- W empik go
Pamiętniki. Tom 2, 1862-1870 - ebook
Pamiętniki. Tom 2, 1862-1870 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 617 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opuściłem Kijów, uspokojony co do dalszego ciągu mej wyprawy. Wyszedłem z korzyścią z tej utarczki z władzami rosyjskiemi, nie dając im nad sobą przewagi, i uprzejmość księcia Wasilczykowa pozwalała mi sądzić, że czas jakiś nie będą się one mną zajmowały. Wkrótce jednak upewniłem się, iż policja nigdy mię nie spuszczała z oka, ale ta droga, co do której obawiałem się, czy nie będzie mi zamknięta na samym początku, otworzyła się szeroko przede mną. To też z lekkiem sercem przebiegłem przestrzeń, dzielącą mnie od Żytomierza, i pierwszą wizytę złożyłem tam Apollowi Korzeniowskiemu, szwagrowi Tadeusza Bobrowskiego. Poeta ten, po mistrzowsku władający wierszem, gorący patrjota, należał do tej grupy ludzi wybitnie uzdolnionych, których prześladowania rosyjskie złamały, zanim mogli się rozwinąć. Lubił powtarzać, że będzie pisał jedynie wówczas, gdy nie wolno mu będzie działać. W październiku 1861 r. wywieziono go na Sybir i pozwolono wrócić, gdy lekarze stwierdzili, że pozostało mu już nie wiele dni życia. Żona jego, kobieta rzadkiej dystynkcji i pełna poświęcenia, ugięła się pod ciosami moralnemi i cierpieniem fizycznem prześladowań, przeciw niej i jej mężowi wymierzonych. Najstraszliwsze rozczarowanie czekało całe to społeczeństwo, które poznałem w pełni energji i nadziei, i którego jedną część pochłonęło powstanie 63 w, drugą zaś Syberja. Mało może takich, którzy wyszli zdrowo i cało z tych straszliwych cierpień. Gdy wróciłem do Paryża i przeglądałem albumy, ofiarowane rai w Kijowie, Żytomierzu, Nowogródku i Wilnie, doznawałem tego ściskania w sercu, jakie się odczuwa przy odszukiwaniu na cmentarzu nagrobków przyjaciół, którzy tam spoczywają. Trzeba było jeszcze tych ofiar, żeby odkupić Polskę, i żeby przebrała się miara zbrodni. Fragmenty poezyj Apolla Korzeniowskiego świadczą o tem, czego można się było od niego spodziewać. Rosja zamęczyła mnóstwo uzdolnionych ludzi, których w ten sposób zmusiła do milczenia; dorzucili oni swe ofiary do tych, które składano na ołtarzu ojczyzny; ofiary te niemało ją też kosztowały. Syn Korzeniowskiego, Joseph Conrad, zdobył sobie zaszczytne miejsce w literaturze angielskiej.
Moje spotkanie z jego ojcem było zabawną sceną z komedji. Sądziłem, że mię serdecznie powita, tymczasem on wydawał się zasmucony na mój widok. Wziął mnie pod ramię i szybko pociągnął do najbardziej oddalonego pokoju, i tam zawiązała się między nami następująca rozmowa: "Gdzie się pan zatrzymał?" "W hotelu". "Co za nieostrożność! A pod jakiem nazwiskiem?" "Pod swojem." "To bardzo źle! Trzeba szybko zabrać rzeczy. Powierzę pana jednemu żydkowi, pewnemu i bardzo sprytnemu. Ile pan ma pieniędzy?" "Skąd te wszystkie obawy i te wszystkie pytania?" "Wydano rozkaz aresztowania pana; trafili na pański ślad. Musi pan przejść granice bez chwili zwłoki. Pewien emisarjusz z uniwersytetu kijowskiego uprzedził nas, żebyśmy czuwali nad pańskiem bezpieczeństwem. Co za nieszczęście, że widziano pana w hotelu! Izwoszczyk, który tu pana przywiózł, może zdradzić. Będziemy się starali naprawić te błędy". Wszystko to wyszeptał półgłosem. Dopiero wtedy zrozumiałem qni pro quo, którego byłem przedmiotem, i cała sprawa się wyjaśniła. Mówiłem poprzednio, że studenci, na wiadomość o grożącem mi niebezpieczeństwie, starali się uczynić wszystko, żeby mi o niem donieść. Gdy mię uwolniono, nikt nie pomyślał o zawiadomieniu osób, które już uprzedzono, iż należy mi coprędzej zapewnić bezpieczeństwo, że wszelkie obawy minęły. Nie otrzymawszy innego rozporządzenia, Korzeniowski drżał z obawy o mnie. Po wyjaśnieniu sprawy śmiał się z omyłki i zaczął pytać o moje plany. Rozmawialiśmy o nich z kwadrans, gdy przyszedł jeden z jego przyjaciół, Jan Prusinowski*), utalentowany poeta i ceniony krytyk. Moniuszko dorobił muzykę do jego ślicznych wierszy. W Żytomierzu w jego salonie odbywały się zebrania literackie i posiedzenia klubu politycznego; jawnie mówiono o literaturze, a w ścisłem kółku o polityce. Prusinowski tak nalegał, że chce mnie mieć u siebie, iż przyjąłem jego serdeczne zaproszenie.
Pobyt w Żytomierzu był dla mnie prawdziwą radością. W Kijowie widywałem tylko zamożnych obywateli u Horwatta, a studentów u Franciszka Mickiewicza; tutaj wszystkie odcienie polskiej opinji publicznej miały swych przedstawicieli, roztrząsających gorączkowo ważne kwestje dnia, i te roztrząsania wielce się różniły od sporów naszej emigracji w Paryżu. Emigracja rozpraszała się w dyskusjach teoretycznych; od 1831 r. tworzono tam nowe programy. W Żytomierzu chodziło o zastosowanie w odpowiedniej chwili każdego projektu, inaczej groziło natychmiastowe niebezpieczeństwo. Jak postępować z Rosją: używać podstępu, zwalczać ją, czy też z nią politykować – oto była bolesna zagadka, którą naród musiał rozstrzygnąć, pod karą najstraszliwszych skutków. Biali byli w mniejszości. Partja postępowa dzieliła się na dwie grupy: jedni, wierni tradycji narodowej, szukali współdziałania we wszystkich -
*) Prusinowski wydał w r. 1856 tom poezyj i zbiór klechd ludowych.
warstwach, drudzy liczyli tylko na włościan. W 1789 r. Sieyes ogłosił słynne dzieło: Quest-ce que le Tiers-Etat? Tout. – Qu'est-ce qu'il a été jusqu'a présent dans l'ordre politique? Rien. – Que demande-t-il a devenir? Quelquechose. Przyjaciele ludu żądali dla niego więcej, niż Siéyés dla mieszczaństwa: utrzymywali, że chłop jest wszystkiem, z zupełnem pominięciem szlachty i mieszczaństwa. Sądzili, że zjednają sobie chłopów, ubierając się, jak oni, i obiecując im ziemię, nie przewidując, że przelicytuje ich w tem rząd rosyjski, ponieważ łatwiej mu było, niż im, urzeczywistnić swe projekty. Mieszczaństwo francuskie w roku 1789 miało więcej zdolności i cnót, niż szlachta, którą postanowiło zastąpić. Chłop polski był ciemny. Co więcej, błędne jest mniemanie, że chłop da się jedynie uwieść korzyściom materjalnym. Masy porwać może tylko wyższa idea; kilku z tych przyjaciół ludu, pewnych, że zdobyli jego zaufanie, zostało zamordowanych przez włościan, ponieważ Rosjanom nietrudno było zwrócić chłopów przeciw ich własnym obrońcom. Inni zostali agentami rusyfikatorskimi, bankierami, lub hrabiami rzymskimi. Nikt w 1861 roku nie wyobrażał sobie tych dziwnych zmian, podobnie jak nikt nie przypuszczał, że dawni członkowie Konwentu umrą jako senatorowie pierwszego cesarstwa lub prefekci Ludwika Filipa. Dyskusje obu partyj były zażarte. Leonard Sowiński, wywieziony potem na Sybir, gdzie w wódce utopił swój ból i piękny talent, obdarzony pięknym głosem, intonował pieśń: "O cześć wam, panowie magnaci". Umiarkowani zarzucali swym przeciwnikom niedostateczne przygotowanie. "Miasto jest gotowe, powtarzali, wieś dopiero za wiele lat będzie gotowa". Opowiadano, że zanim propaganda polska osiągnie w zupełności cel, Rosja cofnąć może swe ustępstwa. Młodzież zaś kończyła argumentem, który jej często potem zarzucano, że, jeżeli nawet zostanie zwyciężona, krwią swą wyznaczy prawdziwe granice Polski, że będzie to krwawy protest przeciw sofizmatowi Rosjan, którzy utrzymują, iż Polska nigdy nie powstanie, i przeciw seperatystom, co przeciwstawiają małą ojczyznę wielkiej i wyobrażają sobie, że część, oderwana od całości narodowej, może wieść życie od niej niezależne. W rezultacie ci szlachetni ludzie, którzy poświęcili życie, są obok ludzi sławnych, których te prowincje wydały, najlepszym argumentem na korzyść polskości tych dzielnic. Przychylałem się, rzecz prosta, na stronę zwolenników czynu, nie podzielając wielu z ich złudzeń, wśród których w pierwszym rzędzie była naiwna wiara w olbrzymią doniosłość rozdania kilku pism rewolucyjnych chłopom, nieumiejącym czytać. Niemniej byli zaślepieni konserwatyści, sądzący, że pod rządami autokratycznemi, to znaczy zasadniczo arbitralnemi, można znaleźć legalny grunt dla opozycji. Najlojalniejsze adresy do tronu pociągnęły za sobą zesłanie tych, co je podpisali, a tajne druki nie poruszały ociężałych mas.
W Żytomierzu po raz pierwszy słyszałem w kościele tłum, śpiewający: "Ojczyznę, wolność, racz nam wrócić, Panie!" Policja patrzyła na manifestantów groźnym wzrokiem i ostentacyjnie zapisywała ich nazwiska. Wieśniacy pytali o znaczenie tych pieśni, dotychczas im nieznanych, a policja groziła aresztowaniem osobom, które poza obrębem świątyni znaczenie tych pieśni im tłumaczyły. W czasie nabożeństwa młodzież i panny kwestowali nie na kościół, lecz na sprawę narodową. Rodzice się bali, aby zemsta Rosji nie dosięgła wkrótce ich i dzieci. Wieczorem u Prusinowskiego roztrząsano korzyści tego rodzaju prowokacyj względem Rosji, gdyż nikt nie miał wątpliwości, że skutki tego rychło dadzą się odczuć; postanowiono jednak, że nie wolno w imię bezpieczeństwa poświęcać obowiązku zaakcentowania woli narodowej, że chłop, wróciwszy do domu, lepiej uświadomi sobie, iż jest Polakiem, niż gdyby przeczytał dziesięć zabronionych broszur; wkońcu, że hymny te przelecą granice, i świat cały słyszeć je będzie. Ale chłop w wielu dzielnicach nie zrozumiał znaczenia tych manifestacyj, Europa zaś pozostała głucha na te dalekie prośby, które jednak bardzo wzmacniały poczucie jedności narodowej i wyryły się, niby wyrzut, w pamięci obcych narodów. Nie napróżno Polska modliła się, śpiewała i krew swą przelała. Pełną dłonią siała wówczas ziarno, które dziś dojrzało, jutro zaś je zbierze.
Wśród umiarkowanych największym posłuchem cieszyło się dwóch marszałków szlachty: Karol Mikulicz i Lucjan Niemierzycki. Mikulicz, człowiek bardzo taktowny i doświadczony, pragnął, żeby zachować siły na wypadki niezwykle, a ciągła opozycja wydawała mu się rzeczą zbyt śmiałą. Stawiał czoło władzom rosyjskim, gdy warto było, i nie dokuczał im z powodu drobnostek. Niemniej rząd rosyjski go nie oszczędził: zmarł na Syberji.
Najbardziej wpływowym członkiem partji postępowej był doktór Fortunat Nowicki. Częste jego wyjazdy nie zwracały uwagi policji, gdyż tłumaczył je odwiedzaniem chorych. Wkońcu jednak odkryto rolę jego w organizacjach tajnych na Wołyniu i skazano go na długie lata wygnania. Skorzystał jednak z którejś amnestji, i spotkałem go potem w Paryżu, zawsze takiego samego. Nowicki urodził się na Wołyniu 10 lutego 1830 r., umarł w Nałęczowie 10 lipca 1885. Należał on do ludzi, których zasadą jest nie prowokować wroga bez potrzeby, ale nigdy mu nie ustąpić ze swego credo politycznego i podtrzymywać każdą inicjatywę, korzystną dla kraju. Syn ubogiego urzędnika, odbył nauki w bardzo trudnych warunkach; z Żytomierza pojechał na uniwersytet do Kijowa, gdzie wkrótce począł wywierać na swych kolegów wpływ, który można porównać do wpływu Tomasza Zana; odrywał ich od życia beztroskiego, do którego skłaniał ich machjawelizm władz rosyjskich, pragnących, aby zapomnieli o obowiązkach względem ojczyzny. Znalazł wydatną pomoc w całej grupie młodych ludzi, takich jak Izydor Kopernicki,
Franciszek Duchiński, Zygmunt Miłkowski, Stefan Buszczyński; wszyscy oni odznaczyli się na polu nauki lub literatury. Zostawszy doktorem medycyny, pojechał do Paryża, gdzie widywał się z najbardziej wpływowymi emigrantami. Po powrocie do Żytomierza czynnie zajął się organizacją ruchu powstańczego i był jednym z pierwszych, w których ugodzono. Internowano Nowickiego w Tambowie. Urzędnicy rosyjscy często wzywali tego zdolnego lekarza; był im tak potrzebny, iż wkrótce złagodzili warunki jego życia, i mógł wrócić do Polski. Wygnanie w niczem nie zmieniło przekonań Nowickiego, ani też nie złamało jego energji. Nowicki obiecał mi zająć się zebraniem w swem ręku zobowiązań osób, które na Wołyniu miały nieść pomoc pismu l'Espérance. Spis zawierał sumę zobowiązań, ale nie oznaczał wcale, na co te pieniądze są przeznaczone. Gdyby jednak dokument ten wpadł w ręce rosyjskie, pociągnąłby za sobą, ze względu na podpisy, smutne następstwa.
Gdy w wiele lat potem spotkaliśmy się w Paryżu, Nowicki opowiadał mi ciekawy fakt, że w przeddzień jego aresztowania kapitan żandarmerji, wyznaczony do tej misji, zawiadomił go o godzinie swej wizyty. Nowicki w odpowiedzi na to posłał mu banknot 100-rublowy w kopercie. Wśród innych papierów spalił listę, dotyczącą pisma I' Espérance. Zniszczenie tego dokumentu, bardzo zresztą słuszne, i wywiezienie Nowickiego przekreśliło zdobycz, z której byłem dumny, jak o tem pisałem w liście do brata; nie mogąc wyszczególnić sumy, nadmieniałem, że: "nasz nadlemański protegowany otrzyma pensję senatora francuskiego". Nie miałem odwagi zachować duplikatu rozpraw ani powziętych rezolucyj; narażać siebie zbyt śmiało Jest często szaleństwem, ale narażać niepotrzebnie innych Jest zawsze zbrodnią. Byłoby to jednak cennym i godnym naśladowania dowodem, do jak wielkich poświęceń była Kotowa ta prowincja Polski. Wracając do aresztowania
Nowickiego, dodam, że nigdy się on nie dowiedział, czy kapitan żandarmerji miał jakie przyczyny, żeby mu wyświadczyć przysługę, czy też uważał, iż korzystniej jest zawiadomić go poprzednio, niż przycapić, nie wołając; strzeż się!
Najbardziej utalentowanym z ówczesnych poetów żytomierskich był Leonard Sowiński; miał on prawdziwy talent, wiele zapału a, pozując na przyszłego trybuna ludu… głosił rewolucję. Rosjanie wkrótce go ubezwładnili. W więzieniu, gdzie był ciężko chory, i w szpitalu, gdzie go leczono, w pijaństwie szukał zapomnienia swych cierpień; to też, gdy odzyskał wolność, miewał już tylko chwile przytomności. Znów zaczął pisać, ale tylko zrzadka przypominał sobie, czem był niegdyś. Spotkałem go w Paryżu, dokąd przyjechał po spadek, odziedziczony po wuju, Wojciechu Sowińskim, kompozytorze pracowitym, ale miernym. O tym wuju Szopen pisał: "Słyszałem oratorjum Sowińskiego i jeszcze żyję!" Leonard Sowiński, otrzymawszy dość znaczną fortunę wuja, wracał do kraju i po drodze zatrzymał się we Florencji. Teofil Lenartowicz bardzo się zdziwił, otrzymawszy od niego kartkę z błaganiem o wydobycie z więzienia. Lenartowicz pobiegł do prefekta policji i oświadczył, że popełniono wielki błąd, pakując do więzienia uczciwego człowieka. "Uczciwy człowiek – zgoda! Ale któż we Włoszech nie wie, że próba samobójstwa jest karana więzieniem? Pański przyjaciel otworzył sobie żyły w kąpieli. W więzieniu szybciej wyzdrowieje". Ta nauczka nie wyleczyła Sowińskiego z pijaństwa, które zabiło zupełnie jego niezwykłe zdolności.
W Żytomierzu nieodstępnymi towarzyszami Sowińskiego byli: Juljan Oksza Orzechowski i Włodzimierz Milowicz, którzy głosili najbardziej nieprzejednane i najbardziej wywrotowe zasady. Orzechowski został przedstawicielem rządu powstańczego w Konstantynopolu w 1863 r., potem baronem Okszą, wreszcie hrabią rzymskim. Jako ambasador rządu narodowego w r. 1863 wysłał do księcia Włady – sława Czartoryskiego depeszę, w której sam nie zrzekał się szlachectwa, ale Czartoryskiego pozbawił tytułu książęcego. Depesza była w ten sposób zaadresowana: "Do obywatela Władysława Czartoryskiego baron Oksza". Ubawiło to księcia Władysława, który przez kilka dni pokazywał depeszę przyjaciołom. Oksza założył bank katolicki, który upadł, wmieszał się w podejrzane konspiracje polityczne i w spekulacje finansowe bardziej jeszcze podejrzane, na schyłku zaś życia prowadził jedną z tych tajemniczych egzystencyj, które lepiej zostawić w cieniu, niż wyprowadzać na światło dzienne. Zmarł w sanatorjum w Szwajcarji. Miłowicz*) pozostał przynajmniej uczciwym człowiekiem, lecz zamiast grać wybitną rolę, jak mu to wróżono, był jedynie figurantem. Miał dobre chęci, ale ani inicjatywy, ani stałych przekonań, był na rozkazach to tego, to owego z głównych aktorów dramatu 63 r.
Napoleon I mówił o marszałku Berthier: "To gąsiątko, uważające się za orla". Każda rewolucja ma gąsięta, które uważają się, a co dziwniejsze, które są uważane za orły. Czyż Napoleon I nie powinien był sobie wyrzucać, że z gąsięcia uczynił marszałka Francji i księcia? Mniej należy potępiać miernoty, które w czasie każdej rewolucji wypływają, nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak, bardziej zaś tych, co dla swej osobistej korzyści wysuwają je na plan pierwszy. Z zapaśników, z zapałem rzucających się do wyścigu, jedni padają w drodze, inni się cofają albo drepcą na miejscu, inni wreszcie czołgają się w błocie. Dlatego też tak smutno jest czynić w myśli przegląd tych, co odeszli; nie mamy dosyć słów, żeby chwalić jednych, do drugich zaś należy często zastosować łacińskie powiedzenie: de mortuis aut nihil aut bene.
W Żytomierzu, gdzie Kraszewski mieszkał przez długie lata, poznałem jego córkę i zięcia Łozińskiego. Ło- -
*) Włodzimierz Miłowicz zmarł w Krakowie 10 lipca 1884 r.
zińskiego wywieziono na Sybir. Żona jego, osoba wątła i delikatna, nie zniosła złego traktowania i nie wróciła do ojczyzny.
Najsławniejszym literatem w Żytomierzu był Adam Pług, człowiek łagodny i czuły, o usposobieniu zgodnem, co mu pozwalało być dobrze ze wszystkiemi partjami. Przeniósł się potem do Warszawy, gdzie zakończył długi żywot, nigdy nie przerywając prac literackich.
Codziennie odbywały się manifestacje patryotyczne, narady polityczne a wieczorem, przy dźwiękach fortepianu, panny i młodzież śpiewali głośno hymny narodowe i pieśni patryotyczne, wówczas surowo zabronione; drwiono sobie z policji, która nie miała jeszcze odwagi interwenjować, gdyż musiałaby wystąpić przeciw zbyt wielkiej liczbie osób.
To wszystko tem bardziej działało na mnie, że w Paryżu nie byłem wcale przyzwyczajony do ostrożności, koniecznych w Żytomierzu. Zacny Prusinowski gromił mię z tego powodu. Pamiętam, że gdy zamieszkałem u niego, nazajutrz zrana zjawił się naczelnik policji, w czasie, gdy piłem kawę. Zapytałem go, czego sobie życzy". "Poprostu zrobić z panem znajomość" odparł. "A pocóż to?" spytałem oschle. "Oto są doskonale cygara" pośpieszył Prusinowski, podając mu pełne pudełko i szepcąc mi na ucho: "Nie można go w ten sposób traktować. Pan pojedzie, a my zostaniemy*. Słuszna ta uwaga spowodowała, że zmieniłem swą wojowniczą postawę, naczelnik policji zaś zaczął mówić doskonalą polszczyzną. Wydawał się zajęty jedynie sprawą, jak długo trwać będzie mój pobyt tutaj, i dlaczego podróżuję w takim czasie, kiedy najmilej jest siedzieć w domu. Jako jedyny powód, podałem chęć poznania krewnych i przyjaciół mych rodziców. Na jednej mszy patrjotycznej zbliżył się do mnie: "Dlaczego pan jest tutaj?" bąknął pod nosem. "Przecież każdy tu przychodzi, również pan jak i inni odparłem". Nie powiedział już ani słowa. Prusinowski podejrzewał go o bardzo złe względem mnie zamiary. Zacząłem się obawiać, ze miał słuszność, ale czyż nie byłem bliski wyruszenia w drogę?
Wybiła godzina odjazdu. Wiele osób zebrało się u Prusinowskiego. Zrobiono mi niespodziankę, gdyż chór panien zaśpiewał piosnki filareckie, których nigdy nie słyszałem w Paryżu, całe zaś towarzystwo powtarzało zwrotkę często przez młodzież wileńską śpiewaną ku czci Adama Mickiewicza i Jana Czeczota. "Pijmy zdrowie Mickiewicza!" powtarzano z kieliszkami w ręku. Czułem dookoła siebie ogólną sympatję; był to jeden z najcenniejszych spadków po ojcu. Radość i nadzieję widać było na twarzach, które miały się wkrótce okryć smutkiem bolesnej żałoby. Ofiarowano mi album z fotografjami i podpisami; zaledwie kilku z tych ludzi spotkałem w dalszym ciągu mego długiego żywota. Na pierwszej stronie Apollo Korzeniowski napisał wierszowane pożegnanie:
"Władysławowi Mickiewiczowi przy rozstaniu na Rusi d. 11/23 marca 1861 r.
Jedź z Bogiem!… Widziałeś, że kraj twój w żałobie,
Lecz pełen Nadziei, Miłości i Wiary,
Że liczniej, niż trawy, rosną tu ofiary,
Że czuje, co winien Ludzkości i sobie.
Więc Synu człowieka, co zwał się Miljonem,
Co kochał za miljon i cierpiał katusze,
Zabierz w tę spadkową po Ojcu twym duszę
Co w nas nie skonało; za grobem i skonem.
Świadcz, synu Adama, za ziemi twej progiem:
Że po dniach umartwień my jeszcze Niedzielni.
Z pod mogił – Zrodzeni, w śmierci – Niemiertelni;
Świadcz ludom, jak ojciec twój świadczy przed Bogiem!"
I Korzeniowski podpisał te wiersze… po arabsku! Gdyby wpadły w ręce policji rosyjskiej, prędkoby odszukała autora. Dzięki Bogu, wszystkie moje papiery dowiozłem do Paryża; żaden świstek nie skompromitował przyjaciół, którzy mnie tak serdecznie gościli, a których czekały wkrótce komisje śledcze. Kijów mnie zmroził. Zdawało się, że jedynie studenci mają nadzieję. Żytomierz podniósł mię na duchu. W Kijowie trzeba było nastawiać ucha, żeby ułowić przytłumione głosy patrjotyzmu. W Żytomierzu patryotyzm tak silnie rozbrzmiewał, że słychać go było zdaleka. Naród jawnie rzucał przekleństwa na swych katów, używał moralnej broni, co wyprowadzało ich z równowagi, gdyż przyzwyczajeni byli posiłkować się jedynie bronią materjalna i za każdym razem, gdy przeciwstawiono im silę ducha, tracili zimną krew.
W czasie długiej podróży z Żytomierza do Wilna omal nie zostałem zatrzymany na kilka dni w okolicznościach nader niemiłych. Przyjechałem nad brzegi Berezyny w czasie zawiei śnieżnej. Na stacji pocztowej było bardzo wielu podróżnych, i jeden z nich radził mi szukać gdzie indziej noclegu, jeżeli nie chcę być pożarty przez robactwo. Właściciel poczty usłyszał, gdy odpowiedziałem, że mam zamiar natychmiast jechać, i oświadczył, że jest to rzeczą, zupełnie niemożliwą, gdyż rozpoczęła się odwilż, lód coraz wyżej pokrywa się wodą, wiec nikt nie może ściśle przewidzieć chwili ruszenia kry. Wyszedłem na ganek i zrozpaczony myślą, że muszę się zatrzymać w podobnej miejscowości, smutnem okiem patrzyłem na rozciągający się przede mną ponury widok. Przypomniałem sobie opowiadania o klęsce Wielkiej Armji i uprzytomniłem sobie, co się musiało dziać w duszy Napoleona, gdy lada chwila mógł wpaść w ręce wroga. Wkrótce otoczyli mię żydzi, zadając tysiące pytań. Odparłem tonem opryskliwym, że jedyną przysługą, jaką mi mogą oddać, jest przewiezienie na drugi brzeg Berezyny. Mówiłem tak nie dlatego, żebym miał choć odrobinę nadziei, ale, by uwolnić się od ich natarczywości. Byłem zdumiony, gdy jeden z nich mi szepnął, że niema nic łatwiejszego, bylebym się zgodził dobrze zapłacić. Bałem się, że to sprawa trudna, i spytałem o cenę. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że to nie naruszy równowagi mego budżetu. Uszom nie wierzyłem, gdy żyd pocichutku wspomniał o trzech rublach. Rozumie się samo przez się, że przyjąłem jego propozycję, wcale się nie targując, ani żądając żadnych wyjaśnień co do wynalezionego przez niego sposobu przeprawy, i zaraz pośpieszyłem po walizkę. Żyd prosił, żebym zaczekał kwadrans. Widząc, że mam zamiar próbować przeprawy, jakiś siwawy jegomość rzekł: "Gdy się jest młodym i życie jeszcze coś warte, stawia się je na jedną kartę, gdy zaś ono nic nie warte, boimy się ryzykować*. Ta nagana pod moim adresem żadnego wrażenia nie uczyniła. Bardzo zadowolony, że mogę stamtąd wyruszyć, nie dbałem o uwagi tego mizantropa. Żyd wkrótce nadszedł w towarzystwie dwóch innych: jeden z nich trzymał w ręku długą żerdź, drugi ciągnął na sznurze białą skrzynkę drewnianą, trzeci wziął moją walizę na plecy. Zeszedłem z brzegu do rzeki. Położono skrzynkę na lodzie i zaproszono mię, żebym usiadł. Wkoło mnie chlupała woda. Skrzynka była wyłożona słomą, żebym sobie nóg nie przemoczył, i dość wielka, tak że się cały zmieściłem. W tym pojeździe wyglądałem na dziecko, które drugie dziecko, bawiąc się, ciągnie po ulicy. Żyd, który szedł pierwszy, próbował lód żerdzią. Jeżeli lód był mocny, posuwaliśmy się dalej, gdy nie, cofaliśmy się, czyniąc tysiące zakrętów, i wkońcu szliśmy naprzód stosownie do wskazówek przewodnika. Na olbrzymiej przestrzeni, którą obejmowało moje oko, nie widziałem nikogo, prócz czterech czy pięciu chłopaków, którzy z brzegu śledzili ciekawie przebieg naszej wyprawy. Chwilami zdawało się, że się cofamy niemal do punktu wyjścia, potem znów posuwaliśmy się na środek rzeki, by w końcu dobić do celu. Ségur w pamiętnikach swoich o rejteradzie 1812 r. tak się wyraził: "Żydzi są żeglugą Polski". Dałem dobry napiwek moim zbawcom, za co gorąco podziękowali, i na stacji pocztowej, do której dotarłem, wsiadłem znów do sani, by jechać do Mińska.*)
Mińsk jest miastem regularnie zbudowanem, mającem charakter nowszy, niż inne miasta Litwy, ale bez żadnych widocznych na pierwszy rzut oka pamiątek polskich. Pełno tu ruchu dzięki temu, że okoliczni polscy obywatele wciąż przyjeżdżają ze względu na swe interesy. W czasie, gdy tam byłem, wszyscy urzędnicy rosyjscy mówili po polsku i nie mieli nic z tej arogancji, którą nakazał następnie Murawjew. A jednak wkrótce zauważyłem, że była znaczna różnica między zachowaniem się ich a ich kolegów z Królestwa Polskiego. Wszyscy Rosjanie godzili się z myślą, że pewnego dnia utracą Królestwo Polskie, natomiast uważali, że Ukraina, Podole i Litwa zostaną im na pociechę, i że prowincyj tych nie opuszczą. Z tego też powodu postawa ich tutaj bardziej była dumna i częstsze szykany.
Żona generała Kellera, gubernatora Mińska, była córką Serba i Polki*. Uważała się za Polkę i część naszej ary- -
*)Pani Keller była z domu Ryznicz. Przez matkę, Rzewuską, należała do arystokracji. Córka jej, hrabina Kleinmichel, słusznie czy niesłusznie była podejrzana o szpiegostwo po rewolucji rosyjskiej; inna z jej córek była damą dworu. Drugi jej mąż, Saint-Yves d'Alveydre, wydał wielką ilość prac, które, jakkolwiek ciekawe, w niczem nie usprawiedliwiają niezwykłych pretensyj autora, pretensyj, pojęcie o których mogą dać same tytuły tych dzieł: L'archéomètre. Clef de toules les religions et de toutes les sciences de l'antiguitè. Rèforme synthétique de tousles arts contemporains. Les clefs de l'Orient. Les mysteres de Ia naissance, des sexes et de l'amour. Les mystères de Ia mort d'après Ia Cabbale orientale. L'empereur Alexandre III, épopeé russe. Les états généraux du suffrage universel, commencés parlegrand college économique avec ses cinq facultés, savoir: finances, agriculture, industrie, commerce et main – d 'oeuvre. La France eraie. Mission des Français. Les funérailles de Victor Hugo. Jeanne d'Arc victorieuse, dédiée a l'arme'e française. Maternité royale et mariages royaux. Danemarck, Suède, Angleterre, Grèce, Russie, Hanovre, France. Mission des Juifs. Mission des soweerains par I 'un d 'eux. Mis – stokracji z nią flirtowała. Panowie ci usprawiedliwiali się twierdząc, że wpływają w ten sposób na panią Keller, żeby odwodziła męża od prześladowań; i rzeczywiście w tym czasie Keller chętnie zamykał oczy na tajne zebrania patrjotów, pragnących, by Mińsk nie został wtyle za Warszawą.
Zaledwie rozgościłem się w hotelu, już miałem wizytę Józefa Śniadeckiego; moi znajomi w Żytomierzu polecili mi go na przewodnika. Przynosił mi uprzejme zaproszenie od pani Keller. Powiedział, że Mińsk ma urządzić bankiet na moją cześć, i że powinienem pokazać się u pani Keller, którą zresztą bardzo chwalił. Zanim się zdecydowałem na tę wizytę, poszedłem zapytać o radę Aleksandra Walickiego, który, jak słyszałem, był nieprzejednany. Rzekł mi, że nie widzi w tem nic złego, że fakt, iż Śniadecki i książę Mirski, bliscy tej damy, występują, jako organizatorzy bankietu na moją cześć, zabezpieczy wszystkich od przykrości ze strony policji. Zresztą na polskość pani Keller patrzył jako na chwilową fantazję, pewny, że tylko przez kokieterja przyciąga do siebie młodzież arystokratyczną.
–- sion de I'Inde et de I'Europę. Mission de I'Europę en Asie. La question du Mahatum et sa solution. Mission des oueriers. Le mystère du progrès, tragédie héroique en cinq actes avec choeurs et ballets. Notę sur Ia tradition cabalistique. L'initiation. L'ordre economique dans l'èlèctorat et dans l'État. Rapport adressé au bureau et au comitè de patronage du syndicat de Ia presse èconomiąue et professionnelle de France en commémoration du centenaire de 1789. La thèogonie des patriarches: Jèsus (Nouveau Testament), Moise (Ancien Testament). Adaptation de l'Archéomètre à une nouvelle traduction de l'Evangile de Saint Jean et du Sepher de Moise, précedée d'extraits de Ia vie de Moise et d'une introduction par les amis de Sant-Yves. De l'utilitè des algues marines. Souvenir du jendi 21 septembre 1900 et voeux de Noél 1909 – 1910. Amrita. Credo. Benédiction. L'étoile des mages. Zdawało się, że w bardzo światowej pani Keller, nie było danych do zajęcia się filozofja tak transcendentalną. Jej syn generał w czasie wojny rosyjsko-japońskiej, zginął na polu bitwy.
Zaledwie zamieniłem z panią Keller kilka słów, gdy zjawił się generał Keller, który zapytał, czy mam zamiar długo bawić w Mińsku. Odrzekłem, że jestem zmuszony wszędzie się zatrzymywać krótko, gdyż inaczej zostałbym na wieki na Litwie, co, na nieszczęście, jest niemożliwe. W tej chwili wszedł do salonu marszałek szlachty mińskiej, Łapa; przyjeżdżał wprost ze wsi, nie słyszał o mojem przybyciu ani o jutrzejszym bankiecie. Był zmieszany tem, że generał rosyjski mi go przedstawił, nie wiedział, jak się ma zachować, i mogłem wyciągnąć z niego tylko półsłówka. "Płacą nam za to, żebyśmy byli roztropnymi" powiedział, gdyśmy się spotkali na bankiecie.
Pani Keller należała do kobiet, zbyt zajętych łowieniem bliźnich w swe sieci, żeby miały czas na badanie samych siebie, i tak zręcznych w udawaniu uczuć, których nie mają, że trudno jest poznać uczucia, jakie żywią w istocie. Jeśli jest prawdą, co głosi kronika, mogłaby ona dorzucić ciekawy rozdział do "Żywotów pań swawolnych" Brantome'a.
Bankiet był nader liczny, nastrój bardzo serdeczny. Obawiano się, czy się nie zaprosi kto z wysokich dygnitarzy, ale się nie zjawił żaden gość niepożądany. Przy końcu obiadu Walicki zaimprowizował następujący toast, który potem wpisał mi do albumu pod datą 18 marca 1861, podpisując go tylko pierwszemi literami:
Potomku wieszcza, co czul za miljony.
Co, wieńcząc laurem i cierniem swe czoło,
Patrzył na kraj swój, tak przezeń wielbiony,
Jak syn na ojca, wplecionego w koło!
Bądź pozdrowiony, bracie nasz kochany!
Jak matka syna, Litwa cię przyjmuje, Bo cały ogół, dzisiaj tu zebrany, Za cala Litwę i myśli i czuje.
Więc gdyśmy wszyscy bracia, Władysławie,
To się ni gromów ni burz nie przestraszym;
Płyńmy do portu w skołatanej nawie, – Litwa jest matką, Adam ojcem naszym!
Nie pamiętam już kto dopisał w albumie: "Kiedy syn wieszcza Litwy do nas się zjawił, jest zwiastunem wiosny, a więc zdrowie zwiastunów wiosny! M. K."
Walicki nie był poetą, jak Apollo Korzeniowski. Improwizacji jego, pozbawionej oryginalności, nie brak jednak było jasności myśli. Oklaskiwano ją, lecz dowiedziałem się później, że niektóre osoby zrzekły się głosu z obawy, żeby nie solidaryzować się z mową, zdaniem ich, mogącą narazić mówców i mnie na przykrości. Jeżeli tak było w rzeczywistości, być może, że to pani Keller służyła nam za piorunochron. Książę Mirski oświadczył mi, że Walicki, przemawiając w tak licznem zgromadzeniu, powinien był nie tak silnie podkreślać swe uczucia, ale że nie będzie to jednak miało złych następstw. "Gdyby pan miał tu dłużej zostać, i gdyby na każdym obiedzie pito podobne zdrowia, mówił, policja straciłaby cierpliwość". Innych bankietów nie było. Na emigracji słyszałem wiele mów ostrzejszych, ale nie wywoływały one żadnego drżenia na sali, gdy zaś mówił Walicki, chmurzyły się czoła zebranych, i niemal żałowałem, że wygłosił on ten toast. Na szczęście, uszło to bezkarnie. Gdy wszyscy powstali od stołu, rozmawiano, unikając tematów politycznych; niektórzy biesiadnicy zapraszali mię do siebie na wieś, na kilka dni odpoczynku. Jakkolwiek propozycje te były bardzo nęcące, odrzuciłem je, odpowiadając, że powrócę na Litwę, gdy Rosjanie się stąd wyniosą.