Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Pan Henryk. Mężczyzna z Warszawy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Pan Henryk. Mężczyzna z Warszawy - ebook

Pan Henryk Dąbrowski ma 71 lat, jest wdowcem i od roku mieszka w Domu Spokojnej Starości nieopodal Łazienek w Warszawie, dokąd przeniósł się kilka lat po stracie żony i córki. Wewnętrznie żyje w świecie po katastrofie. Jest rok 1987 i wydaje się, że zarówno w życiu pana Henryka, jak i w smutnej polskiej rzeczywistości niewiele może się zmienić. A  jednak… Nieoczekiwanie pan Henryk, uniesiony honorem i poruszony spotkaniem z kobietą, składa przedziwną przysięgę. Jej dotrzymanie wymagać będzie wiele trudu i szczęścia, a spełnienie pociągnie za sobą szereg konsekwencji.

Bezkompromisowa miłość do pani Elżbiety i niezwykłe zachowanie pana Henryka porusza całe jego otoczenie. Mieszkańcy Domu, jeden po drugim, wracają do życia, które gwałtownie nabiera koloru.

Opisując wewnętrzną przemianę głównych bohaterów – od rezygnacji do nadziei, od zamrożenia do rozpalenia wewnętrznego żaru – autorka poddaje w wątpliwość polską niemoc, ukazując sprawczą siłę międzyludzkich relacji. Stawia pytanie o prawdziwe źródła wewnętrznego odrodzenia człowieka.

Pan Henryk – mężczyzna z Warszawy to książka:

o duszy człowieka, która się nie starzeje;

o miłości i przyjaźni, godności i honorze;

o sile życia, jak bardzo jest zaraźliwa.

Rozsiądź się w świecie tej powieści, pozwól, by odnowiła twoje zasoby wiary w dobrych ludzi. Przedstawiamy ci książkę, której możesz zaufać.      O autorce: Majka Fijewska (Maria Król-Fijewska) jest  psycholożką i psychoterapeutką. Napisała szereg książek i artykułów psychologicznych. Współprowadzi Ośrodek Intra. Mieszka z mężem Piotrem pod Warszawą. Ma cztery córki.  Jest panią psa Tazariusza. W życiu stara się robić to co ma sens i rozumieć znaczenia stojące za wydarzeniami. Fascynuje ją zjawisko wewnętrznej przemiany człowieka.

„Przez całe moje zawodowe życie staram się pomagać ludziom w znajdowaniu  nadziei nawet wtedy, kiedy wydaje się to bardzo trudne. Ta książka to próba odpowiedzi na pytanie, gdzie jej szukać. To mój manifest wiary w dobro, które rodzi się z bliskości”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-970837-1-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwszego dnia jesieni 1987 roku pan Henryk Dąbrowski siedział sam i samotnie na ławce w ogrodzie. Za żelaznym parkanem mknęły ulicą Belwederską w Warszawie samochody i autobusy. Pośrodku ogrodu stała willa tynkowana ciemnoszaro. Wybudował ją przedwojenny bogacz, a w każdym razie człowiek na tyle zamożny, aby pozwolić sobie na dwa piętra i głębokie piwnice. Trzydzieści lat temu willa stała się Domem Spokojnej Starości. Pan Henryk mieszkał tu od roku.

Tego dnia, 23 września, było sucho, chłodno, niebo miało kolor niebieski, ale zimny. Na ławkach w ogrodzie siedziało kilka osób, mało, wszystkie były ciemno ubrane i nieruchome. Pan Henryk siedział pochylony do przodu, palił papierosa, ale nie odpoczywał. Był niespokojny. Przyszło mu do głowy, że ludzie na ławkach, starsi mężczyźni i kobiety, wyglądają jak kruki. Rozejrzał się za prawdziwymi krukami. Nie było ich. Opuścił wzrok, oparł się plecami o ławkę, ale ciągle nie odpoczywał. Przed sobą widział teraz cienki pasek zwiędłych liści, zatrzymanych przez krawężnik alejki. Jeden z nich, brązoworudy miał wypukłe prążkowania podobne do żeber wychudzonego człowieka, a jego pozwijanie przypominało przygarbione plecy.

– Zwiędłe liście to też liście – powiedział do siebie pan Henryk. – Miały prawo kiedyś być zielone, to mają teraz prawo być brązowe. Wszystko jest w porządku.

Pan Henryk pomyślał, że sam jest zwiędłym liściem i chciał poczuć, że to jest tak, jak być powinno.

Alejką nieoczekiwanie przemknęła nowa pensjonariuszka. Miała na szyi jasnofioletowy szaliczek, a głowę trzymała uniesioną wysoko. Pan Henryk wiedział, że nazywa się Elżbieta Dąbrowska i trochę był ciekaw, ile ma lat. Trzasnęły drzwi wejściowe Domu, powoli uspokajało się powietrze rozedrgane raptownym wtargnięciem kobiety.

Pan Henryk wzrokiem odnalazł przytulony do krawężnika zwinięty liść. Nagle przypłynęła do niego obecność żony.

– Widzisz, Czesiu, widzisz – powiedział do niej w duchu pan Henryk. – Widzisz, jak to jest. Niedługo się spotkamy.

Obecności pani Czesławy doznawał pan Henryk na podobieństwo mgły i głosu we mgle. Wyobraził sobie teraz, że jej głos mówi: Oj, Heniu, dlaczego ty nic nie dbasz o siebie… Słyszał to jakby z coraz większego oddalenia i wydało mu się, że pani Czesława wróciła już tam, gdzie teraz jest i że znowu został sam. Ale był już spokojny. Myślał o obiedzie, patrzył na liście, słyszał szum przejeżdżających samochodów. Był liściem, niebo było niebieskie, nadeszła jesień. Wszystko było tak, jak być powinno.

– Jestem spokojny – pomyślał pan Henryk. – Nie jestem niespokojny.

Tymczasem przyleciały kruki. Jeden z nich, szperając w ziemi, krok za krokiem zbliżał się do liścia pana Henryka. Dziobnął tu i tam, i nagle podrzucił zwinięty liść, ten z wystającymi żebrami. Pana Henryka jakby ktoś szpilką ukłuł, ale nie pogonił ptaka, nic, siedział dalej. Jestem spokojny, pomyślał pan Henryk. Ale jakoś mu się smutniej zrobiło.

I wtedy przyszedł wiatr, właściwie mały wietrzyk, choć zimny. I ten liść ruszył do przodu. Przeleciał – najpierw troszeczkę, a potem jeszcze, i znowu – przez alejkę, na trawę i dalej… Pan Henryk znieruchomiał z zaskoczenia. Z wierzchu pozostał jak głaz, ale w środku, w rytm bijącego serca coraz głośniej mówił sam do siebie: Cholera, cholera, cholera! Cholera!

I nagle postanowił, że i on przed śmiercią jeszcze się ruszy.ROZDZIAŁ 1

Dwadzieścia minut przed pierwszą w ogródku były już tylko trzy osoby. Pan Henryk poczuł, że ogarnia go przedobiednia niecierpliwość, ale zaraz skarcił sam siebie. Dopiero co ustalił z sobą, że wstanie z ławki o 12.50 i ta chęć do zachowania wewnętrznej dyscypliny była czymś nowym, czego pan Henryk nie chciał utracić.

Za piętnaście pierwsza poderwała się pani Basia, a w chwilę po niej, tak zwana Mała Babcia niecierpliwie poczłapała w stronę domu i pan Henryk został w ogrodzie sam, z głębokim poczuciem dokonywania przestępstwa. Czego ja się boję, dumał. Przecież dziesięć minut zupełnie wystarcza, żeby zdążyć na obiad. Popatrzył na niebo, przeszukując myślami obrazy ludzi i zdarzeń, mogących w nim wywołać ten dreszcz niepokoju, który ze zdziwieniem i nawet pewnym rozbawieniem obserwował pan Henryk u siebie od kilku minut. I nagle znalazł. Nie bądź idiotą, Heniu!, wykrzyknął w myślach. Czy to możliwe, żebyś bał się kucharki?

Za dziesięć pierwsza, ciągle czując się głupcem, ale dzięki temu też jakiś młodszy, pan Henryk wkroczył do domu. Trrrach! Zatrzasnęły się drzwi i to zanim pan Henryk zdążył usunąć lewą nogę, przez co został niezbyt boleśnie, ale jednak uderzony.

– Cholera! Powinno się zlikwidować tę automatyczną zamykaczkę! – powiedział głośno pan Henryk, po czym rozejrzał się, czekając na reakcję, ale hol był pusty. I stało się tak, że pierwszy raz, odkąd tu zamieszkał, pan Henryk zobaczył szare olejne ściany, zimne, gładkie ciemne schody i duże drzwi z napisem JADALNIA. Stanął na środku pustego korytarza i powiedział półgłosem:

– Zimno i śmierdzi.

Istotnie, w holu panował zapach… jakby piwnicy i starych ziemniaków. Pan Henryk sapnął i rozpoczął wędrówkę w górę.

Pokój pana Henryka znajdował się na drugim piętrze, a piętra w tej porządnej, przedwojennej willi były naprawdę wysokie. Złość jednak dodawała panu Henrykowi sił, tak więc prawie bez zadyszki dotarł na drugie piętro. Brakowało tylko kilku minut do pierwszej i pan Henryk zdał sobie sprawę z ciszy – nigdzie nie było żywej duszy, wszystkie żywe dusze siedziały już w jadalni, czekając na obiad. Zupełnie jak w obozie!, pomyślał wspominając oflag, w którym spędził pięć lat podczas wojny i gdzie, przynajmniej przez pierwsze dwa lata, posiłki były największą atrakcją dnia i podniecały wszystkich bardziej nawet niż akty patriotycznego spiskowania.

Nagle dojrzał we wnęce okiennej cień ruchu… Ktoś tam stał. Pan Henryk postąpił krok naprzód, by lepiej ujrzeć śmiałka, który jak i on odważył się na nieobecność w jadalni. Po fioletowym szaliczku rozpoznał panią Elżbietę Dąbrowską. Kurczowo trzymała się parapetu… Jakby nie była w dobrej formie. Jakby była chora. Albo zrozpaczona.

Pan Henryk od razu udał, że nic i nikogo nie zauważył, w ten sposób dał sobie czas do namysłu. Otworzył drzwi pokoju, zdjął płaszcz, szybko umył ręce, z szuflady wydobył sztućce i już był gotów do zejścia na obiad (pierwsza za dwie), gdy na chwilę przystanął przy drzwiach. Nie znał jeszcze odpowiedzi na pytanie, dlaczego ta nowa kobieta jest zrozpaczona. Wyjaśnienie nie nadeszło dotąd z głębi jego umysłu, a przecież aby działać, trzeba najpierw rozumieć… Pan Henryk zastanowił się, co mogłoby panią Czesławę wprawić w taką rozpacz, i już wiedział, tylko śmierć kogoś najbliższego. Jeszcze sekunda i pan Henryk mógłby aż nadto dobrze przypomnieć sobie, jak pani Czesława zareagowała na śmierć i czyja była to śmierć, i… ale już kilka lat temu nauczył się trzymać drzwi do tego wspomnienia całkowicie zamknięte. Tak więc teraz też natychmiast je zatrzasnął i uznał, że ton pogrzebowy nie pasuje do rozważanej sytuacji ze względu na jasnofioletowy kolor szaliczka. A zatem… Pan Henryk z ręką na klamce powoli wodził wzrokiem dookoła, gdy nagle rozjaśniło mu się w głowie. Rozwiązanie miał przed sobą. Patrzył bowiem na pokój, którego był mieszkańcem. Na olejną lamperię do wysokości półtora metra. Na jedną szafę. Na walizki widoczne pod łóżkami. Szpitalny wygląd metalowych krzeseł. Tak, przecież to jej pierwszy dzień tutaj… Może być zaszokowana. Pan Henryk wytężył uwagę – zaraz, gdzie ją mogli dać? Aha! Do lodówki, pięcioosobowego pokoju naprzeciwko łazienki, tam na miejsce pani Stefanii z powodu choroby przeniesionej w zeszłym tygodniu do Bromek. A skoro tam, to nic dziwnego, że biedna kobieta trzymała się parapetu, żeby nie upaść z wrażenia. Teraz jeszcze spóźni się na obiad i narazi kucharce lub Eugenii. Ktoś powinien szybko uratować tę kobietę przed dalszymi nieszczęściami. A że nikogo innego nie było w pobliżu, pan Henryk postanowił wziąć to na siebie. Jednak zamykając drzwi, przelotnie zdziwił się swoją nieoczekiwaną gotowością do pomocy. Coś ty taki wyrywny, Heniu? Co cię właściwie obchodzi to kobieta?, spytał pan Henryk samego siebie. Co go mogła obchodzić jakaś pani Elżbieta… Elżbieta Dąbrowska? I nagle pan Henryk zrozumiał, to było całkowicie jasne, ta kobieta, zupełnie przypadkowo, miała takie samo nazwisko, jak on! Pani Elżbieta Dąbrowska miała kłopot. A pan Henryk Dąbrowski postanowił jej trochę pomóc.

Gdy pan Henryk podszedł do kobiety, okazało się, że może przyjrzeć się jedynie jej plecom. Była w płaszczu, co jeszcze bardziej zaniepokoiło pana Henryka, gdyż wiedział, że zostawienie ubrania w pokoju z pewnością pochłonie dalsze kilkadziesiąt sekund, których właściwie już nie mieli! Skłonił się lekko:

– Czy pozwoli pani, że… hm… zabiorę ją na dół na obiad? – spytał, ale kobieta nie zareagowała. Pan Henryk pochylił się, aby zajrzeć jej w twarz, a wtedy szybko cofnęła się ku ścianie. Stała teraz dosłownie wciśnięta w kąt, choć wyprostowana, zwrócona plecami do pana Henryka.

– Droga pani… – przemówił niepewnie pan Henryk. – Chciałbym pomóc. Trzeba, aby pani szybko zostawiła płaszczyk w pokoju, zabrała sztućce i zeszła na dół. Tutaj ci, co się spóźniają, mają nieprzyjemności, więc… Zaczekam na panią, zejdziemy razem.

Znowu odpowiedzią była cisza i nieruchomość. Pan Henryk rozejrzał się bezradnie, gdy wtem zobaczył w szybie odbicie twarzy kobiety. Wydało mu się, obraz był niewyraźny, że jej oczy błyszczą nienaturalnie. Pan Henryk zrozumiał, że błyszczą od łez i domyślił się, że kobieta może być zakłopotana. Nie chciała pokazać się obcemu w takim stanie. Odezwał się:

– Odwracam się, a pani niech szybko biegnie do swojego pokoju. Zaczekam.

Usłyszał stukot szybko oddalających się kroków i wreszcie głos – kobieta krzyczała – już z drugiej strony korytarza.

– Proszę się ode mnie odczepić!

Panu Henrykowi zrobiło się niezwykle głupio. Tego nie spodziewał się w żadnym wypadku. Zwrócił się w stronę kobiety, ale nie ku niej, aby bardziej nie zakłopotać jej swoim spojrzeniem, i powtórnie lekko się skłonił. Schodząc do jadalni spojrzał na zegarek – było pięć po pierwszej.

Jak przewidywał, wszyscy siedzieli już przy stolikach. Na blacie okienka, przez które pomocnice kuchenne wydawały posiłki, nie stał ani jeden talerz z zupą. To było oczywiste, tego właśnie pan Henryk się spodziewał. Wszedł do jadalni bez żadnego planu działania, mając jedynie niejasny obraz tego, co go z pewnością spotka. To więc, co zrobił dalej, było całkowicie impulsywne. I świadczyło, że pan Henryk swoje myśli zostawił daleko z tyłu.

Najpierw, zamiast cicho usiąść, podszedł do okienka prosto przez środek jadalni. Pochylił się, zajrzał do środka i powiedział głośno, bez żadnych wstępów:

– Poproszę zupkę!

Pan Henryk ujrzał, jak siedzące po drugiej stronie panie nieruchomieją, po czym zgodnie zwracają się ku kucharce. I kucharka też nieruchomieje ze wzrokiem wbitym prosto w twarz pana Henryka. I wyglądałoby to bardzo groźnie, wręcz królewsko – panu Henrykowi przyszło do głowy porównanie kucharki z carycą Katarzyną, bo panienki nosiły się dworsko, a kucharka z kolei wyniośle – gdyby nie to, że pan Henryk zastał kucharkę, jak piła właśnie zupę z wazowej łyżki, wyjętej z ogólnego kotła.

– Podaj, Gośka – rozkazała kucharka i Gośka spod blatu wyciągnęła talerz z zupą ogórkową.

– Dziękuję – odezwał się pan Henryk, a kucharka, która widocznie musiała mieć ostatnie słowo, powiedziała:

– Co to pan Henio dziś taki spóźnialski? Nie trzeba się spóźniać, bo potem dla pana Henia nie starczy.

A co by się z tą moją zupką mogło stać przez pięć albo i dziesięć minut, pomyślał z irytacją pan Henryk, stawiając ostrożnie talerz na blacie najbliższego wolnego stolika. Część osób siedziała zawsze na swoich miejscach, w ustalonym towarzystwie. Inni, jak pan Henryk, raz tu, raz tam, bez planu. A najchętniej po prostu osobno.

Pan Henryk wyjął sztućce ze swojego, jak mówiła Eugenia, „eleganckiego etui”, ale zdążył zaledwie przełknąć pierwszą łyżkę zupy. Gwałtowny huk spowodował, że wszystkie głowy podniosły się znad talerzy. Weszła pani Elżbieta Dąbrowska. A ponieważ nie znała tych drzwi, nie przytrzymała ich nogą i zatrzasnęły się z hukiem. Huk z kolei wywabił z kuchni kucharkę, która wysunęła się przez okienko co najmniej do połowy. Co widząc, pan Henryk powoli począł się podnosić. Ponieważ domyślał się dalszego przebiegu wydarzeń i chciał temu zapobiec. I tym razem swoje myśli zostawił daleko w tyle – dziś nie nadążały za nim.

Pani Elżbieta zbliżyła się do okienka.

– Przyszłam na obiad – powiedziała niepewnie do wystającej z okna kucharki.

– A nie na kolację? – spytała kucharka w odpowiedzi.

Pani Elżbieta poprawiła zegarek na ręce.

– Nie, skądże.

– Nie, skądże? – powtórzyła kucharka, przesadnie wymawiając „ą”. Zanim jednak zdążyła powiedzieć coś więcej, pan Henryk był już przy okienku.

– Niech pani łaskawie powie Gosi, aby grzecznie podała ogórkową spod blatu – powiedział.

– To punktualność już w tym miejscu nie obowiązuje? Tak? – spytała kucharka po chwili nieruchomego milczenia.

– Ta pani jest tutaj pierwszy dzień – powiedział pan Henryk. Pani Elżbieta ciągle wyglądała na przestraszoną i uderzyło go, że ma puste ręce. Co znaczyło, że nie przyniosła sztućców.

– I jeszcze, skoro pani łaskawa, prosimy o pożyczenie łyżki i widelca.

Kucharka bez słowa schowała się w okienku, wyzwalając się tym samym spod wpływu pana Henryka. Pan Henryk jednak czuł w sobie tyle zdecydowania, że był pewien, że jego mocy wystarczy na ogórkową, sztućce, a może i na coś jeszcze. Po sekundzie kucharka stuknęła o blat talerzem pełnym zupy, a obok talerza stuknęła łyżką, na koniec zaś stuknęła okienkiem, które zamknęła z hukiem, całkowicie wbrew zwyczajom, ponieważ okienko zamykano zwykle dopiero po wydaniu drugiego dania. Pan Henryk popatrzył na panią Elżbietę świadom, jak uważnie przyglądają mu się w tym momencie wszyscy na sali.

– Czy pozwoli pani zaprosić się do mojego stolika? – spytał pan Henryk niepewny, jaką usłyszy odpowiedź. Przed chwilą przecież na górze krzyknęła na niego.

– Owszem.

Owszem, to brzmiało zupełnie niepowszednio. Pan Henryk chwycił talerz z zupą pani Elżbiety i zaniósł do stolika. Pani Elżbieta z łyżką podążyła za nim. Jedli w milczeniu. Pan Henryk uspokoił się właściwie od razu, on i pani Elżbieta razem przy stole to było dokładnie tak, jak należy. To musi mieć coś wspólnego z nazwiskiem – wytłumaczył sobie. Od czasu do czasu zerkał nienatrętnie na panią Elżbietę.

Włosy brązowo-srebrne spięte miała do tyłu, ale niektóre, grube i skręcone, unosiły się swobodnie wokół głowy. Była wysoka, wzrostem prawie dorównywała panu Henrykowi, więc ręce miała duże, zgrabne i z pewnością silne. Gdy tak razem jedli w milczeniu, dwukrotnie udało się panu Henrykowi pochwycić jej wzrok – dostrzegł szarozielony kolor oczu i spojrzenie dziecka gotowego do obrony, ale też zaciekawionego. Długi nos był szeroki, podobnie usta. Mogła mieć lat sześćdziesiąt pięć… raczej sześć, może osiem? Chyba jednak nie… Należała do kobiet o miękkiej, grubej skórze, która z czasem układa się w wąwozy, wzgórza i doliny, ale nigdy nie osiąga stanu skórki wyschniętego jabłka. W sposobie jaki jadła, siedziała, patrzyła, widać było czujność, a jednak pan Henryk odniósł wrażenie jakiejś ogromnej kobiecej łagodności.

Tymczasem przed zamkniętym okienkiem ustawił się już długi rząd pensjonariuszy. Mimo zaniepokojenia nikt nie zastukał w okienko, tym bardziej nikt nie zajrzał przez uchylone drzwi do kuchni – wszyscy po prostu czekali, i pan Henryk, widząc to, pomyślał, że trzydzieści od dawna już dorosłych osób, stojących nieruchomo w milczeniu, wytwarza, chcąc nie chcąc, wielką niewidzialną siłę. I uczuł, że ta siła jak chmura zawisła nad stolikiem, przy którym on i pani Elżbieta kończyli zupę.

Była 13.30, gdy do jadalni weszła Eugenia. Zwykle pod koniec obiadu przechadzała się między stolikami, pobrzękując kluczykami od swojego gabinetu i prowadząc krótkie rozmowy.

– A co to? – spytała ze zdumieniem, widząc tłum pensjonariuszy przed zamkniętym okienkiem. Jednak jak dowódca nie dyskutuje z szeregowcami nawet bezrozumnych posunięć swoich oficerów, tak i Eugenia nie uznała, rzecz jasna, za stosowne, aby prosić kogoś z obecnych o wyjaśnienie. Pchnęła szybkim ruchem drzwi do kuchni i zniknęła pensjonariuszom sprzed oczu. Jednak niechcący lub chcący nie domykając ich za sobą, pozwoliła wszystkim słyszeć to, czego nie mogli widzieć.

Pan Henryk podnosił właśnie do ust ostatnią łyżkę zupy (był nieoczekiwanie głodny i zjadł do samego końca), gdy doleciał go głos kucharki.

– … jeśli tak się spóźniają! Naprawdę, pani dyrektor przecież wie, że my wszystko mamy tutaj przygotowane punktualnie, jeśli pensjonariusze się spóźniają, to musimy drugie danie jeszcze raz podgrzać. Nas tu jest tylko trzy do wszystkiego, niektórym jeszcze sztućce pożyczaj! Tylko ten jeden obowiązek mają pensjonariusze, a nawet tego nie…

Pan Henryk obserwował panią Elżbietę, jak przyjmuje ten rozwój wydarzeń – siedziała nieruchomo z pochyloną głową, ściskając mocno łyżkę zanurzoną w zupie. Poczuł narastającą wściekłość. Odepchnął krzesło do tyłu, aby wstać i wtedy wreszcie pensjonariusze jakby ożyli. Stojący przy okienku pan Grzegorz Grzegorczyk, grubas i gaduła, pochylił się w stronę pana Henryka.

– Panie Heniu, szybciej, wszyscy czekamy, niech no pan się wreszcie ruszy i przeprosi personel.

Pan Henryk z impetem przysunął krzesło z powrotem do stołu. Ty palancie, wykrzyknął w myślach i uderzył pana Grzegorczyka wzrokiem. Nie widać było, aby pan Grzegorczyk zbytnio się tym przejął, jednak musiał odczuć, że ze strony pana Henryka nie ma na co liczyć, ponieważ z miejsca wziął sprawy w swoje ręce. Zapukał ostrożnie do uchylonych drzwi kuchni, wsunął się do środka i powiedział:

– Pani dyrektor, wszyscy przepraszamy personel, ja przepraszam za wszystkich, obiecujemy poprawę, i prosimy… ten, no, prosimy o drugie danko, że tak powiem. Jeśli można, jeśli można…

Pan Henryk usłyszał czysty, wysoki głos Eugenii:

– Jeszcze chwileczkę, panie Grzegorzu. Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości. Będzie pan łaskaw zamknąć drzwi.

Pan Grzegorz wrócił do swojego miejsca w kolejce, ale cisza już była złamana i czekający nie wrócili do dawnej nieruchomości.

– Ile można czekać!

– Mnie nie wolno tak długo stać, lekarz nie pozwolił mi stać.

– Zupełnie jak za okupacji, zbiorowa odpowiedzialność. Nie dać jeść tym, co się spóźnili, ale dlaczego wszyscy mają cierpieć?

Pan Henryk słuchał. Przesuwał spojrzenie po całej grupie, od osoby do osoby, i myślał, skąd w tym jednym miejscu, akurat tutaj, wzięło się tyle podłych kreatur? Co za tchórze! Egoiści! Trzęsidupki! Oprócz pana Henryka i pani Elżbiety kilka innych osób siedziało przy stolikach, między nimi zaś zwalisty, zarośnięty, ciężki i małomówny współmieszkaniec pana Henryka, pan Ryszard Bednarski. Mieszkając z nim łóżko w łóżko przez rok, pan Henryk nie zamienił z nim nawet dziesięciu zdań. Teraz jednak odczuł na sobie jego wzrok i jakby milczące wsparcie. Na trzeciego współmieszkańca ich pokoju pan Henryk nie mógł liczyć z wielu różnych względów. Chociażby dlatego, że Hubert bywał w Domu średnio raz na dwa miesiące i mieszkał najwyżej tydzień lub dwa.

Otworzyły się drzwi kuchni. Eugenia podeszła do stolika, przy którym naprzeciwko pana Henryka siedziała z opuszczoną głową pani Elżbieta. Jednocześnie kucharka podniosła z trzaskiem okienko i dał się wreszcie słyszeć długo oczekiwany stuk talerzy i szklanek. Ruszyła naprzód kolejka pensjonariuszy. Eugenia pochyliła się nad stolikiem.

– Pani Dąbrowska, tu panują pewne prawa. Ważne, żeby pani było tu dobrze, ale żeby i z panią nam wszystkim było dobrze – Eugenia wyprostowała się i podniosła nieco głos. Mówiła dalej, rozglądając się po sali. – Wszyscy staramy się tutaj dopasować, wzajemnie dopasować. Nie może być miejsca na indywidualne widzimisię, bo każdy by wtedy robił, co by chciał. I nic by z tego nie było – Eugenia uśmiechnęła się lekko, jak chłodne słońce po burzy. – Rozumiemy się, prawda?

Pani Elżbieta patrzyła na nią bez słowa. Eugenia jeszcze raz pochyliła się, kładąc rękę na jej ramieniu.

– Nie dostała pani jeszcze etui na sztućce – powiedziała już nieco ciszej. – Proszę przyjść do mnie po obiedzie do gabinetu.

Pani Elżbieta chciała coś powiedzieć, ale dziwnie schrypnięty głos nie uniósł nawet pierwszej sylaby, po chwili jednak opanowała się na tyle, aby zadać pytanie.

– A skąd mam wziąć sztućce?

– Nikt pani nie powiedział? – wykrzyknął pan Henryk. – A więc skąd, u licha, ma pani to wiedzieć?!

Eugenia zwróciła się ku panu Henrykowi.

– Obowiązek posiadania własnych sztućców zawarty jest w Regulaminie, którego znajomość stanowi warunek konieczny przyznania statusu pensjonariusza w naszym Domu, o czym również mówi Regulamin – Eugenia uśmiechnęła się zimno. –– A poza tym, czy pani Dąbrowska jest pana żoną, że pan tak gorliwie podjął się opieki?

I nie oglądając się, jakie wrażenie zrobiły jej ostatnie słowa, Eugenia spokojnie i powoli oddaliła się w stronę swojego gabinetu. Tymczasem strzał okazał się celny. Pan Henryk poczuł się zawstydzony, nie znajdował odpowiedzi. Słowa Eugenii wywróciły coś w jego wewnętrznym porządku. Przemyślenie tej sprawy odłożył jednak na później, wyławiając na teraz nakaz najpilniejszy. A tym wydawała mu się pomoc potrzebującemu pomocy, to jest pani Elżbiecie, która siedziała nieruchomo nad talerzem z resztką zupy i nie udawała już nawet, że je.

– Droga pani… – rozpoczął pan Henryk, jeszcze nie wiedząc, jak zakończy zdanie. Wyciągnął rękę w jej kierunku (jedynie dlatego, że nic innego nie przychodziło mu do głowy, pan Henryk nie miał w zwyczaju dotykać obcych kobiet) i chciał lekko poklepać dłoń pani Elżbiety, wyszło jednak z tego niezgrabne pogłaskanie, w dodatku niedokończone. Pani Elżbieta gwałtownie cofnęła rękę, zerwała się i z płaczem wybiegła z jadalni.

– No pięknie! – powiedziała kucharka niby do nikogo, ale tak głośno, żeby wszyscy słyszeli i słysząc, zwrócili uwagę w stronę osoby, w którą ona sama wpatrywała się niczym w aktora na scenie. – No pięknie! – powtórzyła, wystawiając kolejny talerz z drugim daniem. Nagle oderwała wzrok od pana Henryka i zwracając się w stronę kolejnego pensjonariusza, zapytała:

– I jak się podoba nowa koleżanka?

Był to akurat pan Ryszard Bednarski. Popatrzył ciężko, nic nie odpowiedział, wziął swój talerz i usiadł przy stoliku pana Henryka, mamrocząc, czy można?

– Proszę, proszę – odparł szybko pan Henryk i znowu odczuł jakby falę wspierającej siły, jednak całą swoją uwagę skupiał na kucharce, która pytała każdego pensjonariusza, podchodzącego do okienka, jak podoba się nowa koleżanka. Pan Henryk dłuższą chwilę przyglądał się temu.

– Będę w naszym pokoju – rzucił półgłosem w stronę pana Ryszarda, po czym podniósł się. Podszedł do okienka. Nikt już tam nie stał, była tylko kucharka i jej pomocnice. Pan Henryk pochylił się, ale nie za bardzo i powiedział:

– Mnie bardzo podoba się nowa koleżanka. Ale nie podoba mi się to, co pani tu wyprawia.

Pan Henryk wyprostował się. Miarowym krokiem wyszedł z jadalni.

Znalazłszy się w swoim pokoju, pan Henryk wcale nie usiadł, nie podszedł też do dzbanka z grzałką, aby nastawić wodę na herbatę, co zwykle czynił po obiedzie. Stał między łóżkiem a stołem z dzbankiem i grzałką, i myślał o tym, co niemal przed chwilą miało miejsce w jadalni, jednocześnie świadom upływu czasu. Zastanawiał się, czy pani Elżbieta zeszła już do gabinetu Eugenii. Chciał być na dole, gdy będzie wychodzić po skończonej rozmowie. Już nie zadawał sobie pytania, czemu to robi. Ta sprawa już nie podlegała dyskusji. Zostawiam to na potem, powiedział sobie pan Henryk, obrysowując w głowie wszystkie sprawy, dotyczące pani Elżbiety i postanawiając ich na razie nie tykać. Jeszcze doleciało go zdanie, wypowiedziane jego własnym głosem lub może głosem żony. Co cię napadło, Heniu…? Chcę. Ale czego właściwie chciał? Czego chciał od pani Elżbiety? Stop. Potem.

Szczęknęła klamka. Wszedł pan Ryszard. Był mężczyzną tak ogromnym i ciężkim, że gdy usiadł na swoim łóżku, pan Henryk poczuł, jak ugięła się podłoga. Pan Ryszard sięgnął do szafki po papierosa, zapalił, zaciągnął się i spojrzał na pana Henryka.

– Co się dzieje na dole? – spytał pan Henryk po chwili milczenia.

– Normalnie.

– Dyrekcja u siebie?

Pan Ryszard skinął głową. Jeszcze raz zaciągnął się, po czym sięgnął po słuchawki. Pan Henryk wiedział, co będzie dalej. Pan Ryszard uruchomi radio, przez chwilę będzie je nastawiał, poprawiając to słuchawki, to pokrętło, to wtyczki, aż w końcu zasiądzie na łóżku oparty wysoko o poduszki i zamknie oczy. Pan Henryk widział to kilkaset razy, wiedział też, czego pan Ryszard słucha – Radia Londyn albo Wolnej Europy. Albo Głosu Ameryki. Pan Henryk odłożył sztućce (nieumyte) do swojej szuflady, chwilę się zastanowił, sięgnął po kurtkę i wtedy coś mu przyszło do głowy.

– Kolego! – zawołał półgłosem, klepiąc lekko pana Ryszarda po nodze. Pan Ryszard otworzył oczy. – Czy mogę pożyczyć gazetę?

Pan Ryszard skinął głową i zamknął oczy.

Hol na dole był pusty, pusta też była jadalnia, przez którą z kuchni dolatywało echo rozmowy kucharki i pomocnic. Pan Henryk wszedł do świetlicy i rozejrzał się. Jak zwykle karciarze grali w tysiąca, pod oknem rządkiem na krzesłach siedziało kilka pań, pośrodku zaś, z papierosem i oparta na lasce stała pani Mroczek. Była w trakcie jakiejś głośnej przemowy, którą urwała na widok pana Henryka. Ponieważ świetlica stanowiła najdogodniejszy punkt obserwacyjny względem gabinetu, pan Henryk postanowił tu zostać. Zabrał krzesło od jednego z licznych wolnych stolików, przystawił je do drzwi, usiadł, wyciągnął gazetę, rozpostarł ją tak, że zasłaniała go przed zebranym w świetlicy towarzystwem i rozpoczął obserwację gabinetu.

W świetlicy przez chwilę panowała cisza. Zaraz jednak karciarze wrócili do gry w tysiąca i pokój wypełniły odgłosy licytacji. Pan Henryk opuścił gazetę, aby lepiej ułożyć ją sobie w rękach i napotkał skupione na nim spojrzenia wszystkich pięciu obecnych w sali kobiet. Chociaż twarze ich nie wyrażały szczególnego uznania czy zachwytu – z pewnością nie wyrażała tego twarz pani Mroczek – to jednak pan Henryk, widząc ich zainteresowanie, może nawet zgorszenie, poczuł ponowny przypływ energii. Nie był już liściem, zaśmiecającym alejkę, zalegającym przy krawężniku. Powiedziałem, że się ruszę i ruszyłem się, mruknął do siebie pan Henryk. Nagle drzwi gabinetu uchyliły się i pan Henryk usłyszał głos Eugenii:

– Pani Mroczek! Telefon!

Teraz pan Henryk miał szansę zorientować się, co się dzieje w gabinecie. Nie dbając o zachowanie pozorów pochylił się do przodu, dosłownie wyciągnął szyję jak mógł najdalej. Usłyszał cichy, schrypnięty głos pani Elżbiety:

– … to jest niemożliwe, zapewniano mnie, że to kwestia miesiąca, najwyżej dwóch!

Przechodząc obok pana Henryka w drodze do gabinetu, pani Mroczek popchnęła go dość boleśnie i jeszcze sarknęła: Boże, nie można nawet przejść! Ale pan Henryk, skupiony na podsłuchiwaniu, nie zwrócił na to uwagi.

– Co też mi tu pani opowiada! Kto panią zapewniał? Kto? Jak ten ktoś się nazywa? – Eugenia mówiła jak zwykle głośno i z wysoka, jakby rozmówca był małym dzieckiem lub idiotą, pan Henryk jednak wyczuł, że coś dodatkowo ją zniecierpliwiło, i że Eugenia jest mocno rozdrażniona. – Pani Mroczek, telefon! Ile razy można panią wołać?! Proszę już nie zamykać tych drzwi, niech się pani trochę pospieszy, tak pani zależało podobno na tym telefonie!

– W takim… w takim razie skontaktuję się z osobą, która mi to wszystko przekazała, i dowiem się, o co tu chodzi.

Pani Elżbieta musiała przesunąć się bliżej drzwi, bo pan Henryk słyszał ją teraz znacznie wyraźniej. Domyślił się, że rozmowa zmierzała do końca.

– To już pani sprawa, z kim się pani będzie kontaktowała albo nie – odpowiedziała Eugenia ze śmiechem. – My tu pani na pewno nie będziemy trzymali na siłę. To jest najlepszy Dom w Warszawie, proszę pani, a to znaczy, że najlepszy w Polsce, wiele osób czeka, żeby dostać u nas miejsce – teraz głos Eugenii dochodził przeplatany krzykiem pani Mroczek (Dlaczego nie możesz przyjechać?! Czyli w przyszłym tygodniu też nie?). – Proszę się więc dobrze wyspać, zastanowić i wrócić do mnie z decyzją.

– Dzię… dziękuję bardzo. Do widzenia.

Pan Henryk zasłonił się szybko gazetą. Usłyszał kroki pani Elżbiety, po czym skrzypnięcie drzwi wyjściowych na podwórze. Natychmiast odstawił krzesło na miejsce i chciał już wyjść ze świetlicy, gdy zatrzymał go głos Eugenii:

– Pani Dąbrowska!! Pani Dąbrowska! Zapomniała pani swojego etui na sztućce. Póki pani jest u nas, musi pani pamiętać o sztućcach. Po co te łzy w oczach? Przecież pani tłumaczyłam, po prostu ktoś panią oszukał!

Pan Henryk wyszedł ze świetlicy, narzucił na siebie kurtkę, którą szczęśliwie zabrał z pokoju i ruszył za panią Elżbietą. Zobaczył ją, gdy szła już ulicę Belwederską. Biegła w stronę Uniwersusa, dużej nowoczesnej księgarni na rogu Belwederskiej i Gagarina. Pan Henryk sądził, że pani Elżbieta wejdzie do środka, ale ona minęła marmurowe schody i zniknęła za rogiem. Robiła wrażenie osoby, która wie, dokąd idzie. Pan Henryk zastanowił się. Pani Elżbieta z pewnością chce z kimś porozmawiać, dowiedzieć się, kto w tej tajemniczej (na razie) dla pana Henryka sprawie ma rację, jej informator czy Eugenia. A zatem albo pojedzie gdzieś autobusem, albo zadzwoni. Pan Henryk zwolnił kroku. Jeżeli pani Elżbieta zatrzymałaby się na przystanku autobusowym, pan Henryk, wypadając zza rogu Uniwersusa, mógłby zostać przez nią natychmiast zauważony, a tego zdecydowanie nie chciał.

W tej sytuacji pan Henryk podjął błyskawiczną decyzję. Zawrócił, wbiegł (prawie) po marmurowych schodach do księgarni, tam skręt w lewo, do drewnianych schodów i w dół (spokojnie, Heniu, nie za szybko, czeka cię dziś, być może, jeszcze długi dystans), i przez salę działu płyt i kaset, do bocznego wyjścia. Dział płyt umieszczony był w półsuterenie i na tym polegał właśnie pomysł pana Henryka. Wyjście ze sklepu znajdowało się z tej strony poniżej poziomu chodnika i pan Henryk, wchodząc ostrożnie po schodach (tym razem betonowych), mógł niezauważony rozejrzeć się dokładnie po ulicy Gagarina, zanim na niej stanie. Na wszelki wypadek, przy wejściu na drugi schodek, pan Henryk zatrzymał się, wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki okulary „do dali”, a przy okazji oparł się o ścianę i wziął kilka głębokich, powolnych oddechów. Gdy tylko poczuł, że serce się uspokaja, założył okulary i ostrożnie wyjrzał na ulicę.

Na przystanku pani Elżbiety nie było. Pan Henryk wspiął się nieco wyżej i spojrzał w perspektywę ulicy Gagarina. Jednocześnie intensywnie myślał. Jeżeli pani Elżbieta postanowiła zadzwonić, będzie szukała budki telefonicznej albo poczty. Najbliższa budka stała ni w pięć ni w dziewięć na trawniku po drugiej stronie ulicy, w połowie drogi między przystankami autobusowymi. Pan Henryk, wypoczęty po krótkim postoju, ruszył szybkim krokiem przed siebie.

Pomógł mu przypadek. Przechodząc przez ulicę Nabielaka spostrzegł, że rozwiązało mu się sznurowadło. Zszedł więc nieco na bok, zdjął okulary „do dali”, schował je do kieszeni kurtki, schylił się, ale ta pozycja okazała się zbyt niewygodna. Widział but dobrze, ale z trudem do niego sięgał. Wybrał więc inną strategię. Ukucnął wyprostowując głowę, odnalazł rękami rozwiązane sznurowadło i zabrał się za zawiązywanie „na niewidzianego”. Sprawa posuwała się do przodu wytrwale, choć powoli, gdy nagle pan Henryk, wpatrzony bezmyślnie przed siebie, dostrzegł dosłownie dwa metry dalej panią Elżbietę! Stała odwrócona tyłem, przy ścianie narożnego domu u zbiegu Gagarina i Nabielaka. Przestępowała z nogi na nogę. Zachowywała się jak osoba stojąca w kolejce do aparatu telefonicznego, pod półokrągłym, srebrnym daszkiem na ścianie kamienicy przy ulicy Gagarina, zamontowanego tak niedawno, że pan Henryk po prostu o nim zapomniał. Wychylił się i dostrzegł, że pani Elżbieta jest druga, licząc jako pierwszą osobę właśnie dzwoniącą. Podniósł się i spokojnym krokiem podszedł do kamienicy, za rogiem której stała pani Elżbieta. Przysunął się tak blisko rogu, jak tylko mógł, nie będąc widocznym i wyciągnął Życie Warszawy pożyczone od pana Ryszarda. Wyglądał teraz jak człowiek, który przystanął na chwilę, aby coś sprawdzić w gazecie lub jakby czekał na kogoś. Skupił się cały na słuchaniu. W końcu usłyszał głos pani Elżbiety.

– Mówi ciocia Elżbieta! Słyszysz mnie? Wszystko u was dobrze? Słuchaj, Elwira, dzwonię z budki. Rozmawiałam dziś z dyrektorką. Ona mówi, że tu żadnej przeprowadzki nie będzie. To znaczy na pewno nie w tym roku, raczej też nie w przyszłym… Ona wie! Ona wie! Tam dopiero kopią fundamenty! To wszystko jest inaczej! Elwira! Ten pan Jarek, wasz pan Jarek… on jest kierownikiem czego? Pamiętam, że w Radzie Narodowej na Mokotowie… tu nikt nie słyszy, poza tym to przecież nic takiego…

Pani Elżbieta zamilkła na chwilę. Pan Henryk w myślach porządkował informacje.

– Ale kiedy Wiesiek wróci?… Kiedy jutro? Słuchaj, bo tu się jeszcze okazało, że nie będzie wcale jednoosobowych pokoi, nikt tu niczego takiego nie wie! To znaczy naprawdę polonia kanadyjska buduje Dom Seniora w jakimś Henrykowie, ale to wszystko stanie się nie wcześniej niż za dwa lata. I w tym Henrykowie będą rzeczywiście trochę lepsze warunki… słuchaj, tu nie ma nawet łazienki z wanną, jakieś wspólne prysznice z zimną wodą i raz dziennie ledwie ciepłą, do tego jedna pralka na wszystkich. O tym, że w tym nowym domu każdy ma mieć własny pokój, nikt nie słyszał, dyrektorka mnie zwyczajnie wyśmiała, Wiesiek musi zadzwonić do tego pana Jarka.

Pani Elżbieta powiedziała to wszystko nadzwyczaj szybko, właściwie wykrzyczała każde zdanie. Pan Henryk odniósł wrażenie, że jest przerażona.

– Może masz rację, a może ta dyrektorka ma rację. Wiesiek musi zadzwonić do tego kierownika i wszystko wyjaśnić. Bo dyrektorka chce, żebym dała jak najszybciej odpowiedź… to znaczy czy zostaję… Wojtuś chory? Znowu? Dobrze, zadzwonię jutro o wpół do dziewiątej! Uściskaj Wojtusia… Pa.

Pan Henryk zakrył się szczelnie gazetą, i dobrze zrobił, bo pani Elżbieta po skończonej rozmowie postanowiła najwyraźniej zrobić zakupy i wybrała do tego celu budkę warzywną, stojącą na Nabielaka, jakieś dziesięć metrów od ściany, o którą opierał się pan Henryk.

A więc pani Elżbieta chciała wrócić tam, skąd przybyła. Z całą pewnością należało jej życzyć jak najszybszej, udanej ewakuacji z Domu Spokojnej Starości przy ulicy Belwederskiej 18B w Warszawie. Co dobrego mogło ją tu spotkać? Zgrzybienie z nicnierobienia; zgrabienie rąk od zimnej wody; zgorzknienie od nieżyczliwości pań z pokoju (jeżeli nadal byłaby w „lodówce”, co oznaczało towarzystwo pani Mroczek); zrozpaczenie z powodu codziennych prześladowań kucharki… Tu trochę się pan Henryk zawstydził, że układa zdania na zet o czyimś nieszczęściu. Sęk w tym, że być może, mimo tych wszystkich ciemnych stron… być może mogła istnieć jakaś jasna strona, rekompensująca wiele, wiele… Poza tym, choć ciągle mało wiedział o życiu pani Elżbiety, był przekonany, że jej przesadna czujność, wybuchy i nerwowość nie pojawiły się w ciągu kilku ostatnich dni, ale są świadectwem czegoś, z czym pani Elżbieta borykała się przez ostatnie miesiące, a może lata… I nagle serce pana Henryka ścisnęło się od współczucia, poczuł, że chce oszczędzić pani Elżbiecie już więcej strachu. Szybko złożył gazetę i ruszył prosto do domu. Do Domu. Jego organizm bowiem domagał się natychmiast szklanki popołudniowej herbaty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: