- promocja
Pan Doubler zaczyna od nowa - ebook
Pan Doubler zaczyna od nowa - ebook
Pan Doubler o ziemniakach wie wszystko, rozmawia z nimi częściej niż z własnymi dziećmi, które widuje tylko podczas niedzielnych obiadów. Chce zostać hodowcą wszechczasów. Poglądami dzieli się jedynie z panią Millwood, gospodynią, która pomaga mu prowadzić dom.
Choroba pani Millwood to prawdziwa katastrofa. Mały świat Doublera zaczyna drżeć w posadach, nadzieja na realizację ambitnych planów rozwiewa się jak dym. Jednak codzienne rozmowy telefoniczne z przebywającą w szpitalu gospodynią mają na niego zbawienny wpływ. To pod jej wpływem Doubler zaczyna dostrzegać ludzi i świat wokół siebie, bez których do tej pory tak świetnie się obywał.
Ciepła, zaprawiona nutą nostalgii i dyskretnego humoru opowieść o przyjaźni, dobroci i o tym, że nigdy nie jest za późno na zmiany.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4240-0 |
Rozmiar pliku: | 800 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Doubler był drugim największym producentem ziemniaków w hrabstwie. Choć co prawda jego rywal miał znacznie wyższe plony, nie spędzało mu to snu z powiek. Motywowała go nie ilość, lecz jakość, i rywal nie stawał się lepszym producentem ziemniaków tylko przez to, że miał więcej ziemi.
Przewaga Doublera polegała na tym, że był ekspertem. Tak doskonale rozumiał ziemniaki, jak mało kto je rozumiał. Miał nadzieję, że rozumie je co najmniej tak dobrze, jak inny wielki znawca ziemniaków, John Clarke. Ten słynny hodowca ziemniaków był inspiracją dla Doublera, który często pytał go o radę. Zadawał mu pytania na głos, chodząc po swoich polach, i słuchał cicho szeptanych odpowiedzi, gdy pracował nad notatkami, przez kolejne dni zapisując wszystkie odkrycia. Choć nigdy nie spotkał go osobiście, a Clarke w istocie nie żył już od kilkudziesięciu lat, ten dialog przynosił Doublerowi wielkie ukojenie.
Ostatnie eksperymenty szły nadspodziewanie dobrze, dlatego był pewien, że już wkrótce zapewni sobie miejsce w historii uprawy ziemniaków. Przez cały czas nosił w sobie – czasem czuł ją w sercu, a czasem w żołądku – niedużą bryłkę podniecenia, która przybrała kształt nadziei. Doubler z natury nie był optymistą i myśl, że być może wkrótce zajmie miejsce wśród najbardziej wpływowych hodowców ziemniaków wszech czasów, wzbudzała w nim dreszcz nerwowej energii zabarwionej odrobiną niecierpliwości, choć przy tym przyćmionej niepokojem.
Dla Doublera jego dziedzictwo było wszystkim.
Ale owo dziedzictwo przyciągało również negatywną uwagę. Ostatnie zagrożenie pojawiło się na jego progu tego ranka, zapakowane we wzmacnianą kopertę. Biała nalepka z wydrukowanym adresem sugerowała złowróżbny profesjonalizm nadawcy. Groźba wydawała się jeszcze bardziej złowieszcza, gdy połączyło się ją z dwiema kopertami, które nadeszły wcześniej. Nadawcą wszystkich trzech listów był Peele, największy producent ziemniaków w hrabstwie. Ta kolekcja trzech kopert, które jątrzyły się w mroku szuflady w komodzie, przekroczyła już granicę zwykłej korespondencji, wypełniając znamiona systematycznej kampanii. Podczas inspekcji swoich pól zdenerwowany Doubler zastanawiał się, co to może oznaczać i jak może wpłynąć na jego bliski sukces.
Brutalny wiatr wygarniał lodowate powietrze z okolicznych dolin i przywiewał je niestrudzenie na farmę Mirth, przez co niemal wszędzie było cieplej niż w położonym na wzgórzu domu Doublera. Ale mimo to wcale się nie śpieszył. Wracając do domu, obszedł dokoła całe podwórze, zatrzymał się i sprawdził kąt ustawienia nowej kamery bezpieczeństwa, a potem zatrzymał się jeszcze raz i załomotał drzwiami posępnych stodół, by się upewnić, czy zamki dobrze trzymają. Nawet w dawniejszych czasach, gdy jeszcze była przy nim żona, Doubler był ostrożnym i nerwowym człowiekiem, a teraz, głęboko przejęty tą ostatnią serią zagrożeń, zwiększył jeszcze czujność, z jaką przeprowadzał codzienny obchód farmy, i włączył do zwykłej rutyny mnóstwo dodatkowych kontroli, które szybko stały się odruchowe, jakby przeprowadzał je od zawsze, tak jak zawsze podążał za zmianami pór roku.
Pomimo zdenerwowania kroki, jakie ostatnio podjął, by bronić farmy Mirth przed przeciwnikiem, dodały mu pewności siebie, toteż gdy odwiesił kurtkę i czapkę, natychmiast zwrócił uwagę na paczkę, która nadeszła z wczorajszą pocztą. Miał nadzieję, że jej zawartość jeszcze bardziej przyczyni się do zwiększenia bezpieczeństwa, i zgodnie z jego oczekiwaniem w paczce znajdowała się nowiutka lornetka. Obejrzał ją krytycznie, zdjął osłonę ze szkieł i znów ją założył. Powtórzył tę operację kilkakrotnie i poczuł ostrożne zadowolenie, bo osłona była dobrze dopasowana. Usadowił się na parapecie, przez chwilę uspokajał oddech, po czym podniósł nowy nabytek do oczu.
Powoli ustawiał ostrość, przesuwając szkła to odrobinę w lewo, to znów nieco w prawo. Robił to nieznacznymi, lecz zręcznymi ruchami, aż zięba w karmniku dla ptaków wiszącym na gruzłowatej gałęzi najbliższej jabłoni ukazała mu się w całej swej ostrej, olśniewającej jaskrawości. Doubler znieruchomiał i pogratulował sobie, że udało mu się rozpoznać ptaka.
– Zięba! – wykrzyknął ze zdziwieniem.
Jeszcze przed tygodniem byłby to dla niego tylko kolejny mały ptak, który zatrzymał się na chwilę, zanim pofrunie dalej, żeby ogołocić żywopłot z jagód. Ta świeżo zdobyta wiedza, pewność identyfikacji, wzbudziła w nim iskrę radości, z której nie do końca zdawał sobie sprawę, ale która kazała mu jeszcze przez chwilę obserwować ziębę. Obraz wyostrzył się na błyszczących oczach ptaka i Doubler poczuł zachwyt. Ta lornetka była znacznie lepsza niż poprzednia, i z całą pewnością zwiększy bezpieczeństwo tak bardzo konieczne w jego pracy. W zupełności usatysfakcjonowany przesunął ją w prawo i ustawił ostrość na znacznie odleglejszym obiekcie, czyli na bramie u stóp wzgórza prowadzącej do farmy Mirth.
Przypomniał sobie dotyk tej bramy na palcach, gdy ją otwierał i pozwalał, by kołysała się swobodnie. Kiedyś, gdy jeszcze nie miał prawie żadnych trosk, otwierał i zamykał tę bramę regularnie. Sam ją założył i zawsze otwierała się lekko, bez oporu i bez skrzypienia. Ale teraz Doubler nigdzie już nie wychodził ani znikąd nie wracał. Całe jego życie ograniczało się do farmy. Nie zdarzyło się to stopniowo, nie osuwał się w samotność powoli. Gdy dzieci wyszły z domu, zdecydował, że nigdy więcej nie opuści farmy. Przekonał siebie, że jeśli się skądś nie wyjdzie, to nie ma możliwości, by nie dało się wrócić.
Spojrzał uważniej, gdy na dole zatrzymał się samochód. To była tylko pani Millwood. Choć spodziewał się jej przyjazdu, poczuł napięcie wszystkich mięśni i włosy na karku stanęły mu dęba. Jednak ciężar lornetki w dłoni złagodził jego niepokój. Pomogło również to, że mógł obserwować nadjeżdżający pojazd przez szkła. Uważnie śledził każdy ruch pani Millwood, która wysiadła z niedużego czerwonego samochodu, otworzyła drewnianą bramę, podjechała kawałek i znów wysiadła, żeby zamknąć bramę za sobą.
Gdy samochód znalazł się na jego terenie, Doubler mógł już odczytać numer rejestracyjny i zapisał go na marginesie gazety, by późnej przenieść do dziennika obserwacji, który chciał w tym celu zamówić. Samochód powoli wspinał się na wzgórze. Na kilka sekund znikał z widoku, po czym znów się pojawiał, wychodząc z ostrego zakrętu. Podjazd do farmy Mirth był długi i powolny, a Doubler zauważył, że nie było wyraźnego związku między jakością pojazdu a szybkością, z jaką się zbliżał. Jeśli już, to im szybszy był samochód, tym wolniej podjeżdżał, bo kierowcy w szybkich samochodach bardziej obawiali się kolein, wybojów i ostrych kamieni, które czyhały na opony na każdym zakręcie. Doubler obiecał sobie, że zacznie zapisywać czasy zbliżania się samochodów, żeby sprawdzić tę teorię. Absolutnie niczego nie zamierzał zostawiać przypadkowi.ROZDZIAŁ 2
Dziewięć minut później pani Millwood stanęła w drzwiach kuchni, a zestaw dźwięków towarzyszących jej wejściu nigdy się nie zmieniał. Doubler uważnie nasłuchiwał, gdy wieszała klucze, zdejmowała płaszcz, odkładała torbę i zmieniała buty. Mruknęła coś pod nosem, spoglądając na obierki od ziemniaków, które wysypywały się z pojemnika na kompost i spadały na stary drewniany kloc do rąbania mięsa. Gderanie przybrało na sile, gdy zaczęła szukać Doublera, który natychmiast wyprężył się w pozycji na baczność.
– Panie Doubler, znowu narobił pan w kuchni okropnego bałaganu.
Przyglądał jej się, gdy przebiegała obok niego, wyrównując sterty różnych rzeczy, wygładzając, strosząc i prostując. Patrzył, jak porządkuje wszystko leciutkimi ruchami, i pomyślał pogodnie, że gdyby pani Millwood była ptakiem, to byłaby strzyżykiem.
– Wiem, że trochę zrobił się tu bałagan. Przepraszam.
– Bałagan sam się nie zrobił. Nie musi pan przepraszać, lepiej by było, gdyby po prostu pilnował pan porządku. – Przyciągnęła do ściany drewniane krzesło i błyskawicznie wspięła się na nie, żeby odłożyć na półkę stertę nieprzeczytanych książek, które nie wiadomo kiedy znalazły się w jej rękach.
Zdawało się, że układa książki byle jak, ale gdy sprawdzał po jej wyjściu, zawsze okazywało się, że są uporządkowane według jakiegoś klucza. Zanim zdążył przeniknąć jej metodę, pani Millwood znów znalazła się na podłodze, a w ręce, która jeszcze przed chwilą trzymała książki, miała szczotkę do odkurzania.
– Widzę, że znowu się pan zajmował swoimi ziemniakami – powiedziała z rozczarowaniem.
– Moimi ziemniakami. Tak. Ja… – Doubler poczuł chęć, by podzielić się z nią troskami od razu, nie czekając do lunchu. Miał w głowie wiele kolidujących ze sobą priorytetów i potrzebował pragmatyzmu pani Millwood, żeby uporządkować je w jakąś strukturę.
Podniósł się, zamierzając w stanowczy sposób pochwycić tę sprawę w swoje ręce, ale gdy krew popłynęła w kierunku głowy, rozproszyła jego myśli w niespokojny wir. Zmagał się ze słowami, które miały zaburzyć piętnastoletnią rutynę, bowiem nigdy dotychczas rozmowa nie miała pierwszeństwa przed sprzątaniem domu. Zanim zdążył złapać wątek (gdyby go pociągnął, obnażyłby tym samym swoją duszę), pani Millwood już zniknęła, pozostawiając za sobą ścieżynkę kurzu.
Próbował wziąć się w garść, ale usłyszał nad głową hałas odkurzacza ciągniętego na stanowisko, co oznaczało, że stracił panią Millwood na jakieś dwie godziny.
Poszedł do kuchni. Jego opuszczone ramiona świadczyły o rozczarowaniu i osamotnieniu. Grube kamienne płyty pod stopami odzianymi tylko w skarpetki były lodowato zimne, ale w miarę jak zbliżał się do piecyka, stawały się cieplejsze. Zatrzymał się przy nim na chwilę, żeby się rozgrzać. Po lewej na dużym drewnianym bloku, wygładzonym i wyszczerbionym od ciągłego krojenia i wycierania rękami jakiegoś dawno nieżyjącego rzeźnika, stały trzy wielkie rondle z ryflowanej blachy, takie, w jakich kucharki w epoce wiktoriańskiej mogły przyrządzać hurtowe ilości sosu chutney albo dżemu. Każdy rondel przykryty był kwadratową płachtą muślinu.
Zdjął muślin i przyjrzał się zawartości. Dużą drewnianą łyżką poruszył wierzchnią warstwę ziemniaków, popatrzył na nie krytycznie i sięgnął po podkładkę do pisania. Takie podkładki leżały przy wszystkich rondlach, a do każdej przypięty był gruby plik papieru kancelaryjnego pokrytego kaligraficznym pismem Doublera. Równo nakreślone ołówkiem daty, pomiary, liczby, wzory, szkice i diagramy pokrywające te strony same już, nawet bez żadnej interpretacji, ukazywały niezwykłą wagę tych badań, a pod wprawnym okiem ziemniaczanego eksperta ujawniały jego życiową ambicję, czyli badania, które miały dokonać przełomu. Uzupełnione przypisami i apendyksami, notatki Doublera odzwierciedlały wszystkie nadzieje i marzenia człowieka, który postanowił zostawić po sobie ślad, wiedział jednak, że czas działa przeciwko niemu.
Dźgnął stalowym widelcem kilka ziemniaków z każdego rondla. Wybrał rondel, który wydawał się najmniej zadowalający, wyjął z niego kilka kartofli i zagotował je na dużym ogniu w osolonej wodzie. Te przeznaczył na lunch.
Zadowolony z tych przygotowań, przystąpił do opisywania porannych odkryć. W tym celu usiadł przy ogromnym stole kuchennym, który kiedyś był z jasnej, niepoliturowanej sosny, ale teraz, poznaczony śladami mokrych naczyń, przypalony przez rozgrzane garnki i często polerowany pszczelim woskiem, przybrał odcień i fakturę twardego drewna liściastego, i rozłożył na nim papiery, często wracając do poprzednich stron. Wyniki były zgodne z wcześniejszymi wnioskami, więc Doubler zyskał już pewność, że rezultaty jego badań są niepodważalne, ale dopisywanie kolejnych dat, kolejnych potwierdzeń, kolejnych dowodów przynosiło mu spokój ducha w tym okresie roku, gdy dni stają się coraz dłuższe, ziemia zaczyna rozmarzać i po trochu przybywa ciepła, które przygotuje ją na stworzenie nowej generacji materiału porównawczego.
Pracował z wytężeniem przez godzinę: notował, dokładnie sprawdzał i po raz kolejny podkreślał wnioski, a gdy pani Millwood wciąż się nie pojawiała, wyruszył na drugą inspekcję swojej ziemi. Powtarzał ten rytuał czterokrotnie każdego dnia, bez żadnych wyjątków. Nałożył gruby wełniany sweter, szorstki, lecz przyjemnie ciepły, i zapiął szczelnie zamek błyskawiczny nieprzemakalnej kurtki. Wychodząc z zacisza budynków gospodarczych, opuścił klapy czapki uszatki, żeby ochronić się przed wiatrem.
Uwielbiał ten spokój w powietrzu, dziwne wrażenie zawieszenia, które pojawia się tylko w lutym. Pola były świeżo zbronowane i ziemia w słabym blasku zimowego słońca miała ciepły czekoladowy odcień. Zebrane w bruzdach kałuże wody deszczowej lśniły jasno, tworząc przyjemnie uporządkowane pasy aż po horyzont. Pojawiły się dziś nowe ptaki. Skakały po polach w dużych gromadach. Były brązowe i większe od wróbli, które rozpoznawał bez trudu, a dla jego wciąż niewprawnego oka trudne do zidentyfikowania. Doubler obiecał sobie, że wychodząc na następny obchód, zabierze ze sobą lornetkę. Choć nie po to ją kupił, by rozpoznawać ptaki, nagle zapragnął dowiedzieć się, kim są ci przybysze. W każdym razie był przekonany, że nie było ich jeszcze przed tygodniem, i ta pewność przyniosła mu satysfakcję.
Powoli szedł skrajem pola wzdłuż nierównej linii żywopłotu, gęstego i nie do przejścia, choć jeszcze nagiego. Dotarł do pierwszego z dwóch punktów widokowych. Był to niewielki pagórek, z którego roztaczał się rozległy widok na północ. Stojąc w tym miejscu, Doubler mógł przebiegać wzrokiem kolejne pola i odznaczać je szybko w swoim mentalnym rejestrze. O tej porze roku nie było wiele do oglądania, ale już za miesiąc, kiedy minie największe ryzyko przymrozków, zacznie pedantycznie sprawdzać glebę, by wybrać najlepszy moment do posadzenia ziemniaków. Zima pozwalała przygotować pola i przeprowadzić konserwację maszyn, a teraz już wystarczyło tylko sprawdzać i okazywać ziemi szacunek w nadziei, że kładzie tym fundament życzliwości, na którym będzie mógł się oprzeć w kolejnych miesiącach.
Gdy już obszedł największe pole, zaczął się wspinać, dopasowując długość kroku do wznoszących się i opadających bruzd, a także obliczać w głowie powierzchnię swojej ziemi. Robił to bez żadnego badawczego celu, tylko dlatego, że ten proces bardzo go uspokajał. Pola rosły w górę i opadały wraz ze zmianą pór roku, i podobnie wznosił się i opadał ich potencjał. Uprawy wybijały nad powierzchnię gleby i obumierały, a sukces lub niepowodzenie przy zbiorach były zależne od alchemicznej mieszanki nauki, umiejętności i magii, ale przede wszystkim od samej natury, która zawsze miała ostatnie słowo. Choć siła wzrostu zależała od wielu czynników, powierzchnia gospodarstwa nigdy się nie zmieniała. Jeśli szedł w równym tempie, liczba kroków zawsze była taka sama od czasu, kiedy kupił tę farmę, czyli od niemal czterdziestu lat.
Obrócił się w narożniku i znów zobaczył przed sobą dom. Po raz kolejny sprawdził zamki wszystkich stodół. Na farmie stało kilka garaży i budynków gospodarczych, ale z tych trzech stodół czerpał największą przyjemność, a zarazem to one przysparzały mu najwięcej stresu. W końcu to właśnie w nich spoczywała jego spuścizna.
Każda ze stodół zamknięta była na cztery spusty na ciężkie łańcuchy rozciągnięte między żelaznymi uchwytami. Doubler podniósł głowę, sprawdzając kąt ustawienia kamery, i pomachał do siebie ręką, żeby obejrzeć to później na monitorze. Spodziewał się, że kamera zwiększy jego poczucie bezpieczeństwa, odkrył jednak, że jest również zadziwiająco dobrym towarzyszem, i czerpał dziwną przyjemność z obserwacji siebie, gdy każdego wieczoru przeglądał nagrania.
Następna inspekcja dwóch największych stodół miała się odbyć dopiero wczesnym wieczorem. W miarę możliwości starał się nie wpuszczać do środka światła, toteż nigdy nie otwierał drzwi w ciągu dnia. Ale mijając je, wyczuwał drżenie pączkującego życia i niemal słyszał, jak skórka zeszłorocznych zbiorów napina się pod naporem nowego życia. O tej porze roku postęp był jeszcze niewielki, ale gdy go pomnożyć przez tysiące ziemniaków rozłożonych na chłodnych drewnianych półkach, łatwo można sobie wyobrazić, jak wielki wpływ cała ta uwięziona energia wywiera na najbliższe otoczenie. W każdym razie Doubler lubił tak myśleć.
Trzecia stodoła, choć o tej porze roku martwa, była dla niego najcenniejsza. Gdyby mógł, owinąłby ją całą łańcuchami jak ogromną paczkę, musiał się jednak zadowolić tymi środkami bezpieczeństwa, które już wprowadził w życie. Rozejrzał się na wszystkie strony, sprawdzając, czy nikt go nie widzi, i wstukał kod na panelu przy drzwiach prowadzących do najbardziej tajemnego magazynu. Wsunął się do środka i zamknął za sobą drzwi. Odetchnął głęboko i przez chwilę stał nieruchomo, ciesząc się wyjątkowym zapachem, który pozostawał tu nawet wtedy, gdy zapasy zostały już zużyte. Owszem, dla wprawnego nosa był to zapach ziemniaków, ale również przebijająca się przezeń ostra woń czystości, tłumiąca ślady żywicy i miodu. Minie jeszcze kilka tygodni, zanim ta stodoła znów ożyje. Doubler kochał jej zimową pustkę wypełnioną obietnicą. Jeszcze kilka razy odetchnął głęboko, potem zapalił słabą żarówkę i popatrzył na ogromną miedzianą aparaturę destylacyjną złożoną z rurek, kominów i zaworów. Nawet w słabym świetle metal lśnił.
– Dzień dobry – szepnął z wyraźnym szacunkiem. Laikowi ten sprzęt zapewne wydawałby się tajemniczy, może nawet odstręczający, ale Doubler widział w każdej złączce doskonały, logiczny sens.
Aparatura już tu była, gdy Doubler i jego żona Marie kupili farmę. Odkrył ją niedługo po tym, gdy tu zamieszkali, kiedy zabrał się do przeglądania sterty zardzewiałych maszyn, które pozostawił po sobie poprzedni właściciel. (Tamten farmer zmarł nagle piętnaście lat wcześniej, niż można by oczekiwać z uwagi na statystyczną długość życia, ale nawet gdyby coś go ostrzegło o zbliżającej się śmierci, Doubler wątpił, by zdecydował się uprzątnąć ten rejestr dawnych błędów).
Kiedy znalazł ten sprzęt, tę wielką kupę metalu ukrytą pod ramionami podnośnika do traktora, prasami do siana i workami z gnijącą paszą, rozpoznał zielonkawy kolor jako tlenek miedzi i wiedział, że będzie to coś warte, o ile znajdzie się odpowiedni złomiarz. Ale kiedy zaczął żmudnie oddzielać ziarno od plew, zrozumiał, że jest to stary destylator używany do pędzenia wódki, więc by się oderwać od ciężkich prób i zadań związanych z ojcostwem oraz od żony, która nieustannie była nim rozczarowana, odważył się zbadać dokładniej właściwości tego sprzętu. Najpierw była to tylko zabawa: tu przykręcił jakiś kawałek, tam dołożył inny, zastanawiając się mimochodem, czy kiedyś uda mu się poskładać wszystko poprawnie, aż wreszcie, w nagłym przebłysku inspiracji, którego sam nie rozumiał, poczuł przymus, by rozmontować cały sprzęt na części pierwsze, ułożyć wszystko na ziemi, wyczyścić i naprawić, powymieniać uszczelki i złączki, a na koniec złożyć wszystko od początku, część po części, z wprawą mechanika i cierpliwością organmistrza.
Teraz już znał tę aparaturę na wylot, znał wszystkie jej westchnienia i humory, umiał ją doskonale nastroić i traktował z szacunkiem, na jaki tak stara maszyneria zasługiwała. Z pewnością współczesna technika dawno zdeklasowała ten staroć, ale jego urazy, antypatie i niedoskonałości wplatały się w tkankę wytwarzanego przezeń płynu i właśnie dzięki nim ów finalny produkt był tak wyrazistym i godnym pożądania dziełem sztuki. Kilka butelek wciąż spoczywało w piwnicy.
Na tym zakończył się obchód. Doubler zgasił światło, zamknął za sobą drzwi i dla pewności dwa razy pociągnął za klamkę. Wyszedł na podwórze, podniósł głowę i spojrzał na słońce, które niemal już dotykało brzegu niskiego murku przy kuchni, po czym wrócił do domu. Był zadowolony, że dobrze spędził czas przed lunchem, i wreszcie z pewną dozą ostrożności będzie mógł podzielić się swoimi troskami z panią Millwood.ROZDZIAŁ 3
Gdy pani Millwood krzątała się po kuchni, parząc herbatę i ustawiając dwa nakrycia na uporządkowanym kuchennym stole, Doubler zajął się przygotowaniem własnego posiłku. Z pogrążonej w ciemnościach spiżarni wydobył kilka szalotek i ścisnął je między kciukiem a palcem wskazującym. Nie uginały się nawet po tylu miesiącach.
– Są znacznie lepsze od swojej kuzynki cebuli – powiedział do pani Millwood, wyczuwając jej nieufne spojrzenie, gdy siekał szalotki na drobniutką kostkę. – Niech pani tylko popatrzy. Czysta rozkosz. – Cebulki wciąż lśniły perłowym blaskiem, kawałeczki odpryskiwały od ostrza noża. Zgarnął je do rondla, przez kilka sekund dusił na maśle, a potem dodał ziemniaki i zgniótł je lekko grzbietem widelca.
– Nie wolno ich rozgniatać na papkę, trzeba tylko lekko rozkruszyć – odpowiedział z uciechą na niezadane pytanie.
Dwoma szybkimi ruchami przegubu obrócił młynek z czarnym pieprzem i zaniósł parujący talerz na stół.
Pani Millwood wyjmowała właśnie z hermetycznie zamykanego pojemnika kanapki, które przynosiła codziennie i które były zdumiewająco różnorodne.
– Przydałaby się jeszcze odrobina stopionego cheddara, panie Doubler. – Ruchem głowy wskazała na jego talerz.
– Cheddara? Stopionego? Ależ absolutnie nie, pani Millwood! Po cóż, na Boga, miałbym to robić?
– Dla odrobiny aromatu. Albo witamin. Nie można żyć na samych kartoflach. – Wiedziała, że jest to prowokujące stwierdzenie, i wcale nie miała takich intencji, by prowokować Doublera. Po prostu szczerze i od dawna martwiła się o jego dietę, o zawartość składników odżywczych w jego posiłkach.
– Pani Millwood, chyba nie muszę pani tłumaczyć, jak doskonałe właściwości odżywcze mają brytyjskie ziemniaki? Wie pani równie dobrze jak ja, że z ziemniaka uzyskuje się więcej jadalnego białka na hektar dziennie niż z ryżu czy pszenicy.
– Ale ja nie zjem hektara kartofli, panie Doubler. Chcę po prostu zjeść na lunch coś smacznego. Smacznego i zdrowego.
– Niech mi pani nie mówi o zdrowiu! Białko ziemniaków jest bardziej wartościowe biologicznie niż białko z kukurydzy, pszenicy, grochu czy fasoli. Ziemniaki są równie zdrowe jak mleko, a chyba nikt nie próbuje podważać wartości zdrowotnych mleka?
– Dobrze znam wartość brytyjskich ziemniaków. – I rzeczywiście znała. Zaledwie poprzedniego wieczoru oświeciła w tym temacie panie z kółka robótek ręcznych, które były zdumione nie tylko otrzymanymi informacjami, ale również głębią wiedzy pani Millwood oraz przekonaniem, z jakim mówiła o swojej pasji. – Ale odrobina stopionego cheddara dla aromatu wcale by nie zaszkodziła.
Odłożył widelec i oznajmił poważnym, strofującym tonem:
– Pani Millwood, wysoka temperatura to najgorsza rzecz, na jaką można narazić ser cheddar. Można tylko stopić przez to tłuszcz i zniszczyć aromat. Skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby zrobić przyzwoity cheddar, to powinno się go spożywać tylko na jeden sposób.
Poszedł do spiżarni, przyniósł dużą paczkę ciasno owiniętą pergaminem i owiązaną sznurkiem, po czym stwierdził:
– Pokażę pani. – Jego ruchy były ostentacyjnie wyraziste, nie odrywał przy tym wzroku od swojej jednoosobowej publiczności. – Cheddar podaje się na drewnie. Nie na fajansie ani nie na porcelanie. To podstawowa zasada – oznajmił surowo, kładąc zawinięty cheddar na środku drewnianej deski do krojenia. – Ser wchłania naturalne tłuszcze i aromaty z drewna i nabiera w ten sposób cech, jakich nie da się uzyskać w żaden inny sposób. Po drugie, drewno jest porowate, nie tworzy nieprzepuszczalnej bariery na powierzchni, z którą ser się styka, dzięki czemu pozwala mu oddychać.
Dostrzegł, że pani Millwood wyraźnie wstrzymała oddech.
– To, że ser powinien oddychać, to następna zasada. W innym wypadku poci się, a to nie jest dobre. Spocony cheddar nigdy nie jest dobry.
Ostrożnie rozwinął paczkę, a jego jednoosobowa publiczność dostojnie potrząsnęła głową.
– Kolejna zasada. – Odliczał je na palcach. Gdy doszedł do wskazującego, uświadomił sobie, jak wiele ich jest, i pomyślał, że chyba powinien założyć odrębny dziennik spostrzeżeń na temat cheddara. – Kroimy tylko raz, a w każdym razie jak najmniej ruchów nożem. – Scyzorykiem naciął ser ukośnie w najwęższym miejscu, po czym odłamał kawałek. – Cheddar to ser dla palców. To uczta dla wszystkich zmysłów. Wdycha się go, czuje dotykiem i smakuje. Nie można pozbawić się dotyku. Kiedy bierzemy ser w palce, umysł przygotowuje się na to, czego powinien się spodziewać. Nie ma tu miejsca na żadne niespodzianki. Mój mózg wie, że ma się przygotować na ostry smak dobrego cheddara, bo palce spróbowały go już wcześniej. Widzi pani?
Pani Millwood patrzyła z uwagą. Kanapka bezwładnie zawisła jej w dłoniach, a na czole pojawiła się zmarszczka.
– A więc jeden ruch nożem, a potem odłamuje się kawałek palcami, żeby doświadczenie było całkowite. Cheddar można podawać z jabłkiem. Najlepsza jest pomarańczowa koksa, ale nie jestem aż tak ortodoksyjny, pani Millwood. I z sosem chutney. Ze słodkim albo z wytrawnym, kwaskowatym. Dam pani dwa rodzaje do spróbowania, takie, które mogę polecić, chociaż chutney to bardzo osobista sprawa, czyli rzecz gustu. Ale w żadnym razie nie pikle, bo zalewa będzie konkurować z dobrym cheddarem, zamiast go uzupełniać. Na talerzu nie szukamy rywalizacji, tylko harmonii. Harmonii i tonu. Niech pani sobie wyobrazi, że to jest utwór muzyczny, a pani jest dyrygentem.
Pani Millwood popatrzyła na swoją kanapkę i ugryzła ją ostrożnie, a Doubler dodał jeszcze:
– Stopiony cheddar? Nie. Nie podgrzewałbym go nawet w zimny dzień. To zupełne marnotrawstwo.
– Przepraszam, że się odezwałam. – Buntowniczo ugryzła następny i znacznie większy kęs. Kanapka składała się z sera o jednolitej barwie pokrojonego nożem na plasterki, szynki z supermarketu, musztardy, konserwowego ogórka, papryki oraz sałaty i pani Millwood nie zamierzała się jej wstydzić. – Doskonała. – Jakby na pokaz ugryzła kolejny wielki kęs. – Pomyślałam tylko, że to by trochę ożywiło pański lunch. – Popiła kanapkę haustem herbaty.
– No tak. Nie mam nic przeciwko temu, żeby dołożyć do ziemniaków trochę sera, ale nie w tym kontekście i nigdy cheddara. Jest mnóstwo serów, które aż proszą się o to, żeby je roztopić. Zaliczyłbym do tej kategorii większość serów kozich. – Machnięciem ręki okazał lekceważenie dla całej tej grupy. – Ale akurat w tej chwili nie potrzebuję dodatkowych aromatów. Ja pracuję, pani Millwood, i chcę poczuć smak ziemniaka.
– Smakują panu dzisiejsze kartofle?
– Ależ tak, smakują. Jestem absolutnie zachwycony. Zachowują się przepięknie. Niewiele mam do zapisania, a to dobra wiadomość. To tylko kolejne potwierdzenie. – ściszył nieco głos i dodał konspiracyjnie: – Kiedy już dostanę potwierdzenie moich odkryć od ekspertów, naszych przyjaciół z zagranicy, skończę z tym wszystkim.
Popatrzyła na niego ostrożnie.
– Z badaniami? Z kartoflami? Z czym pan skończy? – zapytała z troską. Kiedyś już słyszała od niego, że kończy ze wszystkim, i omal go to nie zabiło.
Zauważył jej niepokój i pośpieszył zapewnić, że w żadnym wypadku nie ma na myśli kresu swej motywacji, chęci życia i apetytu na dalsze badania.
– Nie wyobrażam sobie, żebym kiedyś zupełnie skończył z ziemniakami. Mam je we krwi. Czym miałbym się zajmować, gdybym nie myślał o nich przez cały dzień? Ale jeśli chodzi o szczegółową analizę, to owszem, sądzę, że zbliżam się do końca. Nie widzę już możliwości poprawienia czegokolwiek i nie pozostały mi żadne pytania, na które nie znalazłbym odpowiedzi. To potwierdzenie zakończy bardzo długi okres wytężonej pracy. Jeśli mam rację i moje badania zostaną oficjalnie uznane, to będę musiał pomyśleć o kolejnym przedsięwzięciu, lub też poświęcę lata, które mi jeszcze zostały, na utrwalenie mojego dzieła dla przyszłych pokoleń. Jestem pewien, że to będzie najważniejsza chwila mojego życia. Oczywiście ciągle czekam na oficjalną odpowiedź z instytutu i jak sądzę, dobrze pani rozumie, że to czekanie nie jest dla mnie łatwe. – Westchnął ciężko, zdradzając, że nie jest tak pewny siebie, jak przed chwilą próbował ją o tym przekonać.
Pani Millwood wiedziała równie dobrze jak on, że czekanie nie jest dla niego łatwe. Ona też niecierpliwie wyczekiwała nowin. Gdy opowiedział jej o swoich odkryciach, to właśnie ona pokierowała jego chaotycznymi działaniami, które, jak obydwoje mieli nadzieję, w końcu doprowadzą do upragnionej weryfikacji naukowej. Zbadała wszystkie dostępne możliwości i nie popełniając żadnej niedyskrecji, zasięgnęła rady osób biegłych w kwestiach patentów, praw autorskich oraz weryfikacji naukowych. Pod wieloma względami te poszukiwania były równie żmudne i pedantyczne jak przedsięwzięcie Doublera.
Sytuacja, jak szczegółowo wyjaśniła mu przy lunchu, wyglądała tak, że w ciągu kilkudziesięciu lat, które Doubler spędził na uprawie ziemniaków, cały świat produkcji rolnej poszedł do przodu, a on został z tyłu. Okazało się, że badania nad ziemniakami są finansowane przede wszystkim przez odbiorców gigantów, którzy odnoszą największe zyski komercyjne z każdego znaczącego ulepszenia procesu. Największe udziały w ośrodkach badawczych miała wielka firma produkująca frytki do piekarnika. Również sieci fast foodów wykazywały uzasadnione zainteresowanie zarazą ziemniaczaną.
– Kto by pomyślał, że frytki do piekarnika mają aż tak wielką moc! – wykrzyknęła pani Millwood, po czym przeszła do kolejnych ponurych doniesień.
Doubler, choć był całkiem znaczącym producentem, nie zawierał żadnych umów handlowych z tymi partnerami i nigdy nie działał z nimi ręka w rękę. A choć szczęśliwy przypadek zrządził, że na skutek dokładnego sprzątania stodół zaczął bardzo dyskretnie działać w segmencie monopolowym, nie robił tego na dużą skalę. Jego wkład w tę branżę był wysoko ceniony i szanowany, ale przemysł alkoholowy miał własne regulacje prawne i żeby się w nim poruszać, trzeba przedzierać się przez niekończącą się biurokrację. Doubler był zbyt nieistotnym graczem dla tych, którzy finansowali badania albo lobbowali w imieniu hodowców ziemniaków, a wielkie kompanie alkoholowe uważały go za małe piwo. Po prostu nie poruszał się w odpowiednich kręgach.
Pani Millwood dokładnie to wszystko sprawdziła i wkrótce dowiedziała się niepokojąco wiele o obłudnej naturze świata korporacji. Rozmawiała z wielkimi umysłami prawniczymi i wszyscy ją ostrzegali, by nie dzieliła się pochopnie odkryciami swojego anonimowego przyjaciela, dopóki nie znajdzie godnego zaufania partnera o mocno wypchanych kieszeniach, któremu będzie mogła powierzyć tę wiedzę. Ostrzegano ją, że powinna zachować ostrożność, bo jakiś pozbawiony skrupułów gracz posadowiony wyżej w łańcuchu dostaw może przejąć wyniki badań i zaprezentować je jako własne albo będzie się starał zdyskredytować odkrycia Doublera. Jak to ujął jeden z owych wielkich umysłów:
– Gdy wielcy gracze zwęszą, co on robi na tej swojej farmie, po prostu go przeżują i wyplują.
Dlatego pewnego dnia przy lunchu przedstawiła rozwiązanie, które wymagało nieco więcej czasu, ale mogło wydać piękny owoc, to znaczy praca Doublera zostanie poddana ocenie specjalistów z grona tych najwybitniejszych i najbardziej szanowanych na świecie.
I tak oto po szczegółowym rozpoznaniu pani Millwood stwierdziła, że należy postarać się o bezstronną ocenę Instytutu Badań i Rozwoju Ziemniaka w północnych Indiach. A teraz czekali na opinię tej czcigodnej instytucji.
– No cóż, sprawdźmy. – Pani Millwood pogrzebała w torbie, wyciągnęła mały oprawny w skórę kalendarzyk i przerzuciła kartki. – Wysłaliśmy pańską paczkę tuż po Bożym Narodzeniu, prawda? No więc tak. Dwudziesty siódmy. Trzeba wziąć pod uwagę opóźnienia spowodowane świętami i tak dalej, ale mimo wszystko to już sześć tygodni.
Twarz Doublera spochmurniała.
– Z drugiej strony, jeśli się zastanowić, sześć tygodni to nie tak długo. To była zwykła paczka, nie lotnicza, i nie mam pojęcia, jak działa tamtejsza poczta. Powiedzmy, że cztery tygodnie, żeby doszła. Potem muszą wydać opinię. Dwa tygodnie? Lepiej, żeby się zanadto nie śpieszyli. Może cztery? Cztery wystarczą na dokładne zbadanie sprawy. A przecież chcemy, żeby zbadali ją dokładnie, prawda? I jeszcze cztery tygodnie na powrotną pocztę. Myślę, panie Doubler, że za wcześnie zaczął się pan martwić. Jeśli nie odezwą się do początku kwietnia, wtedy będzie można się zastanawiać, czy jest jakiś problem.
– Na przykład jaki? – Na jego twarzy zaległa chmura złożona z wszelkich możliwych powodów do niepokoju.
– Na przykład taki, że list nie dotarł. Jakiś błąd administracyjny z ich strony. Zginął gdzieś po drodze. Są jeszcze kwestie techniczne. Uznali, że pańska praca nie jest ważna. Uznali, że się pan pomylił. Nie sądzą, by warto było odpowiadać.
Każda z tych możliwości wzbudzała w Doublerze głęboki niepokój, a wszystkie razem – dlaczego tylko jedna rzecz miałaby pójść nie tak, skoro możliwości było mnóstwo? – sprawiły, że zakręciło mu się w głowie.
Pani Millwood rzuciła mu uspokajający uśmiech.
– Ale wie pan chyba, że nic panu nie przyjdzie z zamartwiania się? Nie ma sensu przejmować się tym, co pozostaje poza naszą kontrolą. Ma pan swoją farmę i swoje ziemniaki. Dokonał pan przełomu, panie Doubler, i oni na pewno to zauważą. – Widząc, że te słowa przeszły bez echa, pani Millwood wyciągnęła ze swego arsenału potężniejszą broń: – Czy sądzi pan, że ten pański Clarke zniechęcił się przy pierwszej przeszkodzie?
Doubler popadł w zamyślenie. Wyobraził sobie, jak jego bohater pracuje przy świetle świecy, zapisując swoje odkrycia ogryzkiem ołówka. Pomyślał o wielu pokoleniach ziemniaków, jakie Clarke musiał wyhodować, nie widząc przed sobą żadnego jasnego celu, wiedziony wyłącznie pragnieniem ulepszenia ziemniaka dla dobra ludzkości. Zdał sobie sprawę, jak wielkie było to osiągnięcie dla człowieka, który nie odebrał żadnego wykształcenia, i poczuł wstyd.
– Nie, oczywiście, że nie. Pan Clarke przezwyciężył wszystkie przeszkody.
Pani Millwood uśmiechnęła się do siebie, po czym oznajmiła:
– Przezwyciężył, tak? A pan pokornie spuszcza głowę, kiedy tak naprawdę jeszcze nie napotkał pan żadnej przeszkody!
– Oczywiście, ma pani rację, jak zawsze. I biedny Clarke nie miał żadnego wzoru do naśladowania, a ja mam. Ale z pewnością pani rozumie, dlaczego się martwię, prawda? To jest dzieło mojego życia, wiele dla niego poświęciłem i chcę, żeby okazało się znaczące, a ważny cel został osiągnięty. Chcę coś po sobie pozostawić.
Podniósł się, podszedł do okna i wytarł na zaparowanej szybie okienko, przez które widział resztki zimowego słońca znikającego za polami.
– Kiedy umrę, pani Millwood, zostanie po mnie tylko ta praca. Moje ziemniaki to moja spuścizna. Poświęciłem im każdą chwilę życia, a najlepsze lata mam już za sobą. Chcę coś po sobie zostawić, chcę pokazać światu, że godnie przeżyłem swoje życie. Chcę umierać z myślą, że coś zmieniłem. Czy to zbyt wiele? Czy jestem zbyt zachłanny?
Pani Millwood z wielką powagą potraktowała jego słowa i odparła po namyśle:
– Zachłanny z pewnością nie, ale może trochę niecierpliwy. Jest pan całkiem zdrowy, panie Doubler, i ma pan jeszcze dużo czasu, żeby coś zmienić. Może się pan uważać za szczęściarza.
Zamilkła, a on, skupiony na widoku z okna, nie zauważył cienia lęku w jej oczach. Odwrócił się i popatrzył na nią zagadkowo, czekając, aż zacznie mówić dalej.
Smutno potrząsnęła głową, uśmiechnęła się z determinacją i oznajmiła, zmieniając nieco temat:
– Nie wszystkim nam jest dane dokonać czegoś ważnego, więc powinien pan być dumny z tego, co już pan osiągnął. I kto powiedział, że pańskie dzieło życia jest już zakończone? To się okaże we właściwym czasie. Kilka tygodni czekania na listonosza to nie jest wysoka cena. Panie Doubler, inni cierpią znacznie bardziej i pozostawiają po sobie znacznie mniej.
Z wielkim smakiem wgryzła się w jabłko granny smith, a Doubler, nie pierwszy już raz wdzięczny jej za głęboką mądrość i przyzwyczajony do tego, że we wszelkich sprawach życiowych gospodyni ma znacznie lepszą intuicję niż on, zdecydował się nie komentować tego wyboru.