Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki Pawła Popiela (1807-1892) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki Pawła Popiela (1807-1892) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 508 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

(1807 – 1892)

Kra­ków

1927

Kra­kow­ska Spół­ka Wy­daw­ni­cza

Od­bi­to w dru­kar­ni "Cza­su" w Kra­ko­wie

Pod za­rzą­dem Le­opol­da Wój­ci­ka.

Wy­da­jąc Pa­mięt­ni­ki Paw­ła Po­pie­la w trzy­dzie­ści pięć lat po jego śmier­ci, po­trze­ba obec­ne­mu po­ko­le­niu przy­po­mnieć po­stać czło­wie­ka, któ­re­go na­zwi­sko nie było w kra­ju bez zna­cze­nia, a któ­re­go za­pa­try­wa­nia po­li­tycz­ne, choć wy­ra­żo­ne w pa­mięt­ni­ku skre­ślo­nym dla dzie­ci, nie będą może bez­u­ży­tecz­ne.

Jak więk­szość lu­dzi wy­bit­nych, Pa­weł Po­piel miał wśród naj­lep­szych – go­rą­cych przy­ja­ciół i zwo­len­ni­ków, wśród in­nych, licz­niej­szych, – za­wzię­tych nie­przy­ja­ciół, któ­rzy na­zwi­sko jego uwa­ża­li jako sym­bol wstecz­nic­twa, któ­rzy – czę­sto nie­zna­jąc na­wet jego oso­by, a tem mniej za­sad i dzia­ła­nia – i za ży­cia i po śmier­ci do­brej sła­wie jego uwła­cza­li.

Zda­je się nam więc, że przed­sta­wie­nie praw­dzi­we­go wi­ze­run­ku tego czło­wie­ka na­le­ży się praw­dzie, a na­wet hi­stor­ji.

Uro­dzo­ny w zie­miań­skiej ro­dzi­nie, wy­cho­wa­ny przez mat­kę go­rą­ce­go ser­ca w za­sa­dach mi­ło­ści Boga i Oj­czy­zny, tym dwom uczu­ciom po­zo­stał wier­ny aż do śmier­ci. Tak był bli­ski Sej­mu Czte­ro­let­nie­go, ostat­nie­go roz­bio­ru, pierw­szych po­ry­wów ko­ściusz­kow­skich, że moż­na było i o nim po­wie­dzieć:

Cze­mu, mi­strzu, twa si­wi­zna

Sto­kroć młod­sza mej mło­do­ści?…

Boś ty jesz­cze znał Oj­czy­znę…

Nie miał też in­nych ma­rzeń w mło­do­ści, jak po­świę­cić się służ­bie dla od­ro­dze­nia Oj­czy­zny. Nie speł­ni­ły się one, jak tyle in­nych, a krót­ka kam­pan­ja roku 1831 była tyl­ko epi­zo­dem w jego ży­ciu. Moż­na jed­nak po­wie­dzieć, że było ono dłu­gą, cią­głą służ­bą kra­jo­wi. A cho­ciaż nie było mu dane za­jąć sta­no­wi­ska bar­dziej od­po­wie­dzial­ne­go, to nie było spra­wy, ob­cho­dzą­cej Ko­ściół lub kraj, któ­rej­by nie słu­żył czy­nem czy pió­rem. Ani pra­ce go­spo­dar­skie, ani wy­cho­wa­nie licz­nej ro­dzi­ny nie ab­sor­bo­wa­ły go tak, by na chwi­lę stra­cił po­czu­cie po­trzeb swe­go kra­ju i spo­łe­czeń­stwa. Moż­na śmia­ło po­wie­dzieć, że Oj­czy­znę ko­chał na­mięt­nie; nie­tyl­ko go­rą­co pra­gnął jej wskrze­sze­nia, ale wie­rzył w nie moc­no. Nie są­dził jed­nak, by po­wstać mo­gła przez kon­spi­ra­cje i spi­ski; wo­gó­le wszel­ka pod­ziem­na ro­bo­ta była mu wstręt­na. Tego mu spi­sek nie za­po­mniał.

Uwa­ża­no Paw­ła Po­pie­la jako przed­sta­wi­cie­la za­co­fa­ne­go kon­ser­wa­ty­zmu. To praw­da, że nie zmie­nił on nig­dy swych za­sad re­li­gij­nych i po­li­tycz­nych, ale z po­gar­dą wy­ra­żał się o tym kon­ser­wa­ty­zmie, któ­ry umie bro­nić tyl­ko swe­go sta­no­wi­ska i swe­go ma­jąt­ku. Za­nad­to był ro­zum­ny i wy­kształ­co­ny, by nie wie­dział, że są rze­czy i ustro­je po­li­tycz­ne, któ­re się zmie­nia­ją, i z pew­no­ścią, gdy­by żył obec­nie, rów­nie chęt­nie w od­ro­dzo­nej Oj­czyź­nie przy­jął­by rząd mo­nar­chicz­ny czy re­pu­bli­kań­ski, byle opar­ty na za­sa­dach chrze­ści­jań­skich i uczci­wych. Był, moż­na po­wie­dzieć, po­stę­po­wym pod każ­dym wzglę­dem; wy­prze­dzał po­nie­kąd wy­pad­ki. W pierw­szej po­dró­ży za­gra­ni­cę, jako 18-let­ni chło­piec, po­rów­nu­je po­ło­że­nie chło­pów na Mo­ra­wach z po­ło­że­niem ich u nas, i pi­sze w dzien­nicz­ku swo­im: "tem wię­cej utwier­dzam się w mo­jem prze­ko­na­niu, że głów­ną przy­czy­ną nę­dzy na­sze­go ludu jest prze­cią­że­nie go pańsz­czy­zną i nie­do­sta­tecz­na ilość grun­tu". Pi­sał to – sto lat temu!

Ta sama sze­ro­kość po­glą­dów od­zna­cza­ła go we wszyst­kich dzie­dzi­nach ży­cia, czy­to w go­spo­dar­stwie rol­nem, w któ­rem sto­so­wał naj­now­sze me­to­dy, czy w li­te­ra­tu­rze, któ­rej śle­dził roz­wój w kra­ju i za­gra­ni­cą. Ale szcze­gól­niej ce­cho­wa­ła go bez­stron­ność, któ­ra mu po­zwa­la­ła ob­co­wać z ludź­mi na­wet in­nych prze­ko­nań. Swo­ich za­sad nie zmie­niał, ale cu­dze sza­no­wał, w dys­ku­sji się nie uno­sił, a w po­le­mi­ce pi­śmien­nej, od­pie­ra­jąc za­rzu­ty, nig­dy nie draż­nił, ani oso­by prze­ciw­ni­ka nie za­cze­piał. Za­cho­wał dziw­ną mło­dość uczuć aż do śmier­ci; do koń­ca umiał się cie­szyć każ­dą rze­czą pięk­ną, czy­to w na­tu­rze, czy w sztu­ce i li­te­ra­tu­rze. Ale na­de­wszyst­ko w czło­wie­ku szu­kał pod­nio­sło­ści uczuć, oce­niał w nim każ­dą stro­nę szla­chet­ną, choć­by był jego prze­ciw­ni­kiem. Ja­kim umiał być przy­ja­cie­lem, to wie­dzą ci, któ­rzy się do nie­go zbli­ży­li. Miał dar pod­no­sze­nia lu­dzi, zga­dy­wał nie­ja­ko, co tkwi na dnie nie­jed­nej du­szy, bo ro­zu­mem miał oświe­co­ne oczy ser­ca, i wie­lu było ta­kich, któ­rzy póź­niej­szy roz­wój i kie­ru­nek ży­cia jemu za­wdzię­cza­li.

Lu­dzi ce­nił we­dług ich war­to­ści we­wnętrz­nej, oka­zy­wał sza­cu­nek każ­de­mu, na ja­kim­kol­wiek był szcze­blu spo­łecz­nym, byle był uczci­wym czło­wie­kiem. Nie wszyst­kich da­rzył tem uczu­ciem, bo znał się na lu­dziach, – ale w wy­da­wa­niu o nich sądu był bar­dzo wstrze­mięź­li­wy, a Pa­mięt­ni­ki jego świad­czą, jak ob­mo­wa była mu wstręt­na.

Mło­dość du­szy i cia­ła za­cho­wał do koń­ca dłu­gie­go ży­wo­ta; było to za­słu­gą ży­cia pod każ­dym wzglę­dem opa­no­wa­ne­go i pod­nio­sło­ści uczuć. Prze­szło Ośm­dzie­się­cio­let­ni, i po zła­ma­niu nogi, wcho­dził na naj­wyż­sze pię­tra rusz­to­wa­nia ko­ścio­ła Pan­ny Mar­ji w Kra­ko­wie, któ­re­go re­stau­ra­cją się trud­nił, bo go cią­gnę­ło nie­prze­par­te za­mi­ło­wa­nie tego przy­byt­ku, świad­ka i chwa­ły i nie­szczęść na­szych, a pra­wie w ostat­nich chwi­lach ży­cia dyk­to­wał ar­ty­kuł: Sło­wo w dłu­go­let­niej roz­pra­wie, gdzie bro­nił i przy­ja­cie­la, i za­sad, za któ­re wal­czył do koń­ca. Są­dzi­my też, że w pi­smach i w ży­wo­cie jego czy­tel­nik do­brej wia­ry zna­leźć może na­ukę i świa­tło, bo są praw­dy, któ­re nie umie­ra­ją, a któ­rych za­nik jest za­wsze do­wo­dem, że spo­łe­czeń­stwo chy­li się do upad­ku.

Je­że­li ni­niej­sza książ­ka do zro­zu­mie­nia tych prawd choć w ma­leń­kiej mie­rze do­po­mo­że, bę­dzie to naj­lep­szą na­gro­dą tak dla tego, któ­ry ją na­pi­sał, jak i dla tych, co po sze­re­gu lat wy­do­by­li ją z za­po­mnie­nia.

Mój dziad ro­dzeń­stwa nie miał, naj­bliż­szym jego krew­nym był pan cho­rą­ży wi­ślic­ki, po któ­rym sy­no­wie umar­li bez­dziet­nie. Oj­ciec mój miał star­sze­go bra­ta Onu­fre­go, któ­ry zo­sta­wił dwóch sy­nów, Jó­ze­fa i Hi­po­li­ta, (1) bez­dziet­nych. Miał trzy sio­stry: cho­rą­ży­nę Stad­nic­ką, łow­czy­nę Stad­nic­ką i Wą­so­wi­czo­wą.

Mój oj­ciec wziął w dzia­le Cza­ple Wiel­kie, Cho­ci­mów (2) i sta­ro­stwo łę­tow­skie, z pra­wem do trzy­ma­nia go lat 25. Wziął te ma­jąt­ki otak­so­wa­ne dro­go, dla­te­go, aby po­sa­gi sióstr mo­gły być spła­co­ne, oraz dla­te­go, że zbo­że było dro­gie a pie­nią­dze pa­pie­ro­we war­tość zie­mi wy­gó­ro­wa­ły. Stąd wiel­kie i dłu­gie ma­jąt­ko­we nie­po­wo­dze­nia; po­nie­waż jed­nak oj­ciec mój, bio­rąc te ma­jąt­ki z ta­kie­mi cię­ża­ra­mi, zro­bił to, aby za­dość uczy­nić oj­cow­skiej woli, Pan Bóg nam, jego sy­nom, hoj­nie to wy­na­gro­dził.

Moja mat­ka, któ­ra po­szła za­mąż ma­jąc lat 17, była ko­bie­tą nie­po­spo­li­te­go ser­ca, ro­zu­mu i uro­ku. Za­nie­dba­na przez mat­kę, ode­bra­ła przez czas krót­ki nie­za­tar­te na­uki od wiel­kiej pani fran­cu­skiej, hr. de Ro­uge, któ­ra w cza­sie emi­gra­acji za­ło­ży­ła pen­sję w Wied­niu. Wpływ tej mat­ki za­czął się u mnie od lat nie­mow­lę­cych, a trwał cale ży­cie. Umia­ła wpo­ić bo­jaźń Bożą i mi­łość praw­dy od dziec­ka, i to w tak dziw­ny spo­sób, że te uczu­cia praw­dzi­wą wo­nią i szczę­ściem na­peł­nia­ły du­sze.

Ma­ją­tek na oko był spo­ry, moi ro­dzi­ce za Księ­stwa War­szaw­skie­go trzy­ma­li dom otwar­ty. Pa­mię­tam pod­ów­czas jak przez mgłę Knia­zie­wi­cza, Ka­mie­niec­kie­go, ad­ju­tan­ta ks. Jó­ze­fa, Bie­gań­skie­go je­ne­ra­ła, pa­mię­tam pa­ra­dę na Szcze­pań­skim Pla­cu: ks. Jó­ze­fa oto­czo­ne­go ad­ju­tan­ta­mi i pa­nią Za­moy­ską, przy­pi­na­ją­cą krzy­że przed fron­tem żoł­nie­rzom, któ­rzy w ostat­nich od­zna­czy­li się bi­twach. Na balu da­nym dla ks. Jó­ze­fa przez mia­sto w Su­kien­ni­cach no­si­li mnie na ręku, i bar­dzo wy­raź­ną mam pa­mięć oświe­co­nej i ubra­nej tej dłu­giej sali. W rok póź­niej (było to u mo­jej ciot­ki By­szew­skiej w Ujej­scu) przy­szła wia­do­mość o śmier­ci ks. Jó­ze­fa; obie sio­stry za­no­si­ły się od pła­czu, pła­ka­łem z nie­mi.

Po woj­nach, ob­ni­że­niu cen zbo­ża i zie­mi, za­wi­tał do ma­jąt­ków szla­chec­kich nie­do­sta­tek, zwłasz­cza gdy, jak u mego ojca, ob­cią­żo­ne były spła­ta­mi.

Ro­dzi­ce moi miesz­ka­li w Cza­plach. Do więk­sze­go ma­jąt­ku, Cho­ci­mo­wa, jeź­dzi­li­śmy co­rocz­nie w je­sie­ni. W pierw­szych la­tach mego – (1) Hi­po­lit oże­nio­ny z Wikt. Lu­bień­ską – Onu­fry z Woj­nian­ką.

(2) Cza­ple w zie­mi kie­lec­kiej – Cho­ci­mów w san­do­mier­skiej.

dzie­ciń­stwa zjeż­dża­li się tam licz­ni są­sie­dzi, któ­rzy pa­mię­ta­li p… kasz­te­la­na san­do­mier­skie­go i na ojca mego prze­la­li przy­jaźń i usza­no­wa­nie, Ław­scy, Ja­siń­scy, Ty­czyń­scy, Ho­ro­cho­wie itd. Zcza­sem wy­mar­li, i zjaz­dy usta­ły, ale pa­mię­tam jesz­cze to po­ko­le­nie z pol­skim po czę­ści stro­jem, z pol­skim za­kro­jem, w któ­rym prze­wa­żać za­czy­nał nowy cy­wi­li­za­cyj­ny ży­wioł. Ma­ją­tek był do­syć roz­le­gły, ale ob­chu­dzo­ny – mój dziad miał spo­ry szla­chec­ki ma­ją­tek, bo, oprócz sta­ro­stwa i dóbr em­fi­teu­tycz­nych, (1) po­sia­dał Cza­ple, Cho­ci­mów, Wy­szmon­tów i pół Li­no­wa, pre­zy­du­jąc jed­nak przez lat trzy Ko­mi­sji Skar­bo­wej w War­sza­wie, ma­ją­tek pod­ruj­no­wał i za­dłu­żył, część jego utra­cił, a część do­brze ob­cią­żo­ną od­dał mo­je­mu ojcu.

Oj­ciec mój pra­co­wi­ty, dla sie­bie dziw­nie oszczęd­ny, dla go­ścia i bied­ne­go hoj­ny, cho­ciaż prak­tycz­ny, nie miał tych go­spo­dar­skich po­glą­dów, któ­re za­czy­na­ły być ko­niecz­ne­mi, ani ka­pi­ta­łów, aby je wpro­wa­dzić w ży­cie. Jego nad­zwy­czaj­na, aż do skru­pu­lat­no­ści idą­ca uczci­wość w in­te­re­sach mno­ży­ła dłu­gi, bo pro­cen­ta, czy sio­strom, czy wie­rzy­cie­lom, mu­sia­ły być opła­co­ne. Kre­dyt uła­twia­ła aku­rat­ność. Cza­sy w kra­ju wy­czer­pa­nym przez po­dat­ki, kon­try­bu­cje, ofia­ry ostat­nich wo­jen, przy ob­ni­że­niu nie­sły­cha­nem cen zbo­ża i zie­mi, były nad wszel­kie wy­obra­że­nie cięż­kie u każ­de­go, cóż do­pie­ro przy obo­wiąz­ku pła­ce­nia licz­nych, choć nie li­chwiar­skich, pro­cen­tów. Za psze­ni­cę pła­co­no w Kra­ko­wie po 9 złp… czy­li 2 1/4 reń­skie­go za ko­rzec, żyto po 5 złp… albo cza­sem po jed­nym reń­skim, i to nie moż­na było sprze­dać nig­dy więk­szej ilo­ści. W r. 1821 mój oj­ciec z psze­ni­cą cza­pel­ską, cho­ci­mow­ską i łę­tow­ską po­pły­nął do Gdań­ska i stra­cił na niej. Smut­no pod wzglę­dem ma­ter­jal­nym przy­po­mi­nam so­bie te cza­sy. Oj­ciec mój nie­oce­nio­ny – za­wsze za­tur­bo­wa­ny, bra­ko­wa­ło na pierw­sze po­trze­by, go­tów­ki w domu żad­nej. Mimo to w domu pa­no­wa­ła ogła­da, ży­cie umy­sło­we pod­nio­słe, sfe­ra to­wa­rzy­ska nie­zgod­na z do­cho­da­mi i z ca­łem urzą­dze­niem.

Moja mat­ka mia­ła nie­sły­cha­ny za­pas ży­cia, dow­ci­pu, traf­no­ści i cha­rak­te­ru, któ­re to dary w po­łą­cze­niu ze sta­no­wi­skiem, ja­kie zaj­mo­wał jej oj­ciec, Mar­cin Ba­de­ni, sko­ja­rzy­ły jej sto­sun­ki z ko­bie­ta­mi swe­go cza­su zna­ko­mi­te­mi ro­zu­mem i cno­tą. Ce­cyl­ja z Pla­te­rów Oża­row­ska, Jul­ja z O'Do­nel­lów Wą­so­wi­czo­wa, Pau­li­na z Po­toc­kich Łu­bień­ska – były to pa­nie zna­ko­mi­te­go wy­kształ­ce­nia umy­sło­we­go i ogła­dy świa­to­wej. W domu ba­wi­ła sio­strze­ni­ca mego ojca – (1) Do­ży­wot­ne dzier­ża­wy pań­stwo­we.

Mar­jan­na Stad­nic­ka, stwo­rze­nie uro­cze dow­ci­pem, do­bro­cią, we­so­ło­ścią, a wy­cho­wa­na wy­bor­nie; o niej czę­sto będą, wspo­mnie­nia. Pa­nie te wszyst­kie mia­ły wy­kształ­ce­nie kla­sycz­ne fran­cu­skie, nic im nie było obce, roz­mo­wa oży­wio­na, czy­ta­nia na­ucza­ją­ce. Wśród ta­kich wra­żeń i wpły­wów, do któ­rych za­li­czyć mu­szę czę­ste od­wie­dzi­ny w Cza­plach wuja mego, Se­ba­stja­na Ba­de­nie­go, czło­wie­ka wiel­kie­go świa­ta w naj­lep­szem zna­cze­niu tego wy­ra­zu, roz­wi­ja­ło się ży­cie swo­bod­nie, a że by­łem cie­ka­wy i uważ­ny, bar­dzo mło­do wy­kształ­ci­ły się sąd i uczu­cie. Moja mat­ka mia­ła dziw­ny, osob­ny dar wy­cho­wa­nia. Od dzie­ciń­stwa wy­kształ­ca­ła su­mie­nie przez po­czu­cie praw­dy i obo­wiąz­ku. Z nie­mow­lęc­twa, wy­cho­dząc – pa­mię­tam – mia­łem po­czu­cie przy­tom­no­ści Boga: mo­dli­twa była za­wsze miła i ser­decz­na, ale też mat­ka dziw­ną po­sia­da­ła w tem mia­rę i nie znu­ży­ła zbyt­kiem mo­dlitw, a póź­niej prak­tyk. Mo­dli­twy w dzie­ciń­stwie były krót­kie, póź­niej samo po­czu­cie na­tu­ral­ne, wy­wo­ła­ne przy­kła­dem i po­trze­bą ser­ca, mno­ży­ło po­trze­bę sto­sun­ku du­szy z Bo­giem częst­sze­go i dłuż­sze­go. Do spo­wie­dzi i ko­mun­ji św. zbyt­nich, sztucz­nych przy­go­to­wań nie było. Hi­stor­ji św., ka­te­chi­zmu na­uczy­ła mat­ka; w 10-tym roku ży­cia przed spo­wie­dzią i ko­mun­ją św. cho­dzi­łem do Do­mi­ni­ka­ni­na Lesz­czyń­skie­go, (1) czło­wie­ka wiel­kie­go ro­zu­mu, na­uki i świą­to­bli­wo­ści. Po dziś dzień pa­mię­tam czę­ste moje a bar­dzo miłe u nie­go od­wie­dzi­ny. W koń­cu wspa­nia­łe­go ko­ry­ta­rza klasz­tor­ne­go w du­żej celi sie­dział za­kon­nik mały, za­wsze za­ta­ba­czo­ny, z wy­pu­kłą, łysą gło­wą, oto­czo­ny mnó­stwem nie­po­rząd­nie roz­rzu­co­nych ksiąg i fol­ja­łów, pe­łen ży­cia, we­so­ło­ści i do­bro­ci. Scho­la­stycz­nie wy­kształ­co­ny, znał do­sko­na­le li­te­ra­tu­rę kla­sycz­ną i po­le­micz­ną ostat­nich cza­sów, a że, obok nie­zmier­ne­go za­pa­łu do praw­dy, miał wy­obraź­nię żywą, więc ro­bił na umy­śle cie­ka­wym a ser­cu z na­tu­ry nie zim­nem nie­zmier­ne wra­że­nie. Naj­mil­sze wspo­mnie­nia mego dzie­ciń­stwa: wi­zy­ty u Lesz­czyń­skie­go – ka­te­chi­zmu nie uczył mnie wca­le, na­wet o to nie py­tał, ale roz­mo­wa jego, otwie­ra­ją­ca już dziec­ku da­le­kie po­glą­dy, utwier­dza­ła we wszyst­kich praw­dach wia­ry, i mogę po­wie­dzieć, że za­pas prze­ko­nań, jaki na całe ży­cie wy­nio­słem, na­by­łem z na­uki ka­te­chi­zmo­wej mat­ki i z roz­mów Lesz­czyń­skie­go. Ta­kie fun­da­men­tal­ne po­zo­sta­ły stąd w du­szy za­sa­dy, że ich nic za­chwiać nie mo­gło… Praw­da, że Lesz­czyń­ski nie­zrów­na­nie spo­wia­dał, a mat­ka – (1) O. Lesz­czyń­ski Jan Gwal­bert, S. T. Dr., ur. 1777 r, zm. 1853 w Kra­ko­wie.

pil­no­wa­ła oby­cza­jów. Spo­wiedź, choć nie­zbyt czę­sto ale do­brze od­by­ta, czuj­ność do­mo­wa strze­gą oby­cza­jów, a oby­cza­je wia­ry. W owych cza­sach wol­ne mu­lar­stwo za­la­ło kraj cały. Nie było oby­wa­te­la, urzęd­ni­ka, woj­sko­we­go, księ­dza nie­mal, coby nie­mnie był za­ra­żo­ny. Tej pla­dze, któ­ra póź­niej zwró­ci­ła i urzę­do­wą czuj­ność rzą­dów, wy­dał woj­nę za­kon do­mi­ni­kań­ski, a głów­nie Lesz­czyń­ski ze swo­jej celi, bo do do­mów nie cho­dził; z pod bia­łe­go kap­tu­ra wy­warł wpływ zna­ko­mi­ty. Zsze­re­go­wał na­sze mat­ki, na­tchnął du­chem Bo­żym, re­ak­cję zba­wien­ną wy­wo­łał w spo­łe­czeń­stwie mia­sta. Wier­ne dziś ro­dzi­ny Mi­cha­łow­skich, Ba­de­nich, Wie­lo­pol­skich, Po­tu­lic­kich, Po­toc­kich z Chrzą­sto­wa, jemu win­ny na­tchnie­nie. Ce­lo­wał też u Do­mi­ni­ka­nów wiel­ką na­uką Ma­te­usz Ko­złow­ski, w gor­li­wo­ści ks. To­masz, któ­re­go też ów­cze­sna po­li­cja se­na­tu Rzpl­tej Kra­kow­skiej (niech to bę­dzie mia­rą cza­sów) ska­zy­wa­ła nie­kie­dy do wię­zie­nia za zbyt śmia­łe po­wsta­wa­nie w ka­za­niach na ma­so­nów.

Szczę­śli­we mło­dzień­cze lata moje w Cza­plach za­smu­cał nie­do­sta­tek, w ja­kim żyli cią­gle ro­dzi­ce. Prze­zac­ny oj­ciec od­jeż­dżał wciąż do Cho­ci­mo­wa, któ­re­go mat­ka nie lu­bi­ła; po­wra­cał zwy­kle w złym hu­mo­rze z po­wo­du nie­po­wo­dzeń go­spo­dar­skich. To uspo­so­bie­nie zwięk­sza­ło się ze zbli­ża­ją­cym się św. Ja­nem. Nie­zrów­na­na uczci­wość i aku­rat­ność mego ojca zmu­sza­ła go do no­wych po­ży­czek, któ­re nie­ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie uła­twia­ło; po­więk­sza­ły się dłu­gi. Ta­kie było ży­cie w tej ro­dzi­nie, pod­ko­pa­nej ma­jąt­ko­wo, utrzy­mu­ją­cej sto­sun­ki i zwy­cza­je z daw­niej­szą tyl­ko za­moż­no­ścią zgod­ne, a do­ty­ka­ją­ce wy­kształ­ce­niem i po­glą­da­mi naj­wyż­szych sfer spo­łecz­nych. Bie­da była, ale każ­dy był wy­pła­co­ny w cza­sie, tak, że god­ność na­tem nie cier­pia­ła, a czy­ta­nia pod­nio­słe, ko­re­spon­den­cja ob­szer­na, od­wie­dzi­ny przy­ja­ciel­skie i czę­sta byt­ność wuja Se­ba­stja­na, któ­ry za­wsze zda­le­ka z za­gra­ni­cy przy­jeż­dżał i wia­do­mo­ści, książ­ki, szty­chy przy­wo­ził, dzia­ła­ły tak, że w domu był na­strój wyż­szy i od­dzia­ły­wał na uspo­so­bie­nie umy­sło­we i mo­ral­ne sy­nów.

Jak słu­cha­nie i czy­ta­nie fran­cu­skich kla­sy­ków roz­wi­ja­ło smak, tak od mło­du śpie­wy Niem­ce­wi­cza, po­ezje Wo­ro­ni­cza, Gó­rec­kie­go obu­dza­ły mi­łość Oj­czy­zny. Mia­łem lat 13, gdy po raz pierw­szy czy­ta­łem Rul­hie­re­ra, (1) i nie za­po­mnę nig­dy głę­bo­kie­go uczu­cia bólu, żalu i wsty­du, z ja­kiem do­wia­dy­wa­łem się o upad­ku kra­ju. Wkrót­ce do­sta­łem Fer­ran­da: Les tro­is démem­bre­ments de la Po­lo­gne. Cięż­ko – (1) Rul­hie­re – au­tor dzie­ła Hi­sto­ire de l'anar­chie de la Po­lo­gne.

pi­sa­ny, dał mi jed­nak do­kład­na wia­do­mość ostat­nich cza­sów na­szej hi­stor­ji. Na­uczy­cie­le do­mo­wi przy­go­to­wa­li mnie aż do VI-tej kla­sy. Po zda­niu eg­za­mi­nu z V-tej otrzy­ma­łem od ro­dzi­ców upra­gnio­ne po­zwo­le­nie cho­dze­nia do szkół pu­blicz­nych, i r. 1822 wsze­dłem do li­ceum św. Anny.

Prze­pę­dzo­ne lata na wsi do 15-go roku ży­cia do­kład­ny zo­sta­wi­ły mi ob­raz ów­cze­snych sto­sun­ków. To­wa­rzy­skie przed­sta­wia­ły szcze­gól­ny fe­no­men: nie­zmier­ną wyż­szość wy­kształ­ce­nia ko­biet, ani­że­li męż­czyzn. Pierw­sze od­zna­cza­ły się wia­do­mo­ścia­mi w li­te­ra­tu­rze, hi­stor­ji, zwłasz­cza ogła­dą i oży­wio­ną wy­obraź­nią. Męż­czyź­ni, prócz sfer naj­wyż­szych, na­uko­wo mało wy­kształ­ce­ni, z cia­sno­tą po­glą­dów w po­li­tycz­nem, a na­wet go­spo­dar­skiem polu, byli wo­gó­le mało czyn­ni i prócz tych, któ­rych ży­cie woj­sko­we wy­kształ­ci­ło, bar­dzo ni­skie­go po­zio­mu. Wy­cho­wa­niem dzie­ci, na­wet chłop­ców, trud­ni­ły się mat­ki, i po­ko­le­nie przy­szłe na­tem za­ro­bi­ło: bo choć wy­cho­wa­nie to mia­ło bar­wę fran­cu­ską, bra­ło jed­nak na­tchnie­nie i ze zdro­wych za­sad i z po­glą­dów wyż­szych, kla­sycz­nej fran­cu­skiej li­te­ra­tu­rze wła­ści­wych. Prócz prze­wa­gi, jaką już od pół wie­ku ten ję­zyk osią­gnął w Eu­ro­pie, roz­pró­sze­ni emi­gran­ci fran­cu­scy, zwłasz­cza księ­ża, w każ­dym nie­mal na­po­ty­ka­li się domu, naj­czę­ściej jako na­uczy­cie­le, i nie­ma­ło im się za­wdzię­cza­ło. Ta­kim był w na­szej ro­dzi­nie ks. Bus­sie­re, nie­oce­nio­ny domu przy­ja­ciel, szcze­ry i zdro­wy do­rad­ca a pro­boszcz w Bej­scach. Po­ło­wę roku prze­by­wał w Cza­plach, a jak roz­sąd­ne jego rady zba­wien­ny wpływ wy­wie­ra­ły, tak za­wsze z ogól­nym smut­kiem wy­jazd jego na­stę­po­wał. Śmierć ks. Bus­sie­re, któ­ra na­stą­pi­ła, kie­dy mia­łem lat 12, była pierw­szym moim bó­lem. Ta­kich, jak ks. Bus­sie­re, było w Kra­ko­wie i w ca­łym kra­ju bez liku. Pa­mię­tam zna­ko­mi­te­go ks. Gil­le i bra­ta jego dok­to­ra, ks. Bo­ucher zdol­ne­go li­te­ra­ta, A. Mon­tal pro­bosz­cza w Ple­szo­wie, moż­na ich było na­po­tkać nie­mal w każ­dym więk­szym domu. Kie­dy Lu­dwik XVIII mu­siał schro­nić się do Mi­ta­wy, za­le­wa­li Po­do­le i Li­twę, peł­ny był szlach­ty fran­cu­skiej dom Ta­de­usza Czac­kie­go w Po­ryc­ku, het­ma­no­wej Rze­wu­skiej. Nie­któ­rzy przy­ję­li służ­bę u ro­syj­skie­go rzą­du, jak Ri­che­lieu, któ­re­mu tyle win­na Ode­ssa, Lan­ge­ron, ko­men­dant kor­pu­śny, i Sa­int Priest, gu­ber­na­tor Ka­mień­ca. Przy­ję­ci w Pol­sce z nad­zwy­czaj­ną go­ścin­no­ścią, po­wró­ciw­szy w cza­sie Re­stau­ra­cji do Fran­cji, nie wszy­scy oka­za­li się pa­mięt­ny­mi wo­bec Po­la­ków go­ścin­no­ści, ja­kiej do­świad­czy­li. Jak w An­gl­ji emi­gra­cja fran­cu­ska przy­ło­ży­ła się na po­cząt­ku tego wie­ku do roz­sze­rze­nia tam ka­to­li­cy­zmu, tak przy­znać na­le­ży, że nie­skoń­cze­nie więk­sza część emi­gran­tów w Pol­sce wy­słu­ży­ła się na czas albo na za­wsze przy­bra­nej oj­czyź­nie. Nie ich to było winą, że nie­szczę­śli­wa moda, za­miast swe­go, ka­za­ła ob­ce­go uży­wać ję­zy­ka, ale ich jest za­słu­gą, że wo­gó­le do­bre krze­wi­li za­sa­dy i w fi­lo­zo­ficz­nym i w po­li­tycz­nym za­kre­sie.

W uspo­so­bie­niu umy­słów, na ja­kie wska­za­łem, w sto­sun­kach oby­wa­tel­skich na zu­peł­nej rów­no­ści opar­tych, do­ko­ny­wał się prze­łom i gru­po­wa­nie ro­dzin i do­mów wię­cej do sie­bie zbli­żo­nych wy­obra­że­nia­mi i wy­cho­wa­niem; typy ory­gi­nal­ne, sta­ro­pol­skie wy­gi­nę­ły, stąd trud­no­by mi było wska­zać na zbyt wiel­kie róż­ni­ce po­mię­dzy ów­cze­snem a dzi­siej­szem spo­łe­czeń­stwem. Wpły­wy eu­ro­pej­skie, pra­wo­daw­stwo, woj­sko, ad­mi­ni­stra­cja, pręd­ko prze­ro­bi­ły lu­dzi na nową mo­dłę, a star­ły daw­niej­sze bar­wy. Nie pa­mię­tam ja już cza­sów daw­nej pro­sto­ty, o któ­rej zwy­kle z prze­szło­ści sły­szy­my, ale sto­sun­ki do­syć kon­wen­cjo­nal­ne, któ­re mia­ły może więk­sze, niż dzi­siej­sze, wy­mo­gi. Roz­mo­wy były do­syć ja­ło­we: po rok 1820 ustaw­ne zwro­ty na cza­sy na­po­le­oń­skie i żale po nich; póź­niej, w mia­rę jak rząd Kró­le­stwa Kon­gre­so­we­go się usta­lał, sej­my za­czę­ły funk­cjo­no­wać, rady wo­je­wódz­kie dzia­łać, mó­wio­no o pu­blicz­nych spra­wach, o ile pa­mię­tam, z bar­dzo ma­łem ich zro­zu­mie­niem, przy­najm­niej w oko­li­cy, jak na­sza, od sto­li­cy da­le­kiej. Wiel­ka ma­ter­jal­na bie­da ab­sor­bo­wa­ła umy­sły. Do­pie­ro kie­dy Lu­bec­ki wlał nową we wła­ści­cie­li otu­chę, a sejm r. 1825 za­wo­to­wał pra­wo o To­wa­rzy­stwie Kre­dy­to­wem, kie­dy Bank kre­dyt uła­twiał, prze­mysł roz­wi­jać się za­czął, to fa­brycz­ny w Ka­li­skiem, to gór­ni­czy w Kra­kow­skiem, ruch pie­nięż­ny i do­bro­byt pod­no­sić się za­czę­ły. Dłu­go nie­do­wie­rza­ła szlach­ta no­wym czyn­ni­kom: spa­rzo­na na ban­kruc­twie ban­ko­ce­tli au­str­jac­kich w r. 1809, z oba­wą albo wstrę­tem przyj­mo­wa­ła za swo­je ka­pi­ta­ły hi­po­te­ko­wa­ne li­sty za­staw­ne, któ­re na­wet po­mię­dzy świa­tlej­szy­mi oby­wa­te­la­mi, zwłasz­cza je­że­li na­le­że­li do ka­pi­ta­li­stów, mia­ły prze­ciw­ni­ków.

Hi­stor­ja tych cza­sów (a może naj­traf­niej scha­rak­te­ry­zo­wał ją Li­sic­ki) wska­zu­je, jak ro­zu­mia­no in­sty­tu­cje kon­sty­tu­cyj­ne i jak ich uży­wa­no. Ruch li­be­ral­no-fran­cu­ski, któ­ry kraj cały nie­mal opa­no­wał, a miał swo­je ogni­sko w Ka­li­skiem, w na­szych stro­nach mniej li­czył zwo­len­ni­ków, w ro­dzi­nie zaś na­szej i w bliż­szych zna­jo­mych miał prze­ciw­ni­ków. To­wa­rzy­stwa taj­ne, to z ce­lem hu­ma­ni­tar­no-po­li­tycz­nym ogól­nym, to za­bar­wio­nym pa­tr­jo­ty­zmem, były ogól­nie pod for­mą "ma­son­ji" roz­sze­rzo­ne. Do nad­zwy­czaj­nych na­le­ża­ło wy­jąt­ków, gdy kto, jak mój oj­ciec, do nich nie na­le­żał. To­wa­rzy­stwa te da­wa­ły jed­no­staj­ny i bez­wied­ny kie­ru­nek opin­ji: dla­te­go to mowy prze­ciw­ko księ­żom i ich wpły­wo­wi, po­chwa­ła zno­sze­nia klasz­to­rów, któ­re nisz­czo­no wsku­tek buli Piu­sa VII zdra­dziec­ko wy­tłu­ma­czo­nej i wy­ko­na­nej, były na po­rząd­ku dzien­nym. Mia­łem wro­dzo­ne za­mi­ło­wa­nie do po­mni­ków prze­szło­ści, i dla­te­go, obok gor­li­wo­ści o za­kła­dy du­chow­ne, choć nie­do­ro­stek, nie mo­głem wstrzy­mać obu­rze­nia na ten wan­da­lizm, któ­ry je­dy­ne za­byt­ki sztu­ki w gru­zy za­mie­nił. Dziw­na pod­ów­czas obu­dzi­ła się nie­chęć do prze­szło­ści, a pa­no­wa­ła nie­wia­do­mość i obo­jęt­ność dla sztu­ki; rów­no­cze­śnie też, i zno­wu z nie­ma­łym dziec­ka ża­lem, bu­rzo­no ra­tusz kra­kow­ski, basz­ty, któ­re mia­sto tak ma­low­ni­czo oka­la­ły, a któ­re tak ła­two było wpleść w wie­niec drzew, któ­rym mia­sto oto­czo­no. Flor­jań­ską bra­mę, już przez se­nat na ro­ze­bra­nie za­de­kre­to­wa­ną, wy­ra­to­wa­ła moja mat­ka, wpadł­szy z wła­ści­wą so­bie ży­wo­ścią do ów­cze­sne­go pre­ze­sa Wo­dzic­kie­go, se­na­to­rów Gro­dzic­kie­go i Mi­cha­łow­skie­go, i wy­mow­nie bro­niąc tego za­byt­ku.

Ja­kie w Kra­ko­wie pa­no­wa­ło spo­łe­czeń­stwo, ja­kie domy miesz­ka­ły, jacy lu­dzie i zwy­cza­je – do­sta­tecz­nie w swo­ich pa­mięt­ni­kach opi­sa­li Wo­dzic­ki, Gaw­roń­ski, De La­ve­aux i inni. Do­dam, że pa­mię­tam sta­ro­ści­nę ol­brom­ską Dern­biń­ską, z domu Mor­sti­nów­nę. Mia­ła lat ośm­dzie­siąt z okła­dem, z krze­sła nie wsta­wa­ła swo­je­go, a na­wy­kła do prze­wo­dze­nia na sej­mi­kach po­sel­skich i try­bu­nal­skich, za­cho­wa­ła po­wa­gę, któ­rej wszy­scy bez wy­jąt­ku ule­ga­li. W jej to domu, a tak­że i w na­szej ro­dzi­nie, by­wał wie­le szam­be­lan Gorz­kow­ski. (1) Na­wskróś czło­wiek XVIII wie­ku, przy­ja­ciel Trem­bec­kie­go, oczy­ta­ny, wiel­ki po­dróż­nik, sil­ne­go ro­zu­mu, któ­ry mu wy­star­czył, aby uznać błę­dy po­li­tycz­ne cza­su i uczo­nych, z któ­ry­mi du­cho­wo ob­co­wał, ale nie wy­star­czył, aby go do uzna­nia Bo­skiej do­pro­wa­dzić praw­dy. Roz­mo­wy na­der cie­ka­wej i nie­prze­bra­nej, ale nu­żą­cej z po­wo­du bar­dzo moc­ne­go za­ją­ki­wa­nia.

Miał Kra­ków uczo­ne­go Soł­ty­ko­wi­cza: nie­gdyś pro­fe­sor, na­stęp­nie eme­ryt Aka­dem­ji, utrzy­my­wał pen­sję mło­dzie­ży. Tam się to wy­cho­wał je­ne­rał Chrza­now­ski, Igna­cy, Ka­zi­mierz i Mi­chał Ba­de­nio­wie, Alek­san­der i Eu­sta­chy Je­ło­wic­cy, Wa­le­ry Wie­lo­głow­ski. Tam by­wa­jąc czę­sto, za­bra­łem z tymi ludź­mi przy­jaźń do­zgon­ną, a z roz­mów Soł­ty­ko­wi­cza ko­rzy­sta­łem wie­le. Był to czło­wiek wyż­szy nad swój – (1) Któ­re­go ko­re­spon­den­cja z p. Se­ba­stja­nem Ba­de­nim do­tąd się prze­cho­wa­ła.

czas i oto­cze­nie: kto o jego war­to­ści na­uko­wej chce się prze­ko­nać, niech czy­ta Hi­stor­ję Aka­dem­ji Kra­kow­skiej. Jest to mowa, któ­rą miał na uro­czy­stość przy­ję­cia kró­la sa­skie­go a księ­cia war­szaw­skie­go przez Aka­dem­ję kra­kow­ską, opa­trzo­na póź­niej na­der cen­ne­mi przy­pi­ska­mi. Kto­kol­wiek przed­się­weź­mie na­pi­sać po­rząd­ną hi­stor­ję Aka­dem­ji, weź­mie za punkt wyj­ścia książ­kę Soł­ty­ko­wi­cza. Na mowę, zwłasz­cza dla mo­nar­chy, za dłu­ga, wia­do­mo też, że król za­snął na se­sji. Z lu­dzi zna­nych żył jesz­cze re­gent ko­ron­ny Sta­ni­sław Ba­de­ni, pre­zes se­na­tu kra­kow­skie­go a se­na­tor Kró­le­stwa Sta­ni­sław Wo­dzic­ki, czło­wiek pra­wy, rząd­ny, wy­kształ­co­ny, wszak­że lep­szy bo­ta­nik niż urzęd­nik, Ka­sper Wie­lo­głow­ski, (1) pre­zes ko­mi­sji wo­je­wódz­twa kra­kow­skie­go. Dow­ci­pem ce­lo­wał Jó­zef Mie­ro­szew­ski, Mi­chał Wa­lew­ski, sztu­ce od­da­wał się Mie­ro­szew­ski Igna­cy. Po woj­nach fran­cu­skich tak świet­nie od­by­tych a od­ro­dze­niu Kró­le­stwa Pol­skie­go uspo­so­bie­nie umy­słów było nad­zwy­czaj swo­bod­ne. Je­że­li oj­ciec ro­dzi­ny a wła­ści­ciel dóbr prze­cią­żo­nych był przy­ci­śnię­ty, to mło­dzież zwłasz­cza zdol­niej­szą prze­peł­nia­ła, we­so­łość, co nie­tyl­ko od­bi­ja­ło się w za­ba­wach to­wa­rzy­skich, ale i w umy­sło­wych, peł­nych dow­ci­pu i we­rwy, sto­sun­kach. Każ­dy z wy­mie­nio­nych lu­dzi w Kra­ko­wie, rów­nież jak Mo­raw­ski, Mol­ski, Ty­mow­ski w War­sza­wie, mie­li za­wsze na po­go­to­wiu wiersz dow­cip­ny, zja­dli­wy, albo pa­tr­jo­tycz­ny. I dla ba­da­czy owych cza­sów nie by­ła­by obo­jęt­na książ­ka, w któ­rej­by zna­leź­li li­sty, wier­sze ulot­ne, baj­ki, sa­ty­ry wy­mie­nio­nych, a wszyst­kich rów­nie do sza­bli jak do pió­ra zdol­nych. Z na­tu­ry nie je­stem lau­da­tor tem­po­ris acti, a za­chód mo­je­go ży­cia nie jest też tak smut­nym, abym był dla te­raź­niej­szo­ści nie­spra­wie­dli­wym. Ale uspo­so­bie­nia na­szej mło­dzie­ży ani po­rów­nać do roz­kwi­tu, bar­wy i woni ów­cze­sne­go po­ko­le­nia. Nie może być in­a­czej: kto prze­był rok 31 i jego na­stęp­stwa, kto prze­bo­lał strasz­ny rok 46, kto pa­trzał na roz­wia­ne na­dzie­je, któ­re rok 48 obu­dził, a do­żył 63-go, ten mu­siał i po­smut­nieć i spo­waż­nieć, i nie by­ło­by w tem nic złe­go, że pol­ską lek­ko­myśl­ność ukró­co­no, gdy­by strasz­ne do­świad­cze­nia wy­ro­bi­ły u więk­szo­ści na­ro­du zdro­we po­li­tycz­ne za­sa­dy.

–- (1) Sio­strze­ni­ce mi­ni­stra M. Ba­de­nie­go, już jako 70-cio let­ni sta­rzec uwię­zio­ny zo­stał w 1846 r. i osa­dzo­ny w cy­ta­de­li w X pa­wi­lo­nie, któ­re­go ko­men­dan­tem był osła­wio­ny Sto­ro­żen­ko. Po kil­ku mie­sią­cach ta­kie­go wię­zie­nia umarł. Bar­dzo wia­ro­god­ne szcze­gó­ły o ob­cho­dze­niu się z więź­nia­mi w cy­ta­de­li w Pa­mięt­ni­kach ks. ar­cyb. W. Po­pie­la.

Go­spo­dar­stwo było pańsz­czyź­nia­ne: wo­gó­le trzech­po­lo­we. Kie­dy w cza­sie ostat­nich wo­jen na­po­le­oń­skich ceny zbo­ża do­cho­dzi­ły cyfr ba­jecz­nych i zie­mia po­szła w górę, kon­try­bu­cje część zy­sku za­bra­ły, resz­tę roz­trwo­nił nie­rząd. Od zie­mi żą­da­no wie­le ziar­na, nie ba­cząc, aby jej od­dać na­wo­zem, co stra­ci­ła na jego pro­duk­cję. Lata cen ni­skich za­sta­ły go­spo­dar­stwa wy­czer­pa­ne, ze sła­bym in­wen­ta­rzem, bez ka­pi­ta­łu, a na­wet bez zna­jo­mo­ści do­kład­nej ta­jem­nic na­tu­ry. Sły­sza­no zda­la to o prze­mien­nem, to o pło­do­zmien­nem go­spo­dar­stwie, bez do­kład­ne­go wy­obra­że­nia, coby to było: Bier­nac­ki w Ka­li­skiem wdał się w po­stę­po­we go­spo­dar­stwo i zban­kru­to­wał. Chła­pow­ski w Po­znań­skiem za­kła­dał fun­da­men­ta swe­go go­spo­dar­stwa i do­bro­by­tu: głu­che, jak o ja­kich cu­dach, cho­dzi­ły o tem wie­ści, za­czę­to jed­nak i u nas siać ko­ni­czy­nę, za­pro­wa­dzać po­praw­ne owce, wresz­cie sa­dzić na więk­szą sto­pę ziem­nia­ki i pa­lić z nich wód­kę na do­kład­niej­szych apa­ra­tach. Chło­pa po­ło­że­nie było bar­dzo cięż­kie. Jak­kol­wiek pra­wo­daw­stwo Księ­stwa War­szaw­skie­go, jak i Kró­le­stwa Pol­skie­go dało mu wol­ność oso­bi­stą, prak­tycz­nie jed­nak ko­rzy­stać z niej nie mógł. Czyż miał z żoną i dzieć­mi iść na tu­łacz­kę? To­też sie­dział na grun­cie i zno­sił ucisk, któ­ry nie leży w na­tu­rze kon­trak­tu pańsz­czyź­nia­ne­go, ale leży w spo­so­bie wy­ko­na­nia. Pańsz­czyź­nia­na ro­bo­ta ma tyl­ko o tyle war­tość, o ile jest wy­ko­na­ną w da­nej chwi­li, na żą­da­nie upraw­nio­ne­go, bez­wa­run­ko­wo. Jest za­tem w isto­cie tego sto­sun­ku, że ten, któ­ry ma pra­wo do pańsz­czy­zny, musi po­sia­dać pra­wo zmu­sza­nia do jej wy­ko­na­nia. Stąd nad­uży­cia: in­te­res oso­bi­sty, mimo szla­chet­no­ści i naj­lep­szych, niby spra­wie­dli­wych chę­ci, skła­niał w da­nej chwi­li do su­ro­wo­ści nie­prze­bła­ga­nej, cóż do­pie­ro, gdy się zwa­ży, że wy­ko­na­nie pańsz­czy­zny nie było w ręku pana, ale pra­wie za­wsze eko­no­ma, pod­sta­ro­ście­go, a na­wet wło­da­rza: że każ­dy z tych, od­po­wie­dzial­ny wzglę­dem pana za do­brą i szyb­ką ro­bo­tę, mu­siał mieć po­nie­kąd dys­kre­cjo­nal­ną wła­dzę. Złe po­więk­sza­ło się, gdy wie­lu z wła­ści­cie­li w la­tach cen wy­so­kich psze­ni­cy po­ka­so­wa­li kmie­ci, a tak z jed­nej stro­ny zmniej­szy­ła się ilość sił ro­bo­czych, z dru­giej zwięk­szy­ła prze­strzeń, któ­rą upra­wić i z któ­rej ze­brać na­le­ża­ło. Stąd po­wa­by, tło­ki, na­jem przy­mu­so­wy, któ­ry po zbyt ni­skich ce­nach wy­zy­ski­wał ro­bo­ci­znę. Na­jem ten był pła­co­ny po 10, cza­sem po (i gro­szy na dzień, a nie py­ta­no, czy so­bie chłop zbie­rze i kie­dy zbie­rze: pa­mię­tam, że chło­pi wie­czo­ra­mi i no­ca­mi zbie­ra­li. Sto­su­nek jed­nak z wło­ścia­na­mi i z lu­dem nie był zbyt na­prę­żo­ny: do­bro­dusz­na na­tu­ra i pana i chło­pa zbli­ża­ła ich do sie­bie, tem bar­dziej, że mało było pa­nów, któ­rzy­by nie zna­li obo­wiąz­ków, ja­kie po­dob­ny stan rze­czy na nich wkła­dał: ale trze­ba praw­dę wy­znać, że chłop by­wał naj­mniej wy­zy­ski­wa­ny, naj­le­piej upo­sa­żo­ny w do­brach du­cho­wień­stwa i wiel­kich pa­nów.

Mimo to mogę po­wie­dzieć, że, po­nie­waż mia­łem do chło­pa ja­kiś po­ciąg na­tu­ral­ny a wzmoc­nio­ny przez za­sa­dy, prak­ty­ka pańsz­czyź­nia­na za­tru­wa­ła mi w dzie­ciń­stwie przy­jem­ność ży­cia wiej­skie­go, uży­wa­nie ro­bót, jak żni­wa i in­nych, bo przy nich przy­cho­dzi­ło mi cza­sem wi­dzieć, je­że­li nie wprost nie­spra­wie­dli­wość, to gwałt i sa­mo­wo­lę.

Umy­sło­wo, jak to już wspo­mnia­łem, wy­żej sta­ły ko­bie­ty, ani­że­li męż­czyź­ni: w cza­sie po­roz­bio­ro­wym i pod­czas wo­jen Księ­stwa War­szaw­skie­go nie było po­dob­na kształ­cić się, tyl­ko przez ży­cie pu­blicz­ne, urzę­do­we lub woj­sko­we. Z po­wsta­niem Kró­le­stwa i ma­łej Rze­czy­po­spo­li­tej Kra­kow­skiej po­my­śla­no o szko­łach. I tu i tam żyli jesz­cze człon­ko­wie daw­nej Ko­mi­sji Edu­ka­cyj­nej i za­cho­wa­li jej tra­dy­cje. Obok urzą­dze­nia wy­cho­wa­nia wyż­sze­go wzię­to się do szkół wszyst­kich z go­rącz­ko­wą gor­li­wo­ścią, któ­ra prze­szła, jak każ­da go­rącz­ka i moda. Zra­zu pa­mię­tam nie­sły­cha­ne za­ję­cie się temi szko­ła­mi, pa­mię­tam na­wet tak zwa­ną na­ukę mo­ral­ną i oby­cza­jo­wą, któ­ra była prze­pi­sa­na. Szkół­ki te bez fun­du­szów, bez za­stę­pu lu­dzi zdat­nych na na­uczy­cie­li upa­dły, a kie­dy rów­no­cze­śnie licz­ne klasz­tor­ne szkół­ki przez ka­sa­tę za­ko­nów zo­sta­ły zwi­nię­te, słusz­nie moż­na po­wie­dzieć, że oświa­ta lu­do­wa może bar­dziej była za­nie­dba­ną, niż za daw­nych cza­sów: i rząd i oby­wa­tel­stwo, z wy­łą­cze­niem kil­ku wiel­kich pa­nów, nic dla niej nie zro­bi­li; uwa­ża­na zra­zu pod mi­ni­strem Sta­ni­sła­wem Po­toc­kim jako nie­zbęd­na i za dźwi­gnię na­ro­do­wą, pod Sta­ni­sła­wem Gra­bow­skim była po­dej­rza­ną, jako czyn­nik nie­bez­piecz­ny, i stać się ta­kim mo­gła z fał­szy­wym kie­run­kiem, jaki jej nadać z po­cząt­ku usi­ło­wa­no.

Szko­ły śred­nie w Kra­ko­wie i Kró­le­stwie na jed­ną były urzą­dzo­ne mo­dłę. Na­uka roz­ło­żo­na w gim­na­zjum na sześć klas nie była wy­so­ka, a jed­nak lu­dzie, któ­rzy z tych szkół wy­szli, nie byli po­śled­niej­si od dzi­siej­sze­go po­ko­le­nia. Już wo­bec sta­no­wi­ska, ja­kie zy­ski­wa­ły na­uki ści­słe i przy­rod­ni­cze, za dużo ich wtrą­co­no obok kla­sycz­nych stu­djów, a jesz­cze nie był zna­ny roz­dział szkół na kla­sycz­ne i re­al­ne. Stąd mło­dzież była prze­ła­do­wa­na mnó­stwem przed­mio­tów, na co ta­kie tyl­ko było le­kar­stwo, że na­uki przy­rod­ni­cze lek­ko trak­to­wa­no i było nie­mal obo­jęt­nem, ja­kie kto miał po­stę­py z hi­stor­ji na­tu­ral­nej, fi­zy­ki itd. Nie tak co do ma­te­ma­ty­ki. O tę bar­dzo dba­no, i do­syć wy­so­ko, może za wy­so­ko uczo­no jej w gim­na­zjach. Ła­ci­ny uczo­no nie­źle, grec­kie­go nie­dba­le, na­uki były po pol­sku, duch pa­tr­jo­tycz­ny – i u tych, co uczy­li, i u stu­den­tów. Ocho­ta do na­uki wo­gó­le znacz­na. Do ko­ścio­ła cho­dzi­li­śmy co­dzień: na­uka re­li­gji była bar­dzo sła­ba, pod­nie­sie­nie du­cho­we ko­ściel­ne żad­ne; oby­cza­je nie­naj­gor­sze. Kar­ność szkol­na mimo fi­glów, któ­re stu­den­ci pro­fe­so­rom nie­któ­rym pła­ta­li, po­waż­na.

Uni­wer­sy­tet kra­kow­ski po­sia­dał kil­ku ma­te­ma­ty­ków zna­ko­mi­tych, jak Szo­po­wicz, Sa­pal­ski. Na wy­dzia­le praw­nym uży­wał re­pu­ta­cji Li­twiń­ski, Adam Krzy­ża­now­ski; ostat­ni był zna­ko­mi­tym prak­ty­kiem; szko­ły nie stwo­rzy­li. Mię­dzy fi­lo­lo­ga­mi od­zna­czał się Münich; spro­wa­dzo­ny z Ge­tyn­gi za­szcze­pił nie­co kla­sycz­ne­go du­cha.ROZ­DZIAŁ IV.

PO­WRÓT DO KRA­JU. – STAN UMY­SŁÓW PRZED WY­BU­CHEM PO­WSTA­NIA .

Je­cha­łem przez Bel­gję, Niem­cy; pie­cho­tą wzdłuż Renu. Gdzieś w pa­pie­rach znaj­dzie się dzien­nik tej po­dró­ży. Wresz­cie Dre­zno, Wro­cław, Kra­ków. Jak mię przy­ję­ła mat­ka i ro­dzeń­stwo (oj­ciec był w War­sza­wie), ła­two od­gad­nąć. Peł­nem ro­dzin­nem od­dy­cha­łem ży­ciem. Za­sta­łem w Kra­ko­wie reszt­ki daw­ne­go spo­łe­czeń­stwa, któ­re wy­mie­ra­ło, ale nie za­sta­łem po­ży­wie­nia dla mo­je­go du­cha. Mat­ka, Ma­ry­sia Stad­nic­ka, z męż­czyzn ni­ko­go, prócz do­mi­ni­ka­ni­na Lesz­czyń­skie­go i sta­re­go Soł­ty­ko­wi­cza. Było mi cia­sno i dusz­no w tej at­mos­fe­rze, nie­za­dłu­go też wy­je­cha­łem do War­sza­wy na Kiel­ce, gdzie od­wie­dzi­łem sta­re­go Igna­ce­go Wie­lo­głow­skie­go, (1) ojca Wa­le­re­go. (2) Zdro­wy roz­są­dek tego czło­wie­ka, któ­ry ję­zy­ków nie umiał, wyż­sze po­glą­dy, za­ję­ły mnie moc­no przez dwa dni, któ­re z nim prze­pę­dzi­łem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: