Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki. Tom 2, 1862-1870 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki. Tom 2, 1862-1870 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 617 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­BYT W ŻY­TO­MIE­RZU. PRZE­PRA­WA PRZEZ BE­RE­ZY­NĘ. PRZY­JĘ­CIE W MIŃ­SKU. NO­WO­GRÓ­DEK. WIL­NO. A. E. ODY­NIEC. WSPO­MNIE­NIE O KON­DRA­TO­WI­CZU.

Opu­ści­łem Ki­jów, uspo­ko­jo­ny co do dal­sze­go cią­gu mej wy­pra­wy. Wy­sze­dłem z ko­rzy­ścią z tej utarcz­ki z wła­dza­mi ro­syj­skie­mi, nie da­jąc im nad sobą prze­wa­gi, i uprzej­mość księ­cia Wa­sil­czy­ko­wa po­zwa­la­ła mi są­dzić, że czas ja­kiś nie będą się one mną zaj­mo­wa­ły. Wkrót­ce jed­nak upew­ni­łem się, iż po­li­cja nig­dy mię nie spusz­cza­ła z oka, ale ta dro­ga, co do któ­rej oba­wia­łem się, czy nie bę­dzie mi za­mknię­ta na sa­mym po­cząt­ku, otwo­rzy­ła się sze­ro­ko przede mną. To też z lek­kiem ser­cem prze­bie­głem prze­strzeń, dzie­lą­cą mnie od Ży­to­mie­rza, i pierw­szą wi­zy­tę zło­ży­łem tam Apol­lo­wi Ko­rze­niow­skie­mu, szwa­gro­wi Ta­de­usza Bo­brow­skie­go. Po­eta ten, po mi­strzow­sku wła­da­ją­cy wier­szem, go­rą­cy pa­tr­jo­ta, na­le­żał do tej gru­py lu­dzi wy­bit­nie uzdol­nio­nych, któ­rych prze­śla­do­wa­nia ro­syj­skie zła­ma­ły, za­nim mo­gli się roz­wi­nąć. Lu­bił po­wta­rzać, że bę­dzie pi­sał je­dy­nie wów­czas, gdy nie wol­no mu bę­dzie dzia­łać. W paź­dzier­ni­ku 1861 r. wy­wie­zio­no go na Sy­bir i po­zwo­lo­no wró­cić, gdy le­ka­rze stwier­dzi­li, że po­zo­sta­ło mu już nie wie­le dni ży­cia. Żona jego, ko­bie­ta rzad­kiej dys­tynk­cji i peł­na po­świę­ce­nia, ugię­ła się pod cio­sa­mi mo­ral­ne­mi i cier­pie­niem fi­zycz­nem prze­śla­do­wań, prze­ciw niej i jej mę­żo­wi wy­mie­rzo­nych. Naj­strasz­liw­sze roz­cza­ro­wa­nie cze­ka­ło całe to spo­łe­czeń­stwo, któ­re po­zna­łem w peł­ni ener­gji i na­dziei, i któ­re­go jed­ną część po­chło­nę­ło po­wsta­nie 63 w, dru­gą zaś Sy­ber­ja. Mało może ta­kich, któ­rzy wy­szli zdro­wo i cało z tych strasz­li­wych cier­pień. Gdy wró­ci­łem do Pa­ry­ża i prze­glą­da­łem al­bu­my, ofia­ro­wa­ne rai w Ki­jo­wie, Ży­to­mie­rzu, No­wo­gród­ku i Wil­nie, do­zna­wa­łem tego ści­ska­nia w ser­cu, ja­kie się od­czu­wa przy od­szu­ki­wa­niu na cmen­ta­rzu na­grob­ków przy­ja­ciół, któ­rzy tam spo­czy­wa­ją. Trze­ba było jesz­cze tych ofiar, żeby od­ku­pić Pol­skę, i żeby prze­bra­ła się mia­ra zbrod­ni. Frag­men­ty po­ezyj Apol­la Ko­rze­niow­skie­go świad­czą o tem, cze­go moż­na się było od nie­go spo­dzie­wać. Ro­sja za­mę­czy­ła mnó­stwo uzdol­nio­nych lu­dzi, któ­rych w ten spo­sób zmu­si­ła do mil­cze­nia; do­rzu­ci­li oni swe ofia­ry do tych, któ­re skła­da­no na oł­ta­rzu oj­czy­zny; ofia­ry te nie­ma­ło ją też kosz­to­wa­ły. Syn Ko­rze­niow­skie­go, Jo­seph Con­rad, zdo­był so­bie za­szczyt­ne miej­sce w li­te­ra­tu­rze an­giel­skiej.

Moje spo­tka­nie z jego oj­cem było za­baw­ną sce­ną z ko­me­dji. Są­dzi­łem, że mię ser­decz­nie po­wi­ta, tym­cza­sem on wy­da­wał się za­smu­co­ny na mój wi­dok. Wziął mnie pod ra­mię i szyb­ko po­cią­gnął do naj­bar­dziej od­da­lo­ne­go po­ko­ju, i tam za­wią­za­ła się mię­dzy nami na­stę­pu­ją­ca roz­mo­wa: "Gdzie się pan za­trzy­mał?" "W ho­te­lu". "Co za nie­ostroż­ność! A pod ja­kiem na­zwi­skiem?" "Pod swo­jem." "To bar­dzo źle! Trze­ba szyb­ko za­brać rze­czy. Po­wie­rzę pana jed­ne­mu żyd­ko­wi, pew­ne­mu i bar­dzo spryt­ne­mu. Ile pan ma pie­nię­dzy?" "Skąd te wszyst­kie oba­wy i te wszyst­kie py­ta­nia?" "Wy­da­no roz­kaz aresz­to­wa­nia pana; tra­fi­li na pań­ski ślad. Musi pan przejść gra­ni­ce bez chwi­li zwło­ki. Pe­wien emi­sar­jusz z uni­wer­sy­te­tu ki­jow­skie­go uprze­dził nas, że­by­śmy czu­wa­li nad pań­skiem bez­pie­czeń­stwem. Co za nie­szczę­ście, że wi­dzia­no pana w ho­te­lu! Izwosz­czyk, któ­ry tu pana przy­wiózł, może zdra­dzić. Bę­dzie­my się sta­ra­li na­pra­wić te błę­dy". Wszyst­ko to wy­szep­tał pół­gło­sem. Do­pie­ro wte­dy zro­zu­mia­łem qni pro quo, któ­re­go by­łem przed­mio­tem, i cała spra­wa się wy­ja­śni­ła. Mó­wi­łem po­przed­nio, że stu­den­ci, na wia­do­mość o gro­żą­cem mi nie­bez­pie­czeń­stwie, sta­ra­li się uczy­nić wszyst­ko, żeby mi o niem do­nieść. Gdy mię uwol­nio­no, nikt nie po­my­ślał o za­wia­do­mie­niu osób, któ­re już uprze­dzo­no, iż na­le­ży mi co­prę­dzej za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo, że wszel­kie oba­wy mi­nę­ły. Nie otrzy­maw­szy in­ne­go roz­po­rzą­dze­nia, Ko­rze­niow­ski drżał z oba­wy o mnie. Po wy­ja­śnie­niu spra­wy śmiał się z omył­ki i za­czął py­tać o moje pla­ny. Roz­ma­wia­li­śmy o nich z kwa­drans, gdy przy­szedł je­den z jego przy­ja­ciół, Jan Pru­si­now­ski*), uta­len­to­wa­ny po­eta i ce­nio­ny kry­tyk. Mo­niusz­ko do­ro­bił mu­zy­kę do jego ślicz­nych wier­szy. W Ży­to­mie­rzu w jego sa­lo­nie od­by­wa­ły się ze­bra­nia li­te­rac­kie i po­sie­dze­nia klu­bu po­li­tycz­ne­go; jaw­nie mó­wio­no o li­te­ra­tu­rze, a w ści­słem kół­ku o po­li­ty­ce. Pru­si­now­ski tak na­le­gał, że chce mnie mieć u sie­bie, iż przy­ją­łem jego ser­decz­ne za­pro­sze­nie.

Po­byt w Ży­to­mie­rzu był dla mnie praw­dzi­wą ra­do­ścią. W Ki­jo­wie wi­dy­wa­łem tyl­ko za­moż­nych oby­wa­te­li u Hor­wat­ta, a stu­den­tów u Fran­cisz­ka Mic­kie­wi­cza; tu­taj wszyst­kie od­cie­nie pol­skiej opin­ji pu­blicz­nej mia­ły swych przed­sta­wi­cie­li, roz­trzą­sa­ją­cych go­rącz­ko­wo waż­ne kwe­stje dnia, i te roz­trzą­sa­nia wiel­ce się róż­ni­ły od spo­rów na­szej emi­gra­cji w Pa­ry­żu. Emi­gra­cja roz­pra­sza­ła się w dys­ku­sjach teo­re­tycz­nych; od 1831 r. two­rzo­no tam nowe pro­gra­my. W Ży­to­mie­rzu cho­dzi­ło o za­sto­so­wa­nie w od­po­wied­niej chwi­li każ­de­go pro­jek­tu, in­a­czej gro­zi­ło na­tych­mia­sto­we nie­bez­pie­czeń­stwo. Jak po­stę­po­wać z Ro­sją: uży­wać pod­stę­pu, zwal­czać ją, czy też z nią po­li­ty­ko­wać – oto była bo­le­sna za­gad­ka, któ­rą na­ród mu­siał roz­strzy­gnąć, pod karą naj­strasz­liw­szych skut­ków. Bia­li byli w mniej­szo­ści. Par­tja po­stę­po­wa dzie­li­ła się na dwie gru­py: jed­ni, wier­ni tra­dy­cji na­ro­do­wej, szu­ka­li współ­dzia­ła­nia we wszyst­kich -

*) Pru­si­now­ski wy­dał w r. 1856 tom po­ezyj i zbiór klechd lu­do­wych.

war­stwach, dru­dzy li­czy­li tyl­ko na wło­ścian. W 1789 r. Siey­es ogło­sił słyn­ne dzie­ło: Qu­est-ce que le Tiers-Etat? Tout. – Qu'est-ce qu'il a été ju­squ'a présent dans l'or­dre po­li­ti­que? Rien. – Que de­man­de-t-il a de­ve­nir? Qu­elqu­echo­se. Przy­ja­cie­le ludu żą­da­li dla nie­go wię­cej, niż Si­éy­és dla miesz­czań­stwa: utrzy­my­wa­li, że chłop jest wszyst­kiem, z zu­peł­nem po­mi­nię­ciem szlach­ty i miesz­czań­stwa. Są­dzi­li, że zjed­na­ją so­bie chło­pów, ubie­ra­jąc się, jak oni, i obie­cu­jąc im zie­mię, nie prze­wi­du­jąc, że prze­li­cy­tu­je ich w tem rząd ro­syj­ski, po­nie­waż ła­twiej mu było, niż im, urze­czy­wist­nić swe pro­jek­ty. Miesz­czań­stwo fran­cu­skie w roku 1789 mia­ło wię­cej zdol­no­ści i cnót, niż szlach­ta, któ­rą po­sta­no­wi­ło za­stą­pić. Chłop pol­ski był ciem­ny. Co wię­cej, błęd­ne jest mnie­ma­nie, że chłop da się je­dy­nie uwieść ko­rzy­ściom ma­ter­jal­nym. Masy po­rwać może tyl­ko wyż­sza idea; kil­ku z tych przy­ja­ciół ludu, pew­nych, że zdo­by­li jego za­ufa­nie, zo­sta­ło za­mor­do­wa­nych przez wło­ścian, po­nie­waż Ro­sja­nom nie­trud­no było zwró­cić chło­pów prze­ciw ich wła­snym obroń­com. Inni zo­sta­li agen­ta­mi ru­sy­fi­ka­tor­ski­mi, ban­kie­ra­mi, lub hra­bia­mi rzym­ski­mi. Nikt w 1861 roku nie wy­obra­żał so­bie tych dziw­nych zmian, po­dob­nie jak nikt nie przy­pusz­czał, że daw­ni człon­ko­wie Kon­wen­tu umrą jako se­na­to­ro­wie pierw­sze­go ce­sar­stwa lub pre­fek­ci Lu­dwi­ka Fi­li­pa. Dys­ku­sje obu par­tyj były za­żar­te. Le­onard So­wiń­ski, wy­wie­zio­ny po­tem na Sy­bir, gdzie w wód­ce uto­pił swój ból i pięk­ny ta­lent, ob­da­rzo­ny pięk­nym gło­sem, in­to­no­wał pieśń: "O cześć wam, pa­no­wie ma­gna­ci". Umiar­ko­wa­ni za­rzu­ca­li swym prze­ciw­ni­kom nie­do­sta­tecz­ne przy­go­to­wa­nie. "Mia­sto jest go­to­we, po­wta­rza­li, wieś do­pie­ro za wie­le lat bę­dzie go­to­wa". Opo­wia­da­no, że za­nim pro­pa­gan­da pol­ska osią­gnie w zu­peł­no­ści cel, Ro­sja cof­nąć może swe ustęp­stwa. Mło­dzież zaś koń­czy­ła ar­gu­men­tem, któ­ry jej czę­sto po­tem za­rzu­ca­no, że, je­że­li na­wet zo­sta­nie zwy­cię­żo­na, krwią swą wy­zna­czy praw­dzi­we gra­ni­ce Pol­ski, że bę­dzie to krwa­wy pro­test prze­ciw so­fi­zma­to­wi Ro­sjan, któ­rzy utrzy­mu­ją, iż Pol­ska nig­dy nie po­wsta­nie, i prze­ciw se­pe­ra­ty­stom, co prze­ciw­sta­wia­ją małą oj­czy­znę wiel­kiej i wy­obra­ża­ją so­bie, że część, ode­rwa­na od ca­ło­ści na­ro­do­wej, może wieść ży­cie od niej nie­za­leż­ne. W re­zul­ta­cie ci szla­chet­ni lu­dzie, któ­rzy po­świę­ci­li ży­cie, są obok lu­dzi sław­nych, któ­rych te pro­win­cje wy­da­ły, naj­lep­szym ar­gu­men­tem na ko­rzyść pol­sko­ści tych dziel­nic. Przy­chy­la­łem się, rzecz pro­sta, na stro­nę zwo­len­ni­ków czy­nu, nie po­dzie­la­jąc wie­lu z ich złu­dzeń, wśród któ­rych w pierw­szym rzę­dzie była na­iw­na wia­ra w ol­brzy­mią do­nio­słość roz­da­nia kil­ku pism re­wo­lu­cyj­nych chło­pom, nie­umie­ją­cym czy­tać. Nie­mniej byli za­śle­pie­ni kon­ser­wa­ty­ści, są­dzą­cy, że pod rzą­da­mi au­to­kra­tycz­ne­mi, to zna­czy za­sad­ni­czo ar­bi­tral­ne­mi, moż­na zna­leźć le­gal­ny grunt dla opo­zy­cji. Naj­lo­jal­niej­sze ad­re­sy do tro­nu po­cią­gnę­ły za sobą ze­sła­nie tych, co je pod­pi­sa­li, a taj­ne dru­ki nie po­ru­sza­ły ocię­ża­łych mas.

W Ży­to­mie­rzu po raz pierw­szy sły­sza­łem w ko­ście­le tłum, śpie­wa­ją­cy: "Oj­czy­znę, wol­ność, racz nam wró­cić, Pa­nie!" Po­li­cja pa­trzy­ła na ma­ni­fe­stan­tów groź­nym wzro­kiem i osten­ta­cyj­nie za­pi­sy­wa­ła ich na­zwi­ska. Wie­śnia­cy py­ta­li o zna­cze­nie tych pie­śni, do­tych­czas im nie­zna­nych, a po­li­cja gro­zi­ła aresz­to­wa­niem oso­bom, któ­re poza ob­rę­bem świą­ty­ni zna­cze­nie tych pie­śni im tłu­ma­czy­ły. W cza­sie na­bo­żeń­stwa mło­dzież i pan­ny kwe­sto­wa­li nie na ko­ściół, lecz na spra­wę na­ro­do­wą. Ro­dzi­ce się bali, aby ze­msta Ro­sji nie do­się­gła wkrót­ce ich i dzie­ci. Wie­czo­rem u Pru­si­now­skie­go roz­trzą­sa­no ko­rzy­ści tego ro­dza­ju pro­wo­ka­cyj wzglę­dem Ro­sji, gdyż nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że skut­ki tego ry­chło da­dzą się od­czuć; po­sta­no­wio­no jed­nak, że nie wol­no w imię bez­pie­czeń­stwa po­świę­cać obo­wiąz­ku za­ak­cen­to­wa­nia woli na­ro­do­wej, że chłop, wró­ciw­szy do domu, le­piej uświa­do­mi so­bie, iż jest Po­la­kiem, niż gdy­by prze­czy­tał dzie­sięć za­bro­nio­nych bro­szur; wkoń­cu, że hym­ny te prze­le­cą gra­ni­ce, i świat cały sły­szeć je bę­dzie. Ale chłop w wie­lu dziel­ni­cach nie zro­zu­miał zna­cze­nia tych ma­ni­fe­sta­cyj, Eu­ro­pa zaś po­zo­sta­ła głu­cha na te da­le­kie proś­by, któ­re jed­nak bar­dzo wzmac­nia­ły po­czu­cie jed­no­ści na­ro­do­wej i wy­ry­ły się, niby wy­rzut, w pa­mię­ci ob­cych na­ro­dów. Nie na­próż­no Pol­ska mo­dli­ła się, śpie­wa­ła i krew swą prze­la­ła. Peł­ną dło­nią sia­ła wów­czas ziar­no, któ­re dziś doj­rza­ło, ju­tro zaś je zbie­rze.

Wśród umiar­ko­wa­nych naj­więk­szym po­słu­chem cie­szy­ło się dwóch mar­szał­ków szlach­ty: Ka­rol Mi­ku­licz i Lu­cjan Nie­mie­rzyc­ki. Mi­ku­licz, czło­wiek bar­dzo tak­tow­ny i do­świad­czo­ny, pra­gnął, żeby za­cho­wać siły na wy­pad­ki nie­zwy­kle, a cią­gła opo­zy­cja wy­da­wa­ła mu się rze­czą zbyt śmia­łą. Sta­wiał czo­ło wła­dzom ro­syj­skim, gdy war­to było, i nie do­ku­czał im z po­wo­du drob­no­stek. Nie­mniej rząd ro­syj­ski go nie oszczę­dził: zmarł na Sy­ber­ji.

Naj­bar­dziej wpły­wo­wym człon­kiem par­tji po­stę­po­wej był dok­tór For­tu­nat No­wic­ki. Czę­ste jego wy­jaz­dy nie zwra­ca­ły uwa­gi po­li­cji, gdyż tłu­ma­czył je od­wie­dza­niem cho­rych. Wkoń­cu jed­nak od­kry­to rolę jego w or­ga­ni­za­cjach taj­nych na Wo­ły­niu i ska­za­no go na dłu­gie lata wy­gna­nia. Sko­rzy­stał jed­nak z któ­rejś amne­stji, i spo­tka­łem go po­tem w Pa­ry­żu, za­wsze ta­kie­go sa­me­go. No­wic­ki uro­dził się na Wo­ły­niu 10 lu­te­go 1830 r., umarł w Na­łę­czo­wie 10 lip­ca 1885. Na­le­żał on do lu­dzi, któ­rych za­sa­dą jest nie pro­wo­ko­wać wro­ga bez po­trze­by, ale nig­dy mu nie ustą­pić ze swe­go cre­do po­li­tycz­ne­go i pod­trzy­my­wać każ­dą ini­cja­ty­wę, ko­rzyst­ną dla kra­ju. Syn ubo­gie­go urzęd­ni­ka, od­był na­uki w bar­dzo trud­nych wa­run­kach; z Ży­to­mie­rza po­je­chał na uni­wer­sy­tet do Ki­jo­wa, gdzie wkrót­ce po­czął wy­wie­rać na swych ko­le­gów wpływ, któ­ry moż­na po­rów­nać do wpły­wu To­ma­sza Zana; od­ry­wał ich od ży­cia bez­tro­skie­go, do któ­re­go skła­niał ich ma­chja­we­lizm władz ro­syj­skich, pra­gną­cych, aby za­po­mnie­li o obo­wiąz­kach wzglę­dem oj­czy­zny. Zna­lazł wy­dat­ną po­moc w ca­łej gru­pie mło­dych lu­dzi, ta­kich jak Izy­dor Ko­per­nic­ki,

Fran­ci­szek Du­chiń­ski, Zyg­munt Mił­kow­ski, Ste­fan Busz­czyń­ski; wszy­scy oni od­zna­czy­li się na polu na­uki lub li­te­ra­tu­ry. Zo­staw­szy dok­to­rem me­dy­cy­ny, po­je­chał do Pa­ry­ża, gdzie wi­dy­wał się z naj­bar­dziej wpły­wo­wy­mi emi­gran­ta­mi. Po po­wro­cie do Ży­to­mie­rza czyn­nie za­jął się or­ga­ni­za­cją ru­chu po­wstań­cze­go i był jed­nym z pierw­szych, w któ­rych ugo­dzo­no. In­ter­no­wa­no No­wic­kie­go w Tam­bo­wie. Urzęd­ni­cy ro­syj­scy czę­sto wzy­wa­li tego zdol­ne­go le­ka­rza; był im tak po­trzeb­ny, iż wkrót­ce zła­go­dzi­li wa­run­ki jego ży­cia, i mógł wró­cić do Pol­ski. Wy­gna­nie w ni­czem nie zmie­ni­ło prze­ko­nań No­wic­kie­go, ani też nie zła­ma­ło jego ener­gji. No­wic­ki obie­cał mi za­jąć się ze­bra­niem w swem ręku zo­bo­wią­zań osób, któ­re na Wo­ły­niu mia­ły nieść po­moc pi­smu l'Espéran­ce. Spis za­wie­rał sumę zo­bo­wią­zań, ale nie ozna­czał wca­le, na co te pie­nią­dze są prze­zna­czo­ne. Gdy­by jed­nak do­ku­ment ten wpadł w ręce ro­syj­skie, po­cią­gnął­by za sobą, ze wzglę­du na pod­pi­sy, smut­ne na­stęp­stwa.

Gdy w wie­le lat po­tem spo­tka­li­śmy się w Pa­ry­żu, No­wic­ki opo­wia­dał mi cie­ka­wy fakt, że w przed­dzień jego aresz­to­wa­nia ka­pi­tan żan­dar­mer­ji, wy­zna­czo­ny do tej mi­sji, za­wia­do­mił go o go­dzi­nie swej wi­zy­ty. No­wic­ki w od­po­wie­dzi na to po­słał mu bank­not 100-ru­blo­wy w ko­per­cie. Wśród in­nych pa­pie­rów spa­lił li­stę, do­ty­czą­cą pi­sma I' Espéran­ce. Znisz­cze­nie tego do­ku­men­tu, bar­dzo zresz­tą słusz­ne, i wy­wie­zie­nie No­wic­kie­go prze­kre­śli­ło zdo­bycz, z któ­rej by­łem dum­ny, jak o tem pi­sa­łem w li­ście do bra­ta; nie mo­gąc wy­szcze­gól­nić sumy, nad­mie­nia­łem, że: "nasz nad­le­mań­ski pro­te­go­wa­ny otrzy­ma pen­sję se­na­to­ra fran­cu­skie­go". Nie mia­łem od­wa­gi za­cho­wać du­pli­ka­tu roz­praw ani po­wzię­tych re­zo­lu­cyj; na­ra­żać sie­bie zbyt śmia­ło Jest czę­sto sza­leń­stwem, ale na­ra­żać nie­po­trzeb­nie in­nych Jest za­wsze zbrod­nią. By­ło­by to jed­nak cen­nym i god­nym na­śla­do­wa­nia do­wo­dem, do jak wiel­kich po­świę­ceń była Ko­to­wa ta pro­win­cja Pol­ski. Wra­ca­jąc do aresz­to­wa­nia

No­wic­kie­go, do­dam, że nig­dy się on nie do­wie­dział, czy ka­pi­tan żan­dar­mer­ji miał ja­kie przy­czy­ny, żeby mu wy­świad­czyć przy­słu­gę, czy też uwa­żał, iż ko­rzyst­niej jest za­wia­do­mić go po­przed­nio, niż przy­ca­pić, nie wo­ła­jąc; strzeż się!

Naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nym z ów­cze­snych po­etów ży­to­mier­skich był Le­onard So­wiń­ski; miał on praw­dzi­wy ta­lent, wie­le za­pa­łu a, po­zu­jąc na przy­szłe­go try­bu­na ludu… gło­sił re­wo­lu­cję. Ro­sja­nie wkrót­ce go ubez­wład­ni­li. W wię­zie­niu, gdzie był cięż­ko cho­ry, i w szpi­ta­lu, gdzie go le­czo­no, w pi­jań­stwie szu­kał za­po­mnie­nia swych cier­pień; to też, gdy od­zy­skał wol­ność, mie­wał już tyl­ko chwi­le przy­tom­no­ści. Znów za­czął pi­sać, ale tyl­ko zrzad­ka przy­po­mi­nał so­bie, czem był nie­gdyś. Spo­tka­łem go w Pa­ry­żu, do­kąd przy­je­chał po spa­dek, odzie­dzi­czo­ny po wuju, Woj­cie­chu So­wiń­skim, kom­po­zy­to­rze pra­co­wi­tym, ale mier­nym. O tym wuju Szo­pen pi­sał: "Sły­sza­łem ora­tor­jum So­wiń­skie­go i jesz­cze żyję!" Le­onard So­wiń­ski, otrzy­maw­szy dość znacz­ną for­tu­nę wuja, wra­cał do kra­ju i po dro­dze za­trzy­mał się we Flo­ren­cji. Teo­fil Le­nar­to­wicz bar­dzo się zdzi­wił, otrzy­maw­szy od nie­go kart­kę z bła­ga­niem o wy­do­by­cie z wię­zie­nia. Le­nar­to­wicz po­biegł do pre­fek­ta po­li­cji i oświad­czył, że po­peł­nio­no wiel­ki błąd, pa­ku­jąc do wię­zie­nia uczci­we­go czło­wie­ka. "Uczci­wy czło­wiek – zgo­da! Ale któż we Wło­szech nie wie, że pró­ba sa­mo­bój­stwa jest ka­ra­na wię­zie­niem? Pań­ski przy­ja­ciel otwo­rzył so­bie żyły w ką­pie­li. W wię­zie­niu szyb­ciej wy­zdro­wie­je". Ta na­ucz­ka nie wy­le­czy­ła So­wiń­skie­go z pi­jań­stwa, któ­re za­bi­ło zu­peł­nie jego nie­zwy­kłe zdol­no­ści.

W Ży­to­mie­rzu nie­od­stęp­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi So­wiń­skie­go byli: Jul­jan Oksza Orze­chow­ski i Wło­dzi­mierz Mi­lo­wicz, któ­rzy gło­si­li naj­bar­dziej nie­prze­jed­na­ne i naj­bar­dziej wy­wro­to­we za­sa­dy. Orze­chow­ski zo­stał przed­sta­wi­cie­lem rzą­du po­wstań­cze­go w Kon­stan­ty­no­po­lu w 1863 r., po­tem ba­ro­nem Okszą, wresz­cie hra­bią rzym­skim. Jako am­ba­sa­dor rzą­du na­ro­do­we­go w r. 1863 wy­słał do księ­cia Wła­dy – sła­wa Czar­to­ry­skie­go de­pe­szę, w któ­rej sam nie zrze­kał się szla­chec­twa, ale Czar­to­ry­skie­go po­zba­wił ty­tu­łu ksią­żę­ce­go. De­pe­sza była w ten spo­sób za­adre­so­wa­na: "Do oby­wa­te­la Wła­dy­sła­wa Czar­to­ry­skie­go ba­ron Oksza". Uba­wi­ło to księ­cia Wła­dy­sła­wa, któ­ry przez kil­ka dni po­ka­zy­wał de­pe­szę przy­ja­cio­łom. Oksza za­ło­żył bank ka­to­lic­ki, któ­ry upadł, wmie­szał się w po­dej­rza­ne kon­spi­ra­cje po­li­tycz­ne i w spe­ku­la­cje fi­nan­so­we bar­dziej jesz­cze po­dej­rza­ne, na schył­ku zaś ży­cia pro­wa­dził jed­ną z tych ta­jem­ni­czych eg­zy­sten­cyj, któ­re le­piej zo­sta­wić w cie­niu, niż wy­pro­wa­dzać na świa­tło dzien­ne. Zmarł w sa­na­tor­jum w Szwaj­car­ji. Mi­ło­wicz*) po­zo­stał przy­najm­niej uczci­wym czło­wie­kiem, lecz za­miast grać wy­bit­ną rolę, jak mu to wró­żo­no, był je­dy­nie fi­gu­ran­tem. Miał do­bre chę­ci, ale ani ini­cja­ty­wy, ani sta­łych prze­ko­nań, był na roz­ka­zach to tego, to owe­go z głów­nych ak­to­rów dra­ma­tu 63 r.

Na­po­le­on I mó­wił o mar­szał­ku Ber­thier: "To gą­siąt­ko, uwa­ża­ją­ce się za orla". Każ­da re­wo­lu­cja ma gą­się­ta, któ­re uwa­ża­ją się, a co dziw­niej­sze, któ­re są uwa­ża­ne za orły. Czyż Na­po­le­on I nie po­wi­nien był so­bie wy­rzu­cać, że z gą­się­cia uczy­nił mar­szał­ka Fran­cji i księ­cia? Mniej na­le­ży po­tę­piać mier­no­ty, któ­re w cza­sie każ­dej re­wo­lu­cji wy­pły­wa­ją, nie wia­do­mo skąd i nie wia­do­mo jak, bar­dziej zaś tych, co dla swej oso­bi­stej ko­rzy­ści wy­su­wa­ją je na plan pierw­szy. Z za­pa­śni­ków, z za­pa­łem rzu­ca­ją­cych się do wy­ści­gu, jed­ni pa­da­ją w dro­dze, inni się co­fa­ją albo drep­cą na miej­scu, inni wresz­cie czoł­ga­ją się w bło­cie. Dla­te­go też tak smut­no jest czy­nić w my­śli prze­gląd tych, co ode­szli; nie mamy do­syć słów, żeby chwa­lić jed­nych, do dru­gich zaś na­le­ży czę­sto za­sto­so­wać ła­ciń­skie po­wie­dze­nie: de mor­tu­is aut ni­hil aut bene.

W Ży­to­mie­rzu, gdzie Kra­szew­ski miesz­kał przez dłu­gie lata, po­zna­łem jego cór­kę i zię­cia Ło­ziń­skie­go. Ło- -

*) Wło­dzi­mierz Mi­ło­wicz zmarł w Kra­ko­wie 10 lip­ca 1884 r.

ziń­skie­go wy­wie­zio­no na Sy­bir. Żona jego, oso­ba wą­tła i de­li­kat­na, nie znio­sła złe­go trak­to­wa­nia i nie wró­ci­ła do oj­czy­zny.

Naj­sław­niej­szym li­te­ra­tem w Ży­to­mie­rzu był Adam Pług, czło­wiek ła­god­ny i czu­ły, o uspo­so­bie­niu zgod­nem, co mu po­zwa­la­ło być do­brze ze wszyst­kie­mi par­tja­mi. Prze­niósł się po­tem do War­sza­wy, gdzie za­koń­czył dłu­gi ży­wot, nig­dy nie prze­ry­wa­jąc prac li­te­rac­kich.

Co­dzien­nie od­by­wa­ły się ma­ni­fe­sta­cje pa­try­otycz­ne, na­ra­dy po­li­tycz­ne a wie­czo­rem, przy dźwię­kach for­te­pia­nu, pan­ny i mło­dzież śpie­wa­li gło­śno hym­ny na­ro­do­we i pie­śni pa­try­otycz­ne, wów­czas su­ro­wo za­bro­nio­ne; drwio­no so­bie z po­li­cji, któ­ra nie mia­ła jesz­cze od­wa­gi in­ter­wen­jo­wać, gdyż mu­sia­ła­by wy­stą­pić prze­ciw zbyt wiel­kiej licz­bie osób.

To wszyst­ko tem bar­dziej dzia­ła­ło na mnie, że w Pa­ry­żu nie by­łem wca­le przy­zwy­cza­jo­ny do ostroż­no­ści, ko­niecz­nych w Ży­to­mie­rzu. Za­cny Pru­si­now­ski gro­mił mię z tego po­wo­du. Pa­mię­tam, że gdy za­miesz­ka­łem u nie­go, na­za­jutrz zra­na zja­wił się na­czel­nik po­li­cji, w cza­sie, gdy pi­łem kawę. Za­py­ta­łem go, cze­go so­bie ży­czy". "Po­pro­stu zro­bić z pa­nem zna­jo­mość" od­parł. "A po­cóż to?" spy­ta­łem oschle. "Oto są do­sko­na­le cy­ga­ra" po­śpie­szył Pru­si­now­ski, po­da­jąc mu peł­ne pu­deł­ko i szep­cąc mi na ucho: "Nie moż­na go w ten spo­sób trak­to­wać. Pan po­je­dzie, a my zo­sta­nie­my*. Słusz­na ta uwa­ga spo­wo­do­wa­ła, że zmie­ni­łem swą wo­jow­ni­czą po­sta­wę, na­czel­nik po­li­cji zaś za­czął mó­wić do­sko­na­lą pol­sz­czy­zną. Wy­da­wał się za­ję­ty je­dy­nie spra­wą, jak dłu­go trwać bę­dzie mój po­byt tu­taj, i dla­cze­go po­dró­żu­ję w ta­kim cza­sie, kie­dy naj­mi­lej jest sie­dzieć w domu. Jako je­dy­ny po­wód, po­da­łem chęć po­zna­nia krew­nych i przy­ja­ciół mych ro­dzi­ców. Na jed­nej mszy pa­tr­jo­tycz­nej zbli­żył się do mnie: "Dla­cze­go pan jest tu­taj?" bąk­nął pod no­sem. "Prze­cież każ­dy tu przy­cho­dzi, rów­nież pan jak i inni od­par­łem". Nie po­wie­dział już ani sło­wa. Pru­si­now­ski po­dej­rze­wał go o bar­dzo złe wzglę­dem mnie za­mia­ry. Za­czą­łem się oba­wiać, ze miał słusz­ność, ale czyż nie by­łem bli­ski wy­ru­sze­nia w dro­gę?

Wy­bi­ła go­dzi­na od­jaz­du. Wie­le osób ze­bra­ło się u Pru­si­now­skie­go. Zro­bio­no mi nie­spo­dzian­kę, gdyż chór pa­nien za­śpie­wał piosn­ki fi­la­rec­kie, któ­rych nig­dy nie sły­sza­łem w Pa­ry­żu, całe zaś to­wa­rzy­stwo po­wta­rza­ło zwrot­kę czę­sto przez mło­dzież wi­leń­ską śpie­wa­ną ku czci Ada­ma Mic­kie­wi­cza i Jana Cze­czo­ta. "Pij­my zdro­wie Mic­kie­wi­cza!" po­wta­rza­no z kie­lisz­ka­mi w ręku. Czu­łem do­oko­ła sie­bie ogól­ną sym­pa­tję; był to je­den z naj­cen­niej­szych spad­ków po ojcu. Ra­dość i na­dzie­ję wi­dać było na twa­rzach, któ­re mia­ły się wkrót­ce okryć smut­kiem bo­le­snej ża­ło­by. Ofia­ro­wa­no mi al­bum z fo­to­gra­fja­mi i pod­pi­sa­mi; za­le­d­wie kil­ku z tych lu­dzi spo­tka­łem w dal­szym cią­gu mego dłu­gie­go ży­wo­ta. Na pierw­szej stro­nie Apol­lo Ko­rze­niow­ski na­pi­sał wier­szo­wa­ne po­że­gna­nie:

"Wła­dy­sła­wo­wi Mic­kie­wi­czo­wi przy roz­sta­niu na Rusi d. 11/23 mar­ca 1861 r.

Jedź z Bo­giem!… Wi­dzia­łeś, że kraj twój w ża­ło­bie,

Lecz pe­łen Na­dziei, Mi­ło­ści i Wia­ry,

Że licz­niej, niż tra­wy, ro­sną tu ofia­ry,

Że czu­je, co wi­nien Ludz­ko­ści i so­bie.

Więc Synu czło­wie­ka, co zwał się Mil­jo­nem,

Co ko­chał za mil­jon i cier­piał ka­tu­sze,

Za­bierz w tę spad­ko­wą po Ojcu twym du­szę

Co w nas nie sko­na­ło; za gro­bem i sko­nem.

Świadcz, synu Ada­ma, za zie­mi twej pro­giem:

Że po dniach umar­twień my jesz­cze Nie­dziel­ni.

Z pod mo­gił – Zro­dze­ni, w śmier­ci – Nie­mier­tel­ni;

Świadcz lu­dom, jak oj­ciec twój świad­czy przed Bo­giem!"

I Ko­rze­niow­ski pod­pi­sał te wier­sze… po arab­sku! Gdy­by wpa­dły w ręce po­li­cji ro­syj­skiej, pręd­ko­by od­szu­ka­ła au­to­ra. Dzię­ki Bogu, wszyst­kie moje pa­pie­ry do­wio­złem do Pa­ry­ża; ża­den świ­stek nie skom­pro­mi­to­wał przy­ja­ciół, któ­rzy mnie tak ser­decz­nie go­ści­li, a któ­rych cze­ka­ły wkrót­ce ko­mi­sje śled­cze. Ki­jów mnie zmro­ził. Zda­wa­ło się, że je­dy­nie stu­den­ci mają na­dzie­ję. Ży­to­mierz pod­niósł mię na du­chu. W Ki­jo­wie trze­ba było na­sta­wiać ucha, żeby uło­wić przy­tłu­mio­ne gło­sy pa­tr­jo­ty­zmu. W Ży­to­mie­rzu pa­try­otyzm tak sil­nie roz­brzmie­wał, że sły­chać go było zda­le­ka. Na­ród jaw­nie rzu­cał prze­kleń­stwa na swych ka­tów, uży­wał mo­ral­nej bro­ni, co wy­pro­wa­dza­ło ich z rów­no­wa­gi, gdyż przy­zwy­cza­je­ni byli po­sił­ko­wać się je­dy­nie bro­nią ma­ter­jal­na i za każ­dym ra­zem, gdy prze­ciw­sta­wio­no im silę du­cha, tra­ci­li zim­ną krew.

W cza­sie dłu­giej po­dró­ży z Ży­to­mie­rza do Wil­na omal nie zo­sta­łem za­trzy­ma­ny na kil­ka dni w oko­licz­no­ściach na­der nie­mi­łych. Przy­je­cha­łem nad brze­gi Be­re­zy­ny w cza­sie za­wiei śnież­nej. Na sta­cji pocz­to­wej było bar­dzo wie­lu po­dróż­nych, i je­den z nich ra­dził mi szu­kać gdzie in­dziej noc­le­gu, je­że­li nie chcę być po­żar­ty przez ro­bac­two. Wła­ści­ciel pocz­ty usły­szał, gdy od­po­wie­dzia­łem, że mam za­miar na­tych­miast je­chać, i oświad­czył, że jest to rze­czą, zu­peł­nie nie­moż­li­wą, gdyż roz­po­czę­ła się od­wilż, lód co­raz wy­żej po­kry­wa się wodą, wiec nikt nie może ści­śle prze­wi­dzieć chwi­li ru­sze­nia kry. Wy­sze­dłem na ga­nek i zroz­pa­czo­ny my­ślą, że mu­szę się za­trzy­mać w po­dob­nej miej­sco­wo­ści, smut­nem okiem pa­trzy­łem na roz­cią­ga­ją­cy się przede mną po­nu­ry wi­dok. Przy­po­mnia­łem so­bie opo­wia­da­nia o klę­sce Wiel­kiej Arm­ji i uprzy­tom­ni­łem so­bie, co się mu­sia­ło dziać w du­szy Na­po­le­ona, gdy lada chwi­la mógł wpaść w ręce wro­ga. Wkrót­ce oto­czy­li mię ży­dzi, za­da­jąc ty­sią­ce py­tań. Od­par­łem to­nem opry­skli­wym, że je­dy­ną przy­słu­gą, jaką mi mogą od­dać, jest prze­wie­zie­nie na dru­gi brzeg Be­re­zy­ny. Mó­wi­łem tak nie dla­te­go, że­bym miał choć odro­bi­nę na­dziei, ale, by uwol­nić się od ich na­tar­czy­wo­ści. By­łem zdu­mio­ny, gdy je­den z nich mi szep­nął, że nie­ma nic ła­twiej­sze­go, by­le­bym się zgo­dził do­brze za­pła­cić. Ba­łem się, że to spra­wa trud­na, i spy­ta­łem o cenę. Ze zdzi­wie­niem spo­strze­głem, że to nie na­ru­szy rów­no­wa­gi mego bu­dże­tu. Uszom nie wie­rzy­łem, gdy żyd po­ci­chut­ku wspo­mniał o trzech ru­blach. Ro­zu­mie się samo przez się, że przy­ją­łem jego pro­po­zy­cję, wca­le się nie tar­gu­jąc, ani żą­da­jąc żad­nych wy­ja­śnień co do wy­na­le­zio­ne­go przez nie­go spo­so­bu prze­pra­wy, i za­raz po­śpie­szy­łem po wa­liz­kę. Żyd pro­sił, że­bym za­cze­kał kwa­drans. Wi­dząc, że mam za­miar pró­bo­wać prze­pra­wy, ja­kiś si­wa­wy je­go­mość rzekł: "Gdy się jest mło­dym i ży­cie jesz­cze coś war­te, sta­wia się je na jed­ną kar­tę, gdy zaś ono nic nie war­te, bo­imy się ry­zy­ko­wać*. Ta na­ga­na pod moim ad­re­sem żad­ne­go wra­że­nia nie uczy­ni­ła. Bar­dzo za­do­wo­lo­ny, że mogę stam­tąd wy­ru­szyć, nie dba­łem o uwa­gi tego mi­zan­tro­pa. Żyd wkrót­ce nad­szedł w to­wa­rzy­stwie dwóch in­nych: je­den z nich trzy­mał w ręku dłu­gą żerdź, dru­gi cią­gnął na sznu­rze bia­łą skrzyn­kę drew­nia­ną, trze­ci wziął moją wa­li­zę na ple­cy. Ze­sze­dłem z brze­gu do rze­ki. Po­ło­żo­no skrzyn­kę na lo­dzie i za­pro­szo­no mię, że­bym usiadł. Wko­ło mnie chlu­pa­ła woda. Skrzyn­ka była wy­ło­żo­na sło­mą, że­bym so­bie nóg nie prze­mo­czył, i dość wiel­ka, tak że się cały zmie­ści­łem. W tym po­jeź­dzie wy­glą­da­łem na dziec­ko, któ­re dru­gie dziec­ko, ba­wiąc się, cią­gnie po uli­cy. Żyd, któ­ry szedł pierw­szy, pró­bo­wał lód żer­dzią. Je­że­li lód był moc­ny, po­su­wa­li­śmy się da­lej, gdy nie, co­fa­li­śmy się, czy­niąc ty­sią­ce za­krę­tów, i wkoń­cu szli­śmy na­przód sto­sow­nie do wska­zó­wek prze­wod­ni­ka. Na ol­brzy­miej prze­strze­ni, któ­rą obej­mo­wa­ło moje oko, nie wi­dzia­łem ni­ko­go, prócz czte­rech czy pię­ciu chło­pa­ków, któ­rzy z brze­gu śle­dzi­li cie­ka­wie prze­bieg na­szej wy­pra­wy. Chwi­la­mi zda­wa­ło się, że się co­fa­my nie­mal do punk­tu wyj­ścia, po­tem znów po­su­wa­li­śmy się na śro­dek rze­ki, by w koń­cu do­bić do celu. Ségur w pa­mięt­ni­kach swo­ich o rej­te­ra­dzie 1812 r. tak się wy­ra­ził: "Ży­dzi są że­glu­gą Pol­ski". Da­łem do­bry na­pi­wek moim zbaw­com, za co go­rą­co po­dzię­ko­wa­li, i na sta­cji pocz­to­wej, do któ­rej do­tar­łem, wsia­dłem znów do sani, by je­chać do Miń­ska.*)

Mińsk jest mia­stem re­gu­lar­nie zbu­do­wa­nem, ma­ją­cem cha­rak­ter now­szy, niż inne mia­sta Li­twy, ale bez żad­nych wi­docz­nych na pierw­szy rzut oka pa­mią­tek pol­skich. Peł­no tu ru­chu dzię­ki temu, że oko­licz­ni pol­scy oby­wa­te­le wciąż przy­jeż­dża­ją ze wzglę­du na swe in­te­re­sy. W cza­sie, gdy tam by­łem, wszy­scy urzęd­ni­cy ro­syj­scy mó­wi­li po pol­sku i nie mie­li nic z tej aro­gan­cji, któ­rą na­ka­zał na­stęp­nie Mu­raw­jew. A jed­nak wkrót­ce za­uwa­ży­łem, że była znacz­na róż­ni­ca mię­dzy za­cho­wa­niem się ich a ich ko­le­gów z Kró­le­stwa Pol­skie­go. Wszy­scy Ro­sja­nie go­dzi­li się z my­ślą, że pew­ne­go dnia utra­cą Kró­le­stwo Pol­skie, na­to­miast uwa­ża­li, że Ukra­ina, Po­do­le i Li­twa zo­sta­ną im na po­cie­chę, i że pro­win­cyj tych nie opusz­czą. Z tego też po­wo­du po­sta­wa ich tu­taj bar­dziej była dum­na i częst­sze szy­ka­ny.

Żona ge­ne­ra­ła Kel­le­ra, gu­ber­na­to­ra Miń­ska, była cór­ką Ser­ba i Po­lki*. Uwa­ża­ła się za Po­lkę i część na­szej ary- -

*)Pani Kel­ler była z domu Ry­znicz. Przez mat­kę, Rze­wu­ską, na­le­ża­ła do ary­sto­kra­cji. Cór­ka jej, hra­bi­na Kle­in­mi­chel, słusz­nie czy nie­słusz­nie była po­dej­rza­na o szpie­go­stwo po re­wo­lu­cji ro­syj­skiej; inna z jej có­rek była damą dwo­ru. Dru­gi jej mąż, Sa­int-Yves d'Alvey­dre, wy­dał wiel­ką ilość prac, któ­re, jak­kol­wiek cie­ka­we, w ni­czem nie uspra­wie­dli­wia­ją nie­zwy­kłych pre­ten­syj au­to­ra, pre­ten­syj, po­ję­cie o któ­rych mogą dać same ty­tu­ły tych dzieł: L'ar­chéo­mètre. Clef de to­ules les re­li­gions et de to­utes les scien­ces de l'an­ti­gu­itè. Rèfor­me syn­théti­que de to­usles arts con­tem­po­ra­ins. Les clefs de l'Orient. Les my­ste­res de Ia na­is­san­ce, des se­xes et de l'amo­ur. Les my­stères de Ia mort d'après Ia Cab­ba­le orien­ta­le. L'em­pe­reur Ale­xan­dre III, épo­peé rus­se. Les états généraux du suf­fra­ge uni­ver­sel, com­men­cés par­le­grand col­le­ge éco­no­mi­que avec ses cinq fa­cul­tés, sa­vo­ir: fi­nan­ces, agri­cul­tu­re, in­du­strie, com­mer­ce et main – d 'oeu­vre. La Fran­ce era­ie. Mis­sion des Fra­nça­is. Les fu­néra­il­les de Vic­tor Hugo. Je­an­ne d'Arc vic­to­rieu­se, dédi­ée a l'arme'e fra­nça­ise. Ma­ter­ni­té roy­ale et ma­ria­ges roy­aux. Da­ne­marck, Su­ède, An­gle­ter­re, Grèce, Rus­sie, Ha­no­vre, Fran­ce. Mis­sion des Ju­ifs. Mis­sion des so­we­era­ins par I 'un d 'eux. Mis – sto­kra­cji z nią flir­to­wa­ła. Pa­no­wie ci uspra­wie­dli­wia­li się twier­dząc, że wpły­wa­ją w ten spo­sób na pa­nią Kel­ler, żeby od­wo­dzi­ła męża od prze­śla­do­wań; i rze­czy­wi­ście w tym cza­sie Kel­ler chęt­nie za­my­kał oczy na taj­ne ze­bra­nia pa­tr­jo­tów, pra­gną­cych, by Mińsk nie zo­stał wty­le za War­sza­wą.

Za­le­d­wie roz­go­ści­łem się w ho­te­lu, już mia­łem wi­zy­tę Jó­ze­fa Śnia­dec­kie­go; moi zna­jo­mi w Ży­to­mie­rzu po­le­ci­li mi go na prze­wod­ni­ka. Przy­no­sił mi uprzej­me za­pro­sze­nie od pani Kel­ler. Po­wie­dział, że Mińsk ma urzą­dzić ban­kiet na moją cześć, i że po­wi­nie­nem po­ka­zać się u pani Kel­ler, któ­rą zresz­tą bar­dzo chwa­lił. Za­nim się zde­cy­do­wa­łem na tę wi­zy­tę, po­sze­dłem za­py­tać o radę Alek­san­dra Wa­lic­kie­go, któ­ry, jak sły­sza­łem, był nie­prze­jed­na­ny. Rzekł mi, że nie wi­dzi w tem nic złe­go, że fakt, iż Śnia­dec­ki i ksią­żę Mir­ski, bli­scy tej damy, wy­stę­pu­ją, jako or­ga­ni­za­to­rzy ban­kie­tu na moją cześć, za­bez­pie­czy wszyst­kich od przy­kro­ści ze stro­ny po­li­cji. Zresz­tą na pol­skość pani Kel­ler pa­trzył jako na chwi­lo­wą fan­ta­zję, pew­ny, że tyl­ko przez ko­kie­ter­ja przy­cią­ga do sie­bie mło­dzież ary­sto­kra­tycz­ną.

–- sion de I'Inde et de I'Eu­ro­pę. Mis­sion de I'Eu­ro­pę en Asie. La qu­estion du Ma­ha­tum et sa so­lu­tion. Mis­sion des oueriers. Le my­stère du pro­grès, tra­gédie héro­ique en cinq ac­tes avec cho­eurs et bal­lets. Notę sur Ia tra­di­tion ca­ba­li­sti­que. L'in­i­tia­tion. L'or­dre eco­no­mi­que dans l'èlèc­to­rat et dans l'État. Rap­port ad­res­sé au bu­re­au et au co­mi­tè de pa­tro­na­ge du syn­di­cat de Ia pres­se èco­no­mią­ue et pro­fes­sion­nel­le de Fran­ce en com­mémo­ra­tion du cen­te­na­ire de 1789. La thèo­go­nie des pa­triar­ches: Jèsus (No­uve­au Te­sta­ment), Mo­ise (An­cien Te­sta­ment). Ad­ap­ta­tion de l'Ar­chéo­mètre à une no­uvel­le tra­duc­tion de l'Evan­gi­le de Sa­int Jean et du Se­pher de Mo­ise, préce­dée d'extra­its de Ia vie de Mo­ise et d'une in­tro­duc­tion par les amis de Sant-Yves. De l'uti­li­tè des al­gu­es ma­ri­nes. So­uve­nir du jen­di 21 sep­tem­bre 1900 et vo­eux de Noél 1909 – 1910. Am­ri­ta. Cre­do. Be­nédic­tion. L'éto­ile des ma­ges. Zda­wa­ło się, że w bar­dzo świa­to­wej pani Kel­ler, nie było da­nych do za­ję­cia się fi­lo­zo­fja tak trans­cen­den­tal­ną. Jej syn ge­ne­rał w cza­sie woj­ny ro­syj­sko-ja­poń­skiej, zgi­nął na polu bi­twy.

Za­le­d­wie za­mie­ni­łem z pa­nią Kel­ler kil­ka słów, gdy zja­wił się ge­ne­rał Kel­ler, któ­ry za­py­tał, czy mam za­miar dłu­go ba­wić w Miń­sku. Od­rze­kłem, że je­stem zmu­szo­ny wszę­dzie się za­trzy­my­wać krót­ko, gdyż in­a­czej zo­stał­bym na wie­ki na Li­twie, co, na nie­szczę­ście, jest nie­moż­li­we. W tej chwi­li wszedł do sa­lo­nu mar­sza­łek szlach­ty miń­skiej, Łapa; przy­jeż­dżał wprost ze wsi, nie sły­szał o mo­jem przy­by­ciu ani o ju­trzej­szym ban­kie­cie. Był zmie­sza­ny tem, że ge­ne­rał ro­syj­ski mi go przed­sta­wił, nie wie­dział, jak się ma za­cho­wać, i mo­głem wy­cią­gnąć z nie­go tyl­ko pół­słów­ka. "Pła­cą nam za to, że­by­śmy byli roz­trop­ny­mi" po­wie­dział, gdy­śmy się spo­tka­li na ban­kie­cie.

Pani Kel­ler na­le­ża­ła do ko­biet, zbyt za­ję­tych ło­wie­niem bliź­nich w swe sie­ci, żeby mia­ły czas na ba­da­nie sa­mych sie­bie, i tak zręcz­nych w uda­wa­niu uczuć, któ­rych nie mają, że trud­no jest po­znać uczu­cia, ja­kie ży­wią w isto­cie. Je­śli jest praw­dą, co gło­si kro­ni­ka, mo­gła­by ona do­rzu­cić cie­ka­wy roz­dział do "Ży­wo­tów pań swa­wol­nych" Bran­to­me'a.

Ban­kiet był na­der licz­ny, na­strój bar­dzo ser­decz­ny. Oba­wia­no się, czy się nie za­pro­si kto z wy­so­kich dy­gni­ta­rzy, ale się nie zja­wił ża­den gość nie­po­żą­da­ny. Przy koń­cu obia­du Wa­lic­ki za­im­pro­wi­zo­wał na­stę­pu­ją­cy to­ast, któ­ry po­tem wpi­sał mi do al­bu­mu pod datą 18 mar­ca 1861, pod­pi­su­jąc go tyl­ko pierw­sze­mi li­te­ra­mi:

Po­tom­ku wiesz­cza, co czul za mil­jo­ny.

Co, wień­cząc lau­rem i cier­niem swe czo­ło,

Pa­trzył na kraj swój, tak prze­zeń wiel­bio­ny,

Jak syn na ojca, wple­cio­ne­go w koło!

Bądź po­zdro­wio­ny, bra­cie nasz ko­cha­ny!

Jak mat­ka syna, Li­twa cię przyj­mu­je, Bo cały ogół, dzi­siaj tu ze­bra­ny, Za cala Li­twę i my­śli i czu­je.

Więc gdy­śmy wszy­scy bra­cia, Wła­dy­sła­wie,

To się ni gro­mów ni burz nie prze­stra­szym;

Płyń­my do por­tu w sko­ła­ta­nej na­wie, – Li­twa jest mat­ką, Adam oj­cem na­szym!

Nie pa­mię­tam już kto do­pi­sał w al­bu­mie: "Kie­dy syn wiesz­cza Li­twy do nas się zja­wił, jest zwia­stu­nem wio­sny, a więc zdro­wie zwia­stu­nów wio­sny! M. K."

Wa­lic­ki nie był po­etą, jak Apol­lo Ko­rze­niow­ski. Im­pro­wi­za­cji jego, po­zba­wio­nej ory­gi­nal­no­ści, nie brak jed­nak było ja­sno­ści my­śli. Okla­ski­wa­no ją, lecz do­wie­dzia­łem się póź­niej, że nie­któ­re oso­by zrze­kły się gło­su z oba­wy, żeby nie so­li­da­ry­zo­wać się z mową, zda­niem ich, mo­gą­cą na­ra­zić mów­ców i mnie na przy­kro­ści. Je­że­li tak było w rze­czy­wi­sto­ści, być może, że to pani Kel­ler słu­ży­ła nam za pio­ru­no­chron. Ksią­żę Mir­ski oświad­czył mi, że Wa­lic­ki, prze­ma­wia­jąc w tak licz­nem zgro­ma­dze­niu, po­wi­nien był nie tak sil­nie pod­kre­ślać swe uczu­cia, ale że nie bę­dzie to jed­nak mia­ło złych na­stępstw. "Gdy­by pan miał tu dłu­żej zo­stać, i gdy­by na każ­dym obie­dzie pito po­dob­ne zdro­wia, mó­wił, po­li­cja stra­ci­ła­by cier­pli­wość". In­nych ban­kie­tów nie było. Na emi­gra­cji sły­sza­łem wie­le mów ostrzej­szych, ale nie wy­wo­ły­wa­ły one żad­ne­go drże­nia na sali, gdy zaś mó­wił Wa­lic­ki, chmu­rzy­ły się czo­ła ze­bra­nych, i nie­mal ża­ło­wa­łem, że wy­gło­sił on ten to­ast. Na szczę­ście, uszło to bez­kar­nie. Gdy wszy­scy po­wsta­li od sto­łu, roz­ma­wia­no, uni­ka­jąc te­ma­tów po­li­tycz­nych; nie­któ­rzy bie­siad­ni­cy za­pra­sza­li mię do sie­bie na wieś, na kil­ka dni od­po­czyn­ku. Jak­kol­wiek pro­po­zy­cje te były bar­dzo nę­cą­ce, od­rzu­ci­łem je, od­po­wia­da­jąc, że po­wró­cę na Li­twę, gdy Ro­sja­nie się stąd wy­nio­są.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: