- W empik go
Pamiętniki. Wojna i rewolucja. Kontrrewolucja. Bolszewicki przewrót. Warszawski epilog - ebook
Pamiętniki. Wojna i rewolucja. Kontrrewolucja. Bolszewicki przewrót. Warszawski epilog - ebook
Wznowienie bestsellera wydanego w 1972 roku w Londynie. Znakomicie, z nieprzeciętnym talentem literackim przedstawiony obraz rewolucji lutowej, przewrotu bolszewickiego i wojny domowej w Rosji rozpatrywany przez bezpośredniego uczestnika wydarzeń. Autor to bliski współpracownik Borysa Sawinkowa, komisarza 8. Armii, potem uczestnika ruchu antybolszewckiego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0259-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karol Wędziagolski urodził się w roku 1886 niedaleko Wilna w rodzinnym majątku Jaworów, w starej rodzinie szlacheckiej herbu Pomian. Miał dwóch braci i cztery siostry. Większość z nich ukończyła wyższe studia. Paweł, brat średni (rocznik 1883), nawet po trzykroć je zaliczył. Na początku wydział fizyko-matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego, później Pedagogiczną Akademię Wojskową, a na końcu trzeci fakultet, architektoniczny, rozpoczęty w roku 1912, a ukończony z wyróżnieniem w 1917, tuż przed końcem carskiej Rosji. Bronisław, najstarszy z braci (ur. w roku 1876), ukończył Wojskową Akademię Intendentury. Jedna z sióstr z kolei miała za sobą fakultet historyczny w Petersburgu, druga konserwatorium muzyczne. Natomiast sam Karol wykazał się dość mizernym wykształceniem. Skończył jedynie elitarny korpus kadetów w Petersburgu. Elitarność szkoły zapewniła mu znajomości wśród osób wpływowych. Znajomości te w połączeniu z osobistymi zaletami (udokumentowanymi choćby przez późniejsze wydarzenia) przyczyniły się do tego, iż pomimo braku wyższych studiów rozpoczął karierę urzędniczą w jednym z petersburskich ministerstw. Po ośmiu latach karierę tę przerwał zamach w dalekim Sarajewie. Śmierć Franciszka Ferdynanda rozpoczęła wojnę, którą szybko nazwie się światową, a po niewielu latach oznaczy dodatkowo liczebnikiem.
Od lewej: prof. Kwiatkowski, Janina, Hania, Karol, Niania , Karolina Wędziagolska, pani Kwiatkowska, NN, NN, Jaworów 1937
Dom Karola Wędziagolskiego w Jaworowie, rok 1937
Stary dom rodziny Karola Wędziagolskiego w Jaworowie, prawdopodobnie lata powojenne
Karol Wędziagolski w okresie rozmów polsko-rosyjskich – działał z polecenia Józefa Piłsudskiego
Karol Wędziagolski w Argentynie, rok 1962
Senior rodu – ojciec Karola, Michał Wędziagolski w 1926 roku
Niewątpliwie człowiekiem rządzi przypadek. Do pewnych granic oczywiście – na przykład granic wychowania, wyznaczonych przez system wartości i odpowiedzialności, a wpojonych w domu rodzinnym, oraz granic poczucia smaku, nieprzekraczalnych w którymś momencie. W polskim przypadku należy też uwzględnić te wytyczone przez poczucie patriotyzmu.
Tak, ród Wędziagolskich zdał egzamin w tamtej epoce. Epoce, ogólnie rzecz biorąc, przypadkiem rządzonej.
Gdy przyszła rewolucja lutowa roku 1917, Karol Wędziagolski nie był nią specjalnie zaskoczony. Ale i nie zachwycił się nią bezwarunkowo. Już zdążył zwątpić w wyznawane w młodości idee socjalistyczne. Minione lata wojny, doświadczeń, przemyśleń ugruntowały go w przekonaniu, iż dla rozwoju, postępu lepsza od rewolucji jest powolna ewolucja. Zwłaszcza gdy rewolucja ta dzieje się w czasie wojny! Jedyne, co go pocieszało w tych burzliwych dniach, to nadzieja na uzyskanie przez Polskę – przy „okazji” tych zawirowań – niepodległości.
Choć był sceptyczny wobec bieżących wydarzeń, nie odmówił, gdy zaoferowały mu one nowe wyzwania. I tak zaczęła się jego kariera w nowej rzeczywistości. Kariera, a może raczej… przygoda.
Karol Wędziagolski w rozmowie z generałem Kazimierzem Sosnkowskim, lata sześćdziesiąte XX wieku
A trzeba mu było tego awansu rewolucyjnego, dzięki niemu mógł bowiem spotkać się z Borysem Sawinkowem.
Wędziagolski poznał się z nim już wcześniej, w roku 1909. Tamten namawiał go wtedy do włączenia się w akcje terrorystyczne. Karol odmówił, był myśliwym i jako taki nie potrafił akceptować tak niehonorowych, podstępnych sposobów polowania. Po ośmiu latach spotkali się ponownie. Sawinkow był już jedną z ważniejszych postaci w porewolucyjnym Rządzie Tymczasowym, a Wędziagolski – człowiekiem zaufania 8. Armii. Sawinkow szukał entuzjastów dla swej koncepcji rozwoju sytuacji. Bez trudu jej zwolennika odnalazł w byłym urzędniku ministerialnym. Zarówno jeden, jak i drugi nie domyślali się wtedy, jak ważne okaże się dla nich to spotkanie.
I długo już Wędziagolski nie rozstawał się z Sawinkowem – postacią ważną dla historii XX wieku, przywódcą organizacji terrorystycznej, współautorem kilku zamachów na wyższych urzędników carskich, osobnikiem skazanym na śmierć za ową działalność, człowiekiem owładniętym ideą, akceptowaną przez Wędziagolskiego lub nie, lecz niewątpliwie autentyczną w jego przypadku. Co ważne, Sawinkow w roku 1917 był już innym człowiekiem aniżeli kilka lat wcześniej. To oczywisty rezultat zmienionej sytuacji. Rewolucja lutowa zdawała się realizować idee, dla jakich kiedyś Sawinkow szykował bomby. Samodzierżawie upadło, parlamentaryzm się rozwijał, demokracji coraz więcej…
Sawinkow w roku 1917 objawiał się Wędziagolskiemu jako bardzo dalekowzroczny polityk. Były terrorysta od razu wyczuł słabości rewolty i szybko docenił zagrożenie ze strony bolszewików – partii przez inne traktowanej jako mało ważna, groteskowa, znajdująca się w rozdarciu pomiędzy swymi żądaniami (ogromnymi) a swą liczebnością (więcej niż skromną). Sawinkow nie tylko potrafił ocenić sytuację, on także usiłował czynnie przeciwdziałać.
Wędziagolski odnowił swą znajomość sprzed lat z Sawinkowem w momencie przełomowym dla losów rewolucji lutowej. Miała akurat miejsce ostatnia poważniejsza próba ocalenia owej rewolucji, tak zwany bunt Ławra Gieorgijewicza Korniłowa. Próba się nie udała, wielu uczestników buntu zostało aresztowanych, któryś z nich nawet popełnił samobójstwo. Panował coraz większy chaos. Przyszedł wreszcie październik i przewrót bolszewicki.
Poważne zbliżenie i komitywa Wędziagolskiego z Sawinkowem nastąpiła właśnie po tych wydarzeniach – po nieszczęsnych sześciu dniach, w których garstka bolszewików przejęła władzę w dwóch najważniejszych miastach Rosji.
Najmocniej i najskuteczniej związała ich… ucieczka. Nic innego im nie zostało. Tuż przed nimi zbiegł w przebraniu Aleksander Fiodorowicz Kiereński. To jeszcze nie był koniec, jeszcze próbowali zebrać siły, wojska, dogadać się, pogodzie skłóconych generałów, cywilów. Najmocniej ich zjednał właśnie ten czas poszukiwania ostatniego poratunku, lecz nie dla samej Rosji, ale poratunku przed bolszewikami, których niebezpieczna siła, siła demagogii dla obydwu zdawała się oczywista. Ogólnie rzecz biorąc, ich podróż była ucieczką i… zbliżeniem do siebie, bo każdy dzień był dniem, który mógł okazać się ostatnim w ich życiu. Coraz częściej czuli się zdradzeni, a przed ostatecznością ratował ich szósty zmysł, który na przemian kierował raz jednym, raz drugim.
Oto dwóch ludzi o różnych korzeniach narodowościowych, kulturowych, ideowych wreszcie (!) przemierza potężny, stusześćdziesięciomilionowy kraj. Tonący kraj – pełen tonących wartości, tonących ludzi… Nie uciekają, jak rzekłem, biernie. Niestety, ich ewentualni sprzymierzeńcy ich nie lubią. „Biali” wojskowi widzą w Sawinkowie głównie zamachowca na stary porządek. Tak samo oceniają jego towarzysza, Wędziagolskiego.
Rozstanie z Sawinkowem nastąpiło, gdy Armia Ochotnicza – ówcześnie najpotężniejsze rosyjskie zgrupowanie wojskowe walczące z bolszewikami – wysłała Wędziagolskiego w charakterze swego dyplomatycznego przedstawiciela do Kijowa, do świeżo tam zaistniałego rządu ukraińskiego. W Kijowie był świadkiem rzezi, pogromów – całej tej przetaczającej się zawieruchy bitewnej. Ale tam też zbliżył się do polskich środowisk niepodległościowych.
Wydarzenia spowodują, iż z polecenia Naczelnika Państwa Wędziagolski spotka się z Sawinkowem pod koniec roku 1919. Wykona wtedy najważniejszą misję swego życia – misję, która mu się uda, a jednocześnie będzie jego klęską.
Misję tę osobiście zlecił mu Naczelnik Państwa. Piłsudski wybrał Wędziagolskiego z dwóch powodów: uznał go za jedną z niewielu osób wolnych od uprzedzeń antyrosyjskich. Wędziagolski nadawał się do tego zadania także i z powodu swej zażyłości z Borysem Sawinkowem. Ten były terrorysta, jako jeden z niewielu Rosjan przebywających wówczas na emigracji, dysponował na tyle uznawanym autorytetem, by móc zrealizować ideę proponowaną przez Piłsudskiego. I tak też się stało. W roku 1920 zaistniał w Polsce Rosyjski Komitet Polityczny, a jego blisko osiemdziesięciotysięczna armia dołączyła do walki z zalewem bolszewickim.
Wędziagolski nie wykorzystał swej bliskości z Piłsudskim. Przeciwnie – ująwszy się za swymi rosyjskimi przyjaciółmi deportowanymi z Polski (na mocy pokoju ryskiego), odbył ostrą, przykrą rozmowę z Naczelnikiem Państwa. Sam zresztą tak oto wspomniał ją po latach: „Piłsudski wściekł się i zaczął krzyczeć na mnie, że takie to już ma szczęście do Polaków, których za uszy ciągnie do Polski, a w ręku mu zostają tylko uszy. Bogu dzięki, nie wyszczególnił jakie”.
I tą też autoironią kończą się Pamiętniki.
Po opisanym powyżej incydencie Wędziagolski zjechał na stałe – jak mu się wydawało – do Jaworowa. Miał już dosyć polityki. W swych peregrynacjach wojennych, gdzieś na Ukrainie (bodaj w okolicach Żytomierza), poznał w roku 1920 Janinę Chybińską. To ona stała się jego ostateczną wybranką. Związek zawarli w roku 1921 i byli ze sobą już do końca.
Zamieszkali w jemu przypadłej części Jaworowa. Karol zbudował solidny murowany dom i ostro zabrał się za gospodarowanie. Postawił na tak zwane kultury rolne, próbował się z hodowlą trzody, drobiu. Pobliskie bagna zamienił w stawy rybne.
Z czasem urodziły mu się dzieci. Życie rodzinne kwitło. Tuż obok gospodarowali jego bracia, którzy też założyli już rodziny. Bronisław wykazał się aktywnością społeczną i polityczną. Był posłem na sejm, a Piłsudski wykorzystywał go do ważnych misji specjalnych (jak na przykład w roku 1923 w czasie wydarzeń krakowskich). Paweł rozkwitał jako architekt. Jego dokonania do dziś są popularne i przywoływane w świecie architektów (na przykład w mającej miejsce w 2007 roku dyskusji o przyszłości warszawskiej tak zwanej Osi Saskiej).
Polowanie w Wielkich Solecznikach.
Od lewej: H. Wagnerówna, Anna Wędziagolska, Bronisław Wędziagolski, Karol Wędziagolski, Paweł Wędziagolski, S. Renard
Od lewej: Jadwiga z Rutkowskich Wędziagolska,
Karolina z Sosonków Wędziagolska, Maria z Rutkowskich Dzikowa, Jadwinia Dzikówna
Siostry Karola „poszły w świat”, za mężami, a bracia Wędziagolscy zostali w Jaworowie. Paweł wziął się za budowę willi, której projekt i dziś jest doceniany. Niestety, w roku 1929 w trakcie prac przy tej budowli zginął przygnieciony drzewem.
Pod koniec lat dwudziestych Karol Wędziagolski został mianowany syndykiem upadającej Manufaktury Widzewskiej w Łodzi. Wykazując się ogromnym talentem, uratował ją od bankructwa. Prowadził ją do 1939 roku. Do Łodzi ściągnął rodzinę, ale to Jaworów postrzegał jako swój przyszłościowy cel i tam inwestował wszelkie zarobione pieniądze: usprawniał swoje gospodarstwo pod względem technicznym, obkupił je w maszyny i sprzęt, młynowi wodnemu dodał turbinę, wytwarzał prąd, zakładał sady. Miał kilka aut, na których chłopców ze wsi uczył jazdy i mechaniki. Razem z braćmi ufundował szkołę. Dzięki ich aktywności w Jaworowie często gościli artyści z Wilna i Warszawy.
Nadszedł wrzesień 1939 roku…
Dom Karola Wędziagolskiego, lata dziewięćdziesiąte XX wieku
Wędziagolski nie miał złudzeń – Niemcy, póki co, pokonają Polskę. Ale najgorsze przyszło 17 września, gdy Sowieci wkroczyli do Polski. Karol wiedział, że oni go zapamiętali, wyjechał więc na początek do Rumunii, a żonę z dziećmi wysłał na Litwę. Dom w Jaworowie nawiedzili wkrótce politrucy. Któryś z nich skomentował jego nieobecność: „Wiele nam na złość zrobił”. Zapamiętał te słowa Michał Wędziagolski, bratanek Karola. Zapamiętał także postać ochmistrzyni, niewiasty nie wiadomo skąd przybyłej do nich wiosną 1939 roku. We wrześniu okazała się pilnym przewodnikiem towarzyszy sowieckich. To wtedy też Bronisław został zabrany przez NKWD. Na chwilę.
Karolowi udało się ściągnąć do Rzymu żonę i dzieci. Działał szybko. Z rodziną witał się już w 1940 roku, zanim na serio rozpoczęły się działania wojenne we Francji. W tym samym roku wyjechali do Brazylii. Byle najdalej od Europy. Karol zdawał sobie sprawę z zagrożenia Europy spowodowanego nie przez Niemca, który wygrać nie mógł, lecz przez bolszewika, który tę wojnę wygrać musiał.
Karol Wędziagolski w Sao Paulo, lata siedemdziesiąte XX wieku
Wędziagolski wiedział z własnego doświadczenia, z własnej obserwacji, iż bolszewicy zwyciężyli w październiku 1917 roku, ponieważ ich ewentualni wrogowie zachowali n e u t r a l n o ś ć!
Historia się powtarzała.
W Brazylii, a dokładniej w Sao Paulo, Karol zaczynał wszystko od początku. Nie było mu łatwo, przekroczył pięćdziesiątkę. Sytuacja jego rodziny zaczęła się stabilizować z chwilą otworzenia w Brazylii montowni Mercedesa, gdzie Wędziagolski znalazł pracę w dziale administracji. Właścicielem fabryki był polski przemysłowiec Alfred Jurzykowski.
Jak wspomina Michał Wędziagolski, (syn Pawła, architekta) mój rozmówca w roku 2007, listy otrzymywane z Brazylii pełne były bezradnej nostalgii. Nie, pan Karol nie myślał o powrocie. On napisał książkę.
Grzegorz EberhardtNIEFRASOBLIWE POCZĄTKI
Lipiec (starego stylu) 1914 roku, jak zwykle pogodny i upalny, rozpoczął się w Petersburgu pod znakiem ogórkowej nudy, urozmaicanej od kilku dni niegroźnymi – jak się wydawało – awanturami strajkującego proletariatu stolicy.
Trochę bardziej ożywiło się po przybyciu wysokiego gościa z Francji, aczkolwiek barykady z wagonów tramwajowych, powywracanych do góry kołami i ustawionych w poprzek wielu ulic na przedmieściach psuły nieco nastrój uroczystości na cześć prezydenta Raymonda Poincarégo. „Stan wzmocnionej ochrony”, zarządzony w stolicy i okręgu stołecznym, też nie dodawał uroku sojuszniczym manifestacjom. Lecz w centrum miasta, na wspaniałych pałacowych bulwarach panował spokój, przeto programowa barwność alianckiej gościnności i serdeczności niczym nie była zmącona. W pałacach przyjmowano i bawiono się, symulując wielkoświatową obojętność dla burzącej się czerni. I tak to sobie trwało, trochę dramatycznie, na zewnątrz niefrasobliwie i całkiem dyplomatycznie, już przy odgłosie pomruków nadciągającej nawałnicy, będących echem kilku strzałów w dalekim Sarajewie. Coraz bardziej gorączkowe i sprzeczne telegramy roznosiły po świecie złe nowiny. Pogodnym niebem leciały tam i z powrotem dyplomatyczne noty, krzyżując się w obojętnym błękicie lub goniąc jedna drugą, raz warkliwymi słowami o ojczyźnie i honorze, to znów frazesami o pokoju, dla pokoju, w imię obrony powszechnego pokoju…
Gdyby w owym czasie zwykły szary człowiek ulicy zapytał, czemu wybuchła wojna, gdy wokół wszyscy wzywali do pokoju, i otrzymał odpowiedź, że wojny pragnął cesarz Niemiec albo kanclerz Austro-Węgier, albo stryj rosyjskiego cara (wielkiego księcia Mikołaja), albo – jak niektórzy twierdzili – piękne czarnogórskie królewny, podniecające mężów do obrony pokrzywdzonej Serbii, nie uznałby takiego wyjaśnienia za przekonywające. Ponad wszystkim bowiem panował nastrój mistycznego urzeczenia, że wojna musi być, gdyż staje się z wyroku losu. W metafizyczne pochodzenie wojny wierzono niemal powszechnie. Dla Polaka była ona wysłuchaniem modlitwy Mickiewicza „o wojnę o wolność ludów”.
A jednak ogłoszenie mobilizacji wywołało wstrząs. W osobisty los każdego mężczyzny w wieku poborowym i jego całej rodziny wtargnął nieustępliwy przymus obowiązku, który był dotychczas dalekim paragrafem, niemal abstrakcją, a naraz stawał się brutalną przemocą, wyrywającą normalny porządek prywatnego życia kilkudziesięciu milionów ludzi. Z dnia na dzień przestawała istnieć ich dumna nietykalność i w oczach miała malec ich umowna wartość według dotychczasowego wysokiego kursu ustalonego przez wiek XIX. Pomimo to wielu się spodziewało, że wojna ta zwiastuje lepsze jutro. Tylko nieliczni przeczuwali już wtedy, że rozpoczął się nowy i krwawy rozdział historii jako wstęp do epoki, którą wkrótce kilku szaleńców proklamuje jako epokę powszechnej szczęśliwości i sprawiedliwości. Tymczasem ta, która przemijała przypieczętowana czarnym słowem: mobilizacja, na czerwonych obwieszczeniach rozklejanych na ścianach domów, była etapem budowania szczęśliwości względnej, czyli realnej i prawdziwej, gdyż inna nie istnieje.
Naraz i dla mnie rozpoczął się nowy etap życia, przekreślający na zawsze wszystko, co było przedtem.
Przydzielono mnie do sztabu XVIII Korpusu Armii w randze wojskowego urzędnika ostatniej czy przedostatniej klasy.
Dość łatwo i szybko poradziłem sobie z moją urażoną ambicją, dotkniętą nie tyle w osobistych aspiracjach, ile bardziej z szacunku dla kilku pokoleń polskich, i jednego rosyjskiego, huzarów, którzy chyba stęknęli w swoich grobach na taki despekt wnuka, prawnuka i praprawnuka. Pokonałem szybko wyrzuty huzarskiego honoru przewagą moich demokratycznych i radykalnych argumentów i psychoanalitycznie wywnioskowałem, że widocznie nie jestem stworzony na bohatera. Wobec czego nie należy na przekór naturze, a być może i woli Opatrzności, dążyć, aby nim zostać.
Nie bardzo wysiliłem się na mój wojskowy ekwipunek. Do cywilnych czarnych spodni dokupiłem gotową wojskową kurtkę ochronnego koloru z przepisowymi naramiennikami z jedną gwiazdką, lecz za to srebrną; następnie na Aleksandrowskim Rynku (petersburski Kercelak) kupiłem czapkę, bardzo wojacką i twarzową, a tuż obok wytargowałem za jednego rubla wspaniałą teatralną szpadę (pochwę i gardę bez klingi). Tak przefasonowany i uzbrojony zameldowałem się mojemu szefowi, pułkownikowi Słonimskiemu (iz Polakow – prawosławnyj), dość sympatycznemu administracyjnemu oficerowi o wytwornych manierach petersburskiego światowca. Z kolei przedstawiłem się moim nowym kolegom, oficerom i wojskowym urzędnikom, wszystkim starszym ode mnie rangami, co zresztą w późniejszych stosunkach służbowych, a tym bardziej pozasłużbowych, nie miało odgrywać żadnej roli na moją niekorzyść. Towarzysko bowiem stałem od nich wszystkich wyżej jako szlachcic starego rodu, syn ziemianina i wychowanek elitarnego korpusu kadetów.
Pakując rzeczy, załadowałem do walizki na wszelki wypadek cywilny garnitur, myśląc o możliwych spotkaniach z krewnymi i rodakami. Cywilna marynarka w porę zastosowana mogłaby zapobiec powstawaniu kłopotliwych tematów i pretensji, że w tak historycznej chwili występuję w ubogiej szacie i pospolitej roli kancelaryjnego gryzipiórka zamiast na czele jakiegoś szwadronu cesarskiej gwardii w mundurze lejbułańskim czy lejbkirasjerskim. Napisałem pożegnalne listy do najbliższych, odbyłem kilka sentymentalnych spotkań, wysłuchałem gorących zaklęć wierności do grobu, a ponieważ nie było dokładnie sprecyzowane, do czyjego grobu, wziąłem to na siebie i jakoś w końcu lipca (starego stylu) wyjechałem „na wojnę”. Przedświtną godziną wysunęliśmy się cichutko którymś numerowanym eszelonem, naładowanych sztabem i korpusowymi instytucjami, z bałtyckiego dworca kolejowego w kierunku Narwy.
Nie wiedziałem, że opuszczam Petersburg jako miejsce mego stałego zamieszkania na zawsze. Po ośmiu latach pobytu równie barwnych jak ważnych dla dojrzewania mojej prawdziwej osobowości.
23. i 27. dywizje naszego korpusu stanęły w bojowym pogotowiu na bałtyckim wybrzeżu. Chyba w przewidywaniu nieprzyjacielskiego desantu… Po cichu szemraliśmy, że zamiast zwyciężać starego austriackiego cesarza, popijać węgrzyna i czarować piękne wiedenki, pętamy się wzdłuż tych piaszczystych wydm w oczekiwaniu wroga, który by musiał postradać wpierw rozum, nim by tu do nas przypłynął. Tymczasem zawzięcie wojowaliśmy piórami, nadrabiając wszystkie mobilizacyjne i organizacyjne niedociągnięcia, a wieczorami i nocami zwiedzaliśmy ciekawe zakątki starożytnej Narwy. W małych, lecz schludnych, estońskich garkuchniach zajadaliśmy na świat cały sławne narwskie węgorze, popijając gorzałką w filiżankach do kawy, gdyż od pierwszego dnia wojny w całej Rosji obowiązywała surowa abstynencja.
Nasz parotygodniowy narwski postój nie zaznaczył się żadnymi bojowymi wyczynami, jeśli nie liczyć codziennych zwycięstw pewnego wielkiego księcia, bliskiego kuzyna cara, przydzielonego do naszego sztabu dla zaznajomienia się ze sztuką wojenną. W dużym otwartym mercedesie wielki książę co noc wywoził z pobojowiska paru skromnych nocnych lokali zawojowane przez siebie młode i piękne niewiasty, oczywiście przyjezdne z niedalekiej stolicy, dziewczęco wesołe i doszczętnie nagie. Ponieważ od nas do wielkiego księcia i jego branek było dalej niż do księżyca, obserwowaliśmy z dużą obojętnością tryumfy wielkoksiążęcego oręża; wysłuchując jedynie ubolewań podległych nam ciurów, że byłoby lepiej, gdyby owe niewiasty były nieco oszczędniejsze i nie rozrzucały w przejeździe wzdłuż ulic niezmiernie cnotliwego i konserwatywnego grodu części swoich toalet i najintymniejszej garderoby, którą później policjanci zbierali na oczach zgorszonych przechodniów.
Takie to właśnie były nasze „pierwsze boje”. Lermontowskie schwatki bojewyje¹.POLSKA
Nasz narwski postój trwał parę tygodni. W drugiej połowie sierpnia wyruszyliśmy dalej. Nikt z nas oczywiście prócz sztabowej zwierzchności nie wiedział dokąd, lecz gdy minęliśmy Ługę, Psków i Dźwińsk, nietrudno było się domyśleć, że jedziemy na któryś odcinek zachodniego frontu. Gdy nasz sztabowy eszelon stanął na dworcu w Wilnie, doznałem wzruszenia dawnych chłopięcych lat, kiedy to po długich miesiącach roku szkolnego wracałem tędy do domu. Smutno popatrzyłem na tor kolejowy wykręcający w lewo w górę w kierunku Porubanka i żałośnie myślałem, że oto jestem o godzinę drogi do swoich w Jaworowie, i że ubezwłasnowolniony mijam ich, jadąc na cudzą wojnę, tyle samo z własnej chęci, co te huczące pociągi, śpieszące na Grodno, Białystok i dalej, dalej…
Ponieważ nigdy przedtem nie zdarzyło mi się bywać dalej na zachód niż Landwarów, gdy za Grodnem otworzyły się widoki okolic odmiennych od naszych podwileńskich, inne i z charakteru topograficznego, i z tego niewyrażalnego „czegoś”, co raczej się czuje, niż rozumie, nie odchodziłem od okna w korytarzu, wchłaniając ducha ziemi nieznanej mi a serdecznie bliskiej. Zwróciło to uwagę mojego nowego i sympatycznego kolegi, porucznika gwardyjskiej artylerii Mirowa. Mirow chętnie rozmawiał ze mną po polsku, matka jego była petersburską Polką. Z wyglądu i manier było widoczne, że należał do dobrego towarzystwa stolicy, był łatwy i miły w obcowaniu, przy tym bystry, a że wyraźnie gustował w moim towarzystwie, więc częściej i chętniej z nim przestawałem niż z innymi kolegami.
– Ale pan przywarł do tego okna!… – rzucił wesoło w przejściu.
Bardziej uroczyście, niż należało odpowiedziałem, że się zachwycam nowymi dla mnie widokami mojej ojczyzny.
Mirow, jakby zdziwiony, zatrzymał się, rzucił okiem przez okno, uważnie mi się przyjrzał i z tłumionym zniecierpliwieniem pouczał:
– Pańską ojczyzną jest cała Rosja. I tutaj jest ta sama Rosja. Czemu pan nie zapomni wreszcie o tej ojczyźnie, która jest fikcją, świeckim dodatkiem do katolickiej mszy świętej, romantycznym konwenansem bez realnego pokrycia?
Najpierw zaskoczony, za chwilę oburzony odruchowo chciałem rąbnąć faceta w ucho, jednak się powściągnąłem; odpowiedziałem zimno i już po rosyjsku:
– Nie, panie Mirow. Nie zapomniałem i nie zapomnę z wielu przyczyn, o których z panem nie mam ochoty dyskutować. Oprócz jednej: wczorajsza odezwa wielkiego księcia i naczelnego wodza rosyjskiej armii do wszystkich Polaków, i do mnie w ich liczbie, przypomniała Rosjanom, że moja ojczyzna nie jest fikcją, romantycznym konwenansem bez realnego pokrycia. I nie mogę zrozumieć, dlaczego ta odezwa nic nie mówi również panu, jeśli już nie z tego powodu, że jest pan synem Polki, to choćby dlatego, że autorem manifestu uznającego suwerenność Polski jest naczelny wódz armii, której pan jest oficerem.
– Tak, tak – odpowiedział Mirow. – Wszystko to brzmi bardzo wzniośle, ale wygowarywajetsia Oksford, a piszetsia Kembrydż, i zapewniam pana, że rosyjski policjant, który z górą sto lat stał na ulicach Warszawy, będzie stał drugie sto lat na tym samym miejscu. Więc ja, Mirow, współczuję wszystkim romantykom, którzy piękne frazesy biorą za rzeczywistość i chcieliby zatrzymać żelazne koło historii.
– Na szczęście nie potrzebuję uczyć się historii od poruczników polowej artylerii… Nawet pod protekcją rosyjskich policjantów na rogach ulic Warszawy – odpowiedziałem znowu po rosyjsku i już wyraźnie obraźliwym tonem.
– Pan mnie obraża! – zawołał.
Sprawa oparła się o szefa sztabu korpusu, pułkownika Dawydowa, którego Mirow prosił o pozwolenie wyzwania mnie na pojedynek.
– Poruczniku, czy jest pan szlachcicem? – spytał Dawydow po wysłuchaniu sprawozdania Mirowa.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Więc możemy porozmawiać o tym nieprzyjemnym wydarzeniu nie służbowo na razie i po szlachecku, dla lepszego wzajemnego zrozumienia…
– Tak jest, panie pułkowniku. Zgadzam się najchętniej.
– Więc niech pan posłucha, co ja o tym myślę. Gdyby pan nie był porucznikiem Jego Cesarskiej Mości, tobym wprost powiedział, żeś pan postąpił jak bęcwał (ostotop). Przecież tego, że on jest Polakiem i że przyjeżdżamy przez Polskę, nie wyrubisz toporom. Nie dokonały tego sto kilkadziesiąt lat naszych rządów i polityka rusyfikacyjna, a pan tego dokonasz? Krótko mówiąc, ja bardzo pana proszę, zakończyć to głupie zajście natychmiast i po szlachecku. Czy zdaje pan sobie sprawę, jakby wyglądał wasz pojedynek? Pan by się bił za Rosję, a on za Polskę. Nonsens!
Rozmowę tę powtórzył mi słowo po słowie sam Mirow. Tegoż samego wieczoru przyszedł do mego przedziału z teką pod pachą i prosił, bym zapomniał o tej „głupiej historii”, którą sprowokował. Ekskuzując się rozwlekle, wciąż popatrywał na tekę, jakby spychając ciężar kłopotliwego tematu na jakiś przedmiot w niej zawarty. Wreszcie wypatroszył z niej owinięty w bibułę kształt, wymiarami zbliżony do trzycalowego pocisku, prosząc, bym nie odmówił mu satysfakcji zapicia jego niezręczności szklanką dobrego martela.
Kiedy nazajutrz zameldowałem się u szefa sztabu, by mu w jakiś sposób wyrazić uznanie, i opowiedziałem, jak się rzecz skończyła, Dawydow zauważył sucho i ze sztuczną surowością: – Dobrze, że pan mi opowiada o tym koniaku prywatnie i poufnie. Bo po pierwsze, abstynencja jest urzędowo nakazana, a po drugie, czemu z tym trzycalowym szkłem nie przyszliście do mnie… też prywatnie?
Do Mirowa nie zachowałem cienia żalu. Wiedziałem już, że ludzie pod wpływem chwilowego impulsu mówią często rzeczy, które nie świadczą ani o ich przekonaniach, ani o ich intencjach, ani o inteligencji czy głupocie, po prostu nie świadczą o niczym. Pomimo to pozostał we mnie jakiś cierń. Zdawałem sobie sprawę, że incydent z sympatycznym półkrwi Polakiem obudził w moim sercu więcej wątpliwości niż kilkunastoletnie obcowanie z Rosjanami w kadeckim korpusie i Petersburgu.
Później przez kilka dni była Warszawa, nieznana mi dotychczas polska stolica.
Po granitowych wspaniałościach Petersburga wydała mi się smutna i biedna, jakby sztucznie zatrzymana w rozwoju pamiątka przeszłości i drogocenna dla serca zguba, odnaleziona po latach w wieloplemiennym obozie imperium. Wzruszała i rozczarowywała jednocześnie.
Widok prawosławnego soboru na placu Saskim wprost mnie oszołomił. Wydał mi się nie tylko gwałtem na artystycznej proporcji architektury miasta. Wzniesienie tego domu niewątpliwie Bożego z intencją wcale nie boską, jakiejś symbolicznej „czapki Monomacha”, uszytej na wyrost w ideologicznej Kałudze czy innej Tule, którą przykryto polską stolicę dla niepoznaki, aby się wydawała rosyjskim gubernialnym miastem, wywoływało protest, już nie tylko polski, lecz ludzki, i wzbudzało pogardę dla bezmyślności w chuligańskim stylu.
Nie byłem przecież polskim szowinistą. Podobny zarzut uznałbym za pozbawiony sensu. Przeciwnie, z przekonania i sentymentu byłem Polakiem o wyraźnie prorosyjskiej orientacji, uzgodnionej moralnie i politycznie z propolską orientacją moich przyjaciół Rosjan.
Odwiedziłem na Pradze moją siostrę Rutkowską i jej miłą i kochaną gromadkę. Spotkałem się z przyjaciółmi z Petersburga, z panem Henrykiem Tennenbaumem, panem Wiewiórskim, z Kazimierzem Barańskim, Kazimierzem Mayznerem, Lucjanem Altbergiem, Bolesławem Drozdowiczem i kilkoma innymi, już całkowicie ogarniętymi gorączką wielkich wydarzeń i jeszcze większych spodziewań, aczkolwiek w bardzo odmiennych orientacjach.
Kazimierz Mayzner zabrał mnie do Aleksandra Świętochowskiego, który od razu mnie rozgrzeszył. – Nie jest hańbą – orzekł – nosie rosyjski mundur, gdy jest wojna z Niemcami. – W godzinę po nas przyszedł ktoś przemykający się do brygady Piłsudskiego. Mocno argumentował za „centralną” orientacją i nie oglądając się na mój „moskiewski” mundur, walił jak z werndla² w rosyjską potęgę. Pozostałem nieprzekonany, chociaż bardzo przejęty pięknym patosem legionisty (był to ktoś znaczny, kogo jednak ani wówczas, ani później nie udało mi się zidentyfikować). Ja broniłem swego „aktywizmu”, obiecując z przekonaniem, że rewolucja wszystko odmieni w stosunkach polsko-rosyjskich. Na wyrzuty strzelca o niedostatecznym uświadomieniu narodowym grzecznie się odgryzłem, że nie od dziś jestem uświadamiany antyrosyjsko i że wcale nie zruszczenie, lecz moja rewolucyjność jest powodem, że w obecnej sytuacji politycznej taktycznie pozostaję na prorosyjskich pozycjach.
Chociaż nigdy nie należałem sam do partii SDKPiL, moje ówczesne poglądy były pod niewątpliwym wpływem internacjonalizmu moich bliskich znajomych: Komorowskiego, Fabierkiewicza, Sonje Jabłońskiego (syna Stanisława Patka) i Matuszewskiego. Wprawdzie ich strachami przed reakcyjnością polskiego integralizmu zbytnio się nie przejmowałem, byłem przecież gorącym przeciwnikiem polskiego, szlacheckiego konserwatyzmu.
Nie zabrakło mi w Warszawie również i krotochwilnych wątków. Z rodzonym bratem Bronisławem, dowódcą jednej z syberyjskich dywizji, chwilowo obecnym w Warszawie, spotkać mi się nie zdarzyło, przypadkowo natomiast dowiedziałem się z niemałym zdziwieniem i zgorszeniem, że to właśnie Bronisław którejś nocy, wracając do siebie po dobrej kolacji, omylił hotelowe piętro, wszedł do „swojego” pokoju i w ubraniu rzucił się na łóżko, w którym niewinnie spoczywała pani M., żona ziemianina z Suwalszczyzny. Z czego wynikła oczywiście wielka i nieprzyjemna awantura. Pani M. przywołała histerycznie służbę, zbiegł się cały personel, groziła, że uda się osobiście do wielkiego księcia ze skargą, że już minęły czasy znęcania się nad Polakami… Bronisław widocznie niewiele zrozumiał, gdyż na boku zapytał szefa recepcji: „Wszystko to bardzo wzniośle i cnotliwie, ale dlaczego ta baba weszła do mego łóżka?”.
Mimo mego rzekomego „zruszczenia” właśnie ówczesna Warszawa zrobiła na mnie wrażenie miasta niezbyt przejętego militarnymi sprawami zaborcy, jakby już zgodnie z wielkoksiążęcą odezwą do Polaków te sprawy stawały się wspólnymi. Po salonach i kawiarniach, po szynkach i handelkach z ożywieniem i życzliwie komentowano aspekty wojny i nie tyle polityczny sens wielkoksiążęcego manifestu „zgody”, ile anegdotyczną charakterystykę formalnego autora tego dokumentu. Groźny olbrzym (2,05 m), bijący ponoć po twarzy generałów i pułkowników, zbyt wielu zachwycał. Popularność jego, tak górnolotnie przypominająca Polakom, że „jeszcze nie zardzewiał grunwaldzki miecz”, szerzyła się w pospólstwie, mieszczaństwie i częściowo w arystokracji. Czuło się jednak, że ta popularność satrapy pochodziła nie tyle z ducha tego miecza, ile raczej z mordobijnej anegdoty. Nie dogadzało to wszystko mojemu radykalizmowi i – jak mi się wówczas wydawało – mojej petersburskiej wielkoświatowości. Gdy się więc przekonałem, że inteligencja w swojej znakomitej większości jest również obojętna dla frazeologii obcego hetmana i wschodnich jaskrawości jego obyczajów, poczułem się z pewną dumą wśród swoich i bliskich. Ocenialiśmy właściwą miarą pompatyczny ton tej koniunkturalnej „gramoty”, która istotnie mogłaby być historyczna, gdyby nie była po cygańsku chytra, bo podpisana nie przez monarchę, lecz przez naczelnego wodza, którego obietnice monarcha już nazajutrz może uznać za nieobowiązujące.
* * *
Aż którejś nocy znów cichaczem wyruszyliśmy w świat, tym razem w kierunku Dęblina.
Pułki naszych dywizji zostały śpiesznie rzucone w lukę spowodowaną przerwaniem frontu na polskim odcinku. Sytuację szybko opanowano i wojska naszego korpusu przerzucono z Dęblina nad Nidę. Sztab stanął kwaterami w Busku.
Któregoś listopadowego dnia wezwał mnie pułkownik Dawydow i poufnie zakomunikował, że wywiad ustalił obecność po drugiej stronie Nidy strzeleckich batalionów polskich. Że z dowództwa południowo-zachodniego frontu nadszedł rozkaz natychmiastowego wieszania jeńców legionistów, obywateli państwa rosyjskiego, lecz że rozkaz ten już został odwołany przez naczelne dowództwo. Dawydow wymownie i serdecznie uścisnął mi rękę.TRUP W LESIE
Po paru dniach wypadło mi znowu wybrać się w teren. Od samego rana nie umiałem sobie wytłumaczyć nagłej zmiany nastroju, jakiegoś bezprzyczynowego ni to przygnębienia, ni to rozdrażnienia. Koń osiodłany stał przed gankiem, już byłem gotów jechać w długą drogę do Łoniowej, majątku hrabiego Moszczyńskiego⁶, gdzie należało sfinalizować większą transakcję zbożową, a ja wbrew przyzwyczajeniu marudziłem w kwaterze, to szukałem rękawiczek, zatkniętych za pas, to sprawdzałem już nie wiem po raz który broń, pieniądze i papierosy, i zachowywałem się tak niezwyczajnie, że ordynans Jewsiejew, bardzo do mnie przywiązany i jak na petersburskiego ślusarza przeczulony, radził mi wyjazd odłożyć. W rzeczy samej, czułem się źle, coraz gorzej, jakbym był chory, chociaż mój wzrastający niepokój nic z samopoczuciem fizycznym nie miał do czynienia. Zaczynałem też uświadamiać sobie, że się coś dzieje poza granicami codziennego porządku rzeczy, że moje nerwy reagują na jakąś ostrzegawczą sygnalizację, której mój rozum nie jest w stanie odszyfrować.
Jak już wspomniałem, miałem jechać do Łoniowej, odległej o dwadzieścia pięć kilometrow od Staszowa, do której droga prowadziła przez Radziwiłłowskie lasy, głębokie i puste na przestrzeni kilku kilometrów. Sztab korpusu przydzielił mi dwóch dońskich Kozaków dla bezpieczeństwa mojej osoby i dla ochrony od możliwego rabunku znacznej kwoty pieniężnej, którą zazwyczaj ze sobą woziłem dla uproszczenia transakcji zbożowych. Przeciętnie miewałem ze sobą około stu tysięcy rubli, suma na owe czasy przed dewaluacją pokaźna. Jednak dotychczas unikałem wyjeżdżania w teren w asyście moich Kozaków, ni to z braku do nich zaufania, ni to by nie psuć sobie ich obecnością wszystkich uroków samotności. Więc i tego dnia wybrałem się samotnie.
Droga na lasy była mało jeżdżona i pusta. W ciszy zimowego popołudnia starałem się rozwikłać zawiłości moich nastrojów i niepokojów, nad którymi dominowała odraza, mimo że postanowiłem zebrać się do kupy, jechałem roztargniony niemal do granic nieobecności, a droga, śnieg i sama jazda ginęły wśród postrzępionych wątków sugestii czy złych przeczuć. Ocknąłem się na jakieś trzysta metrów od ściany lasu po prostej jak strzelił drodze, wbiegającej w bór posrebrzoną śniegiem trybą. Wpatrzony w jej daleką perspektywę, pochwyciłem naraz w jednym mgnieniu wzroku migawkowe smugi dwu cieniów, szarpniętych w poprzek szafirowej bieli w głębi lasu. Nie od razu zrozumiałem, że to dwóch konnych przeleciało dukt z prawa na lewo. Właściwie nie kojarzyłem sobie tego widzenia, które uznałbym łatwo za przywidzenie, z nasileniem mego zdenerwowania. Czułem, że coś się we mnie wzbrania od wjazdu w las, paraliżuje nerwy rąk ściągających cugle, w płucach między oddechami staje alarmującą pustką. Serce w skroniach wystukiwało jakieś ostatnie sygnały domagające się przetasowania na nowo talii losu, w którą ktoś podstępnie śmiertelną czarną dziesiątkę w sąsiedztwo karowego waleta wsunął.
Nic nie rozumiejąc, przed samą ścianą lasu zjechałem z drogi.
Wąską ścieżką gajowych, przepatrujących złodziei, przegalopowałem brzegiem boru ze dwa kilometry aż do następnej wjazdowej drogi w lasy i w cudowny sposób odmieniony, wyzwolony ze wszystkich ponurości, lekki na duchu pogrążyłem się w złotawej przepaści oczu, które mam jutro ujrzeć. Nie śpiesząc się, przyjechałem do Łoniowej, gdy krótki dzień już się zmagał z wczesnym zimowym zmrokiem.
Spotkał mnie pan Moszczyński, dziedzic pięknej fortuny i intelektualista, o którym już coś słyszałem od Psarskich. Wkrótce się przekonałem, że to spotkanie należało do najciekawszych w moim życiu. Nie wiedziałem, co więcej podziwiać w tym osiemdziesięciokilkuletnim fenomenie: żywość umysłu i pamięci, ujmujące obejście, wiedzę, oryginalność i trafność sądów w sprawach teraźniejszych czy umiejętność nadawania sprawom przeszłym kolorów życia, jakby były współczesnością. Stary pan się rozgadał, a ja słuchałem go jak urzeczony.
Później podano kolację w wielkiej jadalnej sali, w której wszystko odbywało się tak dziwnie uroczyście i cicho, jakby szeptem. Nie brzęknął talerz, nie zadzwoniło srebro ani zagrały kryształowe kieliszki, i nawet nasze przyciszone głosy zdawały się być bardziej podobne do myśli niż zwykłej rozmowy. Pan domu zdawał się przy tym wyraźnie cieszyć nie tylko z mojej uwagi i pojętności, ale takoż widokiem pałaszowania przeze mnie doskonałej pieczeni i ochoczości, z jaką raz w raz przychylałem sobie kielich z takim burgundem, o jakiego istnieniu nie miałem dotychczas pojęcia.
Aż zrobiło się późno i brązowa kolumna pod ścianą rozważnie i cicho wyszeptała północ.
Dziesięciominutowa rozmowa z administratorem w sprawie zboża zakończyła moją wizytę. Byłem wzruszony, że stary pan wyprowadza mnie aż na ganek, i nie zdziwiłem się, że w pałacowej sieni zdjął z sarniego rogu dżokejkę. Na dworze gęsta wpółodwilż zmagała się z mroźną wilgocią ziemi i nieba. Było czarno, a do Staszowa dwadzieścia kilka kilometrów. Już miałem się po raz wtóry żegnać, gdy przed kolumnami ganku w nikłym blasku stajennych latarni spostrzegłem dwa osiodłane konie, niecierpliwie przestępujące z nogi na nogę.
– Odprowadzę pana kawałek.
I tak jak stał, jak był ze mną w salonie i jadalni, w staroświeckim surducie tylko, suchy i potężnie stary, lekko wsiadł w siodło z podstawionej garści stajennego i nim się obejrzałem, zginął przede mną w mroku nocy.
Zrównaliśmy się za dworem na szerokiej drodze, gdzie czarność była już nieco przejrzystsza. Sucho brzęknęły o siebie w ciemności strzemiona, a niezmordowany starzec znów opowiadał o dawnych dziejach, napomykając bardzo oględnie o swoim królewskim przodku, równie witalnym jak on, lecz jakże duchowo różnym. Odwalił ze mną osiem kilometrów drogi aż do lasu, a gdy od borów pociągnęło ściszonym szumem, jak głębokim sennym oddechem nocy, i zimniejsze podmuchy rozwiały mgłę, że zrobiło się widniej, wstrzymał konia.
– Tu się rozstaniemy. Miło mi było poznać pana, a staremu samotnikowi spędzie parę godzin z młodzieńcem, który umie słuchać…
Tymczasem odmieniła się scena nocy. Na przetartym niebie już widać było dyszel Wielkiego Wozu, wskazujący prosto na Staszów. Jechałem stępa, rekapitulując wrażenia ze spotkania i kilkugodzinnego obcowania z człowiekiem o tak przedziwnej żywotności umysłu i sprawności fizycznej. Mimo woli myślało się o tym Auguście Mocnym, aż tak mocnym, że jego praprawnuk odmachuje zimową północą w pokojowej surducinie dwadzieścia kilometrów konno, by młodemu gościowi, mającemu skłonność do przesadnego kwalifikowania swoich hartów, nie wydawało się, że jest tak wielkim zuchem.
Jechałem wielkim lasem. Od góry i od spodu dwie szarawe smugi nieba i ziemi prowadziły konia, stąpającego ostrożnie po skrzepach podmarzniętej grudy. Musiałem gdzieś blisko, może tuż obok, przejeżdżać koło miejsca zbrodni.
Nazajutrz rano nadjechał ze sztabu esauł z czterema Kozakami, kazał skuć moich dońskich „strażników” wzajemnie za ręce i puściwszy aresztowanych przodem, odjechał z powrotem. Niezwykle tragiczny był widok tych ludzi, maszerujących przodem przed prowadzonymi luzem ich końmi.
Na rozprawie sądu polowego wyszło na jaw, że moi Kozacy już od dawna postanowili zapolować na mnie „na zasiadkę”. Uskutecznić to mieli w Radziwiłłowskim lesie, lecz im się to nie udało, gdyż – jak zeznali – jeho wysokorodije był chytry. Nawinęła się natomiast inna okazja, zamordowali i obrabowali przechodzącego Żyda z Opatowa. Traf chciał, że książęcy gajowy spod gęstego jałowcowego krzaku przyglądał się z przerażeniem tej ponurej scenie. Morderców znał osobiście ze spotkań w Staszowie, więc śledztwo nie natrafiło na trudności. Pomimo naiwnego i szczerego przyznania się do winy sąd skazał obu morderców według surowego prawa wojennego.
Miałem się cieszyć z ocalenia? Niewątpliwie cieszyłem się, choć było mi żal i tego, kto swoim życiem opłacił za mnie krwawy rachunek ciemnym mocom, i tych nie bardzo zorientowanych w zawiłościach prawa prostaków, których jedno prawo zachęcało do zabijania ludzi za rzeką na pozycjach, a drugie karało najsurowiej za to samo w lesie. Zakopano ich w obcej niepoświęconej ziemi. Na prośbę dowódcy ich sotni nad Don posłano zawiadomienie: Pogibli w boju.