- W empik go
Pamiętniki starającego się - ebook
Pamiętniki starającego się - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 486 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ha! mości dobrodzieju, spełniło się. Wychyliłem czarę do dna. Odejmuję ją od ust, stawiam przed sobą i przypatruję się jej; dziś się jej nie dotknę. Będę się jej przypatrywał, będę – pisał moje pamiętniki.
Zacząłem od "ha!" – bo mi żal serce ścisnął i byłem w jakimś niby poetycznym usposobieniu. Zdawało mi się, że po tym "ha!" uszykuje się wiersz jeden, po nim drugi, po drugim trzeci, po trzecim czwarty, piąty, szósty, dziesiąty, dwudziesty itd. – i popłynie pieśń rzewna, czuła, zachwycająca, elegia żalu, którą echa pochwycą i rozniosą daleko, szeroko po świecie. Było mi smutno, bardzo smutno!
Gdybym był w tej chwili zdobył się na poezją, byłaby to poezja do łez poruszająca. Płakalibyście, czytelnicy wszelkiego rodzaju, płakałybyście, czytelniczki wszelkiego wieku i stanu. Przejęlibyście się tym, co pierś moję napełnia, przepełnia.
Niestety! – "ha" pozostało samotne na białej ćwiartce papieru, pozostało całą moją pieśnią. Dziwna rzecz! tyle wierszy napisałem do sztambuchów, na imieniny i urodziny, a pieśni napisać nie mogłem.
Odsunąłem papier, sparłem się łokciem na stole, pochyliłem głowę i kilka łez gorzkich kapnęło na kalendarz berdyczowski, jedyny z kolekcji kalendarzów po nieboszczyku ojcu pozostałych. Jest to kalendarz z roku pańskiego 1802. Na nim, na karcie wklejonej pomiędzy majem i czerwcem, ręką mego ojca napisane są następujące wyrazy:
12 czerwca. – O godzinie pierwszej, minucie dwudziestej piątej po północy, w dzień Onufrego pustelnika, urodził mi się syn. Panie, niech będzie imię Twoje pochwalone! Niech ten nowonarodzony rośnie Tobie, Boże, na chwalę, ludziom na pożytek. Amen!
A nieco niżej:
19 czerwca. – Ochrzciliśmy dziecko. Łaskawi sąsiedzi licznie zjechali się do mojej chałupy. Trzydzieści par trzymało do chrztu mego syna, któremu dałem imiona: Onufry, Gerwazy, Protazy; pierwsze dlatego, że sam je sobie przyniósł, a dwa drugie na pamiątkę dnia chrzcin. Pokumaliśmy się z imci panem sędzią Zarębskim i imci panią chorążyną Weryżyną, którzy trzymali w pierwszej parze, z imci panem chorążym Weryhą i imci panią sędziną Zarębską, którzy trzymali w drugiej parze, z imci panem podkomorzycem Zaleskim i imci panią szambelanicową Zakrasiną, którzy trzymali w trzeciej parze, z imci panem szambelanicem Zakrasą i imci panną cześnikówną Strzemińską… itd.
Wszystkie pary wyliczone i wymienione były porządkiem. Na końcu stało nazwisko księdza proboszcza, z dodatkiem czterech "K" oznaczających: "kanonik katedralny kapituły kamienieckiej." Po nazwisku księdza proboszcza następowała uwaga:
Bawiono się wesoło. Wypiliśmy antałek starego węgrzyna i beczkę miodu, który piętnaście lat temu sycił kwestarz z Winnicy.
Przeniósłszy się myślą w owe czasy, łatwo sobie wyobrazić, jak witanym było moje przyjście na świat. Stary węgrzyn i piętnastoletni miód rozweseliły umysły. Były toasty i wiwaty. Podnoszono mnie na rękach do góry i krzyczano:
– Niech żyje! niech rośnie! niech będzie szczęśliwy!
Niestety! z tych trzech życzeń sprawdziły się tylko dwa pierwsze. Żyję: dziś właśnie, o godzinie pierwszej, minucie dwudziestej piątej po północy, skończyłem lat pięćdziesiąt – zacząłem, ach! szósty krzyżyk – i czuję w sobie tyle życia, że jeszcze na pięćdziesiąt lat wystarczy. Pięćdziesiąt lat! Przeżyłem je sam z sobą. Czemuż chrzestni moi rodzice wymawiając pierwsze życzenie nie dodali: nie sam?
Drugie życzenie również świetnie dopisało. Wyrosłem na pociechę oka ludzkiego. Jestem dobrze zbudowany, zdrów, silny i przystojny. Nie pochlebiam sobie w rozmowie z własnym sumieniem. Czegóż mi braknie? Co mi kto może zarzucić? – Szpakowaciznę, która mi włosy, faworyty i brodę przyprószyła? Ależ przed dziesięciu laty ani jednego białego nie miałem włoska, a przed dwudziestu byłem młody i hoży, biały i rumiany, a przed dwudziestu pięciu… Ach!
Stryjenka zaręczała, że jestem "śliczny chłopiec".
Chorążyna Weryżyna twierdziła, że jestem "bardzo przystojny mężczyzna".
Sędzina Zarębska utrzymywała, że mam "powierzchowność dystyngowaną".
Oto autorytety kobiece, świadectwa znawczyń, potwierdzające to, co mi mówiło zwierciadło. W dwudziestym piątym roku mego życia byłem ślicznym chłopcem, w trzydziestym przystojnym mężczyzną, w czterdziestym powierzchowność moja była jeszcze dystyngowaną. Pomimo to jakieś fatum nad moim losem ciężyło. Nie byłem szczęśliwy.
Goście mego ojca! nieszczerze wymówionym było ostatnie wasze życzenie: "niech będzie szczęśliwy!"
A posiadałem wszystkie podstawy szczęścia: i majątek, i…
Chciałem powiedzieć: rozum, ale ukąsiłem się w język. Chociaż, czy nie mam prawa powiedzieć o sobie, że mam rozum? Przecież głupi nie jestem. Jest tylu głupszych ode mnie.
Rozum? – Muszę się nad tym wyrazem gruntownie zastanowić. Co to jest rozum? albo raczej – co to jest rozumny człowiek? Rozumnymi nazywają ludzie Naruszewicza, Czackiego, Sniadeckiego, a także marszałka Grabskiego i chorążego Weryhę. Pierwsi, niby mole, wgryźli się w książki i napełnili sobie głowy mnóstwem wiadomości; drudzy, wyjąwszy kalendarza, inne książki tylko z widzenia znają. Rozum przeto jest dwojaki: książkowy i nieksiążkowy, uczony i naturalny.
Ja do tego ostatniego mam pretensją. Do książek miałem wstręt wrodzony i nieprzezwyciężony, który się od najpierwszego we mnie objawiał dzieciństwa, a objawiał w sposób bardzo stanowczy i wyraźny. Nie pamiętam tego, ale nieboszczka matka opowiadała, że kiedy ojciec przywiózł mi pierwszy z Kijowa elementarz, ozdobiony pięknymi obrazkami, jedyny użytek, jaki z tego elementarza zrobiłem, był ten, żem go rzucił w palący się na kominku ogień i ucieszył się żywym płomieniem, jaki z papieru strzelił.
– Pali się, pali! – krzyczałem, w ręce klaszcząc i około kominka podskakując.
– Nie będzie z niego literat – rzekł ojciec.
Od tego czasu, zrobiwszy doświadczenie na elementarzu, powtarzałem je na każdej książce, jaka mi w ręce wpadła. Jarnicki, pierwszy mój nauczyciel, nazywał mnie małym Omarem i świetną wróżył mi przyszłość, do ziszczenia której brakowało tylko biblioteki aleksandryjskiej, bo co się tyczy miejscowej, to ta nie mogła mnie wsławić. Po elementarzu spaliłem matce Złoty Ołtarzyk, ojcu parę kalendarzy berdyczowskich i… było już po bibliotece. Jarnicki swoje książki, z których mnie uczył, chował przede mną.
Jarnicki mnie uczył. Co dziś umiem, umiem od niego i przez niego. Pracował nade mną gorliwie i nauczył mnie czytać, pisać, rachować i wiele innych rzeczy, nad którymi pracował przez lat cztery, a pracował ciężko jak wół.
Ciekawa to była postać ten Jarnicki. Takich postaci już nie ma w naszym społeczeństwie – gdzieś znikły wraz z woźnymi, lirnikami, kupcami zajęczych skórek i wróżbitami. Pamiętam go, jak pierwszy raz zjawił się w Kiełbaskach (takim jest nazwisko dziedzicznej mojej wsi).
Przyszedł piechotą, z torbą na kiju, który na ramieniu dźwigał, i zaprezentował się:
– Jan Jarnicki, profesor do dzieci.
– Co asan umiesz? – zapytał go nieboszczyk ojciec.
– Wszystko, mospanie dobrodzieju.
– Czytać?
– Po polsku i po łacinie, z książek i z pisma.
– Pisać?
– Po polsku i po łacinie, pismem zwykłym i gockim.
– Umiesz robić atrament?
– Umiem: z galasu i bzowych jagód.
– A umiesz waćpan pióra temperować? – zapytała nieboszczka matka.
– Umiem, jejmość dobrodziejko, na cienko, na grubo i na średnio.
– I wzorki do haftów wykalać?
– I to potrafię.
– I formy na baby kleić?
– Perfect, jejmość dobrodziejko.Matka popatrzyła na ojca, ojciec spojrzał na matkę i w ich oczach snadź wzajemne błysnęło porozumienie, bo po wstępnych pytaniach nastąpił bliższy egzamin. Ojciec wezwał Jarnickiego do tak zwanego "pierwszego pokoju", kazał usiąść za stołem i dał mu do przeczytania i przepisania list od sąsiada. Jarnicki przeczytał dość dobrze, chociaż, o ile sobie przypomnieć mogę, bąkając i nie bez jąkania się. Po odczytaniu zabrał się z wielką uroczystością do pisania. Kraciastą chustką do nosa strzepnął pył ze stołu, opatrzył papier, postawił przed sobą kałamarz, opatrzył i poprawił pióro i napisał równo, gładko i wyraźnie. Kiedy skończył, ojciec obejrzał jego pisanie i znalazłszy je bardzo dobrym, zapytał:
– Cóż asan chce rocznie?
– Sto pięćdziesiąt złotych.
– Podejmujesz się nauczyć mego syna czytać, pisać i rachować?
– Po polsku i po łacinie, mospanie dobrodzieju.
– Przy tym pióra temperować, desenie wykalać i formy na baby kleić? – dodała matka.
– Ale pod pewnym warunkiem – odrzekł Jarnicki. – Nie chcę acaństwa dobrodziejstwa oszukiwać. Potrzebuję raz na rok, w miesiącu kwietniu, krew puścić i cztery razy do roku: raz na prima aprilis, drugi raz na Piotra i Pawła, trzeci raz na Michała Archanioła, a czwarty raz na św. Szczepana, upić się.
Ojciec na to się uśmiechnął.
– I uprzedzam acaństwa dobrodziejstwa, że w tych czterech epokach mieć muszę tygodniową rekreacją.
– Koniecznie? – zapytał ojciec.
– Koniecznie. Potrzebnym mi to jest do zdrowia: raz na rok krew puścić i raz na kwartał upić się.
– No, niech i tak będzie – odrzekł ojciec i Jan Jarnicki został moim nauczycielem.
Miałem podówczas lat dziewięć skończonych i nie umiałem jeszcze ani jednej litery alfabetu. Nauczyciel liczyć musiał tyle lat, ile ja dzisiaj; był bowiem już szpakowaty, ale zdrów i krzepki, i w postaci swojej miał coś księżego. Zdawało się, że kształcił się na księdza, lecz jakiś wypadek przerwał mu nauki i rzucił go na drogę błędnego nauczycielstwa. Nosił się zawsze jednakowo: w surducie tabaczkowym, pod szyję zapiętym, niżej kolan sięgającym, i w letnich, ciemnych spodniach. Ten ubiór służył mu zimą i latem, na święto i dzień powszedni, i musiał, zdaje się, być z czegoś nieznoszonego sporządzony, bo nie pamiętam, ażeby go kiedy odnawiał lub poprawiał; zawsze był jednakowy, zawsze czysty i zawsze cały. Garderoba jego składała się z tego, co miał na sobie, z trzech koszul, dwóch par onuczek i sześciu chustek do nosa, do czego dodawszy: pugilares, parę książek, piórnik z kilku piórami i ołówkiem, linię z dziurką i sznureczkiem, kałamarz, scyzoryk i łubkową tabakierkę, będziemy mieli cały inwentarz ruchomości stanowiących majątek mego nauczyciela. Nie godzi się nie powiedzieć, że był to człowiek szczególnej poczciwości i zacności; skromny, cichy, niewymagający i pełniący swój obowiązek sumiennie. Tego po jakimś obieżyświecie, jak go w napadach złego humoru nieboszczka matka nazywała, spodziewać się nie było można. Jednakże tak było. Dość powiedzieć, że nauczył mnie tego, co umiem, i - przyznam się – niemałej dokazał sztuki.
Ojciec nieboszczyk nie był z rodzaju tych ojców, co to nauczycielowi na wstępie do nauki jako godło władzy wręczali kańczug z tymi słowy:
– Bij! bo ci płacę, bij! bo jeżeli dobry, to się nie zepsuje, jeżeli zły, to się poprawi.
Mój ojciec podobnym był w tej mierze do ojca "Panie Kochanku". Może dlatego, że byłem jedynakiem, może dlatego, że owiała go atmosfera dworu Stanisława Augusta, na którym bywał w młodości i nawet tytułował się szambelanem, nie podzielał zdania, że "za jednego bitego dają dziesięciu niebitych", i żałował mojej skóry. Nie wolno było Jarnickiemu mnie bić. Pomimo to jednakże dał sobie ze mną radę. Jak zaczął próbować różnych sposobów, trafił na koniec na taki, który mi dał poznać całe abecadło. Sposób ten był wcale dowcipny, bo oparty na mojej namiętności do palenia papierów. Wystrzygał z papieru litery i dawał mi je do palenia. Paliłem naprzód A, potem B, potem C i tak dalej – aż do końca alfabetu. Następnie wystrzygał cały alfabet i kazał mi wybierać.
– Wybierz K.
Szukałem K, a gdy znalazłem, wołał z gniewem:
– Spal szelmę!
Ja z pewną zawziętością ciskałem K w płomień i szukałem następnej, którą on mi nazwał, litery.
Tym sposobem nauczyłem się abecadła, sylabizowania i stawiania liter na woskowanym papierze, a zawsze przez to, że Jarnicki moje własną namiętność wyzyskać umiał na moje korzyść.
Namiętność palenia książek z czasem się uspokoiła, a pozostał tylko wstręt do nich i dotychczas pojąć nie potrafię, jak ludzie przywiązywać mogą wartość do tych sprzętów, które po odczytaniu są już do niczego. Książki uważam jak cytryny: poty coś warte, póki się soku z nich nie wyciśnie.
Wstrętu tego Jarnicki we mnie nie poskramiał, lecz tylko chował przede mną swoje książki, które czytał i odczytywał bez końca. Co to były za dzieła? Nie wiem. Wyglądały bardzo staro i obszarpanie.
Przypominam sobie pierwsze napisane przeze mnie wyrazy, a przypominam sobie dlatego, żem je parę tysięcy razy przepisał. Był to pleno titulo mój podpis: "Onufry Gerwazy Protazy Prażnicki herbu Półkozic, szambelanic, dziedzic wsi Kiełbaski, jaśnie wielmożnych Jana Kantego, szambelana, i Katarzyny z Łopuchowskich Prażnickich syn i spadkobierca". Podpisywałem się na woskowanym papierze białym atramentem z tartej kredy, zmieszanej z wodą; podpisywałem się w dwóch liniach, w jednej linii, bez linii; podpisywałem się tak długo, aż na koniec rozmiłowałem się we własnym podpisie i pisać się nauczyłem. Było to wyzyskanie na moje korzyść mojej próżności. Bardzo mi się podobał mój herb, mój tytuł, moje dziedzictwo i jaśniewielmożność mego ojca. Dopytywałem się Jarnickiego, czy i ja jestem jaśnie wielmożnym.
– Jesteś waść, jako szambelanic.
Dowiedziawszy się o tym, ex propria diligentia dopisywałem "jaśnie wielmożny" przed moim nazwiskiem.
Do nauczenia mnie rachunków wielce przyczynił się syn naszego arendarza, Żydek w moim wieku, który ze szczególną łatwością z pamięci dodawał, odejmował, mnożył i dzielił.
– Widzisz waść – mawiał Jarnicki – będziesz się wstydził Srula, kiedy ci przyjdzie z nim się o arendę porachować.
Nauczyłem się tedy rachować, ale liczbami całymi. Ułamki proste, dziesiętne i reguła trzech, które znam z nazwiska, nie czepiły się mojej głowy i, doprawdy, do dziś zrozumieć nie mogę, na co by one przydać się miały szlachcicowi trudniącemu się rolnym gospodarstwem. Tyle robiłem układów i transakcyj, sprzedaży i kupna, a nigdy nie miałem potrzeby wdawać się z ułamkami, nigdy nawet, o ile sobie przypominam, nie byłem oszukany, wyjąwszy jednego razu. Sprzedałem drzewo, sążeń po rublu, i zrobiłem z kupcem kontrakt, mocą którego miałem mu kazać wyrąbać i ułożyć trzysta kubicznych sążniowych stosów. Gdy się drzewo zaczęło rąbać, kupiec proponuje mi, ażebym mu, zamiast sążniowych, dwusążniowe, to jest sześciołokciowe w sześcian kazał składać stosy. Przyjąłem tę propozycją i stosownie do niej zmieniłem kontrakt podwajając cenę stosów. Wziąłem po dwa ruble za dwusążniowy kubiczny stos, a powinienem był wziąć po ośm, czyli innymi słowy, zamiast po rublu, sprzedałem sążeń drzewa po pięćdziesiąt groszy. No, ale któż by się na moim miejscu w ten sposób nie oszukał? Już drugi raz podobna sztuka się nie uda.
Tego wypadku nie przewidział Jarnicki. Nie mam mu tego za złe; bo gdzież jest człowiek wszystkowiedzący?! A może i on – gdyby był, jak ja, zaskoczony znienacka – byłby się dał na sążniach okpić. Zresztą, może i nie miał czasu obznajomić mnie z tymi szczegółami matematyki. Uczył mnie przez lat cztery bardzo pilnie, bardzo regularnie i sumiennie pełnił obowiązki, jakie wziął na siebie, rozłożywszy czas na kwartały, oddzielone jeden od drugiego tygodniami, w których znikał.
Żaden zegarek nie może iść regularniej, jak szło życie Jarnickiego. Wstawał zimą i latem o czwartej, szedł spać o dziewiątej, wstawszy i idąc spać odmawiał pacierz na klęczkach, pijał mleko i wodę, jadał mało i co mu dali, codziennie się golił i jednej chwili nie popróżnował: jeżeli mnie nie uczył, to coś strugał, kleił albo też w ogrodzie kopał, sadził, podlewał, szczepił. Nie przypominam sobie, ażebym kiedy widział uśmiech na jego ustach. Usta miał zawsze ścięte, milczące, na zapytania odpowiadał krótko.
W dziewięciu leciech mego życia rozpoczęła się moja domowa edukacja, w trzynastu się skończyła, a rozpoczęła szkolna. Zanim jednakże o tej ostatniej napiszę, opowiedzieć pierwej muszę niektóre szczegóły o Jarnickim, który długo był w Kiełbaskach postacią zagadkową. Nikt nie wiedział, co on za jeden, skąd się wziął, jaka była jego przeszłość. W okolicy nikt go nie znał i on nie znał nikogo, a taka była powaga w jego zachowaniu się, że trzeba było pewnej śmiałości, ażeby go się o przeszłość zapytać.
Na tę śmiałość zdobyła się kilkakrotnie moja matka, lecz nic nie wskórała. Jarnicki albo nie odpowiadał, albo jeżeli odpowiedział, to w taki sposób, że odpadała ochota powtórzenia zapytania.
– Czy jejmość dobrodziejka lęka się, ażebym jej nie okradł?
– O, nie, panie Jarnicki.
– Jeżeli nie – podchwytywał – to nie ma o czym gadać. Raz wyrwała się mu taka odpowiedź:
– Moje życie jest procesem pomiędzy mną a Bogiem. Odpowiedź ta zaciekawiła i matkę moję, i ojca, i całe sąsiedztwo, wywołując mnóstwo domysłów, które skończyły się na tym, że pogadano i gadać przestano.
Z powodu czteroletniego pobytu Jarnicki stał się już w Kiełbaskach potrzebnym. Zdawało się, że i dla niego Kiełbaski stały się potrzebnymi, że się zżył z ich życiem, że wrósł w naszą rodzinę, że świat dla niego zaczynał się i kończył w Kiełbaskach, które opuszczał wprawdzie cztery razy do roku, ale nie na długo i nie odchodził daleko. Wyprawy jego miały za cel karczmę na Szpakowym Trakcie, należącą do mego ojca. Tam się udawał, bawił tydzień i wracał taki, jaki wyszedł: cichy, skromny, milczący, pijący mleko i wodę, i znów zasiadał ze mną do nauki, do której umiał mnie wciągnąć i przyzwyczaić. Jakież tedy było zdumienie nas wszystkich, gdy razu pewnego poszedł i nie wrócił. Upłynęło tygodni dwa, trzy, cztery, Jarnickiego nie było. Ojciec kazał o niego rozpytywać się po jarmarkach i karczmach, posyłał nawet umyślnych w różne strony: wszystko było daremnie. W kilka lat dopiero po śmierci moich rodziców zjawił się w Kiełbaskach niespodzianie, ale na krótko.II
Przybiega razu pewnego arendarz z karczmy na Szpakowym Trakcie, zadyszany, przestraszony, i woła:
– Jest!… uf!… jest!… – i sapał.
– Kto jest? – zapytałem zdziwiony. Żyd sapał, ocierał pot z czoła, gładził brodę.
– Nu… ten… ten…
– Któż taki?
– Alboż ja wiem, kto wun taki? Ach! ten, co to jego jaśnie wielmożny szambelan kazał szukać na wszystkie strony.
Nie mogłem się domyślić. Kilka lat upłynęło od śmierci mego ojca, a kilkanaście od wyjścia Jarnickiego z Kiełbasek.
– Ten, co upijał się w mojej karczmie.
– Mój kochany – rzekłem – czy to jeden w twojej karczmie się upija?
– Taże tak – odparł Żyd – upija się, Bogu dzięki, niejeden, ale za tego (zamiast "o tym") jaśnie wielmożny pan wie lepiej jak za kogo innego, bo wun był u jaśnie wielmożnego pana dyrektorem.
Ten ostatni wyraz rozwiązał zagadkę, która poczęła już mnie intrygować.
– Jarnicki? – zapytałem.
– Ny, może wun i Jarnicki. Ja nigdy tego nazwiska nie słyszał. Wiem tylko, że dyrektor, co był przy jaśnie wielmożnym panu, kiedy jaśnie wielmożny pan był jeszcze paniczem, przychodził do mnie raz na trzy miesiące i pił przez cały tydzień.
– To on! – zawołałem uradowany. – Skądże się on wziął?
– Ja tego nie wiem. Ja się przestraszył, jak go zobaczył. Ja się jego nie spodziewał. Nikogo nie było w szynkowej izbie, ja sobie chodzę i myślę, aż tu, jakby się urodził, siedzi ktoś za stołem i rękami się podparł. Patrzę, a to wun. Ja się bardzo zdziwił, kłaniam się, a wun nic, pytam, a wun nic, aż jak nie stuknie kułakiem o stół i jak nie krzyknie; "Żydzie, wódki!" i jak nie zgrzytnie zębami, to mi aż w piętach postygło, uf!
– No, cóż dalej? – zapytałem widząc, że Żyd zająknął się.
– Co dalej? a, ot co dalej. Postawiłem przed nim kwartę wódki, a wun ją duszkiem wypił.
– Całą kwartę? od razu?
– Af meine munes! Całą kwartę, od razu. Wypił i jak nie krzyknie: "Żydzie, wódki!" I popatrzył się na mnie, a w oczach jego widziałem same białki. Jeszcze na mnie żaden człowiek tak nie patrzał.
– No i cóż?
– Ano, postawiłem przed nim drugą kwartę, a wun ją duszkiem wypił i krzyknął; "Żydzie, wódki!"
– Dałeś mu trzecią kwartę?
– Ale gdzie tam, zamknąłem szynkwas i uciekłem do jaśnie wielmożnego pana, uciekła i moja żona, uciekły i moje bachury.
– Zostawiłeś karczmę pustką?
– Został tam stróż, a i moja Ruchla zagląda z daleka.
– Tak cię przestraszył człowiek, co dwie kwarty wódki wypił?
– Nie to mnie przestraszyło, ale to, że jakoś nie po ludzku patrzał. Ja tyle ludzi widział, i jakich ludzi! Moja karczma na trakcie, na Szpakowym. Przechodzi tamtędy wsilaka wsilaczyna i pije, i śpiewa, i posudę tłucze, i łaje się, i bije, ale nie widziałem, ażeby żywy człowiek tak patrzał jak ten Jarnicki.
– Czegóż więc chcesz?
– Ny – odparł Żyd z niskim ukłonem – ja przyszedł do jaśnie wielmożnego pana, ażeby jaśnie wielmożnego pana prosić, ażeby jaśnie wielmożny pan kazali go zabrać z karczmy… Ja nie wiem, co to jest, ale ja się go strasznie boję… wun jakiś niesamowity.
– Jak się wytrzeźwi, to będzie spokojny.
– I mnie się tak zdawało, kiedy przed nim pierwszą kwartę stawiałem; bo ja go znam bardzo dobrze. Dawniej, bywało, pił kieliszkiem, powoli, a jak się upił, to kładł się na ławce, wyspał się, wytrzeźwił i znów pił. Pił, ale był spokojny… i dzieci lubił… Moje bachury licho wie co z nim wyrabiały, a wun się do nich uśmiechał. Tylko się czasem rozgniewał, czasem, kiedy wypiwszy kilka kieliszków oparł się łokciami na stole i głowę w dłonie schował, i jeżeli go wtenczas dzieci obsiadły, wun stuknął nogą, krzyknął: "Precz! patrzę na nią!" – i dzieci uciekały. Ale jak to minęło, znów szły do niego i pytały: "A na kogo to waćpan patrzysz?" – a on im odpowiadał: "Na nią, na anioła, co ma srebrne pióra." A dzieci jeszcze na to: "Głupiś waćpan, waćpan pijany." A wun się nie gniewał, nu, a teraz, uf!
I kłaniając się nisko, dodał:
– Niech go jaśnie wielmożny pan każą zabrać z karczmy.
To, co mi arendarz opowiedział, trąciło jakąś awanturą romansową, której ofiarą padł mój nauczyciel. Posłałem więc bryczkę i dwóch ludzi i kazałem przywieźć Jarnickiego, przypuszczając, że po wypiciu dwóch kwart wódki musi jak drewniany kloc pod szynkowym spoczywać stołem. Jakież było zdziwienie moje, kiedy po upływie niespełna godziny bryczka powróciła bez Jarnickiego, a jeden ze służących miał twarz krwią oblaną.
– Co to się stało? – zapytałem zdziwiony.
– A nic, jaśnie wielmożny panie – odpowiedział mi jeden z wysłanych – to diabeł nie człowiek.
– Możeście mu przykrość jaką zrobili?
– Któż by mu tam chciał przykrość robić? Powiedziałem mu: "Jaśnie wielmożny pan szambelanic prosi do dworu." A on na to: "Jeżeli szambelanic ma do mnie interes, to niech tu przyjdzie; ja do niego żadnego nie mam interesu." "Ależ – powtórzyłem – jaśnie wielmożny pan bardzo prosi." On na to krzyknął: "Precz! nie przeszkadzajcie mi!" Tu zerwał się zza stołu i jak mnie trzasnął kułakiem między oczy, aż mnie zamroczyło, i oto krew się polała. A rękę taką ma ciężką, jak żelazna. Zdawało mi się, że mnie bezmianem między oczy zamalował.
– No?
– Nie było co z nim robić. Zabraliśmy się, taj przyjechali na powrót.
Rzeczywiście, po takim traktamencie służący moi nie mieli co lepszego do roboty, jak powrócić; nie mogłem się przeto na nich gniewać. Pomyślawszy przez chwilkę, wziąłem z sobą czterech ludzi i sam do karczmy na trakcie pojechałem; przez wspomnienie bowiem na to, że ten człowiek był niegdyś moim nauczycielem, przez wzgląd na to, że liczyć już musiał blisko siedmdziesiąt lat wieku, nie chciałem pozwolić, ażeby poniewierał się po świecie, umarł gdzieś pod płotem i został pochowany na rozstajnej drodze.
Koło karczmy zastałem kilku ludzi, którzy przez okna i drzwi do szynkowej izby zaglądali nie śmiać wejść do środka. Arendarz, arendarzowa i cała ich, składająca się z kilkunastu osób, rodzina stali opodal, mając pobliski las w odwodzie jako miejsce bezpiecznego schronienia. Powiem prawdę, że takie stawienie się ludzi względem pojedynczego, bezbronnego i wiekiem obciążonego człowieka przejęło mnie pewną trwogą i żałowałem już, żem przyjechał. Lecz ambicja dodała mi odwagi.
– A co tam? – zapytałem zaglądających.
Pokłonili mi się z uszanowaniem, a jeden odpowiedział:
– N i c z o h o: s y d y t' z a s t o ł o m, r e w e, t a s t o h n e. (Nic: siedzi za stołem, ryczy i stęka.)
Z wnętrza karczmy wydobywało się głuche stękanie.
Wszedłem.
Jarnicki siedział oparty o stół łokciami, a twarz miał rękami zakrytą. Głowa jego była mocno siwa, ale gęstym, chociaż krótko przystrzyżonym pokryta włosem. Gdym wszedł, ani się ruszył.
– Panie Jarnicki – rzekłem.
– Ha! – była odpowiedź, której towarzyszyło konwulsyjne jakieś całym ciałem wstrząśnienie, jakby się z głębokiego obudził snu.
– Kto mnie woła? Czego ode mnie chcesz?
– Czy mnie pan nie poznajesz? – zapytałem najłagodniejszym, na jaki zdobyć się mogłem, głosem.
Na to zapytanie podniósł głowę, spojrzał mi groźnie w oczy i odrzekł:
– Nie.
– Przecież jestem twoim uczniem. Byłeś moim nauczycielem.
– Uczniem? Nauczycielem? Ty uczniem, a ja nauczycielem? Hm.
I wzniósł oczy do góry, jakby dla zebrania wspomnień.
– Nazywam się Onufry Prażnicki.
– Prażnicki? Być może. Czegóż ja wasana uczył?
– Czytać, pisać, rachować.
– Więcej niczego?
– A niczego.
Na tę odpowiedź Jarnicki odetchnął z głębi piersi i głowę zwiesił.
Z oczu jego przeglądała gorączka, spotęgowana wyziewami wódki, które mu już mózg obwiały. Patrzał na mnie nie ciężkim wzrokiem pijaków, ale jakimś błędnym i niby pomieszanym. Patrzał przez chwilę i głucho rzekł:
– Jestem słaby. Godzina moja się zbliża. Proces się kończy. Potrzebuję spokoju.
– Jeżeli potrzebujesz, pan spokoju – powiedziałem – to nie znajdziesz go w karczmie.
– A nie – podchwycił żywo i dodał: – Potrzebuję grobu.
– Potrzebujesz przyjaznej dłoni, która by cię pielęgnowała i… grób oddaliła.
– Grób oddaliła? – zapytał z pewnym rodzajem zdziwienia.
– Jedź pan do mnie, do swego dawnego ucznia.
Usłyszawszy te wyrazy Jarnicki się uśmiechnął i usiłował wstać. Lecz widocznie siły go opuściły. Spróbował raz i drugi i ręką machnął na znak, że z tego nic nie będzie. Zawołałem na służących. Ci mu pomogli, wywlekli go zza stołu i zanieśli na bryczkę. Dziwiłem się, jak człowiek do tego stopnia niemocny mógł tak silnie uderzyć służącego, którego poprzednio po niego posłałem. Ta siła była snadź blaskiem dogorywającej lampy, przed skonaniem najżywsze roztaczającej światło.
Bryczka posuwała się noga za nogą. Jarnicki był spokojny, tylko kiedy niekiedy z piersi jego wydobywało się głuche stęknięcie. Kiedyśmy przyjechali, trzeba go było znieść na rękach. Kazałem przygotować wygodne posłanie i rozebrać chorego czy pijanego, bo dokładnie poznać nie mogłem, co mu bardziej cięży: gorączka czy wódka. Kiedy z niego ściągano ten sam tabaczkowy surdut, w którym postać jego żyła w moich dziecinnych wspomnieniach, nagle niby ozdrowiał i krzyknął:
– Pugilares!
Wydostał związany na krzyż czarną wstążeczką, ten sam, co przed kilkunastu laty widziałem u niego, pugilares i wsunął go głęboko pod poduszkę. Pozwolił się rozebrać, położył się i zasnął.
Cała ta awantura mocno mnie zaintrygowała. W samej sobie była ona po prostu awanturą karczemną, ale poza nią ukrywała się jakaś tajemnica, może śmieszna, może straszna, a w każdym razie ciekawa. Ciekawość mnie opanowała i na wskroś całe moje jestestwo przeniknęła. Przyznaję się do tego. Ludzie potępiają ciekawość – potępiają ją do tego stopnia, że powiadają, iż ona jest pierwszym gradusem do piekła; wystrzegają się jej i wstydzą, choć bardziej się wstydzą, niż wystrzegają, bo własne moje postrzeżenia do tego przyprowadzają mnie wniosku, że każdy śmiertelnik stoi na tym pierwszym gradusie obiema nogami; każdy grzeszy ciekawością, jeżeli nie czynnie, to w myślach, w intencjach; każdy, widząc przed sobą tajemnicę, mimo woli pragnie uchylić zasłonę i zajrzeć za nią. I ja, grzeszny człowiek, nie mam pretensji być lepszym od drugich. Jeżeli z tego pierwszego gradusa mam się dostać do piekła, to pocieszam się tym, że mi na towarzystwie nie zabraknie. Pójdę tam razem ze wszystkimi. Ciekawość, według mego przekonania, jest grzechem, który (jeżeli na sądzie ostatecznym bezwzględna panować będzie surowość) wyludni niebo ze szczętem. Ciekawość moja co do Jarnickiego ześrodkowała się na pugilaresie. Pugilares wydał mi się kluczem do rozwiązania zagadki, której rozwiązanie innym sposobem – przez wzgląd na milczenie, jakim się otaczał Jarnicki – uważałem za trudne, ba, niepodobne. "Jak się wytrzeźwi i wyprzytomnieje – myślałem sobie w duchu – będzie mi dawał odpowiedzi takie, jakie niegdyś dawał memu ojcu i mojej matce. Na próżno będę się go rozpytywał." I gorące pragnienie szeptało mi do ucha:
"Ten pugilares musi zawierać w sobie coś nadzwyczajnie ciekawego: jakieś dokumenta, jakieś listy."
Wyraz "listy" wywołał w moim organizmie wstrząśnienie, podobne do tego, jakie wywołuje raptowny a niespodziany huk.
"Listy? cudze listy czytać?"
Ogarnął mnie i strach, i wstyd, i pomiędzy strachem i wstydem z jednej a ciekawością z drugiej strony zawiązała się walka, zapalczywa sprzeczka, której polem były moje własne myśli. Ciekawość pchała gwałtem rękę pod poduszkę – pchała i, niestety! przemogła. Wsunąłem rękę i wyciągnąłem pugilares.
Jarnicki spał twardo, głęboko.
Spoglądałem na niego i na pugilares. On był blady, miał usta wpółotwarte i oczy mocno ściśnięte, oddychał spokojnie. Pugilares był zatłuszczony, stary i starannie czarną wstążeczką związany w taki sposób, że do rozwiązania potrzeba było użyć nie tylko paznokci, ale i zębów. Myśląc o rozwiązaniu, zdawało mi się, jakbym popełnić miał zbrodnię morderstwa na bezbronnym i nie przygotowanym na to człowieku albo przynajmniej jakbym miał Jarnickiego okraść. I opanował mnie naraz taki wstyd i strach, że ciekawość ustąpiła. Zabrakło mi odwagi. Wsunąłem pugilares pod poduszkę, wyszedłem, kazałem sobie osiodłać konia i pojechałem w pole zaleciwszy, ażeby nie przeszkadzano śpiącemu. W polu strach i wstyd ścigały mnie w postaci harpij sumienia. Błądziłem długo bez celu, kłusowałem, puszczałem się w przegony ze stepowymi naszymi wiatrami, kroczyłem stępem, i kilku potrzebowałem godzin na uspokojenie głosu wewnętrznego, który mi szeptał w duszy: "Ciekawcze! złodzieju! rozbójniku!"
W końcu jednakże wyjeździłem sobie spokój, powróciłem i udałem się do łóżka mego gościa. Jarnicki już nie spał. Oczy miał wlepione w sufit i ani spojrzał na mnie. Podszedłem po cichu do łóżka.
– Panie Jarnicki – przemówiłem – jak się pan czujesz?
Zwrócił na mnie oczy i pokiwał głową.
– Jak się pan czujesz?- powtórzyłem zapytanie.
– Ot – odpowiedział – ni źle, ni dobrze.
– Przecie…
Zamiast odpowiedzi, westchnął głęboko.
– Nie potrzebujesz pan czego? może doktora?
– Cóż mi doktor pomoże? Duszy nie uleczy ani ciała, które przecie raz musi się w proch rozsypać.
– Może ułagodzić cierpienia.
– O cierpieniach też mówię mówiąc o leczeniu. I znów westchnął, a tak głęboko, że mi się go serdecznie żal zrobiło, bo przeczułem, że westchnienie to pochodziło z bolejącej duszy.
Chciałem mu wyrazić spółczucie, jakim byłem na wskroś przejęty, i przemyśliwałem, w jaki by to się dało najdelikatniejszy uczynić sposób, lecz Jarnicki mnie uprzedził.
– Gdzie jestem? – zapytał.
– W Kiełbaskach – odrzekłem.
– A, w Kiełbaskach – wymówił powoli i począł ręką trzeć czoło, które się sfałdowało w zmarszczki i na którym dostrzegłem ślad starej blizny, nie znanej mi ze wspomnień o Jarnickim.
– W Kiełbaskach? – powtórzył przypominając sobie; i mówiąc sam do siebie, dodał:
– Zdaje mi się, że kiedyś, bardzo dawno, byłem w Kiełbaskach, bardzo dawno, w czasach mojej młodości.
– O - podchwyciłem – nie byłeś pan już młodym, miałeś już siwe włosy.
– To nic – odparł z uśmiechem. – Starość nie od włosów zależy. Byłem dwa razy młody.
Postarzałem się i znów odmłodniałem.
I po chwili milczenia zapytał:
– Jestem więc w Kiełbaskach?
– W domu przyjaciela.
Na ten wyraz obrzucił mnie wzrokiem od stóp do głowy i długo trzymał na mnie oczy, jakby chciał nimi w głąb mojej duszy przeniknąć i tam o prawdzie wymówionego przeze mnie wyrazu się przekonać. Potem ironicznie się uśmiechnął i głową z wyrazem powątpiewania pokiwał. W końcu ręką machnął i rzekł:
– Et…
Bacznie śledziłem wymowę jego oczu i twarzy. Dawniej, o ile wspomnieniami moimi sięgnąć mogłem, oczy jego i twarz były nieme, nie wyrażały żadnych wzruszeń. Zaszła więc z tym człowiekiem wielka zmiana. Fizjonomia jego stała się ruchliwa jak powierzchnia wody: kiedy spokojna, ale za najmniejszym dmuchnięciem wietrzyka marszcząca się i wewnętrznym grająca wzruszeniem. Za wymówieniem na przykład przeze mnie wyrazu "przyjaciel" nie rzekł ani jednego słówka, a pomimo to wypowiedział wszystko, co o tym słówku myślał. Nie wierzył w przyjaźń. Starałem się tę jego niewiarę jeżeli nie rozpędzić, to przynajmniej zmniejszyć. I tak mówiłem:
– Nie wierzysz pan w przyjaźń, to uwierzyć powinieneś w życzliwość i spółczucie.
Względem pana nie powoduje mną żaden interes i jeżeli chcę być panu w czym pomocnym, to jedynie dlatego, że czuję do pana jakiś sympatyczny pociąg, pochodzący zapewne stąd, że zajmujesz szerokie w dziecinnych moich wspomnieniach miejsce. Ten pociąg nie idzie tak daleko, ażebym za pana poświęcić się miał na śmierć, ale… Nie mogłem dalej mówić. Przy wyrazie "śmierć" Jarnicki się zerwał, usiadł na łóżku, założył nogę na nogę, splótł dłonie na kolanie i wlepił zrazu we mnie wzrok dziwnie surowy, a potem spazmatycznym wybuchnął śmiechem.
Zmieszałem się.
Śmiech ten jednakże nie potrwał długo. Po kilku gwałtownych wybuchach ustał nagle. Jarnicki zwalił się na łóżko, przez chwilę ciężko, niby po wielkim oddychał zmęczeniu, aż powoli się uspokoił. Jeszcze chwila i zaczął mówić:
– Nie masz dla mnie przyjaźni, tylko sympatyczny pociąg. Jaki ja głupi, choć stary. Goniłem po świecie za różnymi rzeczami, a między innymi i za przyjaźnią. Za przyjaźnią, bo potrzebowałem, potrzebowałem…
Tu się zająknął i z przyciskiem skończył:
– Potrzebowałem wygadać się! Milczałem tak długo przed wszystkimi, och! milczałem i było mi ciężko tu i tu. Przyłożył rękę kolejno do piersi i do czoła.