Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Jędrzej Piszczalski. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Jędrzej Piszczalski. Tom I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 380 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Po­mię­dzy Kiel­ca­mi i Ra­do­miem cią­gnie się szo­sa, któ­ra la­tem wy­glą­da jak bia­ła nit­ka na zie­lo­nej płach­cie. Je­że­liś, czy­tel­ni­ku, przed trzy­dzie­stu z górą laty prze­jeż­dżał tam­tę­dy w pocz­to­wej ka­ret­ce, toś po­znał pocz­ty­lio­na ze Su­che­dnio­wa. Fra­nek mu było na imię. Ogrom­ną fan­ta­zję miał ten czło­wiek; by­wa­lec, we­so­ły, ru­chli­wy, od pół­kwa­ter­ka nig­dy się nie wy­ma­wiał, a po­sia­dał taki ta­lent, że na swej trąb­ce pocz­tar­skiej umiał wszyst­ko wy­grać, co mu do gło­wy przy­szło.

Od sa­me­go Su­che­dnio­wa, gdzie w owe cza­sy ko­nie pocz­to­we były jesz­cze lep­sze niż w Oroń­sku, aż do Szy­dłow­ca Fra­nek pra­wie od ust nie odej­mo­wał trąb­ki.

Je­cha­łem raz ka­ret­ką w le­cie i wy­pa­dło mi za­jąć miej­sce fron­to­we, to jest na koź­le. Rad temu by­łem, bo Fra­nek bez prze­rwy trą­bił – wy­gry­wał to kra­ko­wia­ki, to obe­rki, to zno­wu ja­kieś smut­ne dum­ki.

Gdy na chwi­lę prze­rwał, py­tam go:

– Jak wi­dzę, lu­bisz grać na trąb­ce?

– Przy­wy­kłem, to lu­bię – od­parł.

– Może słu­ży­łeś gdzie przy mu­zy­ce?

– Kaj mia­łem słu­żyćl… Słu­ży­łem we dwo­rze za stan­gre­ta.

– Za stan­gre­ta? I na­uczy­łeś się grać na trąb­ce?

– A tak; mój pan lu­bił ta­kie gra­nie, tom się na­uczył.

– Cóż to za pan? Jak się na­zy­wał?

– Po­rząd­ny pan… Pisz­czal­ski z Jac­ków.

– Aaa, Pisz­czal­ski!…

– Może pan my­śli, że nie­po­rząd­ny?

– Nic nie my­ślę…

Po chwi­li mil­cze­nia za­py­ta­łem zno­wu Fran­ka:

– Cięż­ka też jest służ­ba pocz­ty­lio­na?

– Róż­nie bywa – od­rzekł Fra­nek. Po­tem świ­snął bi­czem i tak za­czął opo­wia­dać:

– Ja tu już dru­gim po­wro­tem je­stem na po­czcie w Su­che­dnio­wie. Kie­dym pierw­szy raz na­stał, za­raz ja­koś po Go­dach, woła mnie pan pocz­t­maj­ster przed wie­czo­rem do kan­ce­la­rii i po­wia­da: – „Słu­chaj no, po­je­dziesz mi z na­głą de­pe­szą do Koń­skich!” – „Oj, pro­szę pana – mó­wię mu – tak pró­szy, że świa­ta nie znać… Za­dym­ka, niech Bóg bro­ni, ko­nie się na nic po­mar­nu­ją” – „Nic nie po­mo­że – po­wia­da on – mu­sisz po­je­chać, bo to szta­fe­ta”. – „Ha, my­ślę so­bie, jak je­chać, to je­chać”. Wy­cho­dzę z kan­ce­la­rii, idę do kuch­ni; lu­dzie tam sie­dzą, cie­pło im, aż miło; roz­po­wia­dam, że na całą noc po­ja­dę do Koń­skich, a ci w śmiech, wy­dzi­wia­ją, że mię wil­cy zje­dzą na dro­dze. – „Raz ko­zie śmierć!” – po­my­śla­łem i po­sze­dłem do staj­ni. Pa­trzę – za­wie­ru­cha, świa­ta ani widu, a wie­trzy­sko dmie uuu!… aż ni­ja­ko słu­chać. Zła­do­wa­łem szka­py, za­przą­głem do wóz­ka… sta­ło bie­dac­two jak nie­swo­je, skur­czy­ło się i ogo­ny pod sie­bie wzię­ło. Dali mi z kan­ce­la­rii te szta­fe­to­we pa­pie­rzy­ska w tor­bę, wdzia­łem płaszcz na grzbiet i rznę… Rany Bo­skie, co się dzia­ło!… Dęło tak, że ko­nie z dro­gi spy­cha­ło, a mnie o kęs wiatr z kiel­ni nie wy­dmu­chał. – „Nie ma co – po­wia­dam so­bie – trze­ba tu na­ręcz­ne­mu zo­sta­wić cały kło­pot, bo ju­ści by­dlę w ta­ko­wym przy­pad­ku ma ro­zum lep­szy od czło­wie­ka”. – Ta­kem już zdał się na wolę Bożą i na ro­zum koń­ski…

Je­dzie­wa, je­dzie­wa, a tu mię na je­den raz ga­łę­zie za­czy­na­ją bić po gę­bie, trą­cać po gło­wie. A no, wje­cha­li­śwa w ja­kiś bór. Choć­bym i ko­nie skrę­cił, wiem to, gdzie je­stem?… Niech ta na­ręcz­ny bie­ży, kaj go węch nie­sie!

To­śmy się, mój pa­nie, tłu­kli i tłu­kli po tym le­sie, Bóg wie jak dłu­go. Na­raz sły­szę, ktoś woła: – „Stój!…” – Aż we mnie wszyst­ko skrze­pło, bom nie wie­dział, co za jed­no. Ko­nie się też wzdry­gnę­ły, żwa­wiej jesz­cze bie­gły, a ten ja­kiś wrzesz­czy, do­pa­da do mnie i od razu za łeb chy­cił. Jak mnie też szczę­śli­wie raz wziął w ob­ro­ty, to bił i bił… Na­resz­cie się ustat­ko­wał; ja leżę w śnie­gu, le­d­wie parę pu­ścić z sie­bie mogę, a on woła: – „W za­dym­kę się wy­bra­łeś, my­ślisz, że w taką sło­tę moż­na drze­wo kraść spo­koj­nie?… Łaj­da­ku je­den!” – Więc się le­d­wie zdo­by­łem na po­wie­dze­nie: – „Prze­cie ja je­stem pocz­ty­lion ze Su­che­dnio­wa, do Koń­skich jadę ze szta­fe­tą”. – „Pocz­ty­lion?… – pyta tam­ten; wid­no się zmiar­ko­wał i udo­bru­chał. – No, no, a ja cię wzią­łem za zło­dzie­ja, co tu już na nie­go z ty­dzień po­lu­ją… I w taką za­dym­kę cię wy­sła­li?”

– „Czło­wie­ku – po­wia­da – tu by cię wil­ki zjeść mo­gły!” – Ze­śmie­li­łem się te­raz, wsta­ję z zie­mi i po­wia­dam: – „Wiel­kie rze­czy, bo to jed­ne­go już zja­dły!” – „Wi­dzę, żeś zuch – on mówi – żal mi, żem ci spra­wił ta­kie bi­cie z pierw­sze­go im­pe­tu… Weź so­bie, masz, żeby ci nie było… mar­kot­no”. – I wło­żył mi w rękę spo­ro pie­nię­dzy, a po­tem zno­wu rze­cze: – „Jak­byś chciał u mnie słu­żyć, to przy­chodź do dwo­ru w Jac­kach; po­trze­bu­ję zu­cha stan­gre­ta, a na sa­mych ga­mo­niów na­tra­fiam”. – Kie­dym po­sły­szał, że mi do Jac­ków przy­cho­dzić każe, to mię aż coś pod­rzu­ci­ło i skło­ni­łem się czap­ką, bom prze­cie wie­dział, co to za pan w Jac­kach; oso­bli­wie też ko­nie je­dy­ne na całą oko­li­cę… Ju­ści okrut­ny ho­nor słu­żyć przy ta­kich ko­niach.

Fra­nek umilkł, już miał chęć wziąć się do trąb­ki; ale ja by­łem cie­ka­wy koń­ca tego opo­wia­da­nia i spy­ta­łem:

– Po­wiedz­że, co się da­lej sta­ło?

– Raź­niej mi te­raz było je­chać, bom i pie­nią­dze czuł przy so­bie i my­śla­łem o służ­bie w Jac­kach.

– A za­dym­ka usta­ła?

– Za­dym­ka dęła jak sied­mio­ro nie­szczę­ścia… Pu­ści­łem ko­nie, niby że ten na­ręcz­ny okrut­nie był koń mą­dry. Oko­ło rana spoj­rzę, a tu wje­cha­łem na ja­kieś po­dwór­ko; roz­glą­dam się, precz sto­ją bry­ki, a każ­da mia­ła z tyłu na­pis: „Koń­skie”. Wi­dzi pan, ten na­ręcz­ny po­le­ciał wten­czas taką ja­kąś krót­ką dro­gą przez lasy, żeby czło­wiek nig­dy temu rady nie dał… Sko­czy­łem za­raz z bry­ki i ja­kem się rzu­cił ko­nio­wi na szy­ję, tom go szcze­rze po­ca­ło­wał za tę mą­drość.

– No, a po­tem po­sze­dłeś do Jac­ków?

– Toć panu mó­wi­łem, ja­kom tam słu­żył za stan­gre­ta. A jak­że, ni­ko­mu nic nie mó­wią­cy, za­bra­łem się coś na dru­gi ty­dzień; przy­cho­dzę tam do dwo­ru i po­wia­dam, że mi sam pan dzie­dzic sta­wić się ka­zał. Od razu mię służ­ba do­pu­ści­ła, a on wy­szedł i po­wia­da: – „Hm, to ty je­steś pocz­ty­lion ze Su­che­dnio­wa?” – „Rych­tyk ja” – od­rze­kłem.

– „Ale wi­dzisz, mój bra­cie, mnie lada kto nie do­go­dzi – mówi ów dzie­dzic – bo ja na róż­ne spo­so­by jeź­dzić lu­bię… Jak­by na to przy­szło, umiesz ty czwór­ką, piąt­ką albo i szóst­ką po­wo­zić z ko­nia?” – „Cze­mu nie; jak trze­ba, dam radę… Kiej się z ko­nia czwór­ką po­wo­zi, to naj­le­piej sio­dło­we­go ostro­gą, na­ręcz­ne­go nogą, lej­co­we­go lej­cem, swa­ślo­we­go bi­czem”.

– „Do­sko­na­le! – po­wie­dział szlach­cic. – Po­do­basz mi się; pa­mię­taj tyl­ko, że u mnie głów­nie cho­dzi o to, żeby stan­gret był zuch. Mo­żesz so­bie cza­sem pałę za­lać i za dzie­wu­cha­mi po­cho­dzić – nic nie szko­dzi… Ale jak krzyk­nę: – „Ko­nie!…”

– to żeby tam pio­ru­ny trza­ska­ły, jaz­da być musi, ro­zu­miesz? Par­do­nu żad­ne­go nie ma: sło­ta nie sło­ta, dzień, noc – wszyst­ko rów­no; tyś za­wsze po­wi­nien być go­tów. I to, uwa­żasz, z bata mi wal po­rząd­nie, bo jak­byś puk­nął ni w pięć, ni w dzie­więć, za­raz w kark i z ko­zła precz. Sko­roś pocz­ty­lion, to i za­trą­bić nie wa­dzi cza­sem".

Zo­sta­łem, słu­żą… Jaz­da siar­czy­sta, bo ko­nie jak dia­bły, a pan ni­kiej iskra. Pła­cił mi w du­belt i da­ro­wi­znę dał nie­raz. Jed­no tyl­ko nie­do­bre: taką ma rękę krzep­ką, że nim się spo­strze­żesz, on już wali, gdzie po­pad­nie. Go­rącz­ka, niech Mat­ka Bo­ska bro­ni! Jak go cza­sem co pod­le­ci, to by uśmier­cił.

– Wy­bił cię kie­dy?

– Tak do­ku­ment­nie, to wszyst­kie­go raz oso­bli­wie.

– Za cóż ta­kie­go?

– Śmiech po­wie­dzieć, bo tak jak za nic… Po­je­cha­li­śmy raz do Kielc, no i szo­są je­chał też tam ja­kiś cia­rach w czte­ry kare ko­nie, a Pisz­czal­ski wrzesz­czy: – „Mi­jaj z ko­py­ta!” – Ja w ko­nie, a tam­ten stan­gret mi za­je­chał… – „Mi­jaj, gaw­ro­nie!” – woła mój. Od­sa­dzi­łem się, jak mla­snę: pcc, pcc!… Gwał­tu! do­pa­dłem i, żeby pew­niej mi­nąć, chlu­sną­łem tam­te­go fur­ma­na bi­czem po łbie; on chciał mnie po­czę­sto­wać i pana mo­je­go w gębę za­je­chał. Oj, klął też, klął, a rzu­cał się. Na­raz krzy­czy na mnie: – „Stój, dur­niu!” – Le­d­wiem ko­nie za­trzy­mał, a on mię bie­rze w rękę, trząch­nął bę­dzie ze trzy razy i gruch mię o zie­mię… Pa­dłem jak jaj­ko, kie­dy się stłu­cze.

– Bił cię po­tem jesz­cze?

– Nie! Opa­mię­tał się, ochło­nął. Przy­jeż­dża­wa do Kielc, a on mówi: – „Fra­nek, wy­prząż ko­nie i przy­chodź do mnie do nu­me­ru”. – Po­sze­dłem i anim my­ślał, że mię ta­kie szczę­ście spo­tkaj bo Pisz­czal­ski wy­jął z kie­sze­ni garść pie­nię­dzy i mówi: – „Weź so­bie, masz!…” – Wi­dzi pan, taki z nie­go czło­wiek, je­dy­na du­sza. Nie­któ­rzy lu­dzie to mu się umyśl­nie pod rękę na­wi­ja­ją, aże­by obe­rwać w łeb czy in­a­czej, a po­tem mieć za­ro­bek.

Po­tem urwa­ła się roz­mo­wa, tak że Fra­nek za­po­mniał na­wet za­trą­bić przy wjeź­dzie ka­ret­ki do Szy­dłow­ca.

W Szy­dłow­cu sta­nę­li­śmy przed sta­cją pocz­to­wą; pa­sa­że­ro­wie wy­sie­dli i zdą­ża­li ku re­stau­ra­cji na obiad. Nie mia­łem ape­ty­tu, więc po­sze­dłem przyj­rzeć się cha­rak­te­ry­stycz­ne­mu ra­tu­szo­wi w ryn­ku. Wła­śnie się­gną­łem okiem ku szczy­tom bu­dyn­ku, kie­dym po­sły­szał dwu­krot­ny trzask z bi­cza: „Paf, paf”, i od­wró­ci­łem gło­wę. Czte­ry dziar­skie kasz­ta­ny, za­przą­gnię­te do żół­to po­ma­lo­wa­ne­go wóz­ka, rwa­ły pro­sto od stro­ny ko­ścio­ła w ry­nek. Ko­nie jak pił­ki od­ska­ki­wa­ły od zie­mi, pod­ko­wa­mi krze­sząc o bruk iskry. Na gło­wie stan­gre­ta pa­li­ła się czer­wo­na cza­pecz­ka z pa­wi­mi pió­ra­mi, a na ple­cach ta­każ suka u suk­ma­ny, lśnią­ca od zło­tych cen­tek; trząsł się pas, zdob­ny mnó­stwem więk­szych, mniej­szych i drob­nych kó­łek. Na kogo tu pa­trzeć? Na pysz­ne kasz­ta­ny, jak­by ze zło­ta ula­ne, wstrzą­sa­ją­ce łba­mi i kar­ka­mi, stroj­ny­mi w ja­skra­wo­czer­wo­ne, na poły sza­fi­ro­we pła­ty u cho­mąt, czy na stan­gre­ta z zu­chwa­łą fi­zjo­gno­mią i w tak ma­low­ni­czym stro­ju? Nowe trza­ski z bata za­głu­szy­ły mię, kie­dy dziel­na czwór­ka sta­nę­ła przed sa­mym ra­tu­szem. Wie­my, co to jest za­trzy­mać od razu ener­gicz­ne ko­nie, gdy pod­czas ostrej jaz­dy na­gle je po­wstrzy­mu­je sil­na ręka stan­gre­ta. Żół­ty wó­zek zro­bił ruch wstecz­ny, kasz­ta­ny kiw­nę­ły łba­mi, jak­by się kła­nia­ły, i ko­py­ta­mi na bru­ku wy­bęb­nia­ły za­koń­cze­nie swe­go mar­sza. Z wóz­ka wy­sko­czył wte­dy wy­so­ki, do­rod­ny męż­czy­zna, li­czą­cy ja­kie trzy­dzie­ści parę lat ży­cia. Miał on twarz sym­pa­tycz­ną, wiel­ce oży­wio­ną, był szczu­pły a sze­ro­ki w ra­mio­nach; buj­na, ja­sno­blond bro­da, ogo­rza­łe po­licz­ki i ciem­no­sza­fi­ro­we oczy po­cią­ga­ły ku so­bie ja­kąś nie­zwy­kło­ścią. Ze­bra­ni w gro­mad­ki, miesz­kań­cy Szy­dłow­ca, prze­waż­nie Izra­eli­ci, z usza­no­wa­niem od­kry­wa­li gło­wy przed przy­by­łym.

– Któż to jest? – py­ta­łem pierw­sze­go lep­sze­go.

– Pan z Jac­ków, pan Pisz­czal­ski – brzmia­ła od­po­wiedź.

„Więc to ten jest pan Pisz­czal­ski – my­śla­łem w du­szy. – Znam hi­sto­rię jego ro­dzi­ny, a pierw­szy raz go w ży­ciu wi­dzę… To Mar­ce­li, syn pana Ję­drze­ja”.

Mia­łem wiel­ką chęć po­dą­żyć za Pisz­czal­skim, przy­pa­trzeć mu się z bli­ska: ale za­brzmia­ła już po raz trze­ci trąb­ka pocz­to­wa da­jąc znać pa­sa­że­rom, że czas za­jąć miej­sce w ka­ret­ce. Więc po­sze­dłem tyl­ko do zu­chwa­łe­go stan­gre­ta i za­py­ta­łem:

– Do­kąd je­dzie­cie?

– Do Ra­do­mia – od­parł krót­ko za­py­ta­ny. Kie­dym się zbli­żył do ka­ret­ki, stał już tu­taj

Fra­nek ze Su­che­dnio­wa, ży­czył pa­sa­że­rom szczę­śli­wej dro­gi w na­dziei otrzy­ma­nia tryn­gel­tu za ży­cze­nia. Miej­sce jego za­jął te­raz Wa­lek, któ­ry nie miał ta­len­tu do mu­zy­ki, ani daru opo­wia­da­nia przy­gód swo­ich.

Usia­dłem na koź­le i po­je­cha­li­śmy.

Po rów­nej dro­dze to­czy­ła się cięż­ka ka­ret­ka dud­niąc, a pocz­ty­lion, przy­pie­ka­ny przez cie­płe lip­co­we słoń­ce, po­drze­my­wał cią­gle. Uje­cha­li­śmy już z pół­to­ry mili od Szy­dłow­ca, kie­dy na­raz szo­sa za­ćmi­ła się nad­zwy­czaj­ną ku­rza­wą, a ja w kłę­bach bia­łe­go pyłu spo­strze­głem czte­ry zło­te kasz­ta­ny i żół­ty wó­zek Pisz­czal­skie­go. Przez krót­ką tyl­ko chwi­lę mo­głem się przy­glą­dać; dwu­krot­ny strzał z bata huk­nął i wszyst­ko prze­mi­nę­ło.

Ock­nął się te­raz i pocz­ty­lion, tak­że trza­snął bi­czem, za­ciął ko­nie i po­czął nie­zdar­nie trą­bić. Przed nami ob­łok ku­rzu szyb­ko się na­przód po­su­wał, jak gdy­by go bu­rza nio­sła.

„Więc to jest ostat­ni Pisz­czal­ski – my­śla­łem – Mar­ce­li, syn pana Ję­drze­ja, tego bo­ha­te­ra, o któ­rym od dzie­ciń­stwa bab­ka i mat­ka na­opo­wia­da­ły mi tyle hi­sto­ryj”.

Sa­me­go pana Ję­drze­ja jak przez mgłę pa­mię­tam: męż­czy­zna był oty­ły i ol­brzy­mie­go wzro­stu, bez żad­ne­go wcię­cia w pa­sie; gdy mó­wił, głos jego hu­czał gło­śno; wzrok miał su­ro­wy; no­sił cza­ma­rę fał­do­wa­ną z tyłu, na gło­wie – czap­kę bo­bro­wą, na no­gach – wy­so­kie świe­cą­ce buty.

Ostat­ni raz wi­dzia­łem go w ma­łym mia­stecz­ku. Wy­szedł z za­jaz­du i przez ry­nek po­dą­żał ku ap­te­ce; za nim o kil­ka kro­ków z tyłu szedł Ma­ciek, sta­ry słu­ga, a za Mać­kiem po­stę­po­wa­ły dwa wiel­kie psy mo­rę­go­wa­te z ob­cię­ty­mi uszy­ma. Wszy­scy zdej­mo­wa­li czap­ki przed pa­nem Ję­drze­jem, nie­któ­rzy z usza­no­wa­niem ca­ło­wa­li go w rękę. On kie­dy nie­kie­dy kładł rękę do kie­sze­ni i rzu­cał bied­nym pie­nią­dze.ROZ­DZIAŁ I

Pisz­czal­scy po­cho­dzą z Ukra­iny. Oj­ciec pana Ję­drze­ja, Pa­weł Pisz­czal­ski, oko­ło pięt­na­stu lat ży­cia stra­wił na wo­jacz­ce, z któ­rej do domu po­wró­cił jako rot­mistrz. Li­czył czter­dzie­sty dru­gi rok ży­cia, gdy się oże­nił z pan­ną po­saż­ną i do­bre­go rodu. Z tego mał­żeń­stwa uro­dził się syn, któ­re­go na pa­miąt­kę dziad­ka ochrzczo­no imie­niem Ję­drzej. Pan Pa­weł był wzo­ro­wym mę­żem i oj­cem; ale miał prze­ko­na­nie, że dziec­ko płci mę­skiej już od ma­leń­kie­go po­win­ni wy­cho­wy­wać męż­czyź­ni, gdyż in­a­czej „wśród bab – jak ma­wiał – chło­pak musi wy­ro­snąć na nie­wie­ściu­cha”. To­też wnet po­tem, gdy Ję­druś prze­stał ssać pierś ma­cie­rzyń­ską, do­stał za niań­kę i za pierw­sze­go wy­cho­waw­cę Mać­ka Wierz­bę, wach­mi­strza, wo­ja­ka z krwi i ko­ści.

Ten Wierz­ba był to go­łąb do­bro­ci; do Ję­dru­sia przy­wią­zał się jak do wła­sne­go syna, i do wy­cho­wa­nia chłop­ca za­sto­so­wał sys­tem żoł­nier­ski. Za­le­d­wie ma­lec umiał cho­dzić, już go wach­mistrz uczył trzy­mać się pro­sto, ma­sze­ro­wać, a przy tym udzie­lał mu lek­cyj pierw­szych za­sad sztu­ki krzy­żo­wej. Pię­cio­let­ni chło­pak do­sia­dał ma­łe­go kuca i z drew­nia­ną sza­bel­ką lub lan­cą bar­dzo zręcz­nie har­co­wał na ko­men­dę po dzie­dziń­cu. Jak raz szczę­śli­wie na­rwał Ma­ciek pa­ni­cza rot­mi­strzem, tak się też ty­tuł rot­mi­strza po­zo­stał na całe ży­cie.

– Je­stem rot­mistrz Pisz­czal­ski! – mó­wił o so­bie ma­lec, któ­re­go i ubie­ra­no w mun­du­rek ułań­ski.

Przy­szła pora strze­la­nia do tar­czy i na tym polu tak­że Ma­ciek do­wiódł dużo zdol­no­ści na­uczy­ciel­skich, a chło­piec oka­zy­wał nad­zwy­czaj­ną po­jęt­ność ma­rząc cią­gle o swej przy­szłej ka­rie­rze żoł­nier­skiej.

W ca­łej tej edu­ka­cji wiel­ką rolę od­gry­wa­ły opo­wia­da­nia Wierz­by o sta­cza­nych bi­twach, przy­go­dach obo­zo­wych i żoł­nier­skich tru­dach w róż­nych kra­jach.

– Było to we Wło­szech – mó­wił wach­mistrz – szło o zdo­by­cie mo­stu pod Lodi; po­wia­da do mnie rot­mistrz: – „Je­dzie­my na re­ko­ne­sans!” – I pu­ści­ło się nas dwu­na­stu, co koń sko­czy. Nie­przy­ja­ciół były chma­ry, pod­je­cha­li­śmy do nich z bli­ska. Kie­dy nas spo­strze­gła au­striac­ka kon­ni­ca, w tej chwi­li wy­pa­dło wię­cej dwu­stu w po­goń za nami. Oj, by­łaż to go­ni­twa! Rany Bo­skie, tyl­ko zie­mia stę­ka­ła od ko­pyt koń­skich!… Ja pa­trzę, a mo­je­go rot­mi­strza już dwóch tuż, tuż do­pa­da; on gnał, a sza­blą na­oko­ło swej gło­wy tak ro­bił, tak wy­wi­jał, że mi się wy­da­wał, jak świę­ty z ja­sną ob­rącz­ką nad gło­wą. Je­zus Ma­ria, Jó­ze­fie świę­ty! Przy mnie by czło­wiek taki miał zgi­nąć? Cóż by świat po­wie­dział, jak­bym po woj­nie wró­cił do domu? Do­pie­ro ja ko­nia ostro­gą bod­nę i na po­moc lecę. Wręcz do jed­ne­go Niem­ca z lan­cą do­pa­dam, a jego już na sio­dle nie ma. – I przy tym Ma­ciek wy­ko­ny­wał ręką ru­chy od­po­wied­nie, a Ję­druś z roz­na­mięt­nio­ny­mi oczy­ma aż rę­ka­mi trze­po­tał i wo­łał:

– Cóż da­lej, cóż da­lej?

– Jed­ne­gom zwa­lił, a tu mnie dru­gi hu­zar zno­wu z le­we­go boku pa­ła­szem w łeb za­je­chał i od tego cza­su mam oto tę bli­znę na czo­le… Ale po­ża­ło­wał łaj­dak za moją ranę, bom za­raz lan­cę od­wi­nął i na od­lew sa­mym drze­wem ta­kem go w łeb grzmot­nął, że mi się pod same ko­py­ta ko­nia zwa­lił. Musi na wie­ki zie­mię liże, bo hur­ma jaz­dy wnet po nim prze­wa­li­ła. Wró­ci­li­śmy szczę­śli­wie, choć pię­ciu za­bra­kło. Po­tem była bi­twa strasz­na, jaz­da szła na ar­ma­ty i ar­ma­ty zdo­by­ła…

– Ja­ke­ście ar­ma­ty zdo­by­wa­li? – py­tał chło­piec zen­tu­zja­zmo­wa­ny opo­wia­da­niem.

A Ma­ciej wte­dy roz­po­wia­dał wszyst­kie szcze­gó­ły swo­im pro­stym, a ma­low­ni­czym ję­zy­kiem.

In­nym ra­zem zno­wu wach­mistrz przed­sta­wiał ob­raz bi­twy pod Jeną:

– Grzmia­ło tak strasz­nie – mó­wił – że huk ar­mat o dwie mile pra­wie było sły­chać; ale to nic, bo taka mu­zy­ka jest naj­lep­szą przy­gryw­ką do ata­ku… Krew się w czło­wie­ku roz­pa­la­ła i ko­nia trud­no też było w gar­ści utrzy­mać, boć koń, któ­ry słu­ży w woj­sku, lubi bi­twę, a i czu­je, kie­dy jej czło­wiek pra­gnie. Ka­wa­le­ria szar­żo­wa­ła tam na ka­wa­le­rię. Wpa­dli­śmy jak wszy­scy dia­bli ze strasz­nym ogniem i Niem­cy na jed­ną mi­nu­tę pla­cu nam nie do­trzy­ma­li, ła­ma­ło się toto wszyst­ko, wiło; do­pie­ro my da­lej­że się wpra­wiać na ich kar­kach. Miał czło­wiek du­bel­to­wą siłę w ręce… Jak dziś pa­mię­tam, było to czter­na­ste­go paź­dzier­ni­ka; za­pę­dzi­łem się w go­ni­twie za roz­sy­pa­nym nie­przy­ja­cie­lem, kie­dy na­raz ze wszyst­kich stron oto­czy­ły mnie dra­go­ny nie­miec­kie. Pierw­sze­go, co na mnie na­tarł, od razu zdmuch­ną­łem z ko­nia, spadł jak kno­tek ze świe­cy; ale mię w tej chwi­li któ­ryś za to z góry tak po­trak­to­wał, że mi tyl­ko w mó­zgu trza­sło, a w oczach się za­ćmi­ło; do­padł jesz­cze inny i, prze­la­tu­jąc, pchnął mię pod że­bra.

Spa­dłem wte­dy z ko­nia, nic już nie wie­dzia­łem, co się ze mną dzia­ło, i le­ża­łem tak w bło­cie chy­ba ze dwie do­bre go­dzi­ny, za­nim mię swoi po­zna­li i mię­dzy ran­nych od­nie­śli. Z tej bi­twy wy­nio­słem so­bie oto dziu­rę jed­ną w cze­re­pie, a dru­gą mię­dzy że­bra­mi…

Tak Wierz­ba wach­mistrz opo­wia­dał cią­gle. Czy rze­czy­wi­ście był w tych wszyst­kich bi­twach, czy może o nich tyl­ko sły­szał, bar­dzo trud­no to wie­dzieć. Ran on miał na cie­le dużo, po­wo­ły­wał się na ich świa­dec­two przed mal­cem; ale był to wy­bor­ny opo­wia­dacz, a u ta­kie­go fan­ta­zja prze­cież dzia­ła i nie może się krę­po­wać su­chym no­to­wa­niem fak­tów. Wach­mistrz ob­ra­za­mi ca­ły­mi my­ślał i był uro­dzo­nym ta­len­tem twór­czym.

– Mać­ku, po­wiedz mi, czy rany bar­dzo bolą? – py­tał Ję­druś.

– Jak któ­ra; dru­ga to świ­dru­je do szpi­ku, nie­któ­ra, psia­kość, pie­cze ży­wym ogniem, a inna drze, co się chce czło­wie­ko­wi gwał­tu wrzesz­czeć… Są rany ta­kie śla­ma­zar­ne, nie­bo­lą­ce i to pa­skudz­two jest naj­gor­sze, bo czło­wiek gni­je po­wo­li. Te rany, co bolą, są da­le­ko lep­sze, bo się z nich robi za­wzię­tość po wy­zdro­wie­niu. Oj, jak przy­szło, pła­ta­łem­że ja też tę nie­miec­ką ga­dzi­nę za swo­je bóle!… Świę­ty Pa­nie, grze­chy mi moje od­puść na tam­tym świe­cie, bom pew­no nie­jed­ne­go plu­dra do pie­kła po­słał!

W ta­kiej to at­mos­fe­rze bo­ha­ter­skiej epo­pei rósł Ję­druś i tak się prze­jął czy­na­mi wo­jow­ni­ków, że tyl­ko o tym jed­nym my­ślał; na ten te­mat sam już po­wta­rzał opo­wia­da­nia o róż­nych zda­rze­niach, a zwy­kle sie­bie przed­sta­wiał jako bo­ha­te­ra. On się prze­jął twór­czo­ścią wach­mi­strza Wierz­by, ukła­dał pla­ny i ob­ra­zy bi­tew, opo­wia­dał nie­raz mat­ce, jak zdo­by­wał ar­ma­ty, jak roz­bi­jał czwo­ro­bo­ki nie­przy­ja­ciel­skiej pie­cho­ty lub się ście­rał w szar­ży z jaz­dą. Peł­no ru­chu i ży­cia prze­glą­da­ło z tych na­iw­nych opo­wie­ści dziec­ka; ogień mu wte­dy pa­łał z oczu, roz­pło­mie­nia­ły się po­licz­ki; chło­piec w naj­lep­szej wie­rze miał się za rot­mi­strza Pisz­czal­skie­go. Dla nie­go ist­niał na świe­cie tyl­ko za­wód żoł­nie­rza; nie ce­nił nic wię­cej, tyl­ko do­bre­go ko­nia, do­brą sza­blę.

W ży­wej mło­do­cia­nej fan­ta­zji prze­ra­bia­ły się wie­lo­ra­ko wszyst­kie po­sły­sza­ne epi­zo­dy wo­jen­ne; bo ma­lec we śnie i na ja­wie sły­szał wy­raź­nie wrza­wę bi­twy, zgiełk, szczęk orę­ża, huk wy­strza­łów; on wi­dział, jak się zwy­cię­ża i jak się gi­nie.

– Ma­ciek, czy ty pa­mię­tasz – mó­wił – jak mię osko­czy­li Au­stria­cy, a tyś mi ży­cie oca­lił?… Oj, na­bi­li­śmy ich też wten­czas, na­bi­li!… Le­że­li po polu, jak snop­ki zżę­te­go zbo­ża.

Za­chcia­ło się ko­niecz­nie chłop­cu mieć bli­znę na czo­le i jed­ne­go razu no­żem po­prze­ci­nał so­bie skó­rę.

Nie skoń­czył jesz­cze Ję­druś lat dzie­się­ciu, kie­dy go oj­ciec od­umarł. Dla pani Paw­ło­wej, któ­ra była wiel­ce nie­sa­mo­dziel­ną nie­wia­stą, śmierć męża sta­no­wi­ła cięż­ką epo­kę w ży­ciu. Jak tu wy­cho­wać chłop­ca z ogni­stym tem­pe­ra­men­tem, któ­re­go już wcze­śnie usu­nię­to spod jej wpły­wu? A za­rząd ma­jąt­kiem, to tak­że nie na gło­wę ko­bie­ty. Na szczę­ście, zna­leź­li się do­rad­cy i opie­ku­no­wie, a ci uchwa­li­li, iż czas wiel­ki, aby po­my­śleć o na­uce Ję­dru­sia. Spro­wa­dzo­no więc do domu na­uczy­cie­la, któ­ry jed­nak­że spo­tkał w chłop­cu opor­ność, nie da­ją­cą się prze­ła­mać, i ry­chło ustą­pił ze swe­go sta­no­wi­ska. Po nim za­jął miej­sce inny, a temu tak­że nie po­szło z uczniem le­piej. Ję­druś miał na­tu­rę sil­niej­szą, ani­że­li sys­te­mat pe­da­go­gicz­ny i po­ko­ny­wał prze­to swo­ich na­uczy­cie­li. Do­pie­ro trze­ci gu­wer­ner wziął się na spo­sób i był nie­co szczę­śliw­szy od swo­ich po­przed­ni­ków; sko­ro spo­strzegł, że się uczeń do nie­go nie na­gnie, po­czął się sam do ucznia na­gi­nać. Dzię­ki tej wy­ro­zu­mia­ło­ści na­uczył się Ję­druś po upły­wie roku jako tako czy­tać i pi­sać.

Miał już mło­dy rot­mistrz skoń­czo­nych dwa­na­ście lat ży­cia, kie­dy na­resz­cie mat­ka, ule­ga­jąc wpły­wo­wi krew­nych, po­sta­no­wi­ła od­dać je­dy­na­ka do szkół pu­blicz­nych. Ale i Ma­ciej mu­siał z nim wy­je­chać. W tych szko­łach Ję­druś mało ro­biłj do książ­ki za­glą­dał o tyle, o ile w niej znaj­do­wał ry­sun­ki lub opi­sy bi­tew i czy­nów wo­jen­nych;

wszyst­ko inne nad­zwy­czaj­nie go nu­dzi­ło. Proś­by, groź­by, pla­gi na­wet – wszyst­ko to nic nie po­ma­ga­ło, bo Ję­druś prze­ło­żo­nych swo­ich uwa­żał za lu­dzi, któ­rzy by nig­dy żad­nej bi­twy nie wy­gra­li. Z ko­lei rze­czy prze­ło­że­ni naj­zu­peł­niej zwąt­pi­li o mło­dym Pisz­czal­skim. Ale za to ko­le­dzy bar­dzo ko­cha­li mło­de­go rot­mi­strza i uwa­ża­li go za wiel­kie­go zu­cha. Miał on taki mir u swo­ich współ­to­wa­rzy­szy, żeby za nim – jak to mó­wią – każ­dy w ogień po­szedł. Przy lada spo­sob­no­ści wy­twa­rza­ły się dwa obo­zy, z któ­rych w jed­nym ko­niecz­nie mu­sie­li być Niem­cy, w dru­gim Po­la­cy lub Fran­cu­zi z Pisz­czal­skim na cze­le – i ten dru­gi obóz za­wsze zwy­cię­żał. Duch wo­jen­ny za­pa­no­wał w szko­le, a pe­da­go­gom trud­no go było po­wstrzy­mać, rot­mistrz bo­wiem pod­sy­cał du­cha tego swy­mi peł­ny­mi ognia opo­wia­da­nia­mi o wła­snych wo­jen­nych czy­nach pod Wa­gram, Au­ster­litz, Lodi itd. Prócz tego, we­szły w modę nie­ustan­ne bi­twy i po­je­dyn­ki; mało kto my­ślał o od­zna­cze­niu się w szko­le, ale każ­dy po­żą­dał lau­rów wo­jen­nej sła­wy.

Rot­mistrz spo­tkał za­wzię­te­go prze­ciw­ni­ka, któ­ry się na­zy­wał Tur­nia, miał po swo­jej stro­nie część szko­ły i dum­nie wy­zy­wał Pisz­czal­skie­go. Po­je­dyn­cze bi­twy za­mie­nia­ły się te­raz na nie­usta­ją­cą woj­nę.

Na­de­szła zima i Tur­nia ze swo­imi cały czas wol­ny od za­jęć w szko­le ob­ra­cał na bu­do­wa­nie for­te­cy z wa­łów śnie­gu; pra­ca trwa­ła przez ty­dzień, a gdy ją ukoń­czo­no i na­gro­ma­dzo­no we­wnątrz ogrom­ny za­pas kul śnież­nych, Tur­nia przez ad­iu­tan­ta swe­go po­słał Pisz­czal­skie­mu for­mal­ne wy­zwa­nie do sto­cze­nia wal­nej bi­twy. Jed­ne­go więc dnia po po­łu­dniu dwie nie­przy­ja­ciel­skie ar­mie wy­szły za mia­sto; ale jak­że się rot­mistrz zdzi­wił, kie­dy uj­rzał szań­ce nie­przy­ja­ciół i ogrom­ne za­pa­sy amu­ni­cji.

– To nic – rzekł do swe­go za­stę­pu za­grze­wa­jąc jego mę­stwo – od­waż­ni żoł­nie­rze moi, wy się nie po­trze­bu­je­cie cho­wać za mury! Z go­ły­mi rę­ka­mi pój­dzie­my i zwy­cię­ży­my… Za mną, za mną, wa­lecz­ni!

I Pisz­czal­ski na cze­le swej ar­mii przy­pu­ścił szturm. Już w pierw­szym ata­ku rot­mi­strzow­scy zdo­by­li oko­py i ukry­tych za nimi tur­niowsz­czy­ków wy­par­li do for­te­cy. Na ob­le­ga­ją­cych po­sy­pał się te­raz ze ścian twier­dzy grad kul, któ­re były twar­de, zlo­do­wa­cia­łe. Sztur­mu­ją­cy chcie­li zro­bić wy­łom w ścia­nie twier­dzy, lecz bez uży­cia na­rzę­dzi oka­za­ło się to nie­po­do­bień­stwem. Bra­mę wcho­do­wą za­sta­wi­li ob­lę­że­ni ja­ki­miś sta­ry­mi wro­ta­mi, któ­re od we­wnątrz pod­pie­ra­ły licz­ne bar­ki. Duch zwąt­pie­nia wstą­pił w sze­re­gi rot­mi­strza, już kil­ku ran­nych ode­szło na bok, in­nym ręce tak zmar­z­ły, że byli bez­czyn­ni. Ktoś na­wet do­ra­dzał od­wrót, ale Pisz­czal­ski nie chciał o tym sły­szeć; po­my­ślał on krót­ką chwi­lę i zna­lazł szcze­gól­ny spo­sób zdo­by­cia wa­row­ni. W po­bli­żu znaj­do­wał się stóg sia­na, któ­rym obe­sła­no do­ko­ła for­te­cę – i sia­no pod­pa­lo­no; ze ścian twier­dzy lała się te­raz woda, a dym, idą­cy w górę, i pło­mień nie do­zwa­la­ły ob­lę­żo­nym mio­tać po­ci­sków. Co­raz nowy za­pas sia­na przy­by­wał, co­raz też bar­dziej sła­bły ścia­ny wa­row­ni. Twier­dza upa­dła i rot­mi­strzow­scy zwy­cię­ży­li. Tur­nia jed­nak­że pod­dać się nie chciał, okrył Pisz­czal­skie­go obe­lga­mi do­wo­dząc mu, że tyl­ko chy­tro­ścią umie zwy­cię­żać, nie w otwar­tym polu. Przy­szło do roz­na­mięt­nie­nia, po­tem do wal­ki na pię­ści.

Nie po­dob­na tu opi­sy­wać szcze­gó­łów bi­twy; do­syć na tym, że Pisz­czal­ski na łeb, na szy­ję po­ra­ził prze­ciw­ni­ków. Roz­ją­trze­ni chłop­cy wal­czy­li do nocy i wró­ci­li do do­mów zzię­bli, po­ra­nie­ni: jed­nym krew się pu­ści­ła z no­sów, dru­gim po­pod­bi­ja­no oczy, po­dra­pa­no twarz i ręce, po­dar­to w szma­ty ubra­nie, wy­sku­ba­no wło­sy z gło­wy.

Na­za­jutrz wię­cej niż po­ło­wy uczniów bra­ko­wa­ło w szko­le. Spra­wa wy­to­czy­ła się przed wła­dzę szkol­ną, u któ­rej Ję­druś już i tak miał złą opi­nię. Przy ba­da­niu wszyst­ko wy­szło na jaw; po­ka­za­ło się, że am­bit­ny rot­mistrz nie­ustan­nie wznie­ca wo­jen­ny za­pał, szko­dli­wy dla ce­lów wy­cho­waw­czych, że sam nic nie robi, in­nych od­cią­ga od na­uki i w ogó­le daje jak naj­gor­szy przy­kład. Prze­ło­żo­ny za­wia­do­mił więc li­stow­nie mat­kę Ję­dru­sia wzy­wa­jąc ją do ode­bra­nia syna, na ulep­sze­nie oby­cza­jów któ­re­go szko­ła nie po­sia­da żad­nych środ­ków.

Męż­ny wo­jow­nik mu­siał ustą­pić, zo­sta­ła po nim tyl­ko przez krót­ki czas tra­dy­cja w szko­le wśród nie­któ­rych wa­lecz­nych. Miej­sce idei woj­ny za­ję­ła po­trze­ba na­uki.

Ra­zem więc z Ma­cie­jem po­wró­cił mło­dy rot­mistrz do wsi ro­dzin­nej, a był już wte­dy szes­na­sto­let­nim wy­rost­kiem. Te­raz nie ba­wi­ła go musz­tra, nie wy­wi­jał drew­nia­ną sza­bel­ką, lecz hu­lał na ko­niu po ste­pie, ści­ga­jąc zwie­rzy­nę, lub plą­dro­wał po le­sie. Ko­nie, psy, strzel­ba – były to ulu­bio­ne przed­mio­ty rot­mi­strza, a noc tyl­ko spę­dzał w domu. Zdzi­czał, zro­bił się z nie­go bar­ba­rzyń­ca, któ­ry czę­sto­kroć oka­zy­wał nie­po­skro­mio­ną po­pę­dli­wość, bi­jąc lu­dzi, ile­kroć woli jego nie czy­ni­li za­dość. Po­mi­mo tego, cała dwor­ska służ­ba prze­pa­da­ła za pa­ni­czem. Za­rów­no mat­ka, jak krew­ni i opie­ku­no­wie, nie mie­li na Ję­dru­sia żad­ne­go wpły­wu; ich rady i prze­stro­gi obi­ja­ły się o uszy chłop­ca niby o ścia­nę. Ma­ciej Wierz­ba miał u nie­go po­wa­gę o tyle, o ile mu im­po­no­wał swą prze­szło­ścią, bli­zna­mi ran, otrzy­ma­nych w bo­jach; zresz­tą opo­wia­da­nia wach­mi­strza cią­gle jesz­cze spra­wia­ły wiel­kie wra­że­nie na umy­śle mło­dzień­ca.

Jak dąb roz­ra­stał się mło­dy rot­mistrz, po­sia­dał na wiek swój nie­po­spo­li­tą siłę, ogrom­ny za­pas ener­gii i nad­zwy­czaj­nie but­ny tem­pe­ra­ment. Lek­ce­wa­żył lu­dzi sła­bych, lę­kli­wych, a miał wiel­ki sza­cu­nek dla siły fi­zycz­nej i dla od­wa­gi. Moż­na go było wi­dzieć co­dzien­nie na ko­niu, jak chart pod­ka­sa­nym i jak chart ści­głym; pra­wie cały jego ubiór był ze skó­ry; ko­chał się w rze­mien­nych pa­sach, raj­tu­zach, kur­tach i smy­czach. Krok w krok jeź­dził za nim Ma­ciek Wierz­ba, wo­jow­nik sta­re­go au­to­ra­men­tu, po­waż­ny, naj­czę­ściej mil­czą­cy, su­ro­wy i nie­ustra­szo­ny ka­wa­le­rzy­sta.

Pan Ję­drzej miał lat dwa­dzie­ścia dwa, gdy go od­umar­ła mat­ka. Kie­dy go przy­ci­snę­ła do pier­si w go­dzi­nę śmier­ci i udzie­li­ła mu ostat­nie­go bło­go­sła­wień­stwa, roz­ża­lił się, a pierw­sze łzy szla­chet­nych uczuć po­pły­nę­ły mu z oczu. Na czas ja­kiś krót­ki zmie­nił tryb ży­cia; ale sil­na na­tu­ra prze­mo­gła, we­zwa­ła go do ży­cia czyn­ne­go. Był on te­raz prze­cież pa­nem, mógł roz­ka­zy­wać, ro­bić, co mu się po­do­ba­ło, za­ku­py­wać nowe ko­nie, gro­ma­dzić do­ko­ła sie­bie my­śli­wych i ju­na­ków.ROZ­DZIAŁ II

Mło­dy Pisz­czal­ski pro­wa­dził ży­cie kró­lew­skie w swo­jej dzie­dzicz­nej wsi Kucz­mi­rów­ce, któ­ra bez naj­mniej­szych usi­ło­wań ze stro­ny wła­ści­cie­la przy­no­si­ła znacz­ne do­cho­dy. Po­ja­wia­ły się tu­taj co­raz nowe ko­nie, psy, oso­bli­we oka­zy pal­nej bro­ni, zjeż­dża­li się my­śli­wi i zgieł­kli­we ży­cie mło­dzień­ca upły­wa­ło na ło­wach, wy­ści­gach kon­nych, na ukła­da­niu psów, tre­so­wa­niu koni.

O kil­ka mil miesz­kał w oko­li­cy szlach­cic, Igna­cy Wo­rzew­ski, wła­ści­ciel Pio­łu­nów­ki, z któ­rym rot­mistrz wszedł w bliż­sze sto­sun­ki, po­nie­waż Wo­rzew­ski, lubo star­szy, był bar­dzo po­dob­ny do Pisz­czal­skie­go pod wzglę­dem swych upodo­bań.

Coś w sierp­niu, jed­ne­go dnia przy­pa­da z tej Pio­łu­nów­ki po­sła­niec kon­ny i do­rę­cza panu Ję­drze­jo­wi list na­stę­pu­ją­cej tre­ści:

„Ko­cha­ny Rot­mi­strzu!

Wła­śnie wczo­raj po­wró­ci­łem z Ber­dy­czo­wa, gdzie wy­prze­da­łem całe swo­je ta­ła­łaj­stwo. Oczy­ści­łem so­bie naj­zu­peł­niej raz na­resz­cie staj­nię; po­do­bie­ra­łem for­nal­ki, skom­ple­to­wa­łem dwie czwór­ki do wy­jaz­du, na­by­łem pysz­ne­go wierz­chow­ca wy­ści­go­we­go – ptak nie koń; ku­pi­łem też wca­le do­bre­go ga­lo­pe­da dla do­jeż­dża­cza, a prócz tego przy­pro­wa­dzi­łem czte­ry sro­ka­te kuce do ka­ła­masz­ki – po­wia­dam ci, rot­mi­strzu, pan­ny nie ko­nie! Przed sa­mym od­jaz­dem z Ber­dy­czo­wa tra­fiam na parę ka­rych ogie­rów gar­bo­no­sów; był­bym kpem, gdy­bym nie ku­pił, bo ko­nie jak­by dla mnie stwo­rzo­ne! Ogień, siła, bu­do­wa – ol­brzy­my!…

Otóż, pra­gnę ko­niecz­nie, abyś ty to wszyst­ko obej­rzał; nie bez tego, że­by­śmy za­raz nie ucię­li ja­kiej fa­cjend­ki. Przy­wio­złem też z jar­mar­ku parę ba­ry­łek ka­wio­ru, świe­żych mi­no­gów i in­nych za­ką­sek, a wszyst­kie­go tego sam zjeść nie my­ślę.

Ale, ale!… Przy­wieź ze sobą ze sze­ściu oga­rów i Mać­ka, bo mam dla cie­bie nie­spo­dzian­kę: po­lo­wan­ko ta­kie, że mu buzi dać moż­na".

Nie­ba­wem rot­mistrz wy­dał roz­kaz, aby mu do brycz­ki za­przą­gnię­to w po­przek czte­ry ko­nie, za­brał ze sobą dwie strzel­by, sze­ściu psów, Mać­ka – i pu­ścił się w dro­gę. Już do­brze dwie mile uje­chał od domu, kie­dy spo­strzegł, iż na­prze­ciw­ko nie­go wy­cią­gnię­tym kłu­sem pę­dzi ktoś w trój­kę koni.

– Mi­ki­ta, jedź no po­rząd­nie! – ode­zwał się pan Ję­drzej do swe­go woź­ni­cy. – Niech ten tam ja­kiś wi­dzi, że rot­mistrz Pisz­czal­ski jeź­dzić umie!

Na to we­zwa­nie Mi­ki­ta trza­snął tyl­ko lej­ca­mi i pu­ścił ko­nie, któ­re z ko­py­ta, jak wiatr ru­szy­ły. W sza­lo­nym pę­dzie bry­ka pana Ję­drze­ja prze­le­cia­ła oko­ło bry­ki ja­kie­goś prze­jezd­ne­go je­go­mo­ści, któ­ry w trzy ko­nie po­dró­żo­wał. Ale ów po­dróż­ny w tej chwi­li ze swej brycz­ki na cały głos wo­łać za­czął:

– Hola, stój, stój!

– Pa­nie rot­mi­strzu, to ktoś zna­jo­my je­dzie – rzekł Ma­ciej. – Mo­że­by sta­nąć?…

Za­trzy­ma­ła się czwór­ka Pisz­czal­skie­go, a nie­zna­jo­my po­dróż­ny ka­zał swo­je­mu woź­ni­cy za­wró­cić i pod­je­chać do rot­mi­strza. Te­raz pan Ję­drzej spo­strzegł przed sobą męż­czy­znę wy­so­kie­go a chu­de­go i z wą­sa­mi, przy­po­mi­na­ją­cy­mi Tur­ka; zbli­żył on się szyb­ko do rot­mi­strza, roz­ło­żył dłu­gie ręce jak skrzy­dła wia­tra­ka, i za­wo­łał:

– Jaż się nie mylę?… Rot­mistrz Pisz­czal­ski – ha?…

– Tak jest! – od­rzekł za­py­ta­ny.

– A ty, dusz­ko, mnie nie po­znał?… Jaż krew­ny twój, Eu­ge­ni Hor­da Dra­kie­wicz – aa! Mało tego, że krew­ny, ja pra­wie jak wasz ro­dzo­ny… Za Pisz­czal­ski­mi ja by w ogień po­szedł… Du­sze moje, ko­cha­nień­kie! A pa­mię­tasz, jak ja od­wie­dził cię, kie­dy ty był w szko­łach, za do­mem?… Trzy ru­ble to­bie zo­sta­wił, ser­ce – aa?… Wię­cej ja dał­by, ale w kar­ty zgrał się w nocy… Jak Boga ko­cham, zgrał się… Wię­cej pię­ciu ty­się­cy ru­bli asy­gna­cyj­nych ja prze­grał.

– Mat­ka mi mó­wi­ła, że Hor­da Dra­kie­wi­cze są bli­scy nasi po­wi­no­wa­ci… – mó­wił rot­mistrz.

– Jak­żeż po­wi­no­wa­ci być nie mają?… Taż są!… A nie­chże cię, ślicz­ny mój!… Tak ty, ser­ce, Ję­drzych Pisz­czal­ski?… Być­że może?… Ot i mło­dzian, jak Boga ko­cham!… Wszyst­kie­go lat dwa­dzie­ścia parę mieć może, a wsadź go na koń –

i masz ata­ma­na!… Ser­ce moje, ro­ba­ku, daj­że ty mnie wy­ści­skać się, wy­ca­ło­wać!…

I nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie Dra­kie­wicz wsko­czył na brycz­kę, a po­tem twa­rzą swo­ją padł na twarz rot­mi­strza i cmo­kał usta­mi, ca­ło­wał, cią­gle po­wta­rza­jąc:

– Do­bry, je­dy­ny ty, ko­cha­nień­ki sy­nek mój! Na­resz­cie prze­stał ca­ło­wać pana Ję­drze­ja i pyta:

– Ser­ce, ty do­kąd wy­brał się?

– Jadę do Pio­łu­nów­ki, do Igna­sia Wo­rzew­skie­go.

– Do Wo­rzew­skie­go? Wy zna­jo­mi? Ślicz­nie!… Jadę z tobą, na­cie­szy­my się. Psy, ser­ce, ty na moją bry­kę każ prze­sa­dzić, at i miej­sca bę­dzie za­raz wię­cej… Wi­dzisz, ja czło­wiek prak­tycz­ny – aa! A po co ty do Wo­rzew­skie­go? Na po­lo­wa­nie, na kar­ty może – ha?

– Ignaś wró­cił nie­daw­no z jar­mar­ku w Ber­dy­czo­wie, więc jadę obej­rzeć ku­pio­ne ko­nie.

– Pięk­nie!… A on do­brze żyje?… Po­wiedz, dusz­ko, ku­cha­rza on trzy­ma? Sta­ry jego oj­ciec żył uczci­wie, nie ża­ło­wał so­bie… Pew­no i on ta­koż? Po­si­lił­bym się… Jaż czte­ry mil go­nię po szklan­ce kawy z bu­łecz­ką – oo!

– U Wo­rzew­skie­go jeść do­sta­nie­my, nie ma o czym mó­wić – upew­niał rot­mistrz.

Roz­ma­wia­jąc o tym i o owym, przy­by­li na­resz­cie do Pio­łu­nów­ki, gdzie pan Igna­cy Wo­rzew­ski przy­jął go­ści z otwar­ty­mi rę­ko­ma. Pisz­czal­ski przed­sta­wił Hor­dę Dra­kie­wi­cza, jako swe­go krew­nia­ka, a Wo­rzew­ski na to:

– Dra­kie­wi­czów na Li­twie dużo; dwa lata temu jeź­dzi­łem do stry­ja swe­go, któ­ry miesz­ka w po­wie­cie lidz­kim, i po­zna­łem tam Hor­dę Dra­kie­wi­cza, czło­wie­ka bar­dzo przy­jem­ne­go.

– In­a­czej­że być nie może! za­wo­łał Dra­kie­wicz. – Jaż po­cie­chę mam z tego, bo gdzie nie za­je­dziesz, lu­dzie się od­chwa­lić nie mogą Hor­da Dra­kie­wi­czów: – „At ród – po­wia­da­ją – zie­mia­nie, god­ność z każ­de­go pro­sto ka­pie…” – Wiesz, ser­ce, ja dy­gni­ta­rzem ta­koż był­by, sie­dziaw­szy w domu!… No, ja nie chciał, jak Boga ko­cham, nie chciał! Jaż skrom­ny czło­wiek, bez tego zjem, wy­pi­ję, po co mnie mar­sza­łek? Po­wiedz, ko­cha­nień­ki, ta Wo­rzew­ska, co wy­szła za Kap­su­le­wi­cza, po­wi­no­wa­ta two­ja – ha?… Ja na we­se­lu ich był.

– Ro­dzo­na sio­stra mo­je­go ojca – od­rzekł Wo­rzew­ski.

– Patrz, jak my oba ze­szli się!… Ot, Kap­su­le­wicz skarb zdy­bał, anio­ła, nie ko­bie­tę! Jak mnie miło, że ona ciot­ka two­ja, ser­ce!… My o niej po­ga­da­my po­tem, a te­raz, dusz­ko, co ja po­wiem to­bie: Jak­by ty zaj­rzał we mnie, to by za­pła­kał; po­wie­dział­by: – „Dra­kie­wicz, krew taka, a głod­ny, żo­łą­dek u nie­go pu­sty!…” – Wi­dzisz – aa!

– Ależ za­raz, za­raz!… Wy­pi­je­my, zje­my! – za­wo­łał Wo­rzew­ski i wy­biegł gdzieś z izby po­śpiesz­nie.

Nie­ba­wem go­spo­darz za­pro­sił rot­mi­strza i Dra­kie­wi­cza do ja­dal­ni, gdzie na sto­le znaj­do­wa­ły się licz­ne bu­tel­ki, jako też za­ką­ski. Dra­kie­wicz nie dał się pro­sić, po­chwy­cił czym prę­dzej bu­tel­kę z wód­ką i kie­li­szek, po­wą­chał, po­pa­trzył w bu­tel­kę pod świa­tło mó­wiąc:

– Star­ka!… A ona w bu­tel­ki daw­no zla­na, ha? Jaż się na­pi­ję, ser­ce, przed, w środ­ku i po… Nie mó­więż, że po razu; co za ra­chu­nek był­by?… Pod­jadł­szy, my wy­pi­jem bra­ter­stwo – aa? Wę­gier­skie tyl­ko ja piję, przy­wykł… Jak na­le­ga­ją, szam­pań­skie też wy­pi­ję… Ale po­tem, ser­ce, po­tem, na koń­cu!… Wo­rzew­scy, ot mi szlach­ta, ród duży, jak Boga ko­cham!

Z tymi sło­wy na­lał so­bie Dra­kie­wicz kie­li­szek po same brze­gi, wy­pił, sma­ko­wał przez chwi­lę, a nie wy­pusz­cza­jąc z rąk bu­tel­ki, mó­wił zno­wu:

– Jak, ser­ce, deszcz pada, to pierw­sza kro­pla wsią­ka głę­bo­ko i nic z niej nie zo­sta­je; dru­ga ta­koż wsią­ka, nie to, żeby głę­bo­ko, a za­wsze wsią­ka-, trze­cia – at praw­dzi­wa kro­pla! Zie­mia już jej nie pije… Zwie­rzę-li, ro­śli­na-li, czło­wiek-li tę trze­cią kro­plę pije; tak Bóg i zro­bił mą­drze!… Mnie je­den gwar­dian raz to wy­ło­żył, ja po­jął i po trzy kro­ple za­wsze już pi­jam… Trzy przed, trzy w środ­ku i trzy po… Wy so­bie za­pa­mię­taj­cie ten me­tod, jak chce­cie zdro­wia mieć po uszy – aa!

We­so­ło upły­nął czas przy śnia­da­niu, Dra­kie­wicz ba­wił swo­imi kon­cep­ta­mi rot­mi­strza i pana Igna­ce­go, któ­ry na­resz­cie pro­sił go­ści, aże­by obej­rze­li jego ko­nie.

Było co wi­dzieć, bo Wo­rzew­ski nie tyl­ko ko­chał się w ko­niach, ale się znał na nich wy­bor­nie. Wy­pro­wa­dzo­no wresz­cie ze staj­ni na plac ka­re­go ogie­ra, któ­ry szedł, buń­czu­cząc się, drob­niut­ko prze­bie­rał zra­zu no­ga­mi, ogo­nem zie­mię za­mia­tał, noz­drza­mi pry­chał i zdał się gniew­nie na świat spo­glą­dać. Na­raz pod­sko­czył, chrap­nął dzi­ko, wspiął się i pod­niósł w górę sta­jen­ne­go, któ­ry go krót­ko trzy­mał.

– Hry­ciu, taż mu po­puść, sta­ry ośle! – krzyk­nął Wo­rzew­ski. – Cóż to, ko­nia się bo­isz!

Hry­cio po­pu­ścił; ale koń w tej chwi­li szarp­nął, sta­jen­ny padł na zie­mię, jak dłu­gi, a kary za­czął po dzie­dziń­cu szczu­pa­ka wy­ci­nać. Bryk­nął, na­je­żył grzy­wę, za­darł nie­co swój cięż­ki, buj­ny ogon, chra­pał i strzygł uszy­ma, na­resz­cie pu­ścił się przez dzie­dzi­niec w peł­nym pę­dzie, za­le­d­wie no­ga­mi ty­ka­jąc zie­mi. Do­padł do ja­kie­goś par­ka­nu, sta­nął na­gle, aż zie­mię za­rył tyl­ny­mi ko­py­ta­mi; chrap­nął, od­wró­cił się, wierz­gnął trzy­krot­nie w po­wie­trze i, wspa­nia­ły, z trzę­są­cą się grzy­wą, de­fi­lo­wał, jak­by się bo­czył do lu­dzi.

– Cóż na to po­wiesz, rot­mi­strzu? – za­py­tał go­spo­darz.

– Pysz­ny koń! – od­po­wie­dział Pisz­czal­ski, wpa­tru­jąc się w ka­re­go z za­chwy­tem.

– Hry­ciu, że­byś nie był ma­zga­jem, to byś zło­wił ko­nia i prze­je­chał na nim oklep! – za­wo­łał Wo­rzew­ski. – Ale Hry­cio nada­rem­nie za­cho­dził to z bo­ków, to z tyłu; koń się roz­hu­lał i po­dejść go było trud­no. Po­wy­pa­da­li te­raz róż­ni lu­dzie ze staj­ni, po­lo­wa­li na ka­re­go, któ­ry nie da­wał się ani ująć, ani do staj­ni za­pę­dzić. Na­resz­cie wpadł do swej klat­ki, skąd go nie­ba­wem zno­wu wy­pro­wa­dzo­no, i Hry­cio jed­nym su­sem, jak pan­te­ra, zna­lazł się na jego grzbie­cie. Koń wspiął się na tyl­ne nogi, po­tem w gwał­tow­nym ru­chu po­sko­czył, wstrzą­snął ca­łym cia­łem, wierz­gnął kil­ka­krot­nie i zwa­lił Hry­cia na zie­mię, a sam zno­wu się pu­ścił w sza­lo­ne tany po dzie­dziń­cu.

– Gdzie jest Mi­chał­ko? – za­wo­łał Wo­rzew­ski, – On je­den jeź­dzić umie!…

W tej chwi­li uka­zał się mło­dy chło­pak w ba­ra­niej czap­ce; szedł do roz­hu­ka­ne­go ko­nia śmia­ło, pa­trzył mu w oczy, a kie­dy już był o kil­ka kro­ków, rzu­cił się na nie­go i po­chwy­cił opusz­czo­ne lej­ce; szarp­nął nimi ku do­ło­wi, po­tem za­rzu­cił je ka­re­mu na łeb i w mgnie­niu oka już sie­dział na grzbie­cie!

– Zuch! zuch! – za­wo­łał rot­mistrz z za­pa­łem.

Ale oto ogier w tej chwi­li rzu­cił się bo­kiem ca­łym na zie­mię; po­rwał się zno­wu jak opa­rzo­ny, po­sko­czył, wierz­gnął i padł na bok dru­gi. Mi­chał­ko sie­dział, jak­by przy­ku­ty do ko­nia. Te­raz kary chrap­nął, sta­nął na rów­ne nogi, wspiął się pro­sto, tak że za chwi­lę mógł grzbie­tem ru­nąć na zie­mię i jeźdź­ca cię­ża­rem swo­im przy­tło­czyć. Wte­dy Mi­chał­ko lek­ko ze­sko­czył na zie­mię, ścią­gnął ko­nia uzdą ku do­ło­wi i już mu się po­wtór­nie miał na grzbiet rzu­cić, kie­dy ktoś pod­szedł z tyłu, ode­brał ko­za­ko­wi z rąk lej­ce i do­siadł ka­re­go z nad­zwy­czaj­ną zwin­no­ścią. Był to rot­mistrz Pisz­czal­ski.

Te­raz koń z jeźdź­cem po­le­ciał, jak sza­lo­ny; sta­nął, chra­pał, skó­ra na nim drża­ła kon­wul­syj­nie, lecz nie upadł; pia­na z ust mu się to­czy­ła i ob­łok pary nad nim się uno­sił. Pan Ję­drzej gła­skał ko­nia jed­ną ręką, mó­wił coś do nie­go, a pół­gło­sem za­wo­łał:

– Otwo­rzyć bra­mę!

Za­le­d­wie bra­mę otwar­to, rot­mistrz ści­snął ko­nia łyd­ka­mi i pu­ścił mu lej­ce. Za­drża­ła zie­mia pod ko­py­ta­mi, po­le­cia­ła w górę darń, wy­rzu­co­na siłą nóg koń­skich; ru­mak i jego jeź­dziec znik­nę­li w polu. Wszy­scy wy­szli za bra­mę, Wo­rzew­ski przy­ło­żył dłoń do oka i pa­trzał za Pisz­czal­skim, po­tem rzekł:

– Hry­cio i Mi­chał­ko na ko­nie, je­chać za pa­nem rot­mi­strzem, bo tam źle bę­dzie!

– Cóż złe­go? – py­tał Dra­kie­wicz. – Taż on jeź­dziec, daj, Boże, zdro­wie!

– Tak, wi­dzę to ale koń go po­niósł na sta­wy i gro­ble; je­dy­ny mo­stek jest do prze­jaz­du i to ze­psu­ty, gdyż od daw­na nikt po tej dro­dze nie jeź­dzi.

Dwaj sta­jen­ni pu­ści­li się w po­goń za rot­mi­strzem, a oprócz nich do­siadł też ko­nia Ma­ciej i wkrót­ce ich wy­prze­dził.

Tym­cza­sem kary wpadł z Pisz­czal­skim na gro­blę po­mię­dzy dwo­ma sta­wa­mi i rot­mistrz uj­rzał przed sobą mo­stek pe­łen dziur, w któ­rych ła­two było kark skrę­cić; ze­brał więc wszyst­kie siły, aby po­wstrzy­mać roz­sza­la­łe­go bie­gu­na. Kary, szarp­nię­ty, rzu­cił się na bok, na­tra­fił na po­ręcz, któ­ra pod na­ci­skiem pę­kła, i koń z jeźdź­cem zwa­li­li się do sta­wu. Przez ja­kiś czas nie było wi­dać ani jeźdź­ca, ani ko­nia – znik­nę­li oba w głę­bi­nach przy sa­mym upu­ście sta­wu; po­tem wy­pły­nę­li w nie­ja­kiej od­le­gło­ści je­den od dru­gie­go. Pan Ję­drzej po­dwo­ił siły, pły­nął po­tęż­nie jak łódź lek­ka, gna­na wia­trem; w wo­dzie do­padł ko­nia, chwy­cił go za grzy­wę, a kie­dy kary na brzeg się wy­do­by­wał, rot­mistrz już sie­dział na jego grzbie­cie. Przy­by­li na po­moc lu­dzie byli zu­peł­nie zby­tecz­ni. Pisz­czal­ski, cały zmo­czo­ny, za­je­chał przed dwór w Pio­łu­nów­ce na ko­niu zu­peł­nie już spo­koj­nym i jeźdź­co­wi swe­mu po­słusz­nym.

Bo też nie było tak dzi­kie­go ko­nia, któ­re­go by on nie ujeź­dził.ROZ­DZIAŁ III

Pan Eu­ge­ni Hor­da Dra­kie­wicz osiadł już te­raz w Kucz­mi­rów­ce i po­nie­kąd za­wład­nął umy­słem do­bro­dusz­ne­go rot­mi­strza. Ale prze­cież przy­krzy­ło mu się ju­nac­kie ży­cie pana Ję­drze­ja. Dra­kie­wicz wo­lał­by żyć w któ­rym więk­szym mie­ście i od cza­su do cza­su usi­ło­wał wy­cią­gnąć w świat Pisz­czal­skie­go, któ­ry, bę­dąc za­moż­nym, nie usu­nął­by prze­cież krew­nia­ka od swe­go sto­łu i roz­ry­wek. Rot­mistrz ato­li nie bar­dzo ja­koś da­wał się po­wo­do­wać.

– Dusz­ko – mó­wił raz Eu­ge­ni – jaż to­bie dać chcę nie­jed­ną do­brą radę. Mów ty so­bie, co chcesz, po­słu­chaj, nie po­słu­chaj, a u cie­bie go­spo­dar­stwo za­pusz­czo­ne, wszyst­ko po sta­re­mu, taj ko­niec. Ro­dzi się, bo sama zie­mia daje, zie­mia ukra­iń­ska.

– Trze­ba ci wie­dzieć, mój Eu­ge­ni, że Kucz­mi­rów­ka na­le­ży do naj­in­trat­niej­szych ma­jąt­ków.

– Jaż i po­wia­dam: zie­mia ro­dzi sama! A za­wsze ty, ser­ce, tak i wiedz, co te­raz po­stęp jest na świe­cie – aa!

– Po­stęp? – za­py­tał Pisz­czal­ski, któ­ry po raz pierw­szy w ży­ciu po­sły­szał ten wy­raz, wy­mó­wio­ny ze szcze­gól­nym przy­ci­skiem.

– No, po­stęp, mó­więż to­bie, zna­czy się, pro­gres!… Wi­dzisz, ja by­wał w świe­cie, przyj­rzał się; dru­gi bywa, a nie wi­dzi, ta cóż taki ra­dzić może? Po­słu­chasz bra­ta, ot i mi­lio­ner z cie­bie być mógł­by; nie – to nie… Ser­ce, taż ty dy­gni­tarz z rodu; miej pie­niądz gru­by, a pierw­szy pan na Ukra­inie!… Pisz­czal­scy?… Wyż star­si od Bur­bo­nów!… Nie­bosz­czyk mój oj­ciec mó­wił: Hor­da Dra­kie­wi­cze i Pisz­czal­scy, Pisz­czal­scy i Hor­da Dra­kie­wi­cze – oo!… Ty się za­sta­nów, ko­cha­nień­ki, po­myśl do­brze: po­stęp, zna­czy się pro­gres, a pro­gres cóż ta­kie­go – ha? Cóż ma być? Cy­wi­li­za­cja, taj i wszyst­ko…

– Eu­ge­ni, mo­ści Eu­ge­ni! – za­wo­łał rot­mistrz.

– Ty chcesz świat prze­mą­drzyć… Masz gło­wę, to wi­dać; ale co, na przy­kład, moż­na za­rzu­cić w go­spo­dar­stwie mo­je­mu eko­no­mo­wi?…

– Jak Boga ko­cham, on do­bry czło­wiek! A za­wsze, wi­dzisz, nie taki, żeby wy­my­ślił, od­krył co

– oo! Taż, ser­ce, wia­do­mo – za­orać, on za­orze, za­sie­je, żni­wo po­pro­wa­dzi ta­koż… A za­wsze to nie pro­gres. Za­sta­no­wie­nia on nie ma na to, a każ po­my­śleć jemu: ot i zdechł pies, on głu­pi, jak ko­rek – aa!

– Cóż chcesz, żeby on ro­bił?

– Toż mó­wię, po­wia­dam to­bie – po­stęp, pro­gres, cy­wi­li­za­cja! Jaż, ser­ce, w mie­ście byw­szy, i do ga­ze­ty za­glą­dał… Bez po­li­ty­ki mnie nie wy­żyć… Ot punkt!

Pisz­czal­ski za­milkł, po­nie­waż był draż­li­wy na punk­cie bra­ku swej wie­dzy; wy­ra­zy: po­stęp, pro­gres, cy­wi­li­za­cja, po­li­ty­ka cięż­ko go odu­rza­ły, a był za am­bit­ny, aby wy­py­ty­wać o ich zna­cze­nie. Eu­ge­ni ko­rzy­stał ze swej umy­sło­wej prze­wa­gi nad rot­mi­strzem, sta­nął więc przed nim i, ge­sty­ku­lu­jąc jak ka­zno­dzie­ja, pra­wił da­lej:

– Nie szko­dzi, ser­ce, ty nie po­jął mnie, jaż wi­dzę… Ot, wy­ło­żę to­bie ja­sno na przy­kła­dzie: sły­szysz, rot­mi­strzeń­ku, jak kro­wa w obo­rze mle­ko daje, to cóż za po­stęp, pro­gres – ha?… Sia­na-li, ko­ni­czu-li naja­dła się, to i daje… A wi­dzisz, dusz­ko, jak­by ty bez kro­wy mle­ko sam zro­bił, w tym i rzecz, po­stęp za­raz był­by – oo!

– Et, bred­nie z prze­pro­sze­niem!… Z kre­dy czy z wap­na mle­ka na­ro­bisz, mo­ści Eu­ge­ni? – po­wie­dział Pisz­czal­ski, uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie.

– Ty jesz­cze mię nie po­jął, to ja to­bie le­piej po­wiem: lu­dzie pro­sto cud ro­bią na świe­cie… Nie to, żeby dnia dzi­siej­sze­go gnój na niwę wy­wieźć – wiel­ka­że sztu­ka! Wi­dzisz, ser­ce, z bu­ra­ka cu­kier ci zro­bią, a z cu­kru – ha? Jaż nie jem kar­mel­ków, a za­wsze oni taki ro­bią… Le­piej ro­bią, mó­więż ci – pro­szek miał­ki, dru­gi za cu­kie­rek zjadł­by – oo!… Po­sy­piesz zie­mię, ob­ro­dzi: żyto, psze­ni­ca nad gło­wę wy­ró­sł­szy. Roz­kosz, jak Boga ko­cham! A twój eko­nom, cóż on – ha?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: