- W empik go
Pamiętniki Pawła Popiela (1807-1892) - ebook
Pamiętniki Pawła Popiela (1807-1892) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 508 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraków
1927
Krakowska Spółka Wydawnicza
Odbito w drukarni "Czasu" w Krakowie
Pod zarządem Leopolda Wójcika.
Wydając Pamiętniki Pawła Popiela w trzydzieści pięć lat po jego śmierci, potrzeba obecnemu pokoleniu przypomnieć postać człowieka, którego nazwisko nie było w kraju bez znaczenia, a którego zapatrywania polityczne, choć wyrażone w pamiętniku skreślonym dla dzieci, nie będą może bezużyteczne.
Jak większość ludzi wybitnych, Paweł Popiel miał wśród najlepszych – gorących przyjaciół i zwolenników, wśród innych, liczniejszych, – zawziętych nieprzyjaciół, którzy nazwisko jego uważali jako symbol wstecznictwa, którzy – często nieznając nawet jego osoby, a tem mniej zasad i działania – i za życia i po śmierci dobrej sławie jego uwłaczali.
Zdaje się nam więc, że przedstawienie prawdziwego wizerunku tego człowieka należy się prawdzie, a nawet historji.
Urodzony w ziemiańskiej rodzinie, wychowany przez matkę gorącego serca w zasadach miłości Boga i Ojczyzny, tym dwom uczuciom pozostał wierny aż do śmierci. Tak był bliski Sejmu Czteroletniego, ostatniego rozbioru, pierwszych porywów kościuszkowskich, że można było i o nim powiedzieć:
Czemu, mistrzu, twa siwizna
Stokroć młodsza mej młodości?…
Boś ty jeszcze znał Ojczyznę…
Nie miał też innych marzeń w młodości, jak poświęcić się służbie dla odrodzenia Ojczyzny. Nie spełniły się one, jak tyle innych, a krótka kampanja roku 1831 była tylko epizodem w jego życiu. Można jednak powiedzieć, że było ono długą, ciągłą służbą krajowi. A chociaż nie było mu dane zająć stanowiska bardziej odpowiedzialnego, to nie było sprawy, obchodzącej Kościół lub kraj, którejby nie służył czynem czy piórem. Ani prace gospodarskie, ani wychowanie licznej rodziny nie absorbowały go tak, by na chwilę stracił poczucie potrzeb swego kraju i społeczeństwa. Można śmiało powiedzieć, że Ojczyznę kochał namiętnie; nietylko gorąco pragnął jej wskrzeszenia, ale wierzył w nie mocno. Nie sądził jednak, by powstać mogła przez konspiracje i spiski; wogóle wszelka podziemna robota była mu wstrętna. Tego mu spisek nie zapomniał.
Uważano Pawła Popiela jako przedstawiciela zacofanego konserwatyzmu. To prawda, że nie zmienił on nigdy swych zasad religijnych i politycznych, ale z pogardą wyrażał się o tym konserwatyzmie, który umie bronić tylko swego stanowiska i swego majątku. Zanadto był rozumny i wykształcony, by nie wiedział, że są rzeczy i ustroje polityczne, które się zmieniają, i z pewnością, gdyby żył obecnie, równie chętnie w odrodzonej Ojczyźnie przyjąłby rząd monarchiczny czy republikański, byle oparty na zasadach chrześcijańskich i uczciwych. Był, można powiedzieć, postępowym pod każdym względem; wyprzedzał poniekąd wypadki. W pierwszej podróży zagranicę, jako 18-letni chłopiec, porównuje położenie chłopów na Morawach z położeniem ich u nas, i pisze w dzienniczku swoim: "tem więcej utwierdzam się w mojem przekonaniu, że główną przyczyną nędzy naszego ludu jest przeciążenie go pańszczyzną i niedostateczna ilość gruntu". Pisał to – sto lat temu!
Ta sama szerokość poglądów odznaczała go we wszystkich dziedzinach życia, czyto w gospodarstwie rolnem, w którem stosował najnowsze metody, czy w literaturze, której śledził rozwój w kraju i zagranicą. Ale szczególniej cechowała go bezstronność, która mu pozwalała obcować z ludźmi nawet innych przekonań. Swoich zasad nie zmieniał, ale cudze szanował, w dyskusji się nie unosił, a w polemice piśmiennej, odpierając zarzuty, nigdy nie drażnił, ani osoby przeciwnika nie zaczepiał. Zachował dziwną młodość uczuć aż do śmierci; do końca umiał się cieszyć każdą rzeczą piękną, czyto w naturze, czy w sztuce i literaturze. Ale nadewszystko w człowieku szukał podniosłości uczuć, oceniał w nim każdą stronę szlachetną, choćby był jego przeciwnikiem. Jakim umiał być przyjacielem, to wiedzą ci, którzy się do niego zbliżyli. Miał dar podnoszenia ludzi, zgadywał niejako, co tkwi na dnie niejednej duszy, bo rozumem miał oświecone oczy serca, i wielu było takich, którzy późniejszy rozwój i kierunek życia jemu zawdzięczali.
Ludzi cenił według ich wartości wewnętrznej, okazywał szacunek każdemu, na jakimkolwiek był szczeblu społecznym, byle był uczciwym człowiekiem. Nie wszystkich darzył tem uczuciem, bo znał się na ludziach, – ale w wydawaniu o nich sądu był bardzo wstrzemięźliwy, a Pamiętniki jego świadczą, jak obmowa była mu wstrętna.
Młodość duszy i ciała zachował do końca długiego żywota; było to zasługą życia pod każdym względem opanowanego i podniosłości uczuć. Przeszło Ośmdziesięcioletni, i po złamaniu nogi, wchodził na najwyższe piętra rusztowania kościoła Panny Marji w Krakowie, którego restauracją się trudnił, bo go ciągnęło nieprzeparte zamiłowanie tego przybytku, świadka i chwały i nieszczęść naszych, a prawie w ostatnich chwilach życia dyktował artykuł: Słowo w długoletniej rozprawie, gdzie bronił i przyjaciela, i zasad, za które walczył do końca. Sądzimy też, że w pismach i w żywocie jego czytelnik dobrej wiary znaleźć może naukę i światło, bo są prawdy, które nie umierają, a których zanik jest zawsze dowodem, że społeczeństwo chyli się do upadku.
Jeżeli niniejsza książka do zrozumienia tych prawd choć w maleńkiej mierze dopomoże, będzie to najlepszą nagrodą tak dla tego, który ją napisał, jak i dla tych, co po szeregu lat wydobyli ją z zapomnienia.
Mój dziad rodzeństwa nie miał, najbliższym jego krewnym był pan chorąży wiślicki, po którym synowie umarli bezdzietnie. Ojciec mój miał starszego brata Onufrego, który zostawił dwóch synów, Józefa i Hipolita, (1) bezdzietnych. Miał trzy siostry: chorążynę Stadnicką, łowczynę Stadnicką i Wąsowiczową.
Mój ojciec wziął w dziale Czaple Wielkie, Chocimów (2) i starostwo łętowskie, z prawem do trzymania go lat 25. Wziął te majątki otaksowane drogo, dlatego, aby posagi sióstr mogły być spłacone, oraz dlatego, że zboże było drogie a pieniądze papierowe wartość ziemi wygórowały. Stąd wielkie i długie majątkowe niepowodzenia; ponieważ jednak ojciec mój, biorąc te majątki z takiemi ciężarami, zrobił to, aby zadość uczynić ojcowskiej woli, Pan Bóg nam, jego synom, hojnie to wynagrodził.
Moja matka, która poszła zamąż mając lat 17, była kobietą niepospolitego serca, rozumu i uroku. Zaniedbana przez matkę, odebrała przez czas krótki niezatarte nauki od wielkiej pani francuskiej, hr. de Rouge, która w czasie emigraacji założyła pensję w Wiedniu. Wpływ tej matki zaczął się u mnie od lat niemowlęcych, a trwał cale życie. Umiała wpoić bojaźń Bożą i miłość prawdy od dziecka, i to w tak dziwny sposób, że te uczucia prawdziwą wonią i szczęściem napełniały dusze.
Majątek na oko był spory, moi rodzice za Księstwa Warszawskiego trzymali dom otwarty. Pamiętam podówczas jak przez mgłę Kniaziewicza, Kamienieckiego, adjutanta ks. Józefa, Biegańskiego jenerała, pamiętam paradę na Szczepańskim Placu: ks. Józefa otoczonego adjutantami i panią Zamoyską, przypinającą krzyże przed frontem żołnierzom, którzy w ostatnich odznaczyli się bitwach. Na balu danym dla ks. Józefa przez miasto w Sukiennicach nosili mnie na ręku, i bardzo wyraźną mam pamięć oświeconej i ubranej tej długiej sali. W rok później (było to u mojej ciotki Byszewskiej w Ujejscu) przyszła wiadomość o śmierci ks. Józefa; obie siostry zanosiły się od płaczu, płakałem z niemi.
Po wojnach, obniżeniu cen zboża i ziemi, zawitał do majątków szlacheckich niedostatek, zwłaszcza gdy, jak u mego ojca, obciążone były spłatami.
Rodzice moi mieszkali w Czaplach. Do większego majątku, Chocimowa, jeździliśmy corocznie w jesieni. W pierwszych latach mego – (1) Hipolit ożeniony z Wikt. Lubieńską – Onufry z Wojnianką.
(2) Czaple w ziemi kieleckiej – Chocimów w sandomierskiej.
dzieciństwa zjeżdżali się tam liczni sąsiedzi, którzy pamiętali p… kasztelana sandomierskiego i na ojca mego przelali przyjaźń i uszanowanie, Ławscy, Jasińscy, Tyczyńscy, Horochowie itd. Zczasem wymarli, i zjazdy ustały, ale pamiętam jeszcze to pokolenie z polskim po części strojem, z polskim zakrojem, w którym przeważać zaczynał nowy cywilizacyjny żywioł. Majątek był dosyć rozległy, ale obchudzony – mój dziad miał spory szlachecki majątek, bo, oprócz starostwa i dóbr emfiteutycznych, (1) posiadał Czaple, Chocimów, Wyszmontów i pół Linowa, prezydując jednak przez lat trzy Komisji Skarbowej w Warszawie, majątek podrujnował i zadłużył, część jego utracił, a część dobrze obciążoną oddał mojemu ojcu.
Ojciec mój pracowity, dla siebie dziwnie oszczędny, dla gościa i biednego hojny, chociaż praktyczny, nie miał tych gospodarskich poglądów, które zaczynały być koniecznemi, ani kapitałów, aby je wprowadzić w życie. Jego nadzwyczajna, aż do skrupulatności idąca uczciwość w interesach mnożyła długi, bo procenta, czy siostrom, czy wierzycielom, musiały być opłacone. Kredyt ułatwiała akuratność. Czasy w kraju wyczerpanym przez podatki, kontrybucje, ofiary ostatnich wojen, przy obniżeniu niesłychanem cen zboża i ziemi, były nad wszelkie wyobrażenie ciężkie u każdego, cóż dopiero przy obowiązku płacenia licznych, choć nie lichwiarskich, procentów. Za pszenicę płacono w Krakowie po 9 złp… czyli 2 1/4 reńskiego za korzec, żyto po 5 złp… albo czasem po jednym reńskim, i to nie można było sprzedać nigdy większej ilości. W r. 1821 mój ojciec z pszenicą czapelską, chocimowską i łętowską popłynął do Gdańska i stracił na niej. Smutno pod względem materjalnym przypominam sobie te czasy. Ojciec mój nieoceniony – zawsze zaturbowany, brakowało na pierwsze potrzeby, gotówki w domu żadnej. Mimo to w domu panowała ogłada, życie umysłowe podniosłe, sfera towarzyska niezgodna z dochodami i z całem urządzeniem.
Moja matka miała niesłychany zapas życia, dowcipu, trafności i charakteru, które to dary w połączeniu ze stanowiskiem, jakie zajmował jej ojciec, Marcin Badeni, skojarzyły jej stosunki z kobietami swego czasu znakomitemi rozumem i cnotą. Cecylja z Platerów Ożarowska, Julja z O'Donellów Wąsowiczowa, Paulina z Potockich Łubieńska – były to panie znakomitego wykształcenia umysłowego i ogłady światowej. W domu bawiła siostrzenica mego ojca – (1) Dożywotne dzierżawy państwowe.
Marjanna Stadnicka, stworzenie urocze dowcipem, dobrocią, wesołością, a wychowana wybornie; o niej często będą, wspomnienia. Panie te wszystkie miały wykształcenie klasyczne francuskie, nic im nie było obce, rozmowa ożywiona, czytania nauczające. Wśród takich wrażeń i wpływów, do których zaliczyć muszę częste odwiedziny w Czaplach wuja mego, Sebastjana Badeniego, człowieka wielkiego świata w najlepszem znaczeniu tego wyrazu, rozwijało się życie swobodnie, a że byłem ciekawy i uważny, bardzo młodo wykształciły się sąd i uczucie. Moja matka miała dziwny, osobny dar wychowania. Od dzieciństwa wykształcała sumienie przez poczucie prawdy i obowiązku. Z niemowlęctwa, wychodząc – pamiętam – miałem poczucie przytomności Boga: modlitwa była zawsze miła i serdeczna, ale też matka dziwną posiadała w tem miarę i nie znużyła zbytkiem modlitw, a później praktyk. Modlitwy w dzieciństwie były krótkie, później samo poczucie naturalne, wywołane przykładem i potrzebą serca, mnożyło potrzebę stosunku duszy z Bogiem częstszego i dłuższego. Do spowiedzi i komunji św. zbytnich, sztucznych przygotowań nie było. Historji św., katechizmu nauczyła matka; w 10-tym roku życia przed spowiedzią i komunją św. chodziłem do Dominikanina Leszczyńskiego, (1) człowieka wielkiego rozumu, nauki i świątobliwości. Po dziś dzień pamiętam częste moje a bardzo miłe u niego odwiedziny. W końcu wspaniałego korytarza klasztornego w dużej celi siedział zakonnik mały, zawsze zatabaczony, z wypukłą, łysą głową, otoczony mnóstwem nieporządnie rozrzuconych ksiąg i foljałów, pełen życia, wesołości i dobroci. Scholastycznie wykształcony, znał doskonale literaturę klasyczną i polemiczną ostatnich czasów, a że, obok niezmiernego zapału do prawdy, miał wyobraźnię żywą, więc robił na umyśle ciekawym a sercu z natury nie zimnem niezmierne wrażenie. Najmilsze wspomnienia mego dzieciństwa: wizyty u Leszczyńskiego – katechizmu nie uczył mnie wcale, nawet o to nie pytał, ale rozmowa jego, otwierająca już dziecku dalekie poglądy, utwierdzała we wszystkich prawdach wiary, i mogę powiedzieć, że zapas przekonań, jaki na całe życie wyniosłem, nabyłem z nauki katechizmowej matki i z rozmów Leszczyńskiego. Takie fundamentalne pozostały stąd w duszy zasady, że ich nic zachwiać nie mogło… Prawda, że Leszczyński niezrównanie spowiadał, a matka – (1) O. Leszczyński Jan Gwalbert, S. T. Dr., ur. 1777 r, zm. 1853 w Krakowie.
pilnowała obyczajów. Spowiedź, choć niezbyt często ale dobrze odbyta, czujność domowa strzegą obyczajów, a obyczaje wiary. W owych czasach wolne mularstwo zalało kraj cały. Nie było obywatela, urzędnika, wojskowego, księdza niemal, coby niemnie był zarażony. Tej pladze, która później zwróciła i urzędową czujność rządów, wydał wojnę zakon dominikański, a głównie Leszczyński ze swojej celi, bo do domów nie chodził; z pod białego kaptura wywarł wpływ znakomity. Zszeregował nasze matki, natchnął duchem Bożym, reakcję zbawienną wywołał w społeczeństwie miasta. Wierne dziś rodziny Michałowskich, Badenich, Wielopolskich, Potulickich, Potockich z Chrząstowa, jemu winny natchnienie. Celował też u Dominikanów wielką nauką Mateusz Kozłowski, w gorliwości ks. Tomasz, którego też ówczesna policja senatu Rzpltej Krakowskiej (niech to będzie miarą czasów) skazywała niekiedy do więzienia za zbyt śmiałe powstawanie w kazaniach na masonów.
Szczęśliwe młodzieńcze lata moje w Czaplach zasmucał niedostatek, w jakim żyli ciągle rodzice. Przezacny ojciec odjeżdżał wciąż do Chocimowa, którego matka nie lubiła; powracał zwykle w złym humorze z powodu niepowodzeń gospodarskich. To usposobienie zwiększało się ze zbliżającym się św. Janem. Niezrównana uczciwość i akuratność mego ojca zmuszała go do nowych pożyczek, które nieograniczone zaufanie ułatwiało; powiększały się długi. Takie było życie w tej rodzinie, podkopanej majątkowo, utrzymującej stosunki i zwyczaje z dawniejszą tylko zamożnością zgodne, a dotykające wykształceniem i poglądami najwyższych sfer społecznych. Bieda była, ale każdy był wypłacony w czasie, tak, że godność natem nie cierpiała, a czytania podniosłe, korespondencja obszerna, odwiedziny przyjacielskie i częsta bytność wuja Sebastjana, który zawsze zdaleka z zagranicy przyjeżdżał i wiadomości, książki, sztychy przywoził, działały tak, że w domu był nastrój wyższy i oddziaływał na usposobienie umysłowe i moralne synów.
Jak słuchanie i czytanie francuskich klasyków rozwijało smak, tak od młodu śpiewy Niemcewicza, poezje Woronicza, Góreckiego obudzały miłość Ojczyzny. Miałem lat 13, gdy po raz pierwszy czytałem Rulhierera, (1) i nie zapomnę nigdy głębokiego uczucia bólu, żalu i wstydu, z jakiem dowiadywałem się o upadku kraju. Wkrótce dostałem Ferranda: Les trois démembrements de la Pologne. Ciężko – (1) Rulhiere – autor dzieła Histoire de l'anarchie de la Pologne.
pisany, dał mi jednak dokładna wiadomość ostatnich czasów naszej historji. Nauczyciele domowi przygotowali mnie aż do VI-tej klasy. Po zdaniu egzaminu z V-tej otrzymałem od rodziców upragnione pozwolenie chodzenia do szkół publicznych, i r. 1822 wszedłem do liceum św. Anny.
Przepędzone lata na wsi do 15-go roku życia dokładny zostawiły mi obraz ówczesnych stosunków. Towarzyskie przedstawiały szczególny fenomen: niezmierną wyższość wykształcenia kobiet, aniżeli mężczyzn. Pierwsze odznaczały się wiadomościami w literaturze, historji, zwłaszcza ogładą i ożywioną wyobraźnią. Mężczyźni, prócz sfer najwyższych, naukowo mało wykształceni, z ciasnotą poglądów w politycznem, a nawet gospodarskiem polu, byli wogóle mało czynni i prócz tych, których życie wojskowe wykształciło, bardzo niskiego poziomu. Wychowaniem dzieci, nawet chłopców, trudniły się matki, i pokolenie przyszłe natem zarobiło: bo choć wychowanie to miało barwę francuską, brało jednak natchnienie i ze zdrowych zasad i z poglądów wyższych, klasycznej francuskiej literaturze właściwych. Prócz przewagi, jaką już od pół wieku ten język osiągnął w Europie, rozprószeni emigranci francuscy, zwłaszcza księża, w każdym niemal napotykali się domu, najczęściej jako nauczyciele, i niemało im się zawdzięczało. Takim był w naszej rodzinie ks. Bussiere, nieoceniony domu przyjaciel, szczery i zdrowy doradca a proboszcz w Bejscach. Połowę roku przebywał w Czaplach, a jak rozsądne jego rady zbawienny wpływ wywierały, tak zawsze z ogólnym smutkiem wyjazd jego następował. Śmierć ks. Bussiere, która nastąpiła, kiedy miałem lat 12, była pierwszym moim bólem. Takich, jak ks. Bussiere, było w Krakowie i w całym kraju bez liku. Pamiętam znakomitego ks. Gille i brata jego doktora, ks. Boucher zdolnego literata, A. Montal proboszcza w Pleszowie, można ich było napotkać niemal w każdym większym domu. Kiedy Ludwik XVIII musiał schronić się do Mitawy, zalewali Podole i Litwę, pełny był szlachty francuskiej dom Tadeusza Czackiego w Porycku, hetmanowej Rzewuskiej. Niektórzy przyjęli służbę u rosyjskiego rządu, jak Richelieu, któremu tyle winna Odessa, Langeron, komendant korpuśny, i Saint Priest, gubernator Kamieńca. Przyjęci w Polsce z nadzwyczajną gościnnością, powróciwszy w czasie Restauracji do Francji, nie wszyscy okazali się pamiętnymi wobec Polaków gościnności, jakiej doświadczyli. Jak w Anglji emigracja francuska przyłożyła się na początku tego wieku do rozszerzenia tam katolicyzmu, tak przyznać należy, że nieskończenie większa część emigrantów w Polsce wysłużyła się na czas albo na zawsze przybranej ojczyźnie. Nie ich to było winą, że nieszczęśliwa moda, zamiast swego, kazała obcego używać języka, ale ich jest zasługą, że wogóle dobre krzewili zasady i w filozoficznym i w politycznym zakresie.
W usposobieniu umysłów, na jakie wskazałem, w stosunkach obywatelskich na zupełnej równości opartych, dokonywał się przełom i grupowanie rodzin i domów więcej do siebie zbliżonych wyobrażeniami i wychowaniem; typy oryginalne, staropolskie wyginęły, stąd trudnoby mi było wskazać na zbyt wielkie różnice pomiędzy ówczesnem a dzisiejszem społeczeństwem. Wpływy europejskie, prawodawstwo, wojsko, administracja, prędko przerobiły ludzi na nową modłę, a starły dawniejsze barwy. Nie pamiętam ja już czasów dawnej prostoty, o której zwykle z przeszłości słyszymy, ale stosunki dosyć konwencjonalne, które miały może większe, niż dzisiejsze, wymogi. Rozmowy były dosyć jałowe: po rok 1820 ustawne zwroty na czasy napoleońskie i żale po nich; później, w miarę jak rząd Królestwa Kongresowego się ustalał, sejmy zaczęły funkcjonować, rady wojewódzkie działać, mówiono o publicznych sprawach, o ile pamiętam, z bardzo małem ich zrozumieniem, przynajmniej w okolicy, jak nasza, od stolicy dalekiej. Wielka materjalna bieda absorbowała umysły. Dopiero kiedy Lubecki wlał nową we właścicieli otuchę, a sejm r. 1825 zawotował prawo o Towarzystwie Kredytowem, kiedy Bank kredyt ułatwiał, przemysł rozwijać się zaczął, to fabryczny w Kaliskiem, to górniczy w Krakowskiem, ruch pieniężny i dobrobyt podnosić się zaczęły. Długo niedowierzała szlachta nowym czynnikom: sparzona na bankructwie bankocetli austrjackich w r. 1809, z obawą albo wstrętem przyjmowała za swoje kapitały hipotekowane listy zastawne, które nawet pomiędzy światlejszymi obywatelami, zwłaszcza jeżeli należeli do kapitalistów, miały przeciwników.
Historja tych czasów (a może najtrafniej scharakteryzował ją Lisicki) wskazuje, jak rozumiano instytucje konstytucyjne i jak ich używano. Ruch liberalno-francuski, który kraj cały niemal opanował, a miał swoje ognisko w Kaliskiem, w naszych stronach mniej liczył zwolenników, w rodzinie zaś naszej i w bliższych znajomych miał przeciwników. Towarzystwa tajne, to z celem humanitarno-politycznym ogólnym, to zabarwionym patrjotyzmem, były ogólnie pod formą "masonji" rozszerzone. Do nadzwyczajnych należało wyjątków, gdy kto, jak mój ojciec, do nich nie należał. Towarzystwa te dawały jednostajny i bezwiedny kierunek opinji: dlatego to mowy przeciwko księżom i ich wpływowi, pochwała znoszenia klasztorów, które niszczono wskutek buli Piusa VII zdradziecko wytłumaczonej i wykonanej, były na porządku dziennym. Miałem wrodzone zamiłowanie do pomników przeszłości, i dlatego, obok gorliwości o zakłady duchowne, choć niedorostek, nie mogłem wstrzymać oburzenia na ten wandalizm, który jedyne zabytki sztuki w gruzy zamienił. Dziwna podówczas obudziła się niechęć do przeszłości, a panowała niewiadomość i obojętność dla sztuki; równocześnie też, i znowu z niemałym dziecka żalem, burzono ratusz krakowski, baszty, które miasto tak malowniczo okalały, a które tak łatwo było wpleść w wieniec drzew, którym miasto otoczono. Florjańską bramę, już przez senat na rozebranie zadekretowaną, wyratowała moja matka, wpadłszy z właściwą sobie żywością do ówczesnego prezesa Wodzickiego, senatorów Grodzickiego i Michałowskiego, i wymownie broniąc tego zabytku.
Jakie w Krakowie panowało społeczeństwo, jakie domy mieszkały, jacy ludzie i zwyczaje – dostatecznie w swoich pamiętnikach opisali Wodzicki, Gawroński, De Laveaux i inni. Dodam, że pamiętam starościnę olbromską Dernbińską, z domu Morstinównę. Miała lat ośmdziesiąt z okładem, z krzesła nie wstawała swojego, a nawykła do przewodzenia na sejmikach poselskich i trybunalskich, zachowała powagę, której wszyscy bez wyjątku ulegali. W jej to domu, a także i w naszej rodzinie, bywał wiele szambelan Gorzkowski. (1) Nawskróś człowiek XVIII wieku, przyjaciel Trembeckiego, oczytany, wielki podróżnik, silnego rozumu, który mu wystarczył, aby uznać błędy polityczne czasu i uczonych, z którymi duchowo obcował, ale nie wystarczył, aby go do uznania Boskiej doprowadzić prawdy. Rozmowy nader ciekawej i nieprzebranej, ale nużącej z powodu bardzo mocnego zająkiwania.
Miał Kraków uczonego Sołtykowicza: niegdyś profesor, następnie emeryt Akademji, utrzymywał pensję młodzieży. Tam się to wychował jenerał Chrzanowski, Ignacy, Kazimierz i Michał Badeniowie, Aleksander i Eustachy Jełowiccy, Walery Wielogłowski. Tam bywając często, zabrałem z tymi ludźmi przyjaźń dozgonną, a z rozmów Sołtykowicza korzystałem wiele. Był to człowiek wyższy nad swój – (1) Którego korespondencja z p. Sebastjanem Badenim dotąd się przechowała.
czas i otoczenie: kto o jego wartości naukowej chce się przekonać, niech czyta Historję Akademji Krakowskiej. Jest to mowa, którą miał na uroczystość przyjęcia króla saskiego a księcia warszawskiego przez Akademję krakowską, opatrzona później nader cennemi przypiskami. Ktokolwiek przedsięweźmie napisać porządną historję Akademji, weźmie za punkt wyjścia książkę Sołtykowicza. Na mowę, zwłaszcza dla monarchy, za długa, wiadomo też, że król zasnął na sesji. Z ludzi znanych żył jeszcze regent koronny Stanisław Badeni, prezes senatu krakowskiego a senator Królestwa Stanisław Wodzicki, człowiek prawy, rządny, wykształcony, wszakże lepszy botanik niż urzędnik, Kasper Wielogłowski, (1) prezes komisji województwa krakowskiego. Dowcipem celował Józef Mieroszewski, Michał Walewski, sztuce oddawał się Mieroszewski Ignacy. Po wojnach francuskich tak świetnie odbytych a odrodzeniu Królestwa Polskiego usposobienie umysłów było nadzwyczaj swobodne. Jeżeli ojciec rodziny a właściciel dóbr przeciążonych był przyciśnięty, to młodzież zwłaszcza zdolniejszą przepełniała, wesołość, co nietylko odbijało się w zabawach towarzyskich, ale i w umysłowych, pełnych dowcipu i werwy, stosunkach. Każdy z wymienionych ludzi w Krakowie, również jak Morawski, Molski, Tymowski w Warszawie, mieli zawsze na pogotowiu wiersz dowcipny, zjadliwy, albo patrjotyczny. I dla badaczy owych czasów nie byłaby obojętna książka, w którejby znaleźli listy, wiersze ulotne, bajki, satyry wymienionych, a wszystkich równie do szabli jak do pióra zdolnych. Z natury nie jestem laudator temporis acti, a zachód mojego życia nie jest też tak smutnym, abym był dla teraźniejszości niesprawiedliwym. Ale usposobienia naszej młodzieży ani porównać do rozkwitu, barwy i woni ówczesnego pokolenia. Nie może być inaczej: kto przebył rok 31 i jego następstwa, kto przebolał straszny rok 46, kto patrzał na rozwiane nadzieje, które rok 48 obudził, a dożył 63-go, ten musiał i posmutnieć i spoważnieć, i nie byłoby w tem nic złego, że polską lekkomyślność ukrócono, gdyby straszne doświadczenia wyrobiły u większości narodu zdrowe polityczne zasady.
–- (1) Siostrzenice ministra M. Badeniego, już jako 70-cio letni starzec uwięziony został w 1846 r. i osadzony w cytadeli w X pawilonie, którego komendantem był osławiony Storożenko. Po kilku miesiącach takiego więzienia umarł. Bardzo wiarogodne szczegóły o obchodzeniu się z więźniami w cytadeli w Pamiętnikach ks. arcyb. W. Popiela.
Gospodarstwo było pańszczyźniane: wogóle trzechpolowe. Kiedy w czasie ostatnich wojen napoleońskich ceny zboża dochodziły cyfr bajecznych i ziemia poszła w górę, kontrybucje część zysku zabrały, resztę roztrwonił nierząd. Od ziemi żądano wiele ziarna, nie bacząc, aby jej oddać nawozem, co straciła na jego produkcję. Lata cen niskich zastały gospodarstwa wyczerpane, ze słabym inwentarzem, bez kapitału, a nawet bez znajomości dokładnej tajemnic natury. Słyszano zdala to o przemiennem, to o płodozmiennem gospodarstwie, bez dokładnego wyobrażenia, coby to było: Biernacki w Kaliskiem wdał się w postępowe gospodarstwo i zbankrutował. Chłapowski w Poznańskiem zakładał fundamenta swego gospodarstwa i dobrobytu: głuche, jak o jakich cudach, chodziły o tem wieści, zaczęto jednak i u nas siać koniczynę, zaprowadzać poprawne owce, wreszcie sadzić na większą stopę ziemniaki i palić z nich wódkę na dokładniejszych aparatach. Chłopa położenie było bardzo ciężkie. Jakkolwiek prawodawstwo Księstwa Warszawskiego, jak i Królestwa Polskiego dało mu wolność osobistą, praktycznie jednak korzystać z niej nie mógł. Czyż miał z żoną i dziećmi iść na tułaczkę? Toteż siedział na gruncie i znosił ucisk, który nie leży w naturze kontraktu pańszczyźnianego, ale leży w sposobie wykonania. Pańszczyźniana robota ma tylko o tyle wartość, o ile jest wykonaną w danej chwili, na żądanie uprawnionego, bezwarunkowo. Jest zatem w istocie tego stosunku, że ten, który ma prawo do pańszczyzny, musi posiadać prawo zmuszania do jej wykonania. Stąd nadużycia: interes osobisty, mimo szlachetności i najlepszych, niby sprawiedliwych chęci, skłaniał w danej chwili do surowości nieprzebłaganej, cóż dopiero, gdy się zważy, że wykonanie pańszczyzny nie było w ręku pana, ale prawie zawsze ekonoma, podstarościego, a nawet włodarza: że każdy z tych, odpowiedzialny względem pana za dobrą i szybką robotę, musiał mieć poniekąd dyskrecjonalną władzę. Złe powiększało się, gdy wielu z właścicieli w latach cen wysokich pszenicy pokasowali kmieci, a tak z jednej strony zmniejszyła się ilość sił roboczych, z drugiej zwiększyła przestrzeń, którą uprawić i z której zebrać należało. Stąd powaby, tłoki, najem przymusowy, który po zbyt niskich cenach wyzyskiwał robociznę. Najem ten był płacony po 10, czasem po (i groszy na dzień, a nie pytano, czy sobie chłop zbierze i kiedy zbierze: pamiętam, że chłopi wieczorami i nocami zbierali. Stosunek jednak z włościanami i z ludem nie był zbyt naprężony: dobroduszna natura i pana i chłopa zbliżała ich do siebie, tem bardziej, że mało było panów, którzyby nie znali obowiązków, jakie podobny stan rzeczy na nich wkładał: ale trzeba prawdę wyznać, że chłop bywał najmniej wyzyskiwany, najlepiej uposażony w dobrach duchowieństwa i wielkich panów.
Mimo to mogę powiedzieć, że, ponieważ miałem do chłopa jakiś pociąg naturalny a wzmocniony przez zasady, praktyka pańszczyźniana zatruwała mi w dzieciństwie przyjemność życia wiejskiego, używanie robót, jak żniwa i innych, bo przy nich przychodziło mi czasem widzieć, jeżeli nie wprost niesprawiedliwość, to gwałt i samowolę.
Umysłowo, jak to już wspomniałem, wyżej stały kobiety, aniżeli mężczyźni: w czasie porozbiorowym i podczas wojen Księstwa Warszawskiego nie było podobna kształcić się, tylko przez życie publiczne, urzędowe lub wojskowe. Z powstaniem Królestwa i małej Rzeczypospolitej Krakowskiej pomyślano o szkołach. I tu i tam żyli jeszcze członkowie dawnej Komisji Edukacyjnej i zachowali jej tradycje. Obok urządzenia wychowania wyższego wzięto się do szkół wszystkich z gorączkową gorliwością, która przeszła, jak każda gorączka i moda. Zrazu pamiętam niesłychane zajęcie się temi szkołami, pamiętam nawet tak zwaną naukę moralną i obyczajową, która była przepisana. Szkółki te bez funduszów, bez zastępu ludzi zdatnych na nauczycieli upadły, a kiedy równocześnie liczne klasztorne szkółki przez kasatę zakonów zostały zwinięte, słusznie można powiedzieć, że oświata ludowa może bardziej była zaniedbaną, niż za dawnych czasów: i rząd i obywatelstwo, z wyłączeniem kilku wielkich panów, nic dla niej nie zrobili; uważana zrazu pod ministrem Stanisławem Potockim jako niezbędna i za dźwignię narodową, pod Stanisławem Grabowskim była podejrzaną, jako czynnik niebezpieczny, i stać się takim mogła z fałszywym kierunkiem, jaki jej nadać z początku usiłowano.
Szkoły średnie w Krakowie i Królestwie na jedną były urządzone modłę. Nauka rozłożona w gimnazjum na sześć klas nie była wysoka, a jednak ludzie, którzy z tych szkół wyszli, nie byli pośledniejsi od dzisiejszego pokolenia. Już wobec stanowiska, jakie zyskiwały nauki ścisłe i przyrodnicze, za dużo ich wtrącono obok klasycznych studjów, a jeszcze nie był znany rozdział szkół na klasyczne i realne. Stąd młodzież była przeładowana mnóstwem przedmiotów, na co takie tylko było lekarstwo, że nauki przyrodnicze lekko traktowano i było niemal obojętnem, jakie kto miał postępy z historji naturalnej, fizyki itd. Nie tak co do matematyki. O tę bardzo dbano, i dosyć wysoko, może za wysoko uczono jej w gimnazjach. Łaciny uczono nieźle, greckiego niedbale, nauki były po polsku, duch patrjotyczny – i u tych, co uczyli, i u studentów. Ochota do nauki wogóle znaczna. Do kościoła chodziliśmy codzień: nauka religji była bardzo słaba, podniesienie duchowe kościelne żadne; obyczaje nienajgorsze. Karność szkolna mimo figlów, które studenci profesorom niektórym płatali, poważna.
Uniwersytet krakowski posiadał kilku matematyków znakomitych, jak Szopowicz, Sapalski. Na wydziale prawnym używał reputacji Litwiński, Adam Krzyżanowski; ostatni był znakomitym praktykiem; szkoły nie stworzyli. Między filologami odznaczał się Münich; sprowadzony z Getyngi zaszczepił nieco klasycznego ducha.ROZDZIAŁ IV.
POWRÓT DO KRAJU. – STAN UMYSŁÓW PRZED WYBUCHEM POWSTANIA .
Jechałem przez Belgję, Niemcy; piechotą wzdłuż Renu. Gdzieś w papierach znajdzie się dziennik tej podróży. Wreszcie Drezno, Wrocław, Kraków. Jak mię przyjęła matka i rodzeństwo (ojciec był w Warszawie), łatwo odgadnąć. Pełnem rodzinnem oddychałem życiem. Zastałem w Krakowie resztki dawnego społeczeństwa, które wymierało, ale nie zastałem pożywienia dla mojego ducha. Matka, Marysia Stadnicka, z mężczyzn nikogo, prócz dominikanina Leszczyńskiego i starego Sołtykowicza. Było mi ciasno i duszno w tej atmosferze, niezadługo też wyjechałem do Warszawy na Kielce, gdzie odwiedziłem starego Ignacego Wielogłowskiego, (1) ojca Walerego. (2) Zdrowy rozsądek tego człowieka, który języków nie umiał, wyższe poglądy, zajęły mnie mocno przez dwa dni, które z nim przepędziłem.