Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki nieznajomego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki nieznajomego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 460 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

18… DNIA 20 KWIET­NIA.

Wiel­ka i uro­czy­sta ta­jem­ni­ca – ży­cie, – kto mi z was po­wie sło­wo tej za­gad­ki, o któ­rą od wie­ków py­ta­ją mil­czą­ce Sfi­nxy i pi­ra­mi­dy w pia­sczy­stych pu­sty­niach i zie­lo­ne mórz głę­bie i szu­mią­ce lasy na­sze? – Wszyst­ko żyje, a nikt nie­wie, co ży­cie. Każ­dy je tłu­ma­czy ze swo­je­go sta­no­wi­ska, a zgo­dzić się dwóch nie­mo­że na jed­no. Co to ży­cie? co to ży­cie?

A! ja­bym wam od­po­wie­dział z głę­bi mo­je­go ser­ca, z wnętrz­no­ści du­szy mo­jej. – Cóż, kie­dy od­po­wiedź mło­da, le­d­wie­by do młod­szych serc za­ko­ła­ta­ła i z nie­mi jed­no­gło­śnie za­brzmia­ła;

w dal­szych to­nach ży­wo­ta ludz­kie­go, brzmiał­by ten głos po­je­dyń­czy dziw­nie, pisz­czą­co, nie­po­ję­cie.

Ży­cie – to wiel­ki hymn stwo­rze­nia dla Stwór­cy, to wiel­ki wi­dok na ludz­ko­ści, na wie­ki, na ludy, na świa­ty; z wierz­choł­ka du­chow­nej Hi­ma­lai, ży­cie – to cu­dow­ny, słod­ki sen mię­dzy za­po­mnia­ną prze­szło­ścią, a przy­szło­ścią do któ­rej ser­ce bije i wzdy­ma się.

Cze­muż, po­wiedz­cie, zło i fałsz wmie­sza­ły się do lego hym­nu, kon­tem­pla­cij i szczę­śli­we­go snu? Cze­mu? A! bo­śmy cia­łem i ułom­no­ścią, bo… bo… (od­po­wiedź do­sta­tecz­niej­szą póź­niej na­pi­szę).

Cud­ny wie­czór wio­sen­ny wy­zy­wa mnie, wy­wo­łu­je, rzu­cam pió­ro; któż­by pi­sał, gdy moż­na całą pier­sią od­dy­chać, ca­łem ser­cem ma­rzyć.

… O Boże mój, co się z tymi ludź­mi dzie­je? Sza­le­ni? opę­ta­ni? czy nie­po­czci­wi tyl­ko kłam­cy, co świat chcą pod­wieść i oszu­kać? Gdzież osi wi­dzie­li zło? zkąd do­by­li roz­pacz swo­ją? z cze­go się ro­dzi głę­bo­ki ich smu­tek, dzi­kie od­cza­ro­wa­nie i len uśmiech gorz­ki, któ­rym wi­ta­ją pięk­ny świat Boży, lu­dzi swych bra­ci? – ży­cie na­re­ście – ten dar nie oce­nio­ny, te zło­tą cza­rę peł­ną nek­ta­ru….

Wąt­pli­wość pod­no­si prze­zro­czy­stą za­sło­nę, w któ­rej śpię szczę­śli­wy i za­glą­da pło­we­mi ty­gry­sie­mi oczy­ma swe­mi. Wąt­pli­wość! Ale go­dziż się wąt­pić póki go­rą­co bije ser­ce? A jed­nak ja już wąt­pię, już mi smut­no tro­chę, pa­trząc na te tłu­my, co się zo­wią nie­szczę­śli­we­mi. Je­stli to już prze­czu­cie przy­szło­ści!

Ale precz, sto­kroć precz z tą nie­po­czci­wą i bez­boż­ną my­ślą. – Nie! nie! świat nasz cu­dow­ny, lu­dzie anio­ły, nam tu tak do­brze, i tak nie­bie­skie wi­dać ho­ry­zon­ty przed nami!… Cze­góż roz­pa­czać, smu­cić się i wąt­pić?

Ci nie­szczę­śli­wi, smut­ni, uty­sku­ją­cy, od­cza­ro­wa­ni, to bied­ni sza­leń­cy, to bie­da­cy cho­rzy na umy­śle, cho­rzy może na cie­le. Ich po­wło­ka cie­le­sna uci­ska nie­śmier­tel­ne­go du­cha i skrzy­deł Pla­to­now­skich roz­wi­nąć im nie­da­je, by wzle­cie­li w ten kraj, z któ­re­go wi­dać nie­bie­ską, oj­czy­znę i ja­sne świa­tła – em­pi­reum.

Ci bied­ni są chy­ba obłą­ka­ni i cho­rzy; bo je­st­że wi­dok cud­niej wspa­nia­ły, wiel­ki, pięk­ny, ro­ko­szą na­peł­nia­ją­cy du­szę, nad wi­dok świa­ta Bo­że­go! A! jed­no spoj­rze­nie na nie­bio­sa, na gwiaz­dy zda­le­ka nam mru­ga­ją­ce, na zie­lo­ne pola, na kwia­ty, na drze­wa i cały ród nasz ludz­ki – tę wiel­ką ro­dzi­nę ser­decz­ną, nie da­jąż już szczę­ścia?… Bóg wszę­dzie! Mó­gł­że on nas stwo­rzyć i po­sa­dzić w tym raju tak stroj­nym, tak lśnią­cym, lak uro­czym – na nie­szczę­ścia, cier­pie­nia i za­wo­dy? Nie – nie, to są dzi­kie, cho­ro­bli­we wy­my­sły.

Mnie tak lubo, tak ro­skosz­nie na świe­cie! W ser­cu mo­jem tak po­god­nie, przy­szłość moja tak pew­na, tak ja­sna; a do koła leżą, jak w zie­mi ba­jek cza­row­nej, skar­by, skar­by nie­prze­li­czo­ne, tyl­ko się schyl po nie.

Wszyst­kie cuda stwo­rze­nia, nie sąż to miny zło­te dla czło­wie­ka? Od prosz­ku pod jego sto­pą, do tego dru­gie­go świe­cą­ce­go pro­chu roz­sy­pa­ne­go w ciem­nych sza­fi­rach nocy, do bar­wi­ste­go mo­ty­la, do zie­lo­ne­go prze­ły­ka­ne­go prze­zro­czy­ste­mi żył­ki list­ka tra­wy – nie sąż to bo­gac­twa na­sze? bo­gac­twa dla my­śli i ser­ca? A sztu­ki, a boz­ka mu­zy­ka, a lu­dzie bra­cia, a ser­ca ko­bie­ce, a my so­bie sami. Wie­ki­by moż­na w szczę­śli­wo­ści za­pa­try­wa­nia się na to wszyst­ko prze­pę­dzić. Ol krót­kie na­sze ży­cie, na uży­cie tego wszyst­kie­go, co nam Bóg dał.

Wi­dzę, że plo­tę i rzu­cam bez po­rząd­ku przed­mio­ty róż­nej i wca­le nie­rów­nej wagi. Ko­bie­ta! ko­bie­tę–to ar­cy­dzie­ło stwo­rze­nia, wi­nie­nem był po­ło­żyć na po­cząt­ku. Ty­sią­ce po­etów po­rów­ny­wa­ło ją do gwiaz­dy ży­ciu na­sze­mu świe­cą­cej, – Prze­klę­ci po­eci! ukra­dli rai bar­dzo szczę­śli­we po­rów­na­nie.

Gdy­bym też ja kie­dy ochłódł, ze­smut­niał, za­wiódł się i od­mie­nił? Być­że to może? Nie, nig­dy! – Za­pew­ne, tro­chę, tro­szecz­kę, odro­bin­kę osty­gnąć, po­dob­no jest ko­niecz­no­ścią – Ale ci tyl­ko sty­gną zu­peł­nie, co nie­na­tu­ral­nym pło­mie­ni­li się ogniem. Ja… nie; moje my­śli i czu­cia pły­ną dziś roz­la­nem mo­rzem wio­sen­nej po­wo­dzi, po­pły­ną póź­niej wąż­szem ko­ry­tem lala, ale to będą leż same my­śli i uczu­cia, może sil­niej­sze; bo ze­bra­ne w sie­bie, bo sku­pio­ne.

Nie­po­wi­nien­bym i nie­mo­gę osty­gnąć: ma­rzę ja pięk­ny, pięk­ny wiek siły i doj­rza­ło­ści i po­god­ni} prze­ślicz­ną sta­rość. Po niej, jak po­god­ne­go dnia je­sie­ni, suną się je­dwab­ne ni­cie pa… ję­cze, świe­cą po­zło­co­ne drzew li­ście, wie­je wiatr. cie­pły i zdro­wy.

Dzien­nik mój bę­dzie mi słu­żył za zwier­cia­dło, w któ­rem się będę prze­glą­dał: za­pi­szę w niem co po­my­ślę i uczu­ję. Jak też to się póź­niej wyda?

To re­ge­stro­wa­nie wła­snej hi­stor­ji przy­trud­nem być może. Ale czło­wiek pi­sze dla sie­bie swo­bod­nie, bez oglą­da­nia się na nic, bez żad­nej oba­wy: pi­sze, co mu fala my­śli jego dzien­nych przy­no­si. – Na tym brze­gu znaj­dą się wy­rzu­ca­ne i bia­łe pia­ski i zło­ci­ste kon­chy, domy umar­łych isto­tek i ryb­ki drga­ją­ce i szum i pia­na bia­ła i śmie­cie.

Od­czy­tu­ję com na­pi­sał. Po­ka­zu­je się na ten raz ja­sno, jak w po­łu­dnie, że jest jed­na rzecz na świe­cie nie­do­bra Czło­wiek gdy naj­go­rę­cej czu­je, naj­chłod­niej pi­sze. Tu nie ma ognia mo­je­go, mego ży­cia, nie ma my­śli któ­rą wy­lać chcia­łem, któ­rą są­dzi­łem, że wy­le­wam, jak wul­kan leje z pier­si swych lawę. Lawa ta za­sty­gła, skost­nia­ła i zim­na leży te­raz przedem­ną.

Jak to opi­sać, co się dzie­je ze mną? To uspo­ko­je­nie w na­dziei, to uszczę­śli­wie­nie jed­nem ni­czem, tę mi­łość ca­łe­go świa­ta, to po­bła­ża­nie ser­decz­ne, to po­li­to­wa­nie bez gra­nic, to mi­ło­sier­dzie, tę go­to­wość ocho­czą na ofia­ry.

Jak opi­sać moje sza­lo­ne uwiel­bie­nie cu­dów stwo­rze­nia?

Wczo­raj cho­dzi­łem sam je­den z my­ślą moją do Za­kre­tu. Wpa­try­wa­łem się w pierw­sze roz­kwi­tłe, wą­tłe kwiat­ki wio­sny i z roz­ko­szy pła­ka­łem po­glą­da­jąc na ich ślicz­ne su­kien­ki, na nie­trwa­łe ich a nie­śmier­tel­ne ubra­nie. Ze­rwa­łem com zna­lazł i ci­snąc do pier­si, bie­głem z nie­mi pie­ścić się i cie­szyć nad Wi­li­ją. Tam wi­dok się uzu­peł­niał. Usia­dłem. – Co to był za ob­raz do koła; co za bar­wy ob­ło­ków, ró­żo­wych, si­nych, zło­ci­stych i lil­jo­wych, pię­trzą­cych się ogrom­ne­mi mas­sa­mi, to znów roz­bi­ja­ją­cych w drob­ne bry­zgi ogni­ste, siat­ką zło­tą wierz­chy nie­bios opa­su­ją­ce: jaka ci­sza w po­wie­trzu, przez któ­rą pły­nę­ły śpie­wy pta­sząt świe­żo nam zwró­co­nych. U stóp mo­ich, rze­ka ja­sna jak nie­bo; nad gło­wa­mi, chmur­ki lek­kie, zda­ło się anio­ły, co le­cia­ły nu­cić ho­san­na u Bo­że­go tro­nu; da­lej ciem­nie­ją­ce i zie­le­nie­ją­ce drze­wa. A wo­nie ich, a bar­wy ob­ra­zu, a dźwię­ki tej ci­szy! O Boże! cze­mu­żeś czło­wie­ko­wi nie dał ję­zy­ka na uwiel­bie­nie tych two­rów, na wy­la­nie z pier­si wez­bra­nej wdzięcz­no­ści, czci, po­dzi­wu, ro­sko­szy!

Jak­bym pierw­szy raz w ży­ciu je uj­rzał, wi­ta­łem kwia­ty, co zno­wu zie­mię odzie­wać po­czy­na­ły

Mój Boże! co to za głu­pi pe­dan­ci ci lu­dzie, co po­trze­bu­ją, dla po­ję­cia wiel­ko­ści Stwór­cy, za­dzie­rać nos, pa­trzeć w gwiaz­dy, mie­rząc nie­skoń­czo­ne, li­cząc nie­zra­cho­wa­ne, i mi­la­mi swe­mi ob­ra­cho­wu­jąc osie słońc nie­wi­dzial­nych pra­wie. – Al­boż wiel­kość nie jest cała w ziar­nie pia­sku? Dla mnie Bóg jest naj­więk­szy, naj­po­tęż­niej­szy w drob­nost­kach, w (tych two­rach nie­wi­docz­nych, nie­do­tknię­tych, któ­re oży­wia­ją po­wie­trze, zie­mię, wody, krew na­szą; któ­re żyją gdzie­kol­wiek jest miej­scecz­ko. A ileż to mil­jo­nów, mil­jo­nów nie­wi­docz­nych jesz­cze dla nas?– Bóg, na­tu­ra – za­wsze ma­xi­ma mi­ran­da in mi­ni­mis.

Któż mi do­wie­dzie, że każ­de ziar­no pia­sku nie jest ta­kim świat­kiem jak zie­mia; że na nim nie ma ca­łe­go sze­re­gu stwo­rzeń. Do­praw­dy sza­le­ję… Ależ bo za­pa­trzyw­szy się na świat osza­leć ła­two:… tyle cu­dów.

Chciał­bym być ra­zem po­etą, ma­la­rzem, mu­zy­kiem, sny­ce­rzem – o! i nie­wiem już kim i czem, żeby wszyst­kie­mi temi ję­zy­ki ra­zem, gło­sić chwa­łę Bożą i pięk­ność, cu­dow­ność stwo­rze­nia – A! i tych ję­zy­ków by­ło­by mało. Zim­ne to wszyst­ko przy­tem co czu­ję, zim­ne, jak lód wy­cio­sa­ny w kształt pło­mie­nia.

Nig­dy nie­za­po­mnę prze­chadz­ki wczo­raj­szej i uczuć, któ­re jej to­wa­rzy­szy­ły, któ­re­mi pierś moja aż do łez wez­bra­ła. Łzy te były mo­dli­twą dzięk­czyn­ną za wszyst­kie do­bro­dziej­stwa Boga.

Mó­gł­żem być szczę­śliw­szym? Nie­poj­mu­ję sta­nu wyż­sze­go i nie­zaz­drosz­czę anio­łom; je­stem czło­wiek, je­stem mło­dy, nie­śmiej­cie się ze mnie, że nie­wy­obra­żam so­bie szczę­ścia nad szczę­ście ludz­kiej mło­do­ści. Mło­dość wi­dzi jed­ną naj­cud­niej­szą stro­nę praw­dy, – wi­dzi pięk­no. Dla niej wszyst­ko har­mon­ją i pięk­no­ścią: poj­mu­je­cież wyż­sze szczę­ście? We mnie skar­by, przedem­ną świat cud­ny, ja­sny, sze­ro­ki, roz­ma­ity, kra­ina zło­ta i dro­gich ka­mie­ni: nie­schy­łaj się na­wet; nie­po­trze­ba! Masz je w so­bie, oko­ło sie­bie, stą­pasz po nich, gną ci się z ga­łęź­mi do ręki i ust owo­ce: zby­tek cię ośle­pia, osza­la.

A spój­rzę li na prze­szłość moją; – rów­nie i za nią dzię­ku­ję Bogu. Slicz­na i ta moja prze­szłość – za­ga­sła gwiaz­da, świe­cą­ca wspo­mnie­niem. – Jak cza­ro­dziej­ski kraj roz­ta­cza się za mną.

Jak za­pa­mię­tam… daw­no, w wy­so­kich izbach czar­nych sta­ro­ścią, nad któ­rych da­chem ogrom­nych drzew zwie­sza­ły się ko­na­ry, sta­ła ko­ły­ska dzie­cin­na, a nad nią dwie opie­kuń­cze twa­rze: z si­wym wło­sem u skro­ni ła­god­ne ob­li­cze bab­ki; z zło­te­mi splo­ty, nie­bie­skie­mi oczy, uśmie­cha­ją­ca się twarz mat­ki. I szu­mią od­wiecz­ne drze­wa ko­ły­sząc mnie do snu, śpie­wa­ją pta­ki na kasz­ta­nach i świr­kach, kwit­ną kwia­ty na sze­ro­kich mu­ra­wach.

Pa­mię­tam wio­sny, po­mnę lata i je­sie­nie; dłu­gie pa­smo róż­no­barw­ne wite z zie­lo­nych, zło­ci­stych, pur­pu­ro­wych i bia­łych nici; moje za­baw­ki dzie­cin­ne, moją cie­ka­wość chci­wą, co się tak wła­śnie ku świa­tu rzu­ca­ła umy­słem, jak inne dzie­ci na księ­życ rę­ko­ma. Wie­leż to rze­czy wów­czas mi po­boż­nie tłu­ma­czo­nych, do dziś dnia jesz­cze po­zo­sta­ło dla ser­ca pra­gnie­niem, dla gło­wy za­gad­ką! Ale w dzie­ciń­stwie żyło się wię­cej cia­łem, cia­łem pra­wie wy­łącz­nie, a roz­kosz­ne było i to ży­cie moje. Bo cze­go­żem za­żą­dał, że­bym nie otrzy­mał? cze­go po­pro­sił, bym nie do­stał? o czem zda się po­my­ślał, by anioł stróż nie wy­szep­tał ma­rze­nia i nie przy­niósł zło­te­go jabł­ka ży­czeń? A za­wsze te dwie twa­rze uśmie­cha­ły się mi, moim za­ba­wom, moim py­ta­niom, mo­je­mu po­dzi­wie­niu, nie­do­świad­cze­niu za­wsze one bo­la­ły smut­kom i tu­li­ły łzy moje. Ja­sno… ja­sno nad gło­wą: a je­że­li prze­le­ci wę­drow­na chmur­ka, to zło­ci­sta, to ma­leń­ka, to urwa­na, ko­niec jej wi­dać i wierz­chy się iskrzą sło­necz­ne­mi bla­ski nie­da­le­kiej po­go­dy.

Jam wów­czas na­wet nie­poj­mo­wał śmier­ci, nie­wie­rzył w nią. A była to nie dzie­cin­na nie­świa­do­mość, ale prze­czu­cie nie­śmier­tel­no­ści. Nie­poj­mu­ję dla cze­go ża­den jesz­cze fi­lo­zof nie­wziął za ar­gu­ment do­wo­dzą­cy wiecz­ne­go ży­cia du­szy, tego fak­tu psy­cho­lo­gicz­ne­go nie­zmier­nej wagi. Może jed­nak wspól­ne to nam ze zwie­rzę­ty? więc mniej­sza; bo mi wca­le o ar­gu­men­ta i do­wo­dze­nia do żad­ne­go sys­te­mu nie­cho­dzi, ja opo­wia­dam po pro­stu. Ta nie­wia­do­mość śmier­ci, ta peł­ność ży­cia, była ja­sną au­re­olą mo­je­go dzie­ciń­stwa. Sły­sza­łem o wy­cho­wa­niu Mon­tagn'a, któ­re­go dźwię­kiem wy­szu­ka­nej mu­zy­ki ko­ły­sa­no. Mnie było pew­nie ro­skosz­niej, mi­lej, le­piej, dwa moje tyl­ko ko­cha­ne sły­sząc gło­sy, dwa dźwię­ki raj­skie – głos bab­ki i mat­ki.

Ale je­den z nich ucichł wpręd­ce. Było to dla mnie wiel­kie, pierw­sze ob­ja­wie­nie – ob­ja­wie­nie smut­ku. Mat­ka po­ka­za­ła mi nie­bo i ka­za­ła tam szu­kać zmar­łej. Jam się na­iw­nie po­cie­szył, czu­jąc, że jej tam do­brze być musi.

Pa­mię­tam każ­dą waż­niej­szą chwi­lę dzie­ciń­stwa, zło­te pa­smo cu­dów. Mo­żeż na­rze­kać kto ma mat­kę? Jej to wi­nie­nem wszyst­ko, i to uwiel­bie­nie moje dla dzieł stwór­cy i ła­twe szczę­ście za­pew­ne, któ­re wi­dzę wszę­dzie. Ona to na­uczy­ła mnie wi­dzieć wszyst­ko tak ja­sno, wi­dzieć ser­cem, ko­chać.

Dru­dzy się nu­dzą mło­do­ścią swo­ją; ja się w nią stro­ję, jak w świą­tecz­ną suk­nię chło­pek, ja się cie­szę, czu­ję ją jako skrzy­dła bark mo­ich; jam nią nie­na­sy­co­ny. Tyle mi po­trze­ba uczyć się jesz­cze, tyle zro­zu­mieć, tyle wi­dzieć, uczuć i wiel­bić.

Jam się za­pi­sał… a tu dłu­gi wie­czór wio­sen­ny znów za­glą­da przez okno otwar­te. Po­trze­ba być stu­den­tem na to, żeby pió­ro trzy­mać w ręku, gdy otwar­tem oknem wpa­da taki wi­dok nę­cą­cy. Precz z pió­rem i ka­ła­ma­rzem, prę­dzej w świat na prze­chadz­kę, gdzie oczy po­nio­są… Wie­czór tak świe­ży, pach­ną­cy, pięk­ny; w dro­gę prę­dzej, w dro­gę.O PÓŁ­NO­CY.

Zmę­czo­ny je­stem, zbi­ty prze­chadz­ką; ale nie­mo­gę wy­módz na so­bie, abym się jesz­cze po­ło­żył, gdy z bliz­kie­go ogród­ka w za­wo­dy śpie­wa­ją­ce od­zy­wa­ją mi się w uszy sło­wi­ki; gdy księ­życ taki ślicz­ny, gwiaz­dy tak ja­sne, nie­bo tak przej­rzy­ste i ga­łę­zie roz­kwi­tłych drzew coś mi wo­nią i szme­rem do du­szy mó­wią.

Prze­chadz­ka moja była ide­al­ną! Wy­staw­my so­bie rze­kę, góry, lasy, mia­sto peł­ne pa­mią­tek, lud we­so­ły i gwa­rzą­cy, ko­bie­ty, mło­dzież. – Ta­kie rze­czy ani się ma­lu­ją, ani opi­su­ją. Sza­lo­ny chy­ba wziął­by pió­ro do ręki, z zu­chwa­łym po­my­słem zro­bie­nia z tego ob­ra­zu. Ja mam go w ser­cu.

Wdra­pa­łem się na stro­mą górę, na któ­rej ster­czą czer­wo­ne ru­iny gór­ne­go zam­ku. Tro­chę mnie za­smu­ci­ły ru­de­ra i znisz­cze­nie, alem po­cie­szył się pręd­ko. Prze­szłość jest szcze­blem dla przy­szło­ści, po­sła­niem ju­tra. Na zwa­li­skach wy­kwi­ta­ją nowe bu­do­wy rąk ludz­kich, lub róż­no­barw­ne two­ry Boże. Wczo­raj jest wiel­ką na­uką. Na­re­ście pa­mięć nie je­st­że by­tem dla tego, co się speł­ni­ło? Co było, to jest i bę­dzie za­wsze. Nie smuć­my się.

Wszyst­ko co wiel­kie, co wiecz­ne, po­god­ne jest i we­so­łe­go ob­li­cza; zni­ko­mość i do­cze­sność cuch­nie pa­dłem i gni­je; co z du­cha było, nie­mrze; co suk­nią du­cha, opa­da jako sza­ta. Zie­mia nie­pła­cze ludz­kim po­grze­bom; bo w tej­że chwi­li ob­cho­dzi czy­jeś na­ro­dzi­ny. Smierć i ży­cie mie­nia­ją się jako po­go­da i chmu­ry. Speł­nio­ne prze­szło­ści są zła­ma­ną orze­cha zje­dzo­ne­go łu­pi­ną.

Pa­mię­taj­my, uczmy się, uwiel­biaj­my, ale nie płacz­my; bo łzy nie­po­su­ną nas ani o włos da­lej.

Klą­kłem na ru­inach i po­mo­dli­łem się wiel­ko­ści Boga, ni­co­ści nie­śmier­tel­nej czło­wie­ka; nie­zba­da­nym wy­ro­kom lo­sów ludz­ko­ści. – Ru­iny i ko­leb­ki… Go się sta­ło, było po­trzeb­nem i ko­niecz­nem; co ko­niecz­nem, jest do­brem.

Wo­la­łem więc, ni­że­li się smu­cić, wej­rzeć z nową ra­do­ścią na nie­śmier­tel­ny świat Boży, rze­kę, nie­bio­sa, księ­życ i całą pier­sią po­cią­gnąć czy­ste­go wie­czor­ne­go po­wie­trza.

Go za szczę­ście! co za szczę­ście! Wi­dok świa­ta, uczu­cie mi­ło­ści nie­opi­sa­nej, uwiel­bie­nia, wdzięcz­no­ści. I zno­wu mia­łem łzy moje na czach, ale nie smut­ne łzy po prze­szło­ści, łzy roz­rzew­nie­nia – ten naj­osta­tecz­niej­szy wy­raz uczuć nie­mo­gą­cych się już wy­dać in­a­czej, ani sło­wy, ani ni­czem, tyl­ko łza­mi!

Jak­że ona była pięk­ną!

Sta­ła o krok tyl­ko ode­mnie, tuż bli­sko. Jak­by na­umyśl­nie los ją tam po­sta­wił (nie­wiem, cze­mu go upar­cie zo­wią śle­pym!) tuż, pod oczy­ma mo­je­mi, by mi nic w tej chwi­li do szczę­ścia nie bra­kło. Ona tak­że pa­trza­ła, dzi­wi­ła się, na­sy­ca­ła, ale ja­koś smut­nie.

By­li­śmy po­łą­cze­ni bra­ter­stwem uczuć po­krew­nych, –cho­ciaż wi­docz­nie, nie jed­na­kich; księ­życ oświe­cał twarz jej bla­dą, pięk­nych re­gu­lar­nych ry­sów, oto­czo­ną czar­ne­mi wło­sy, pło­ną­cą dwoj­giem oczu czar­nych, przy­sło­nio­nych dłu­gie­mi rzę­sy. Mia­ła na so­bie suk­nię bia­łą i dłu­gi szal ciem­ny; w ręku kil­ka kwia­tów wio­sen­nych. Spo­glą­da­ła z góry smut­nie, tę­sk­no, za­du­ma­no… Nie wiem, czy dla przy­zwo­ito­ści przy­bra­ła tę min­kę smut­ną na ru­inach; czy w isto­cie ten wie­czór tak ro­sko­szy, dla jej mło­de­go ser­ca był smut­nym.

Po chwil­ce spoj­rza­ła na mnie; jam daw­no pa­trzał już na nią… My­ślę, że mnie po­jąć i zro­zu­mieć mu­sia­ła, jak ja ją może zro­zu­mia­łem.

Kto wie, czy­śmy się nie omy­li­li obo­je! Gdym się obu­dził z ma­rze­nia, zni­kła; alem ją spo­tkał jesz­cze nad Wi­li­ją, prze­cha­dza­ją­cą się po­wo­li, za­my­ślo­ną, samą jed­ną. Kto ona? nie wiem. Dla cze­go z tylu wi­dzia­nych ko­biet, jej bla­da twarz i oczy czar­ne naj­głę­biej do du­szy za­szły?

Dla cze­go jed­ne kwia­ty kwit­ną nie­bie­sko, dru­gie bia­ło? Bóg to wie.21 KWIET­NIA.

Za­wsze dzień każ­dy rów­no mo­dli­twą i tem sro­giem dla mnie za­czy­na się py­ta­niem. – Co to ży­cie? Co zna­czą nie­zli­czo­ne sprzecz­no­ści spo­ty­ka­ne? do cze­go wie­dzie nie­ustan­na wal­ka, wal­ka ży­wio­łów, sił, lu­dzi, cha­rak­te­rów? Tą woj­ną jest ży­cie; woj­na mia­łaż­by być ele­men­tem ży­wo­ta wszel­kie­go? Dla cze­góż z głę­bi ser. ca od­zy­wa się uczu­cie mi­ło­ści, pra­gnie­nie po­ko­ju? Nowa sprzecz­ność.

Dwo­ja­kie więc ży­cie. – Gdzie duch lam ci­sza, spo­kój i nie­zmien­ność; gdzie cia­ło, tam bój wie­ku­isty, tam sprzecz­no­ści cią­głe, roz­wi­ja­ją­ce się, jed­ne z dru­gich.

Jut bo­ski Pla­to, któ­re­go nam sta­ry nasz po­czci­wy pro­fes­sor uni­wer­sy­tec­ki wy­kła­da ze ści­sła­ścią fi­lo­lo­ga, ale bez wzglę­du na fi­lo­zo­ficz­ną jego wiel­kość, chciał ująć wszel­kie sprzecz­no­ści, w jed­ną for­mu­łę po­jęt­ną; już za jego cza­sów wal­czy­ły Róż­ność i Jed­ność . On pierw­szy wy­rzekł, że w po­środ­ku sprzecz­no­ści jest praw­da i ży­cie; ale dłu­gie wie­ki nie­zro­zu­mia­no go. Czy ro­zu­mie­ją dziś le­piej? Czy wy­ja­śni­ło się py­ta­nie?

Ja tak­że co­dzień się chwy­tam na wal­ce ze świa­tem, na sprzecz­no­ści z tem, co mnie ota­cza i do­ty­ka. Mój za­pał brzmi im w uszach fał­szy­wo, nie­zno­śnie, dzi­wacz­nie. Gdzież praw­da, czy w moim opty­mi­zmie, czy w ich pes­sy­mi­zmie skep­tycz­nym? W moim ogniu, czy ich chło­dzie?

Mie­rząc sobą cały świat, na­wet ró­wie­sni­ków mo­ich znaj­du­ję chłod­ny­mi. – Czy cią­głe do­ty­ka­nie się, ocie­ra­nie o zim­no i mnie nie ozię­bi? O! nie. – Stra­cił­bym moją szczę­śli­wość, mój spo­sób wi­dze­nia świa­ta, moje ja­sne wej­rze­nie na wszyst­ko, co jest. – Strzeż­my się! strzeż­my.

Zno­wu spo­tka­łem się z nią. –Jesz­cze nie wiem, kto ona. Wio­sna roz­wi­nę­ła skrzy­dła jak mo­tyl, co się ze snu dłu­gie­go bu­dzi i na­gle pod­le­cia­ła do góry, ku słoń­cu; drze­wa się roz­wi­ja­ją, po­wie­trze won­ne; jak usie­dzieć na miej­scu, cho­ciaż­by stu­dju­jąc Pla­to­na? – Wie­czo­rem po­bie­głem na An­to­kol, szu­ka­jąc wszę­dzie tej wio­sny, któ­rą mam w du­szy: po dro­dze spo­ty­ka­łem tłu­my, ale w Sa­pie­żyń­skim ogro­dzie było pu­sto. Sta­re fon­tan­ny, co biły może w oczy bo­ha­te­róm

Ol­kie­nic­kich bo­jów, lub smut­nym ich na­stęp­com, te­raz… mil­cza­ły. Dwie czy trzy pary mil­czą­ce jak one prze­su­wa­ły się, mię­dzy drze­wy, wpół do­pie­ro li­ściem okry­te­mi. Usia­dłem na ław­ce… wpa­try­wa­łem się w bla­ski za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Z za po­krzy­żo­wa­nych ga­łę­zi i ga­łą­zek drzew ru­mie­ni­ło się nie­bo zło­te­mi po­prze­ci­na­ne pa­sa­mi. Ku gó­rze łóny zło­ci­ste, ró­żo­wy lila zle­wa­ły się nie­po­strze­że­nie, cud­nie w bla­dy la­zur a da­lej ciem­ne sza­fi­ry. – Ten wi­dok po­wsze­dni, na któ­ry już nikt nie­po­glą­da, któ­ren ni­ko­go nie­za­sta­na­wia, jak wszak­że uro­czy jak wspa­nia­ły. Cóż kie­dy po­wsze­dni? Czło­wiek na­wykł do nie­go, jak do wszyst­kie­go, co go ota­cza i zim­ny nań. Mu­sia­łem się wy­dać śmiesz­ny prze­cho­dzą­cym gdy z otwar­te­mi usty, jak­bym się do­pie­ro na świat na­ro­dził, z za­chwy­tem wle­pia­łem oczy w zja­wi­sko tak po­spo­li­te. Nie­któ­rzy prze­chod­nie, są­dząc za­pew­ne, żem na nie­bie cóś nie­po­spo­li­te­go i dziw­ne­go upa­trzył, dru­gi księ­życ, lub ko­me­tę, zwró­ci­li tak­że oczy na za­chód, pa­trza­li ze mną i ru­szyw­szy ra­mio­ny, ode­szli.

Są lu­dzie, któ­rym, jak dzie­ciom, cią­gle coś no­we­go po­trze­ba, aby ich uwa­gę ospa­łą zwró­cić i na chwil­kę przy­najm­niej za­trzy­mać.

Anim spo­strzegł, jak dwie oso­by usia­dły przy mnie na ław­ce. Ga­sną­ce bla­ski za­chod­nie ca­łe­go mnie zaj­mo­wa­ły; peł­zły chmu­ry i smut­ne na mnie wra­że­nie czy­ni­ły; bom się py­tał w du­szy sie­bie, czy nie wszyst­ko tak peł­znie na świe­cie? czy nie tak peł­zną bla­ski mło­do­ści z ser­ca? Przed chwi­lą za­ognio­ny ró­żo­wo ob­łok sta­wał się siwy, zim­ny, ciem­ny; stop­nio­wo z zło­ci­stych mie­nił się w czer­wo­ne, z czer­wo­nych w lila, z lil­jo­wych w sine. – Nie­bo sty­gło i smut­nia­ło.

Zno­wu tedy sprzecz­ność! zno­wu wal­ka sta­nę­ła mi na oczach, wal­ka świa­tło­ści z ciem­no­ścią. Ale wal­ka ta wie­ku­ista: i co dziś zni­kło, ju­tro się od­ra­dza; – wszyst­ko więc jest wiecz­nem; zja­wi­sko tyl­ko trwa chwi­lę, isto­ta trwa wie­ki.

– Tak my­śla­łem i zwró­ci­łem oczy na są­sia­dów mo­jej ław­ki.

A! była to wczo­raj wi­dzia­na ko­bie­ta, z dru­gą ja­kąś, po­dob­no sta­rą, bo kasz­lą­cą i od­chrzą­ku­ją­cą co chwi­la, Taż sama. Daw­no już mu­sia­ła mi się przy­pa­try­wać, jak się na­tu­ra­li­ści wpa­tru­ją w owad cie­ka­wy; bom spo­tkał czar­ne jej oczy utkwio­ne we mnie, z ja­kimś wy­ra­zem, le­d­wie nie po­wiem po­li­to­wa­nia.

– Cud­ny wie­czór, ode­zwa­łem się po­mię­sza­ny przy­cho­dząc do sie­bie.

Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się smęt­nie i od­po­wie­dzia­ła ci­chut­ko.

– Jak co rok wio­sen­ne wie­czo­ry by­wa­ją.

– Ja ich tak mało wi­dzia­łem, że mi się za­wsze zda­je, jak­bym pierw­szy raz, na te cuda spo­glą­dał.

– Bar­dzoś pan szczę­śli­wy!

W tem pro­stem słów­ku, może mi­mo­wol­nie z ust wy­bie­głem, było dla mnie wie­le ta­jem­nic. Kto się dzi­wi szczę­ściu cu­dze­mu, nie­mo­gąc go już sam kosz­to­wać, choć je ma w swo­iem ręku, ten prze­żył mło­dość po­dob­ną mo­jej, wiek praw­dy i za­chwy­ce­nia; ten już wejść mu­siał w zwąt­pie­nie i chło­dy je­sien­ne.

Uważ­niej te­raz przy­pa­try­wa­łem się mo­jej nie­zna­jo­mej. – Na jej twa­rzy wi­dać było śla­dy cier­pień; pięk­na jesz­cze; już nie­by­ła ową pięt­na­sto­let­nią pięk­no­ścią, któ­rej ser­ce do wszyst­kie­go bije.

Pięk­ne, czar­ne, ogrom­ne jej oczy, osło­nio­ne dłu­gie­mi rzę­sy, przy­ćmio­ne, opa­sy­wał pra­wie nie­doj­rza­ny ślad łez i cier­pie­nia. Z twa­rzy spełzł ru­mie­niec, jak owa chmur po­zło­ta, prze­zro­czy­sta za­stą­pi­ła go bla­dość, pod któ­rą si­ne­mi żył­ki, gra­ło osty­głe już ży­cie. Usta nie­mia­ły tej bar­wy ma­li­no­wej dzie­wi­czych warg, któ­ra zda­je się uśmie­chać do świa­ta, ży­cia i ro­sko­szy. Wszak­że po­mi­mo znu­że­nia i smut­ku, twarz ta była jesz­cze wiel­kiej pięk­no­ści; cier­pie­nie nie­znisz­czy­ło jej, tyl­ko ją cha­rak­te­rem swym po­wle­kło. – Z pod osty­gnie­nia, prze­glą­da­ła za­par­ta, ale nie zga­sła na­dzie­ja i pra­gnie­nie. – Taką mi się po­ka­za­ła nie­zna­jo­ma moja, w tem dru­giem na nią spój­rze­niu.

Po owem– "Bar­dzoś pan szczę­śli­wy, " na­stą­pi­ła chwil­ka mil­cze­nia; we mnie tym tę­sk­nym wy­krzy­kiem pod­bu­dzo­ne, pło­mie­ni­ło się ży­cie.

– A! za­wo­ła­łem, szczę­ście to nie wy­łącz­nie moje, ale wie­ku mo­je­go i wszyst­kich lu­dzi na­wet, co utrzy­ma­li się, w po­sia­da­niu naj­droż­sze­go skar­bu – mło­dych uczuć. – Mło­de uczu­cia są naj­wła­ściw­sze mło­de­mu wie­ko­wi; ale nie wy­łącz­nie mu na­le­żą. Wie­lu star­ców wy­nio­sło ten ogień z sobą w do­li­ny póź­niej­szych lat; wie­lu grze­je on do zgo­nu. Szczę­ście, któ­re pani mo­jem na­zy­wasz, nie moje wy­łącz­nie; ma je każ­dy, kto go po­tra­fi za­pra­gnąć – nie ma, kto w nie nie­wie­rzy tyl­ko. Tu wia­ra pierw­szym dla adep­ta wa­run­kiem.

Tro­chę po slu­denc­ku brzmia­ła od­po­wiedź moja; jed­nak jej nie roz­śmie­szy­ła wca­le: cie­ka­wie zda­wa­ła się słu­chać, a gdym skoń­czył, jesz­cze (może to przy­wi­dze­nie) cze­ka­ła, bym mó­wił da­lej.

– Po­wta­rzam, bar­dzoś pan szczę­śli­wy! do­da­ła; w jego wie­ku, tak pręd­ko, tak chci­wie, moż­na po­wie­dzieć, lu­dzie zięb­ną i sta­rze­ją, tak pra­gną się od­cza­ro­wać, że każ­dy pe­łen wia­ry, za­pa­łu, ufa­ją­cy swej gwiez­dzie, z przy­ja­znem uczu­ciem wi­ta­ją­cy świat, jest zja­wi­skiem mi­łem i dziw­nem. Wie­lu z pań­skich ró­wie­śni­ków, tak samo czu­je, a już się wsty­dzi swo­je­go za­pa­łu i chce uda­wać ozię­błych i sta­rych. – Win­szu­ję panu jego mło­do­ści.

I uśmiech­nę­ła się. Nie­wiem, cze­mu zda­wa­ło mi się, żem w uśmie­chu po­strzegł ja­kiś przy­cień po­li­to­wa­nia.

– Dzi­wię się tym, któ­rzy mi się dzi­wu­ją, mó­wi­łem da­lej. – Cóż dziw­ne­go, że mło­dość bo­ga­ta jest w wia­rę, za­pał; że wszyst­ko wi­dzi do­brem i pięk­nem, że nie­poj­mu­je nie­na­wi­ści, a le­d­wie zdo­być się może na wzgar­dę? Go dziw­ne­go, że mło­dzi są mło­dy­mi?

– Nie­wszy­scy pań­scy to­wa­rzy­sze i ró­wie­śni­cy, jak on my­ślą; – dla tego po­dwój­nie win­szu­ję mu i słu­cham z upodo­ba­niem tej pie­śni we­se­la. Tak mało go na świe­cie.

– Dla mnie, od­rze­kłem, we­se­le jest wszę­dzie. Smu­tek, jak złe, jest fał­szem i jest prze­mi­ja­ją­cem czemś, co bier­nie do­po­ma­ga, jak ciem­ność, do po­ję­cia ja­sno­ści. – Cały świat, nie je­st­że cud­ną har­mo­nij­ną we­se­la pie­śnią, hym­nem po­tęż­nym, w któ­rym gra­ją, jak tony po­trzeb­ne i śpie­wy pta­stwa i gro­my burz i fale mo­rza bi­ją­ce zgru­cho­ta­ne­mi okrę­ta­mi o ska­ły. Pieśń tę trze­ba du­szą po­sły­szeć całą, aby ją po­jąć; od­dziel­ne jej tony dziw­ne się wy­da­wać mogą. Tu smu­tek, bo­leść, bój, jęk, są prze­mi­ja­ją­ce­mi, są po­zo­ra­mi. Wiecz­ną rolą na­tu­ry: – ży­cie, szczę­ście, we­se­le.

– Jak­że to pięk­ne, co pan mó­wisz, ode­zwa­ła się z wes­tchnie­niem, któ­re przy­tłu­mić chcia­ła na­próż­no. – Ja­kie to pięk­ne! – Po­wiedz mi pan, do­da­ła, nig­dy­żeś w ży­ciu nie na­tra­fił na nic, coby jego wia­rę w szczę­ście za­chwiać mo­gło?

– Nig­dy, od­po­wie­dzia­łem. – Z wy­so­ko­ści na któ­re się unio­słem, wiel­kie pla­my ży­cia, wy­da­ją się prosz­ki drob­ne­mi. – Jed­nem i je­dy­nem złem, w któ­re wie­rzę, nad któ­rem bo­le­ję, jest brak wia­ry i ze­psu­cie mo­ral­ne. Ale i to złe nie jest na zie­mi nig­dy tak ab­so­lut­nem, aby się praw­dzi­wem na­zwać mo­gło. – Nie ma czło­wie­ka cał­ko­wi­cie ze­psu­te­go, nie ma ży­cia, coby całe uto­nę­ło w nie­wia­rze i zgni­liź­nie. Są chwi­le ja­sne w śród tych nocy; a czę­sto w mo­men­cie roz­sta­nia z cia­łem, du­sza od­zy­sku­je swo­je nie­biań­skie skrzy­dła i przy­po­mi­na nie­bo, któ­re mia­ła w so­bie za mło­du. – Ten mo­ment żalu, skru­chy, zwro­tu, jest chwi­lą oca­le­nia.

Jam tak za­pa­lo­ny pe­ro­ro­wał i mó­wił; ona słu­cha­ła mnie cier­pli­wie, mil­czą­co, spar­ła na ręku, od­dy­cha­jąc tak temi sło­wy po­cie­chy, jak ja od­dy­cha­łem wio­sną.

Mrok co­raz gęst­szy pa­dać za­czął; prze­cha­dza­ją­cy ni­kli z ogro­du; ci­sza głu­cha roz­la­ła się uro­czy­ście, prze­ry­wa­na tyl­ko da­le­kim miej­skich dzwo­nów gło­sem.

Nie­zna­jo­ma wsta­ła, spo­glą­da­jąc na sta­rusz­kę obok sie­dzą­cą, któ­ra otu­liw­szy się chust­ką, pod­nio­sła się tak­że; po­że­gna­ła mnie ski­nie­niem gło­wy mil­czą­cem i ode­szła po­wol­nie. Kil­ka razy (zda­wa­łoż mi się) obej­rza­ła się na mnie.

Wsta­łem i ja i sze­dłem ku wro­tom ogro­do­wym. Tu je­den tyl­ko stał po­wóz, czar­ny, skrom­ny, ale wy­twor­ny; lu­dzie ciem­no ubra­ni, ko­nie bez błysz­czą­cych świe­ci­deł. – Dwie ko­bie­ty… sia­dły weń i po­je­cha­ły; prze­pro­wa­dzi­łem je wzro­kiem – po­wo­li i na­sy­ca­jąc się wra­ca­łem do mia­sta. – Dro­ga już była pra­wie pu­sta.

Z Ti­vo­li i Chin kil­ku przy­póź­nio­nych gra­czów bil­lar­do­wych i przy­ja­ciół kie­lisz­ka, gło­śno ro­spra­wia­jąc, sia­da­li na ocze­ku­ją­ce drąż­ki. Mój Boże, go­dziż się tak tra­wić ży­cie? le­gom jesz­cze nig­dy po­jąć nie­umiał, jak w jed­nym gwa­rze ogłu­pia­ją­cym, w ja­dle i na­po­ju moż­na prze­żyć całe ży­cie i nie­tę­sk­nieć za czemś lep­szem?

Przed nimi wszyst­ko, co na­pa­wa umysł, co otwie­ra du­szę, wi­do­ki roz­wi­ja­ją­ce myśl, wstrzą­sa­ją­ce ser­cem ro­skosz­nie. Ty­sią­ce przed­mio­tów, któ­rych ba­da­nie uzac­nia czło­wie­ka. Zim­no, by­dlę­co, oni mi­ja­ją to wszyst­ko, idą jak zwie­rze pić i jeść, a po­tem spo­czy­wać, dziw­ni lu­dzie! nie­po­ję­te stwo­rze­nia, tak w so­bie nie­śmier­tel­ną usy­pia­ją du­szę, jak dru­dzy ją bu­dzą. Gdy się z niej głos jaki póź­ny ode­zwie, to go głu­szą gwa­rem. – Szko­da że się na­ro­dzi­li… i poco się na­ro­dzi­li; Ho­ra­cy­usz tam kę­dyś od­po­wie­dział na to a my go czę­sto po­wta­rza­my i po­wta­rza­my, pa­trząc na więk­szę po­ło­wę lu­dzi.

Wcho­dzę w mia­sto i zno­wu ma­rzę. – Ale po­cóż spi­sy­wać te ma­rze­nia, po­dob­ne chmu­rom na nie­bio­sach, stu­ty­sięcz­nych kształ­tów i barw, a za­wsze prze­cie też same.

A! otóż i moja mi­luch­na iz­deb­ka. Gdy­bym był ma­la­rzem, od­ma­lo­wał­bym ją dla wie­ku­istej pa­mię­ci; te­raz ją przy­najm­niej opi­szę, je­śli nie dla sie­bie, to dla cie­bie, ko­cha­na ma­tecz­ko, co to czy­tać bę­dziesz, gdy się zo­ba­czym.

Mó­gł­żem się umie­ścić, gdzieś w iz­deb­ce cia­snej, ciem­nej, bez po­wie­trza i wi­do­ku, wy­cho­dzą­cej w brud­ne dzie­dziń­ce, z per­spek­ty­wą na bie­li­znę schną­cą i ka­pią­ce ryn­wy? O nie! wo­la­łem ująć so­bie w czem in­nem, by­le­bym od­dy­chał po­wie­trzem czy­stem i pa­trzał na ży­cie. Chcia­łem się, ma­tecz­ko moja, prze­nieść za Ostrą Bra­mę, gdziem był wy­na­lazł dóm w ogród­ku, sa­mot­ny, ślicz­ny; ale to tak da­le­ko od na­szych uni­wer­sy­tec­kich mu­rów, od bi­bl­jo­te­ki, od to­wa­rzy­szów, żem się pręd­ko wy­rzec mu­siał ro­skosz­nej na­dziei przy­po­mnień wio­ski, po­śród mia­sta. – Umie­ści­łem się więc pod bo­kiem Je­zu­ic­kie­go ko­ścio­ła i Uni­wer­sy­te­tu, na­prze­ciw Świę­to-Jań­skiej wie­ży­cy, wprost dłu­giej uli­cy i pla­cu peł­nych ru­chu i gwa­ru. Nie ma tu zie­lo­no­ści drzew, gór, ale mam ka­wa­łek nie­ba i dużo lu­dzi. Lu­dzie cza­sem war­ci są drzew, a pew­nie dłu­żej przed­mio­tu my­śle­nia do­star­cza­ją. Z wy­so­ko­ści więc po­glą­dam na nich, i próż­nu­ję całe go­dzi­ny, przy­pa­tru­jąc się dziew­czę­tom bie­gą­cym po wodę, woź­ni­com wa­bią­cym prze­chod­niów, po­boż­nym tłu­mom idą­cym do ko­ścio­ła, gwar­li­wym sznu­rom mo­jej ró­wie­śni­czej mło­dzie­ży. Ile tu spo­strze­żeń z wierz­choł­ka mo­je­go ob­ser­wa­to­rium uczy­nić moż­na! A nie­osza­co­wa­ni są­sie­dzi! Na lewo, mam po­czci­we­go mło­dzień­ca, któ­ry uży­wa ży­cia, nie­trosz­cząc się o jego zna­cze­nie. – Po­spo­li­cie na­zy­wa­ją go i zna­ją za gra­cza. – Je­den to z fa­mi­lii tych dziw­nych lu­dzi, któ­rych ja nie­poj­mu­ję. Sły­szę go czę­sto wra­ca­ją­ce­go po pół­no­cy lub na­de­dniem; cza­sem świsz­czą­ce­go we­so­ło, czę­ściej smut­nie bur­czą­ce­go na słu­gę. – Całe wie­czo­ry nie­kie­dy grzmi gra w jego miesz­ka­niu, wszyst­kie­mi swe­mi gło­sy, gło­sy we­se­la, szy­der­stwa i ro­spa­czy. Dziw­ny to, ale nie zły czło­wiek – próż­niak, bez­myśl­ny, ale ma swo­je do­bre: wi­dzia­łem go sy­pią­ce­go sute jał­muż­ny; Nie ma bo cał­kiem złych lu­dzi na świe­cie.

Dru­gi mój są­siad gru­bym ode­mnie od­dzie­lo­ny mu­rem; sły­szę tyl­ko ztam­tąd we­so­łe gło­ski dzie­cin­ne; urzęd­nik po­dob­no z Ra­dzi­wi­łow­skiej Kom­mis­syi. – Na dole po­de­mną ka­wiar­nia – przy­tu­li­sko próż­nia­ków i pseu­do-li­te­ra­tów.

Mam dwa po­ko­je na dru­giem pię­trze – pierw­szy wy­glą­da pra­wie na salę, tak wiel­ki, prze­stron­ny i wy­so­ki; ale brak przed­po­ko­ju czy­ni go ra­zem salą, sie­nią, ja­dal­nią i gar­de­ro­bą. Za sta­rym (kwie­ci­stym pa­pie­rem po­ka­le­czo­nym), po­kry­tym pa­ra­wa­nem, tuli się mój po­czci­wy słu­ga i wszel­ki sprzęt uni­ka­ją­cy oczu ludz­kich. Tam zbie­go­wi­sko tych po­trzeb­nych nie­odzow­nie, a skrom­nych ży­cia po­moc­ni­ków: na­czyń, ru­cho­mo­ści, któ­rych fi­zy­ogno­mi­ja, pięk­na tyl­ko na fla­mand­skiej ry­ci­nie. Pa­trz­cie ja­kie do­bro­dziej­stwo tego sza­re­go pa­ra­wa­nu, co ogrom­ne­mi skrzy­dły tuli rze­szę za­par­tych i za­wsty­dza­ją­cych swą przy­tom­no­ścią rze­czy ra­zem z łóż­kiem Ma­cie­ja. – Ką­tek uży­tecz­ny, mało co uj­mu­je roz­le­głe­mu sa­lo­no­wi: – przy ścia­nach jego nie­gdy si­nych, dziś sza­rych, tulą się zbie­ra­ne me­ble, róż­nych wie­ków, róż­nych kształ­tów. Ile to my­śli w jed­nem sta­rem krze­seł­ku! po­cząw­szy od go­tyc­kie­go fo­te­lu, do trzci­ną wy­pla­ta­ne­go lek­kie­go na­szych izb ja­dal­nych sie­dze­nia!

W głę­bi, z drzwia­mi, ko­min zim­ny i nie­uży­tecz­ny, tuż piec po­tęż­ny. – W ścia­nie na pla­cyk wy­cho­dzą­cej dwa duże okna, osło­nio­ne fi­ran­ka­mi – nie­ste­ty! nie­dzie­wi­czej już czy­sto­ści.

Przed ogrom­ną, ol­brzy­mem – ka­na­pą, mój sto­lik za­rzu­co­ny pa­pie­ra­mi, książ­ka­mi, pió­ry, nó­ta­mi i ry­sun­ka­mi. Na­prze­ciw for­te­pian na­ję­ty, po­czci­wy roz­bi­ty in­stru­ment, któ­ry mi prze­cie słu­ży jako może i nie raz z ser­ca wy­wo­ła ja­sną har­mo­nij­ną nutę. Nad nim je­dy­na ry­ci­na, u któ­rej nie raz spę­dzi­łem du­ma­jąc, chwi­lę ro­skosz­ną. Sztych to na­tchnio­ny kil­ką wier­sza­mi Mil­to­na za­pi­sa­ne­mi u spodu, wy­obra­ża­ją­cy Ada­ma prze­bu­dza­ją­ce­go się ze snu i spo­glą­da­ją­ce­go na Ewę. Raj­skie prze­bu­dze­nie! Do­ko­ła na­tu­ra w peł­ni ży­cia, w ro­sko­szy ży­wo­ta, na­tu­ra bez ska­zy, w sza­tach dzie­ciń­stwa nie­śmier­tel­ne­go; czło­wiek i u boku jego, dru­ga po­ło­wa ser­ca, do­peł­nie­nie stwo­rze­nia, ostat­ni utwór Boży, z ob­li­czem aniel­skiem, uśmie­chem dzie­cin­nym. – Ale któ­ren­że ma­larz wy­ra­zi, co wy­ra­żać po­win­na twarz Ada­ma? Po­dzi­wie­nie, upo­je­nie, nie­po­kój i ra­dość.

Na­sze­mu ry­tow­ni­ko­wi wca­le się to nie­uda­ło.

Na­to­miast kil­ka wier­szy Mil­to­na pod­pi­sa­nych u spodu, wwo­dzą nas le­piej w cza­ro­dziej­ski ów raj.

Dla cze­go wszyst­kie ludy, na­wet dzi­cy miesz­kań­ce Ko­lum­bii, mają mgli­ste po­da­nie o upad­ku czło­wie­ka, o pier­wot­nym ja­kimś sta­nie jego szczę­śliw­szym?

Mi­nąw­szy for­te­pian, wcho­dzim do dru­gie­go – po­ko­ju, na któ­rym koń­czy się moja po­sia­dłość. Ma­leń­ki, przy­ciem­ny, miły jest wszak­że. Tu wi­docz­nie przyj­mu­je­my go­ści; bo nie ma ani roz­rzu­co­nych pa­pie­rów, ani po­ła­ma­nych piór, ani li­te­rac­ko-slu­denc­kich owych śmie­ci, w któ­re ob­fi­tu­je moja po­czci­wa sala. Na­to­miast jed­no­staj­ne krze­seł­ka, ma­ho­nio­wa ka­nap­ka, sto­lik, wiel­kie tre­ma w ką­ci­ku, hi­stor­ja Paw­ła i Wir­gi­nii na ścia­nach. I po wszyst­kiem.

Otóż od­szki­co­wa­ny z więk­szych ry­sów ob­ra­zek mego miesz­ka­nia; ale ileż… to drob­nych po­świę­cić się mu­sia­ło. Za­po­mnia­łem, na­przy­kład, wiel­ce cha­rak­te­ry­zu­ją­cych salę, pa­ją­ka szklan­ne­go zło­ci­ste­go, gru­bo za­py­lo­ne­go, zwie­sza­ją­ce­go się od su­fi­tu; i ekra­nu u ko­mi­na, któ­ry wy­obra­ża dwa ca­łu­ją­ce się go­łę­bie – moc­no spło­wia­łe w tym nie­skoń­czo­nym ca­łu­sie.22 KWIET­NIA.

Dzien­nik mój bę­dzie cią­gle po­wta­rza­niem jed­nej pie­śni; bo dziś gra mi w du­szy toż co wczo­raj i leje się mi­mo­wol­nie na pa­pier.

Ja­kie na świe­cie pięk­nie, we­so­ło, ra­do­śnie; jak ślicz­ny, ró­żo­wy twój świat o Boże! Bied­ni, co go nie­wi­dzą, albo nań pa­trzeć nie­umie­ją, albo ro­zu­mieć go nie­chcą! Jak tu po­jąć smu­tek, zwąt­pie­nie w ob­li­czu ta­kie­go cu­dow­ne­go świa­ta, tylu ro­sko­szy, któ­re­mi, jak ró­ża­mi, stwór­ca usy­pał nam dro­gę. Gdzie się obej­rzysz, wszyst­ko ci się śmie­je, pięk­ne, za­chwy­ca­ją­ce, ro­skosz­ne. Mło­dość to kwiat ży­cia, je­sień to owoc doj­rza­ły, sta­rość to cud­na pa­miąt­ka, przed któ­rą klęk­nąć po­trze­ba, by ją czcić jak re­li­kwi­ję.

Mło­dzież tak do­bra, ser­decz­na; sta­rzy tacy po­czci­wi, tak ko­cha­ją­cy, po­waż­ni i sza­cun­ku god­ni; na­tu­ra tak ta­jem­ni­czo pięk­na, tak co­dzień inna a za­wsze rów­nie za­dzi­wia­ją­ca. Ta­jem­ni­ce, cuda, wdzię­ki, ro­sko­sze, wszyst­ko roz­sy­pa­ne po świe­cie, by uszczę­śli­wić czło­wie­ka. A ży­cie tak krót­kie! Gdy­bym miał ży­cia dzie­się­cio­ro, ma­ło­by mi ich było jesz­cze. Jak po­jąć sa­mo­bój­stwo? Cóż to cier­pie­nie? Wal­ka z niem, to uro­czy­sty bój; moż­naż od nie­go ucie­kać? Go­dziż się rzu­cić po tchó­rzow­sku po­bo­jo­wi­sko, nie cze­ka­jąc koń­ca? – Ża­den my­ślą­cy czło­wiek nie­skró­cił so­bie ży­cia, krom w sza­le po­mię­sza­nia; ża­den pra­gną­cy uczyć się i ba­dać, dla mar­ne­go bolu, nie­prze­niósł za­sło­nio­nej przy­szło­ści, nad to, co mu dane.

A są prze­cież lu­dzie, któ­rym na świe­cie nie­do­brze! Nie­do­brze, gdy ich ota­cza wio­sna, mło­dzież, na­dzie­je, i pola nie­zmie­rzo­ne dla do­świad­czeń, ba­da­nia, na­uki. – Bied­ny to cza­sem ten czło­wiek; zresz­tą trze­ba mu wie­le wy­ba­czyć. Wszyst­ko się psu­je i mie­ni; woda w na­czy­niu sto­jąc za­tęch­nie, chleb ple­śnie­je, kwiat więd­nie, a czło­wiek miał­by na sta­rość tro­chę się nie nad­psuć, nie za­tęch­nąć? Trud­no. – Grunt jego ser­ca po­czci­wy, ale cia­ło scho­rza­łe gnie­cie mu du­szę: w mia­rę jak mniej wi­dzi i poj­mu­je świat i sie­bie, smut­no mu ja­koś na ser­cu! wy­bacz­my! kto wić, co bę­dzie i z nami…

Kie­dy to czy­tać bę­dziesz, ko­cha­na ma­tecz­ko, do­my­ślisz się, że pi­sząc o sta­rych, nie raz mia­łem na my­śli sza­now­ne­go na­sze­go, ale nie­mniej nie­po­ję­te­go dla mnie, pana Wrzo­ska; i przyj­dzie ci na myśl za­pew­ne, ten nasz ko­cha­ny ory­gi­nał. Przy­po­mnisz so­bie, jego ma­leń­ką, chu­dą fi­gur­kę, bla­dą i su­chą twarz z uśmie­chem tak lu­bym choć li­to­ści­wie – szy­der­skim; i gru­bą trzci­nę, któ­rą się pod­pie­ra, i pa­lo­ne buty, w któ­rych cho­dzi, na prze­kór mo­dzie i nie­zno­szo­ne owe sza­racz­ko­we suk­nie, od po­wsze­dnia i świę­ta. W mie­ście zo­wią go sza­ra­kiem , jak za­ją­ca i zna­ją do­brze, zwłasz­cza ubo­dzy, któ­rych nie tyl­ko po swo­je­mu bu­ru­je, wspie­ra, ale się nie­mi szcze­rze zaj­mu­je.

Zna­jąc naj­lep­sze ser­ce Wrzo­ska, po­le­ci­łaś mnie jemu; wi­du­ję też go czę­sto co dzień pra­wie, zaj­mu­je się mną jak dziec­kiem wła­snem; ale się z nim zgo­dzić nie­mo­że­my. Sta­ry pan Ta­de­usz nasz zim­ny jest, lub przy­najm­niej uda­je zim­ne­go, ja – pło­mie­niem i ogniem. Sy­czym też ile razy się spo­tka­my. Nie­bój się jed­nak ma­tu­niu, nig­dy się nie­po­kłó­cim do­praw­dy. Na prób­kę dam ci na­szą dzi­siej­szą roz­mo­wę po­ran­ną. Wiesz jak nasz pan Ta­de­usz zwy­kle wcho­dzi; gdy­by się był uczył z Ko­me­dyi le Bo­ur­nu bien­fa­isant , nie­umiał­by le­piej uda­wać sro­go zgnie­wa­ne­go, po­bu­rzo­ne­go roz­dą­sa­ne­go; la­ska na ra­mie­niu, ka­pe­lusz na oczach, wzrok ob­wi­sły brwia­mi i spusz­czo­ny w dół, usta jak­by na­brzmia­łe. – Otwie­ra drzwi i już bur­czy, gde­rze za rzecz każ­dę, wszyst­ko mu się nie­po­do­ba. – Tak wła­śnie wszedł dzi­siaj rano i za­stał mnie nad książ­ką, na ka­na­pie z pod­wi­nio­ne­mi no­ga­mi, w po­sta­wie zde­ter­mi­no­wa­ne­go na próż­no­wa­nie czło­wie­ka. Trze­ba wie­dzieć, że mi żad­na moja lek­cja nie­przy­pa­da­ła z rana: mo­głem więc su­mien­nie prze­dumać ra­nek nad książ­ką.

– Nie­ubra­ny Waść! nie­ubra­ny! wy­le­gu­je się do­tąd! za­wo­łał we drzwiach. Zła­pa­łem Wa­ści na uczyn­ku. – Mat­ka tam my­śli, że schniesz nad lek­cja­mi, aby z dro­gie­go cza­su ko­rzy­stać, a tu Je­go­mość pro­bu­je sił na słod­kiem far­nien­te.

Uśmiech­ną­łem się na to.

– Śmiej się Waść, śmiej, rzekł sia­da­jąc na krze­seł­ku na­prze­ciw mnie, a ja do ma­tu­ni na­pi­szę.

– Do­bry mój przy­ja­cie­lu, ode­zwa­łem się, cóż tak bar­dzo prze­wi­ni­łem? Lek­cji dziś nie mam z rana, wczo­raj do póź­na prze­cha­dza­łem się.

– Otóż to! rzekł, otóż to! Źle żem się prze­cha­dzał! I po­gro­ził mi pal­cem.

– Dla cze­go?

– Bo prze­chadz­ka jest to dru­gi spo­sób próż­no­wa­nia.

– A! mój dro­gi przy­ja­cie­lu, chciał­że­byś bym jak mól za­szył się w książ­ce, gdy mnie ser­ce cią­gnie pa­trzeć na cuda stwo­rze­nia i od­dy­chać wio­sną.

Wzru­szył ra­mio­na­mi i mru­gnął no­sem jak ma zwy­czaj, gdy co nie po my­śli po­sły­szy.

– Do dja­bła, mo­ści pa­nie, nie­wy­jeż­dżaj­że mi z cu­da­mi stwo­rze­nia i po­wie­trzem wio­sen­nem, boś mig nie­mi już i tak prze­kar­mił, a wiesz że na­tu­ry cier­pieć nie­mo­gę.

– Ko­cha­ny pa­nie Ta­de­uszu, od­po­wie­dzia­łem ła­god­nie, wszak­żem cię raz zła­pał pła­czą­ce­go nad…

– Otóż jest! za­krzy­czał, wy­jeż­dża ze swo­jem. Gdzie? kie­dy? Nie­mo­głeś mnie Waść wi­dzieć, nie­wi­dzia­łeś, nie­praw­da! Je­śliś mnie wi­dział pła­czą­ce­go (co być nie­mo­że, bo nig­dy nie­pła­czę) – to zkąd wiesz, nad czem? Łzy pły­ną ze środ­ka nas, nie z tego co nas ota­cza.

– Róż­nie to bywa.

– Nie­praw­da! nie­praw­da! – Wróć­my do wać – pana. To nie dość że próż­nu­jesz, ale gdzie Wa­ści pro­wa­dzą prze­chadz­ki? hę?

– Nie­mam ta­jem­nic, po­wiem.

– Wczo­raj, na­przy­kład.

– By­łem w Sa­pie­żyń­skim ogro­dzie.

– Do­brze! ślicz­nie! i po nocy wra­ca­łem sam je­den, po chło­dzie, wy­śmie­ni­cie mo­głem fluk­sji do­stać!

Roz­śmia­łem się w głos.

– A było i coś groź­niej­sze­go od fluk­sji, do­dał gro­żąc pal­cem zno­wu, – przy­znaj się.

– Cóż ta­kie­go? cóż ta­kie­go?

– Pa­trz­cie! uda­je że nie­wie! Gra ze­mną ko­me­dję! Ha! Z kim to się sie­dzia­ło… roz­ma­wia­ło… wzdy­cha­ło?

– Przy­najm­niej nie­po­wiesz, że kła­mię i taję się. Sie­dzia­łem przy nie­zna­jo­mej ko­bie­cie, prze­mó­wi­li­śmy do sie­bie słów kil­ka.

– Słów kil­ka, a ga­da­li z sobą po­ci­chu pół­go­dzi­ny! Z nie­zna­jo­mą! – I po­trząsł gło­wą nie­do­wie­rza­jąc.

– Jak mat­kę ko­cha­ni, z nie­zna­jo­mą – po­wtó­rzy­łem. Spój­rzał mi w oczy.

– Zna­jo­ma, nie­zna­jo­ma, rzekł, a nie­ży­czę ci się ani spo­ty­kać z nią, ani bar­dzo do niej przy­bli­żać.

– Ko­cha­ny przy­ja­cie­lu, za­stra­szasz mnie do­praw­dy'? Znasz więc tę ko­bie­tę? Na Boga, po­wiedz­że mi.

– Hola! hola, zry­wa­jąc się z krze­sła od­burk­nął; – nic ci nie­po­wiem, da­li­pan nic ci nie­po­wiem! Ła­ska pana Boga, że jej nie­znasz! A mu­sisz mi jesz­cze dać sło­wo ho­no­ru, że się sta­rać nie­bę­dziesz na­wet zbli­żyć do niej. – In­a­czej do mat­ki na­pi­szę, a wiesz, że jak ją na­stra­szę, to się zmar­twi.

– Tego nie­uczy­nisz.

– Waść mnie nie­znasz! za­wo­łał perząc się, na­pi­szę, do kroć­set, na­pi­szę – je­śli mi nie­dasz sło­wa.

– Tego ani wy­ma­gaj na­wet!

– Otóż jest! Ja­sny do­wód, już za­szła­pał!

Chwil­kę cho­dził po po­ko­ju, wy­wi­ja­jąc la­ską na wszyst­kie stro­ny,

– Na­próż­no mło­dym ga­dać, wara od ognia! na­próż­no! Nie­uwie­rzy, aż się spa­rzy, a cza­sem na całe ży­cie opa­li. – Ja wiem, co to się w Wa­ści­nem ser­cu ko­ła­cze – ko­bie­ty anio­ły, mi­łość it… d. Tere fere mo­ści pa­nie. – Wać­pan tak znasz ko­bie­ty, jak astro­no­mo­wie księ­życ; go­to­wi map­pę jego od ry­so­wać, a spy­taj ich, czy ma at­mos­fe­rę, czy nie? – hę? ani prztyk! Wać­pa­nu się ko­bie­ty świe­cą gdy­by próch­no w nocy, co na dia­men­ty wy­glą­da, a po dniu – zgni­li­zna! Zo­ba­czysz i do­świad­czysz!

– Mój dro­gi ko­cha­ny pa­nie, prze­rwa­łem, za cóż tak gorz­kie zda­nie o lu­dziach, o droż­szej i pięk­niej­szej, o szla­chet­niej­szej po­ło­wie ludz­ko­ści!

– Droż­szej, pięk­niej­szej, szla­chet­niej­szej po­ło­wie! Ha! ha! wy­śmie­ni­ty! Cała ta po­ło­wa sze­lą­ga nie­war­ta…

– A dru­ga?

– Mniej jesz­cze.

– Prze­stra­szasz mnie! zmi­łuj się, toż to nie­odwo­ła­ne twe zda­nie o ludz­ko­ści?

– Nie­odwo­ła­ne.

– Więc nie­ko­chasz ni­ko­go?

– Niech mnie Bóg bro­ni! I ra­mio­na­mi ru­szył. A mnie to na co!

– Dla cze­góż zaj­mu­jesz się na­przy­kład mną, mat­ką moją.

– Tak so­bie… co Wa­ści do tego. A że i was nie­ko­cha­na, to nie. Kto wie­rzy w lu­dzi i ko­cha ich, zgi­nio­ny! Dla tego z góry wi­dzę, żeś prze­padł, mój dro­gi. Po­ło­wę ży­cia bę­dziesz się mar­nie spo­dzie­wał, dru­gą po­ło­wę na za­wie­dzio­ne na­dzie­je ka­wę­czał.

Tu spo­strze­gł­szy mój uśmiech, od­sko­czył.

– Nie­wie­rzy! nie­wie­rzy! Tak jak wszy­scy! sło­wo w sło­wo! Giń­że so­bie kie­dy chcesz i gęby już nie­otwo­rzę. To mó­wiąc za­mknął drzwi sil­nie za sobą… ode­mknął je po­tem rów­nie szyb­ko i do­dał ucho­dząc:

– A cho­dząc wie­czo­ra­mi, przy­najm­niej gar­dło za­wią­zuj i kładź ka­lo­sze.

Nad­to je­stem przy­wy­kły do gde­ra­nia po­czci­we­go sta­re­go, by na mnie roz­mo­wa ta uczy­nić mia­ła wra­że­nie; to tyl­ko z niej za­uwa­ża­łem, że zna tę ko­bie­tę i za nie­bez­piecz­ną ją uwa­ża. Ma więc nie­do­brą, wi­dać, sła­wę. Bied­na, jak­że mi jej żal, co ona prze­cier­pieć mu­sia­ła!1 MAJA

Tyle razy wspo­mi­na­no tę sław­ną Pla­lo­nicz­ną mi­łość, żem na­ko­niec cie­ka­wy był do­wie­dzieć się, co o niej na­pi­sał sam nie­śmier­tel­ny fi­lo­zof. Szu­ka­łem jej jak w le­sie, po ca­łej Bi­pon­tyń­skiej edy­cyi dzieł Pla­to­na i zna­la­złem.

Kto­by się spo­dzie­wał! Wszak­ci to może wy­mów­ka tyl­ko i apo­lo­gja za So­kra­le­so­we­mi oby­cza­ja­mi? Gdy­by nie­po­ma­wia­no o szka­ra­dę Al­cy­bia­de­sa i jego, czy­by był o tem pi­sał Pla­to?? W tych kil­ku stro­ni­cach z oko­licz­no­ści na­pi­sa­nych, co wiel­kich, po­etycz­nych bar­dziej jesz­cze niż fi­lo­zo­ficz­nych prawd, co my­śli głę­bo­kich'? Ja­kie uczu­cie pięk­no­ści mie­li Gre­cy? Jak cud­nie mi­łość poj­mo­wał Pla­to? – Dla cze­góż tak zni­ży­li ko­bie­tę? Jed­nąm tyl­ko zna­lazł Dio­ty­nę, ide­al­ną; ale ta jest Sy­bil­lą pra­wie i już wy­szła z rzę­du po­spo­li­tych ko­biet. Nie­poj­mu­jąc co na­tu­ra ko­bie­ty ma w so­bie po­etycz­no­ści, wdzię­ku, szla­chet­no­ści, zni­ży­li ją na na­rzę­dzie, na słu­gę.

Ide­al­niej­sze tyl­ko są u Gre­ków po­sta­cie bóstw ko­bie­cych, wiesz­czek i… za­lot­nie.

Moja mi­łość (je­stli to mi­łość?) praw­nie się Pla­to­nicz­ną na­zwać może. – Smu­tek ją za­pra­wia; ale smu­tek ro­skosz­ny. – Zno­wu­śmy się z nią spo­tka­li. Za­wsze taż sama roz­mo­wa. Ja ją na­wra­cam ku lu­dziom, ja chcę jej zwró­cić wia­rę, któ­rą po­stra­da­ła. Szcze­gól­niej­sze po­ło­że­nie Apo­sto­ła dwu­dzie­stu lat nie­ma­ją­ce­go, przy trzy­dzie­sto­let­niej (może) ko­bie­cie. Do­bra to ja­kaś sta­rusz­ka, co jej to­wa­rzy­szyć zwy­kła; cho­dzi, ru­sza się, pa­trzy, kasz­le, ta­ba­kę za­ży­wa, ale zresz­tą zna­ku we­wnętrz­ne­go ży­cia nie­da­je. Ona nie­uwa­ża wca­le na nią, ja tak­że; moż­na przy niej mó­wić co się po­do­ba. – Mia­łaż­by być głu­cha? może nie­ma? bo nig­dym jesz­cze nie­sły­szał ją mó­wią­cą. Jak­by na­umyśl­nie stwo­rzo­na do swo­je­go sta­nu; wy­śmie­ni­cie to­wa­rzy­szy, a nie­cię­ży ni­ko­mu; jest – jak­by jej nie­by­ło.

Dziś była tro­chę we­sel­sza, sta­ra­ła się mnie roz­py­lać o ro­dzi­ców, po­ło­że­nie to­wa­rzy­skie i t… p., ale wet za wet nie­do­wie­dzia­ła się wie­le.

– Ja nic nie­wiem o pani; nie­do­py­tu­ję się jej na­zwi­ska, sta­nu, prze­szło­ści; nic więc tak­że nie­po­wiem jej o so­bie. – Pręd­ko zwró­ci­ła ro – zmo­wę na co in­ne­go. Mó­wi­li­śmy o ko­bie­tach, wy­mó­wi­łem z czu­ło­ścią imie mat­ki.

– Pan masz mat­kę! za­wo­ła­ła z ja­kąś nie­spo­koj­no­ścią. – O ! jak­że mu tego za­zdrosz­czę, ja mo­jej nie­zna­łam.

I po­smut­niaw­szy, na­gle od­da­li­ła się ode­mnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: