Pan doktor i Bóg - ebook
Pan doktor i Bóg - ebook
Biografia bohatera, ostatniego przywódcy powstania w warszawskim getcie, bez bohaterszczyzny. Marek Edelman przy pracy w szpitalu, w domu, wśród przyjaciół i wielkich tego świata. Portret codzienny genialnego lekarza i człowieka o wielkim sercu skrywanym za maską awanturnika i kłębami dymu z guluazów, z którymi nie rozstawał się od rana do nocy. Znajomi i koledzy z pracy kochali Edelmana, choć jak nikt inny potrafił ofuknąć.
Autorki we wstępie piszą: Przed napisaniem tej książki Marek Edelman był dla nas postacią z pomnika. Wielkim bohaterem powstania w warszawskim getcie, ostatnim jego przywódcą. I bohaterem wciąż pozostał. Ale dzięki wielu godzinom opowieści jego przyjaciół i współpracowników poznałyśmy Marka Edelmana jako człowieka. Edelmana, który osobiście smażył kotleciki dla przyjaciół i częstował ich whisky, który szybko tracił cierpliwość, żeby za chwilę godzinami siedzieć przy łóżku chorego i trzymać go za rękę. Edelmana, który porusza niebo i ziemię, żeby bronić człowieka skrzywdzonego. Fantastycznego lekarza diagnostę, który z nieodłącznym papierosem w ustach patrzył na chorego nie jak na zbiór wyników badań laboratoryjnych, ale jak na człowieka, który ma też duszę. Może to ją trzeba najpierw wyleczyć? Z drugiej strony nie miał złudzeń co do ludzkiej kondycji, i wciąż ostrzegał, że w człowieku bardzo łatwo rodzą się upiory.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-094-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed napisaniem tej książki Edelman był dla nas postacią z pomnika. Wielkim bohaterem powstania w warszawskim getcie, ostatnim jego przywódcą. I bohaterem wciąż pozostał. Ale dzięki wielu godzinom opowieści jego przyjaciół i współpracowników poznałyśmy go jako zwyczajnego człowieka. Jako tego, który osobiście smażył kotleciki dla znajomych i częstował ich whisky. Który szybko tracił cierpliwość, by za chwilę godzinami siedzieć przy łóżku chorego i trzymać go za rękę. Jako człowieka, który poruszał niebo i ziemię, by obronić skrzywdzonego bliźniego. Jako fantastycznego lekarza diagnostę, który z nieodłącznym papierosem w ustach patrzył na chorego nie jak na zbiór wyników badań laboratoryjnych, ale jak na człowieka z duszą.
Z drugiej strony Edelman nie miał złudzeń dotyczących ludzkiej kondycji, i wciąż ostrzegał, że w człowieku bardzo łatwo rodzą się upiory. Jemu z całą pewnością nie było wszystko jedno. Każdego dnia robił wiele, żeby Polskę, żeby świat uczynić lepszym miejscem do życia. I udawało mu się to nieraz.
Takim samym przywódcą jak podczas powstania w getcie był u siebie na oddziale w Szpitalu im. Mikołaja Pirogowa w Łodzi. Potrafił zrobić awanturę, gdy pacjent miał zimną herbatę w kubku, ale potrafił też ciepło zapytać swoją współpracowniczkę: „Co ci jest, córuniu?”. Był przywódcą szczególnym; obcy był mu narodowy patos, alergicznie wręcz nie znosił fanfar. Przyjaciele barwnie opisują, jak wszelkie próby „włożenia go w ozdobne ramy” torpedował ironią albo szyderstwem. Nie chciał być traktowany jak bohater, autorytet moralny czy świadek epoki. Ale jednocześnie był bohaterem, autorytetem moralnym i świadkiem epoki, więc trudno było traktować go inaczej.
Gdy zadzwoniłyśmy do jednej z jego przyjaciółek i powiedziałyśmy, że chcemy napisać o Marku Edelmanie jak o człowieku, z radością przyklasnęła:
– Już za życia ustawiono go na cokole i traktowano jak pomnik, a on był żywym człowiekiem, który jadł, spał, żył i kochał się tak samo jak inni ludzie – powiedziała nam.
Dziękujemy wszystkim, którzy opowiadali nam o wielkim doktorze, a bez których nie powstałaby ta książka: Sewerynowi Blumsztajnowi, którego Edelman uważał za „swojego człowieka”; Andrzejowi Czeczotowi, który był autorem odalisek na szafie doktora w sypialni; Markowi Czekalskiemu, który opłakiwał jego śmierć bardziej niż śmierć swojego ojca; doktor Hannie Dworzyńskiej, która towarzyszyła mu w pracy zawodowej ponad trzydzieści lat, a dzisiaj ma cierpliwość dla dziennikarzy, którzy ją licznie nawiedzają; Aleksandrowi Edelmanowi, synowi, który na pogrzebie ojca przyznał, że bardzo trudno było się nim dzielić z całym narodem; Noemi Ekert, przyjaciółce poznanej po wojnie, którą Edelmanowie przygarnęli pod swój dach; Tomaszowi Filipczakowi, łódzkiemu opozycjoniście, który często się z doktorem nie zgadzał, ale to nie przeszkadzało Edelmanowi wystawiać jego kandydatury do różnych nagród; Konstantemu Gebertowi, któremu doktor przez dwadzieścia lat nie wierzył, iż jest Żydem, bo nie mówił w jidysz; Irenie Jaros, przyjaciółce, która opiekowała się domem Edelmana, a której pieczone jabłka w cieście podczas wizyty Václava Havla w jego domu przeszły do historii; Barbarze Maciejewskiej, pielęgniarce, która czasem przychodziła do docenta, żeby posiedzieć, kiedy on spał; Janinie Ochojskiej, która nie mogła odmówić, kiedy doktor powiedział, że chce jechać w konwoju z darami do Sarajewa; Stefanowi i Zofii Rossetom, sąsiadom, z którymi Edelmanowie żyli przez ścianę, od kiedy sprowadzili się do Łodzi; Aleksandrowi Smolarowi, którego całe życie docent fascynował sposobem, w jaki był Polakiem, nie przestając być Żydem; Danucie Stołeckiej-Wójcik, która pierwszy raz poznała doktora na zjeździe „Solidarności” i dla której do końca pozostał mistrzem; Józefowi Wancerowi, który cieszył się ogromnie, kiedy wyszła książka „I była miłość w getcie”, bo wierzył, że Edelmanem przez całe życie kierowała właśnie miłość; Adze Żuchowskiej, która, choć jest na końcu listy ze względu na alfabet, powinna być na początku, bo znała docenta od tak dawna, że pamięta jeszcze, jakim przystojnym był mężczyzną.
Za wszystkie, nawet te najkrótsze wspomnienia, dziękujemy z całego serca, bo dzięki nim możemy raz jeszcze przypomnieć sobie o tym, co w życiu ważne, a co najważniejsze.
Mam dziś powiedzieć kilka słów o doktorze Edelmanie. My, lekarze i pielęgniarki z naszego szpitala, zawsze mówiliśmy o nim »pan docent«. (...) Od kiedy pamiętam, pan docent nigdy nie był na urlopie. Owszem, czasem nie było go w pracy. Zwykle wtedy można go było zobaczyć w wieczornych »Wiadomościach«. (...) Chciałem podzielić się kilkoma wspomnieniami z tego zwykłego, najczęściej pomijanego okresu, kiedy był z nami na oddziale kardiologii w szpitalu Pirogowa w Łodzi. A bycie lekarzem to tak naprawdę całe życie szefa” – od tych słów zaczął swoją mowę pożegnalną na pogrzebie Marka Edelmana jego młodszy kolega z oddziału, kardiolog i internista Piotr Utz.
Po latach w tym samym gabinecie, w którym pracował z docentem Edelmanem (bo tak go wszyscy tytułowali, choć ze względów politycznych nie mógł zrobić habilitacji), siedząc tuż pod czarno-białym zdjęciem słynnego doktora z nieodłącznym papierosem w dłoni, doktor Utz opowiada nam, dlaczego to właśnie on wystąpił w imieniu całego zespołu:
– Nie nadaję się do przemów, ale poprosiła mnie córka docenta Anna: żebym powiedział kilka słów o pracy jej ojca w łódzkim szpitalu. Postanowiłem więc zapytać pielęgniarki, które z nim pracowały, i lekarzy, jakie cechy charakteru docenta chciałyby w naszym pożegnaniu podkreślić – wspomina doktor Utz.
Wyszło na to, że powie po prostu o tym, jakim był lekarzem i człowiekiem. Najprościej jak potrafi. W imieniu ich wszystkich. Tylko na zakończenie dorzuci jeszcze parę słów od siebie.
W dzień pogrzebu 9 października 2009 r. ponad dwa tysiące żałobników przeszło tradycyjną trasą przemarszu żydowskich pogrzebów: spod pomnika Bohaterów Getta w Warszawie, ulicą Anielewicza, dawną Gęsiówką na Cmentarz Żydowski. Wielu z nich niosło żółte tulipany, które co roku Edelman składał pod pomnikiem Bohaterów Getta. „To bardzo nietypowy pogrzeb – relacjonował reporter „Gazety Wyborczej” Tomasz Urzykowski – może sprawiają to jazzowe szlagiery, w rytm których kroczymy, a może słońce, które wzeszło nad Warszawą, ale czuje się piknikową atmosferę – w dobrym tego słowa znaczeniu”.
Doktor Utz żegnał tego dnia kogoś więcej niż szefa, żegnał swojego mentora. Na zakończenie ceremonii powiedział krótko: „Ostatnio, gdy byłem na dyżurze, w pokoju lekarskim zadzwonił telefon. Była to, jak rozpoznałem po głosie, starsza pani i powiedziała, że jak co roku, od trzydziestu lat dzwoni, by podziękować docentowi za uratowanie życia. Nie miałem okazji, by przekazać szefowi te podziękowania, więc czynię to teraz. (…) We wszystkich osobach, które pracowały z docentem, gdziekolwiek teraz są, jest cząstka tego dobrego, szlachetnego człowieka. Panie docencie, na zawsze zostanie nam w pamięci obraz pana siedzącego na kanapie pokrytej dziurami po ‘gauloisach’, spoglądającego na nas spoza odłożonej specjalnie dla pana w szpitalnym sklepiku ‘Gazety Wyborczej’. Dziękujemy, że był pan z nami”.
Barbara Maciejewska, pielęgniarka z łódzkiego szpitala, stała w czasie tej pożegnalnej mowy niedaleko doktora Utza i z trudem powstrzymywała łzy. Zaledwie miesiąc wcześniej, tak jak cały personel, martwiła się o docenta, kiedy odwiedził oddział. Na polecenie Edelmana Irena Jaros zorganizowała wtedy przyjęcie dla lekarzy i pielęgniarek. To nie była jego pierwsza wizyta w szpitalu po tym, jak zaczął mieć poważne problemy z ciśnieniem krwi i z płucami. Co prawda kiedy poczuł się już na tyle źle, że nie chciał mieszkać sam, przyjął zaproszenie swojej przybranej rodziny, jak nazywał warszawski dom Pauli Sawickiej, z którą przyjaźnił się od czasów, kiedy na jego oddziale leżała jej przyjaciółka Gaja Kuroń, żona Jacka Kuronia. Ale szpital w Łodzi odwiedzał regularnie. Dawał się bowiem leczyć tylko swoim współpracownikom.
– Siadał najczęściej u mnie w gabinecie, na starym fotelu. W czasie przetaczania krwi wypijał kilka kieliszków koniaku i spalał dwie paczki „gauloisów”. W pokoju było ciemno od dymu – mówi dyrektor szpitala im. Pirogowa, Roman Bocian.
Tego dnia, zanim pożegnał się z pracownikami, musiał dostać kroplówkę z lekami.
– Pamiętam, że było wtedy bardzo smutno, wręcz przygnębiająco – opowiada nam Barbara Maciejewska. – Był w bardzo kiepskiej formie. Bałam się, że już nigdy nie wyjdzie żywy z sali na izbie przyjęć, skąd go zabraliśmy. Tymczasem tuż obok przy zastawionych jedzeniem stołach czekali pracownicy szpitala. Nie umiałam mu nawet zmierzyć ciśnienia. Co prawda powiedziałam, że opadowe ma sześćdziesiąt, ale na dobrą sprawę tych sześćdziesięciu nie czułam.
Wszyscy zebrani wtedy wokół docenta lekarze i pielęgniarki patrzyli sobie w oczy ze strachem. Do dziś w gabinecie dyrektora Romana Bociana stoi zniszczony fotel, na którym Edelman siedział w czasie przetaczania krwi. Dyrektor ze wzruszeniem wspomina tamte wizyty i dowcipy, które opowiadali sobie, żeby skrócić czas.
Tego dnia jednak nikt nie był w nastroju do żartów. Udało się wówczas uratować docentowi życie dożylnie podanym płynem, dzięki któremu podniesiono ciśnienie. Wizyta trwała sześć godzin, ale docent na tyle doszedł do siebie, że pielęgniarki przewiozły go na wózku na salę, by mógł pożegnać się z personelem.
– Po tym spotkaniu miałam zaplanowane spotkanie z dziewczynami w kawiarni koło szpitala, ale nie mogłam tam z nimi wysiedzieć. Im było wesoło, a mnie smutno. Czułam się psychicznie zmaltretowana. Pamiętam, był piątek – opowiada Barbara Maciejewska.
W sobotę rano ledwo zdążyła zjeść śniadanie, gdy w komórce wyświetlił jej się numer docenta. To wcale nie musiało znaczyć, że dzwonił właśnie on. Ostatnio coraz częściej dzwoniła z jego telefonu Paula Sawicka. Ale w słuchawce usłyszała rześki głos samego Marka Edelmana.
– O mało nie spadłam ze stołka. To ja go wczoraj prawie żegnałam, a tutaj normalny, zdrowy głos? – wspomina pielęgniarka.
„Basia, co robisz?” – zapytał docent. „Właściwie nic, zjadłam śniadanie” – odpowiedziała niepewnie. „A może byś przyszła do mnie?” – zaprosił ją, jak zwykł to czasem robić.
Tak właśnie pytał, kiedy mieszkał jeszcze w Łodzi. Dzwonił do niej i mówił: „Możesz przyjść?”. Kiedy pytała, czy nic się nie stało, mówił, że nie, nic takiego. Gdy już docierała na miejsce, w mieszkaniu nie było nikogo oprócz docenta albo właśnie ktoś wychodził. Potem chwilę rozmawiali i Edelman prosił, żeby posiedziała przy nim, gdy się zdrzemnie.
– To się zdarzyło może dwa, może trzy razy, i mówił to takim refleksyjnym tonem, że pomyślałam sobie wtedy, iż może on by chciał, żeby ktoś z nim siedział, jak on... Bo o nic konkretnego w takich chwilach nie prosił, oprócz tego, żebym przy nim posiedziała – wspomina dziś.
Tym razem była pewna, że dzieje się coś niedobrego. Ale już od progu usłyszała:
„Wyjmiesz mi wenflon i poopowiadasz, o czym gadaliście po kątach na przyjęciu, bo nie wszystko słyszałem”, niecierpliwił się.
A później długo wypytywał o wszystkich: kim była ta ruda, jak się któryś z gości ubrał, kto wyglądał elegancko, kto przyszedł, kogo nie było. Chciał wiedzieć wszystko, a na koniec zaczął sobie podśpiewywać, bo był w bardzo dobrym humorze.
– Dla mnie to był po prostu szok, ale cieszyłam się razem z nim na nowo odzyskanymi siłami. Choć jednocześnie miałam świadomość, niemal pewność, że ta wizyta w szpitalu była jego ostatnią wizytą – wspomina pani Basia.
W ostatnich tygodniach jego życia codziennie rano spod szpitala w Łodzi ruszała karetka z lekarstwami oraz lekarzem i jechała pod adres warszawski.
– Kiedy zadzwoniła do mnie Paula, że jest już bardzo źle, pojechałam tam na dwie doby – opowiada pani Basia. – Docent umierał tej ostatniej nocy parę razy. Ja, jak to pielęgniarka, siedziałam i zapisywałam, o której godzinie dostał środek przeciwbólowy. A kiedy znów nie czułam tętna, zastanawiałam się, czy obudzić Paulę i Anię, jego córkę, które opiekowały się nim wtedy na zmianę i były bardzo zmęczone. Tętno zanikało i wracało. Nad ranem na szczęście wróciło i w miarę się ustabilizowało.
Rano umyły go i ubrały. A on zupełnie przytomnie rozmawiał o wielu sprawach. Paula czytała mu z „Wyborczej” informacje o kontrowersjach dotyczących zatrzymania w Szwajcarii Romana Polańskiego. Pytała, co o tym sądzi. „To głupoty” – odpowiedział.
Zanikanie tętna trwało co najmniej tydzień. Umierał i jeszcze na chwilę wracał.
– Gdy po tych dwóch dobach zbierałam się do wyjazdu do domu, trzymał mnie długo za rękę i powiedział tylko: „Dziękuję” – wspomina pani Basia. – Zawsze, kiedy przychodziłam do niego do domu, żeby przy nim czuwać, gdy drzemał, po obudzeniu się dziękował. Zdarzyło mi się kiedyś, że nie przyszłam, choć dzwonił wcześniej i mnie prosił. Czymś się zajęłam i zwyczajnie zapomniałam, że on na mnie czeka. Zadzwonił raz jeszcze i powiedział: „I co, młoda sklerozo? Ja tutaj czekam, miałaś być…”.
Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, „Marek Edelman. Życie. Po prostu”, Warszawa 2008
Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, „Marek Edelman: Bóg śpi”, Warszawa 2010
Adina Blady-Szwajger, „I więcej nic nie pamiętam”, Warszawa 1994
Marek Edelman (red.), „Zawał serca: z doświadczeń Oddziału Intensywnej Terapii Szpitala im. Dr. M. Pirogowa w Łodzi”, Łódź 1975
Anna Grupińska (red.), „Ciągle po kole”, Warszawa 2000
Hanna Krall, „Zdążyć przed Panem Bogiem”, Kraków 1977
Jacek Kuroń, „Spoko! Czyli kwadratura koła”, Warszawa 1992
Anna Mateja (red.), „Cud w medycynie. Na granicy życia i śmierci. Opowieści lekarzy”, Kraków 2010
Paula Sawicka (red.), „I była miłość w getcie”, Warszawa 2009
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, „Gajka i Jacek”, Warszawa 2011
Korzystałyśmy również z wywiadów i artykułów Anny Bikont, Joanny Szczęsnej i Pawła Smoleńskiego z „Gazety Wyborczej”, a także z przemówień Jacka Kuronia i Piotra Utza.