie – mocno spłowiałe w tym nieskończonym całusie.22 KWIETNIA.
Dziennik mój będzie ciągle powtarzaniem jednej pieśni; bo dziś gra mi w duszy toż co wczoraj i leje się mimowolnie na papier.
Jakie na świecie pięknie, wesoło, radośnie; jak śliczny, różowy twój świat o Boże! Biedni, co go niewidzą, albo nań patrzeć nieumieją, albo rozumieć go niechcą! Jak tu pojąć smutek, zwątpienie w obliczu takiego cudownego świata, tylu roskoszy, któremi, jak różami, stwórca usypał nam drogę. Gdzie się obejrzysz, wszystko ci się śmieje, piękne, zachwycające, roskoszne. Młodość to kwiat życia, jesień to owoc dojrzały, starość to cudna pamiątka, przed którą klęknąć potrzeba, by ją czcić jak relikwiję.
Młodzież tak dobra, serdeczna; starzy tacy poczciwi, tak kochający, poważni i szacunku godni; natura tak tajemniczo piękna, tak codzień inna a zawsze równie zadziwiająca. Tajemnice, cuda, wdzięki, roskosze, wszystko rozsypane po świecie, by uszczęśliwić człowieka. A życie tak krótkie! Gdybym miał życia dziesięcioro, małoby mi ich było jeszcze. Jak pojąć samobójstwo? Cóż to cierpienie? Walka z niem, to uroczysty bój; możnaż od niego uciekać? Godziż się rzucić po tchórzowsku pobojowisko, nie czekając końca? – Żaden myślący człowiek nieskrócił sobie życia, krom w szale pomięszania; żaden pragnący uczyć się i badać, dla marnego bolu, nieprzeniósł zasłonionej przyszłości, nad to, co mu dane.
A są przecież ludzie, którym na świecie niedobrze! Niedobrze, gdy ich otacza wiosna, młodzież, nadzieje, i pola niezmierzone dla doświadczeń, badania, nauki. – Biedny to czasem ten człowiek; zresztą trzeba mu wiele wybaczyć. Wszystko się psuje i mieni; woda w naczyniu stojąc zatęchnie, chleb pleśnieje, kwiat więdnie, a człowiek miałby na starość trochę się nie nadpsuć, nie zatęchnąć? Trudno. – Grunt jego serca poczciwy, ale ciało schorzałe gniecie mu duszę: w miarę jak mniej widzi i pojmuje świat i siebie, smutno mu jakoś na sercu! wybaczmy! kto wić, co będzie i z nami…
Kiedy to czytać będziesz, kochana mateczko, domyślisz się, że pisząc o starych, nie raz miałem na myśli szanownego naszego, ale niemniej niepojętego dla mnie, pana Wrzoska; i przyjdzie ci na myśl zapewne, ten nasz kochany oryginał. Przypomnisz sobie, jego maleńką, chudą figurkę, bladą i suchą twarz z uśmiechem tak lubym choć litościwie – szyderskim; i grubą trzcinę, którą się podpiera, i palone buty, w których chodzi, na przekór modzie i nieznoszone owe szaraczkowe suknie, od powszednia i święta. W mieście zowią go szarakiem , jak zająca i znają dobrze, zwłaszcza ubodzy, których nie tylko po swojemu buruje, wspiera, ale się niemi szczerze zajmuje.
Znając najlepsze serce Wrzoska, poleciłaś mnie jemu; widuję też go często co dzień prawie, zajmuje się mną jak dzieckiem własnem; ale się z nim zgodzić niemożemy. Stary pan Tadeusz nasz zimny jest, lub przynajmniej udaje zimnego, ja – płomieniem i ogniem. Syczym też ile razy się spotkamy. Niebój się jednak matuniu, nigdy się niepokłócim doprawdy. Na próbkę dam ci naszą dzisiejszą rozmowę poranną. Wiesz jak nasz pan Tadeusz zwykle wchodzi; gdyby się był uczył z Komedyi le Bournu bienfaisant , nieumiałby lepiej udawać srogo zgniewanego, poburzonego rozdąsanego; laska na ramieniu, kapelusz na oczach, wzrok obwisły brwiami i spuszczony w dół, usta jakby nabrzmiałe. – Otwiera drzwi i już burczy, gderze za rzecz każdę, wszystko mu się niepodoba. – Tak właśnie wszedł dzisiaj rano i zastał mnie nad książką, na kanapie z podwinionemi nogami, w postawie zdeterminowanego na próżnowanie człowieka. Trzeba wiedzieć, że mi żadna moja lekcja nieprzypadała z rana: mogłem więc sumiennie przedumać ranek nad książką.
– Nieubrany Waść! nieubrany! wyleguje się dotąd! zawołał we drzwiach. Złapałem Waści na uczynku. – Matka tam myśli, że schniesz nad lekcjami, aby z drogiego czasu korzystać, a tu Jegomość probuje sił na słodkiem farniente.
Uśmiechnąłem się na to.
– Śmiej się Waść, śmiej, rzekł siadając na krzesełku naprzeciw mnie, a ja do matuni napiszę.
– Dobry mój przyjacielu, odezwałem się, cóż tak bardzo przewiniłem? Lekcji dziś nie mam z rana, wczoraj do późna przechadzałem się.
– Otóż to! rzekł, otóż to! Źle żem się przechadzał! I pogroził mi palcem.
– Dla czego?
– Bo przechadzka jest to drugi sposób próżnowania.
– A! mój drogi przyjacielu, chciałżebyś bym jak mól zaszył się w książce, gdy mnie serce ciągnie patrzeć na cuda stworzenia i oddychać wiosną.
Wzruszył ramionami i mrugnął nosem jak ma zwyczaj, gdy co nie po myśli posłyszy.
– Do djabła, mości panie, niewyjeżdżajże mi z cudami stworzenia i powietrzem wiosennem, boś mig niemi już i tak przekarmił, a wiesz że natury cierpieć niemogę.
– Kochany panie Tadeuszu, odpowiedziałem łagodnie, wszakżem cię raz złapał płaczącego nad…
– Otóż jest! zakrzyczał, wyjeżdża ze swojem. Gdzie? kiedy? Niemogłeś mnie Waść widzieć, niewidziałeś, nieprawda! Jeśliś mnie widział płaczącego (co być niemoże, bo nigdy niepłaczę) – to zkąd wiesz, nad czem? Łzy płyną ze środka nas, nie z tego co nas otacza.
– Różnie to bywa.
– Nieprawda! nieprawda! – Wróćmy do wać – pana. To nie dość że próżnujesz, ale gdzie Waści prowadzą przechadzki? hę?
– Niemam tajemnic, powiem.
– Wczoraj, naprzykład.
– Byłem w Sapieżyńskim ogrodzie.
– Dobrze! ślicznie! i po nocy wracałem sam jeden, po chłodzie, wyśmienicie mogłem fluksji dostać!
Rozśmiałem się w głos.
– A było i coś groźniejszego od fluksji, dodał grożąc palcem znowu, – przyznaj się.
– Cóż takiego? cóż takiego?
– Patrzcie! udaje że niewie! Gra zemną komedję! Ha! Z kim to się siedziało… rozmawiało… wzdychało?
– Przynajmniej niepowiesz, że kłamię i taję się. Siedziałem przy nieznajomej kobiecie, przemówiliśmy do siebie słów kilka.
– Słów kilka, a gadali z sobą pocichu półgodziny! Z nieznajomą! – I potrząsł głową niedowierzając.
– Jak matkę kochani, z nieznajomą – powtórzyłem. Spójrzał mi w oczy.
– Znajoma, nieznajoma, rzekł, a nieżyczę ci się ani spotykać z nią, ani bardzo do niej przybliżać.
– Kochany przyjacielu, zastraszasz mnie doprawdy'? Znasz więc tę kobietę? Na Boga, powiedzże mi.
– Hola! hola, zrywając się z krzesła odburknął; – nic ci niepowiem, dalipan nic ci niepowiem! Łaska pana Boga, że jej nieznasz! A musisz mi jeszcze dać słowo honoru, że się starać niebędziesz nawet zbliżyć do niej. – Inaczej do matki napiszę, a wiesz, że jak ją nastraszę, to się zmartwi.
– Tego nieuczynisz.
– Waść mnie nieznasz! zawołał perząc się, napiszę, do kroćset, napiszę – jeśli mi niedasz słowa.
– Tego ani wymagaj nawet!
– Otóż jest! Jasny dowód, już zaszłapał!
Chwilkę chodził po pokoju, wywijając laską na wszystkie strony,
– Napróżno młodym gadać, wara od ognia! napróżno! Nieuwierzy, aż się sparzy, a czasem na całe życie opali. – Ja wiem, co to się w Waścinem sercu kołacze – kobiety anioły, miłość it… d. Tere fere mości panie. – Waćpan tak znasz kobiety, jak astronomowie księżyc; gotowi mappę jego od rysować, a spytaj ich, czy ma atmosferę, czy nie? – hę? ani prztyk! Waćpanu się kobiety świecą gdyby próchno w nocy, co na diamenty wygląda, a po dniu – zgnilizna! Zobaczysz i doświadczysz!
– Mój drogi kochany panie, przerwałem, za cóż tak gorzkie zdanie o ludziach, o droższej i piękniejszej, o szlachetniejszej połowie ludzkości!
– Droższej, piękniejszej, szlachetniejszej połowie! Ha! ha! wyśmienity! Cała ta połowa szeląga niewarta…
– A druga?
– Mniej jeszcze.
– Przestraszasz mnie! zmiłuj się, toż to nieodwołane twe zdanie o ludzkości?
– Nieodwołane.
– Więc niekochasz nikogo?
– Niech mnie Bóg broni! I ramionami ruszył. A mnie to na co!
– Dla czegóż zajmujesz się naprzykład mną, matką moją.
– Tak sobie… co Waści do tego. A że i was niekochana, to nie. Kto wierzy w ludzi i kocha ich, zginiony! Dla tego z góry widzę, żeś przepadł, mój drogi. Połowę życia będziesz się marnie spodziewał, drugą połowę na zawiedzione nadzieje kawęczał.
Tu spostrzegłszy mój uśmiech, odskoczył.
– Niewierzy! niewierzy! Tak jak wszyscy! słowo w słowo! Gińże sobie kiedy chcesz i gęby już nieotworzę. To mówiąc zamknął drzwi silnie za sobą… odemknął je potem równie szybko i dodał uchodząc:
– A chodząc wieczorami, przynajmniej gardło zawiązuj i kładź kalosze.
Nadto jestem przywykły do gderania poczciwego starego, by na mnie rozmowa ta uczynić miała wrażenie; to tylko z niej zauważałem, że zna tę kobietę i za niebezpieczną ją uważa. Ma więc niedobrą, widać, sławę. Biedna, jakże mi jej żal, co ona przecierpieć musiała!1 MAJA
Tyle razy wspominano tę sławną Plaloniczną miłość, żem nakoniec ciekawy był dowiedzieć się, co o niej napisał sam nieśmiertelny filozof. Szukałem jej jak w lesie, po całej Bipontyńskiej edycyi dzieł Platona i znalazłem.
Ktoby się spodziewał! Wszakci to może wymówka tylko i apologja za Sokralesowemi obyczajami? Gdyby niepomawiano o szkaradę Alcybiadesa i jego, czyby był o tem pisał Plato?? W tych kilku stronicach z okoliczności napisanych, co wielkich, poetycznych bardziej jeszcze niż filozoficznych prawd, co myśli głębokich'? Jakie uczucie piękności mieli Grecy? Jak cudnie miłość pojmował Plato? – Dla czegóż tak zniżyli kobietę? Jednąm tylko znalazł Diotynę, idealną; ale ta jest Sybillą prawie i już wyszła z rzędu pospolitych kobiet. Niepojmując co natura kobiety ma w sobie poetyczności, wdzięku, szlachetności, zniżyli ją na narzędzie, na sługę.
Idealniejsze tylko są u Greków postacie bóstw kobiecych, wieszczek i… zalotnie.
Moja miłość (jestli to miłość?) prawnie się Platoniczną nazwać może. – Smutek ją zaprawia; ale smutek roskoszny. – Znowuśmy się z nią spotkali. Zawsze taż sama rozmowa. Ja ją nawracam ku ludziom, ja chcę jej zwrócić wiarę, którą postradała. Szczególniejsze położenie Apostoła dwudziestu lat niemającego, przy trzydziestoletniej (może) kobiecie. Dobra to jakaś staruszka, co jej towarzyszyć zwykła; chodzi, rusza się, patrzy, kaszle, tabakę zażywa, ale zresztą znaku wewnętrznego życia niedaje. Ona nieuważa wcale na nią, ja także; można przy niej mówić co się podoba. – Miałażby być głucha? może niema? bo nigdym jeszcze niesłyszał ją mówiącą. Jakby naumyślnie stworzona do swojego stanu; wyśmienicie towarzyszy, a niecięży nikomu; jest – jakby jej niebyło.
Dziś była trochę weselsza, starała się mnie rozpylać o rodziców, położenie towarzyskie i t… p., ale wet za wet niedowiedziała się wiele.
– Ja nic niewiem o pani; niedopytuję się jej nazwiska, stanu, przeszłości; nic więc także niepowiem jej o sobie. – Prędko zwróciła ro – zmowę na co innego. Mówiliśmy o kobietach, wymówiłem z czułością imie matki.
– Pan masz matkę! zawołała z jakąś niespokojnością. – O ! jakże mu tego zazdroszczę, ja mojej nieznałam.
I posmutniawszy, nagle oddaliła się odemnie.