- W empik go
Pan Jędrzej Piszczalski. Tom I - ebook
Pan Jędrzej Piszczalski. Tom I - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 380 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomiędzy Kielcami i Radomiem ciągnie się szosa, która latem wygląda jak biała nitka na zielonej płachcie. Jeżeliś, czytelniku, przed trzydziestu z górą laty przejeżdżał tamtędy w pocztowej karetce, toś poznał pocztyliona ze Suchedniowa. Franek mu było na imię. Ogromną fantazję miał ten człowiek; bywalec, wesoły, ruchliwy, od półkwaterka nigdy się nie wymawiał, a posiadał taki talent, że na swej trąbce pocztarskiej umiał wszystko wygrać, co mu do głowy przyszło.
Od samego Suchedniowa, gdzie w owe czasy konie pocztowe były jeszcze lepsze niż w Orońsku, aż do Szydłowca Franek prawie od ust nie odejmował trąbki.
Jechałem raz karetką w lecie i wypadło mi zająć miejsce frontowe, to jest na koźle. Rad temu byłem, bo Franek bez przerwy trąbił – wygrywał to krakowiaki, to oberki, to znowu jakieś smutne dumki.
Gdy na chwilę przerwał, pytam go:
– Jak widzę, lubisz grać na trąbce?
– Przywykłem, to lubię – odparł.
– Może służyłeś gdzie przy muzyce?
– Kaj miałem służyćl… Służyłem we dworze za stangreta.
– Za stangreta? I nauczyłeś się grać na trąbce?
– A tak; mój pan lubił takie granie, tom się nauczył.
– Cóż to za pan? Jak się nazywał?
– Porządny pan… Piszczalski z Jacków.
– Aaa, Piszczalski!…
– Może pan myśli, że nieporządny?
– Nic nie myślę…
Po chwili milczenia zapytałem znowu Franka:
– Ciężka też jest służba pocztyliona?
– Różnie bywa – odrzekł Franek. Potem świsnął biczem i tak zaczął opowiadać:
– Ja tu już drugim powrotem jestem na poczcie w Suchedniowie. Kiedym pierwszy raz nastał, zaraz jakoś po Godach, woła mnie pan pocztmajster przed wieczorem do kancelarii i powiada: – „Słuchaj no, pojedziesz mi z nagłą depeszą do Końskich!” – „Oj, proszę pana – mówię mu – tak prószy, że świata nie znać… Zadymka, niech Bóg broni, konie się na nic pomarnują” – „Nic nie pomoże – powiada on – musisz pojechać, bo to sztafeta”. – „Ha, myślę sobie, jak jechać, to jechać”. Wychodzę z kancelarii, idę do kuchni; ludzie tam siedzą, ciepło im, aż miło; rozpowiadam, że na całą noc pojadę do Końskich, a ci w śmiech, wydziwiają, że mię wilcy zjedzą na drodze. – „Raz kozie śmierć!” – pomyślałem i poszedłem do stajni. Patrzę – zawierucha, świata ani widu, a wietrzysko dmie uuu!… aż nijako słuchać. Zładowałem szkapy, zaprzągłem do wózka… stało biedactwo jak nieswoje, skurczyło się i ogony pod siebie wzięło. Dali mi z kancelarii te sztafetowe papierzyska w torbę, wdziałem płaszcz na grzbiet i rznę… Rany Boskie, co się działo!… Dęło tak, że konie z drogi spychało, a mnie o kęs wiatr z kielni nie wydmuchał. – „Nie ma co – powiadam sobie – trzeba tu naręcznemu zostawić cały kłopot, bo juści bydlę w takowym przypadku ma rozum lepszy od człowieka”. – Takem już zdał się na wolę Bożą i na rozum koński…
Jedziewa, jedziewa, a tu mię na jeden raz gałęzie zaczynają bić po gębie, trącać po głowie. A no, wjechaliśwa w jakiś bór. Choćbym i konie skręcił, wiem to, gdzie jestem?… Niech ta naręczny bieży, kaj go węch niesie!
Tośmy się, mój panie, tłukli i tłukli po tym lesie, Bóg wie jak długo. Naraz słyszę, ktoś woła: – „Stój!…” – Aż we mnie wszystko skrzepło, bom nie wiedział, co za jedno. Konie się też wzdrygnęły, żwawiej jeszcze biegły, a ten jakiś wrzeszczy, dopada do mnie i od razu za łeb chycił. Jak mnie też szczęśliwie raz wziął w obroty, to bił i bił… Nareszcie się ustatkował; ja leżę w śniegu, ledwie parę puścić z siebie mogę, a on woła: – „W zadymkę się wybrałeś, myślisz, że w taką słotę można drzewo kraść spokojnie?… Łajdaku jeden!” – Więc się ledwie zdobyłem na powiedzenie: – „Przecie ja jestem pocztylion ze Suchedniowa, do Końskich jadę ze sztafetą”. – „Pocztylion?… – pyta tamten; widno się zmiarkował i udobruchał. – No, no, a ja cię wziąłem za złodzieja, co tu już na niego z tydzień polują… I w taką zadymkę cię wysłali?”
– „Człowieku – powiada – tu by cię wilki zjeść mogły!” – Ześmieliłem się teraz, wstaję z ziemi i powiadam: – „Wielkie rzeczy, bo to jednego już zjadły!” – „Widzę, żeś zuch – on mówi – żal mi, żem ci sprawił takie bicie z pierwszego impetu… Weź sobie, masz, żeby ci nie było… markotno”. – I włożył mi w rękę sporo pieniędzy, a potem znowu rzecze: – „Jakbyś chciał u mnie służyć, to przychodź do dworu w Jackach; potrzebuję zucha stangreta, a na samych gamoniów natrafiam”. – Kiedym posłyszał, że mi do Jacków przychodzić każe, to mię aż coś podrzuciło i skłoniłem się czapką, bom przecie wiedział, co to za pan w Jackach; osobliwie też konie jedyne na całą okolicę… Juści okrutny honor służyć przy takich koniach.
Franek umilkł, już miał chęć wziąć się do trąbki; ale ja byłem ciekawy końca tego opowiadania i spytałem:
– Powiedzże, co się dalej stało?
– Raźniej mi teraz było jechać, bom i pieniądze czuł przy sobie i myślałem o służbie w Jackach.
– A zadymka ustała?
– Zadymka dęła jak siedmioro nieszczęścia… Puściłem konie, niby że ten naręczny okrutnie był koń mądry. Około rana spojrzę, a tu wjechałem na jakieś podwórko; rozglądam się, precz stoją bryki, a każda miała z tyłu napis: „Końskie”. Widzi pan, ten naręczny poleciał wtenczas taką jakąś krótką drogą przez lasy, żeby człowiek nigdy temu rady nie dał… Skoczyłem zaraz z bryki i jakem się rzucił koniowi na szyję, tom go szczerze pocałował za tę mądrość.
– No, a potem poszedłeś do Jacków?
– Toć panu mówiłem, jakom tam służył za stangreta. A jakże, nikomu nic nie mówiący, zabrałem się coś na drugi tydzień; przychodzę tam do dworu i powiadam, że mi sam pan dziedzic stawić się kazał. Od razu mię służba dopuściła, a on wyszedł i powiada: – „Hm, to ty jesteś pocztylion ze Suchedniowa?” – „Rychtyk ja” – odrzekłem.
– „Ale widzisz, mój bracie, mnie lada kto nie dogodzi – mówi ów dziedzic – bo ja na różne sposoby jeździć lubię… Jakby na to przyszło, umiesz ty czwórką, piątką albo i szóstką powozić z konia?” – „Czemu nie; jak trzeba, dam radę… Kiej się z konia czwórką powozi, to najlepiej siodłowego ostrogą, naręcznego nogą, lejcowego lejcem, swaślowego biczem”.
– „Doskonale! – powiedział szlachcic. – Podobasz mi się; pamiętaj tylko, że u mnie głównie chodzi o to, żeby stangret był zuch. Możesz sobie czasem pałę zalać i za dziewuchami pochodzić – nic nie szkodzi… Ale jak krzyknę: – „Konie!…”
– to żeby tam pioruny trzaskały, jazda być musi, rozumiesz? Pardonu żadnego nie ma: słota nie słota, dzień, noc – wszystko równo; tyś zawsze powinien być gotów. I to, uważasz, z bata mi wal porządnie, bo jakbyś puknął ni w pięć, ni w dziewięć, zaraz w kark i z kozła precz. Skoroś pocztylion, to i zatrąbić nie wadzi czasem".
Zostałem, służą… Jazda siarczysta, bo konie jak diabły, a pan nikiej iskra. Płacił mi w dubelt i darowiznę dał nieraz. Jedno tylko niedobre: taką ma rękę krzepką, że nim się spostrzeżesz, on już wali, gdzie popadnie. Gorączka, niech Matka Boska broni! Jak go czasem co podleci, to by uśmiercił.
– Wybił cię kiedy?
– Tak dokumentnie, to wszystkiego raz osobliwie.
– Za cóż takiego?
– Śmiech powiedzieć, bo tak jak za nic… Pojechaliśmy raz do Kielc, no i szosą jechał też tam jakiś ciarach w cztery kare konie, a Piszczalski wrzeszczy: – „Mijaj z kopyta!” – Ja w konie, a tamten stangret mi zajechał… – „Mijaj, gawronie!” – woła mój. Odsadziłem się, jak mlasnę: pcc, pcc!… Gwałtu! dopadłem i, żeby pewniej minąć, chlusnąłem tamtego furmana biczem po łbie; on chciał mnie poczęstować i pana mojego w gębę zajechał. Oj, klął też, klął, a rzucał się. Naraz krzyczy na mnie: – „Stój, durniu!” – Ledwiem konie zatrzymał, a on mię bierze w rękę, trząchnął będzie ze trzy razy i gruch mię o ziemię… Padłem jak jajko, kiedy się stłucze.
– Bił cię potem jeszcze?
– Nie! Opamiętał się, ochłonął. Przyjeżdżawa do Kielc, a on mówi: – „Franek, wyprząż konie i przychodź do mnie do numeru”. – Poszedłem i anim myślał, że mię takie szczęście spotkaj bo Piszczalski wyjął z kieszeni garść pieniędzy i mówi: – „Weź sobie, masz!…” – Widzi pan, taki z niego człowiek, jedyna dusza. Niektórzy ludzie to mu się umyślnie pod rękę nawijają, ażeby oberwać w łeb czy inaczej, a potem mieć zarobek.
Potem urwała się rozmowa, tak że Franek zapomniał nawet zatrąbić przy wjeździe karetki do Szydłowca.
W Szydłowcu stanęliśmy przed stacją pocztową; pasażerowie wysiedli i zdążali ku restauracji na obiad. Nie miałem apetytu, więc poszedłem przyjrzeć się charakterystycznemu ratuszowi w rynku. Właśnie sięgnąłem okiem ku szczytom budynku, kiedym posłyszał dwukrotny trzask z bicza: „Paf, paf”, i odwróciłem głowę. Cztery dziarskie kasztany, zaprzągnięte do żółto pomalowanego wózka, rwały prosto od strony kościoła w rynek. Konie jak piłki odskakiwały od ziemi, podkowami krzesząc o bruk iskry. Na głowie stangreta paliła się czerwona czapeczka z pawimi piórami, a na plecach takaż suka u sukmany, lśniąca od złotych centek; trząsł się pas, zdobny mnóstwem większych, mniejszych i drobnych kółek. Na kogo tu patrzeć? Na pyszne kasztany, jakby ze złota ulane, wstrząsające łbami i karkami, strojnymi w jaskrawoczerwone, na poły szafirowe płaty u chomąt, czy na stangreta z zuchwałą fizjognomią i w tak malowniczym stroju? Nowe trzaski z bata zagłuszyły mię, kiedy dzielna czwórka stanęła przed samym ratuszem. Wiemy, co to jest zatrzymać od razu energiczne konie, gdy podczas ostrej jazdy nagle je powstrzymuje silna ręka stangreta. Żółty wózek zrobił ruch wsteczny, kasztany kiwnęły łbami, jakby się kłaniały, i kopytami na bruku wybębniały zakończenie swego marsza. Z wózka wyskoczył wtedy wysoki, dorodny mężczyzna, liczący jakie trzydzieści parę lat życia. Miał on twarz sympatyczną, wielce ożywioną, był szczupły a szeroki w ramionach; bujna, jasnoblond broda, ogorzałe policzki i ciemnoszafirowe oczy pociągały ku sobie jakąś niezwykłością. Zebrani w gromadki, mieszkańcy Szydłowca, przeważnie Izraelici, z uszanowaniem odkrywali głowy przed przybyłym.
– Któż to jest? – pytałem pierwszego lepszego.
– Pan z Jacków, pan Piszczalski – brzmiała odpowiedź.
„Więc to ten jest pan Piszczalski – myślałem w duszy. – Znam historię jego rodziny, a pierwszy raz go w życiu widzę… To Marceli, syn pana Jędrzeja”.
Miałem wielką chęć podążyć za Piszczalskim, przypatrzeć mu się z bliska: ale zabrzmiała już po raz trzeci trąbka pocztowa dając znać pasażerom, że czas zająć miejsce w karetce. Więc poszedłem tylko do zuchwałego stangreta i zapytałem:
– Dokąd jedziecie?
– Do Radomia – odparł krótko zapytany. Kiedym się zbliżył do karetki, stał już tutaj
Franek ze Suchedniowa, życzył pasażerom szczęśliwej drogi w nadziei otrzymania tryngeltu za życzenia. Miejsce jego zajął teraz Walek, który nie miał talentu do muzyki, ani daru opowiadania przygód swoich.
Usiadłem na koźle i pojechaliśmy.
Po równej drodze toczyła się ciężka karetka dudniąc, a pocztylion, przypiekany przez ciepłe lipcowe słońce, podrzemywał ciągle. Ujechaliśmy już z półtory mili od Szydłowca, kiedy naraz szosa zaćmiła się nadzwyczajną kurzawą, a ja w kłębach białego pyłu spostrzegłem cztery złote kasztany i żółty wózek Piszczalskiego. Przez krótką tylko chwilę mogłem się przyglądać; dwukrotny strzał z bata huknął i wszystko przeminęło.
Ocknął się teraz i pocztylion, także trzasnął biczem, zaciął konie i począł niezdarnie trąbić. Przed nami obłok kurzu szybko się naprzód posuwał, jak gdyby go burza niosła.
„Więc to jest ostatni Piszczalski – myślałem – Marceli, syn pana Jędrzeja, tego bohatera, o którym od dzieciństwa babka i matka naopowiadały mi tyle historyj”.
Samego pana Jędrzeja jak przez mgłę pamiętam: mężczyzna był otyły i olbrzymiego wzrostu, bez żadnego wcięcia w pasie; gdy mówił, głos jego huczał głośno; wzrok miał surowy; nosił czamarę fałdowaną z tyłu, na głowie – czapkę bobrową, na nogach – wysokie świecące buty.
Ostatni raz widziałem go w małym miasteczku. Wyszedł z zajazdu i przez rynek podążał ku aptece; za nim o kilka kroków z tyłu szedł Maciek, stary sługa, a za Maćkiem postępowały dwa wielkie psy moręgowate z obciętymi uszyma. Wszyscy zdejmowali czapki przed panem Jędrzejem, niektórzy z uszanowaniem całowali go w rękę. On kiedy niekiedy kładł rękę do kieszeni i rzucał biednym pieniądze.ROZDZIAŁ I
Piszczalscy pochodzą z Ukrainy. Ojciec pana Jędrzeja, Paweł Piszczalski, około piętnastu lat życia strawił na wojaczce, z której do domu powrócił jako rotmistrz. Liczył czterdziesty drugi rok życia, gdy się ożenił z panną posażną i dobrego rodu. Z tego małżeństwa urodził się syn, którego na pamiątkę dziadka ochrzczono imieniem Jędrzej. Pan Paweł był wzorowym mężem i ojcem; ale miał przekonanie, że dziecko płci męskiej już od maleńkiego powinni wychowywać mężczyźni, gdyż inaczej „wśród bab – jak mawiał – chłopak musi wyrosnąć na niewieściucha”. Toteż wnet potem, gdy Jędruś przestał ssać pierś macierzyńską, dostał za niańkę i za pierwszego wychowawcę Maćka Wierzbę, wachmistrza, wojaka z krwi i kości.
Ten Wierzba był to gołąb dobroci; do Jędrusia przywiązał się jak do własnego syna, i do wychowania chłopca zastosował system żołnierski. Zaledwie malec umiał chodzić, już go wachmistrz uczył trzymać się prosto, maszerować, a przy tym udzielał mu lekcyj pierwszych zasad sztuki krzyżowej. Pięcioletni chłopak dosiadał małego kuca i z drewnianą szabelką lub lancą bardzo zręcznie harcował na komendę po dziedzińcu. Jak raz szczęśliwie narwał Maciek panicza rotmistrzem, tak się też tytuł rotmistrza pozostał na całe życie.
– Jestem rotmistrz Piszczalski! – mówił o sobie malec, którego i ubierano w mundurek ułański.
Przyszła pora strzelania do tarczy i na tym polu także Maciek dowiódł dużo zdolności nauczycielskich, a chłopiec okazywał nadzwyczajną pojętność marząc ciągle o swej przyszłej karierze żołnierskiej.
W całej tej edukacji wielką rolę odgrywały opowiadania Wierzby o staczanych bitwach, przygodach obozowych i żołnierskich trudach w różnych krajach.
– Było to we Włoszech – mówił wachmistrz – szło o zdobycie mostu pod Lodi; powiada do mnie rotmistrz: – „Jedziemy na rekonesans!” – I puściło się nas dwunastu, co koń skoczy. Nieprzyjaciół były chmary, podjechaliśmy do nich z bliska. Kiedy nas spostrzegła austriacka konnica, w tej chwili wypadło więcej dwustu w pogoń za nami. Oj, byłaż to gonitwa! Rany Boskie, tylko ziemia stękała od kopyt końskich!… Ja patrzę, a mojego rotmistrza już dwóch tuż, tuż dopada; on gnał, a szablą naokoło swej głowy tak robił, tak wywijał, że mi się wydawał, jak święty z jasną obrączką nad głową. Jezus Maria, Józefie święty! Przy mnie by człowiek taki miał zginąć? Cóż by świat powiedział, jakbym po wojnie wrócił do domu? Dopiero ja konia ostrogą bodnę i na pomoc lecę. Wręcz do jednego Niemca z lancą dopadam, a jego już na siodle nie ma. – I przy tym Maciek wykonywał ręką ruchy odpowiednie, a Jędruś z roznamiętnionymi oczyma aż rękami trzepotał i wołał:
– Cóż dalej, cóż dalej?
– Jednegom zwalił, a tu mnie drugi huzar znowu z lewego boku pałaszem w łeb zajechał i od tego czasu mam oto tę bliznę na czole… Ale pożałował łajdak za moją ranę, bom zaraz lancę odwinął i na odlew samym drzewem takem go w łeb grzmotnął, że mi się pod same kopyta konia zwalił. Musi na wieki ziemię liże, bo hurma jazdy wnet po nim przewaliła. Wróciliśmy szczęśliwie, choć pięciu zabrakło. Potem była bitwa straszna, jazda szła na armaty i armaty zdobyła…
– Jakeście armaty zdobywali? – pytał chłopiec zentuzjazmowany opowiadaniem.
A Maciej wtedy rozpowiadał wszystkie szczegóły swoim prostym, a malowniczym językiem.
Innym razem znowu wachmistrz przedstawiał obraz bitwy pod Jeną:
– Grzmiało tak strasznie – mówił – że huk armat o dwie mile prawie było słychać; ale to nic, bo taka muzyka jest najlepszą przygrywką do ataku… Krew się w człowieku rozpalała i konia trudno też było w garści utrzymać, boć koń, który służy w wojsku, lubi bitwę, a i czuje, kiedy jej człowiek pragnie. Kawaleria szarżowała tam na kawalerię. Wpadliśmy jak wszyscy diabli ze strasznym ogniem i Niemcy na jedną minutę placu nam nie dotrzymali, łamało się toto wszystko, wiło; dopiero my dalejże się wprawiać na ich karkach. Miał człowiek dubeltową siłę w ręce… Jak dziś pamiętam, było to czternastego października; zapędziłem się w gonitwie za rozsypanym nieprzyjacielem, kiedy naraz ze wszystkich stron otoczyły mnie dragony niemieckie. Pierwszego, co na mnie natarł, od razu zdmuchnąłem z konia, spadł jak knotek ze świecy; ale mię w tej chwili któryś za to z góry tak potraktował, że mi tylko w mózgu trzasło, a w oczach się zaćmiło; dopadł jeszcze inny i, przelatując, pchnął mię pod żebra.
Spadłem wtedy z konia, nic już nie wiedziałem, co się ze mną działo, i leżałem tak w błocie chyba ze dwie dobre godziny, zanim mię swoi poznali i między rannych odnieśli. Z tej bitwy wyniosłem sobie oto dziurę jedną w czerepie, a drugą między żebrami…
Tak Wierzba wachmistrz opowiadał ciągle. Czy rzeczywiście był w tych wszystkich bitwach, czy może o nich tylko słyszał, bardzo trudno to wiedzieć. Ran on miał na ciele dużo, powoływał się na ich świadectwo przed malcem; ale był to wyborny opowiadacz, a u takiego fantazja przecież działa i nie może się krępować suchym notowaniem faktów. Wachmistrz obrazami całymi myślał i był urodzonym talentem twórczym.
– Maćku, powiedz mi, czy rany bardzo bolą? – pytał Jędruś.
– Jak która; druga to świdruje do szpiku, niektóra, psiakość, piecze żywym ogniem, a inna drze, co się chce człowiekowi gwałtu wrzeszczeć… Są rany takie ślamazarne, niebolące i to paskudztwo jest najgorsze, bo człowiek gnije powoli. Te rany, co bolą, są daleko lepsze, bo się z nich robi zawziętość po wyzdrowieniu. Oj, jak przyszło, płatałemże ja też tę niemiecką gadzinę za swoje bóle!… Święty Panie, grzechy mi moje odpuść na tamtym świecie, bom pewno niejednego pludra do piekła posłał!
W takiej to atmosferze bohaterskiej epopei rósł Jędruś i tak się przejął czynami wojowników, że tylko o tym jednym myślał; na ten temat sam już powtarzał opowiadania o różnych zdarzeniach, a zwykle siebie przedstawiał jako bohatera. On się przejął twórczością wachmistrza Wierzby, układał plany i obrazy bitew, opowiadał nieraz matce, jak zdobywał armaty, jak rozbijał czworoboki nieprzyjacielskiej piechoty lub się ścierał w szarży z jazdą. Pełno ruchu i życia przeglądało z tych naiwnych opowieści dziecka; ogień mu wtedy pałał z oczu, rozpłomieniały się policzki; chłopiec w najlepszej wierze miał się za rotmistrza Piszczalskiego. Dla niego istniał na świecie tylko zawód żołnierza; nie cenił nic więcej, tylko dobrego konia, dobrą szablę.
W żywej młodocianej fantazji przerabiały się wielorako wszystkie posłyszane epizody wojenne; bo malec we śnie i na jawie słyszał wyraźnie wrzawę bitwy, zgiełk, szczęk oręża, huk wystrzałów; on widział, jak się zwycięża i jak się ginie.
– Maciek, czy ty pamiętasz – mówił – jak mię oskoczyli Austriacy, a tyś mi życie ocalił?… Oj, nabiliśmy ich też wtenczas, nabili!… Leżeli po polu, jak snopki zżętego zboża.
Zachciało się koniecznie chłopcu mieć bliznę na czole i jednego razu nożem poprzecinał sobie skórę.
Nie skończył jeszcze Jędruś lat dziesięciu, kiedy go ojciec odumarł. Dla pani Pawłowej, która była wielce niesamodzielną niewiastą, śmierć męża stanowiła ciężką epokę w życiu. Jak tu wychować chłopca z ognistym temperamentem, którego już wcześnie usunięto spod jej wpływu? A zarząd majątkiem, to także nie na głowę kobiety. Na szczęście, znaleźli się doradcy i opiekunowie, a ci uchwalili, iż czas wielki, aby pomyśleć o nauce Jędrusia. Sprowadzono więc do domu nauczyciela, który jednakże spotkał w chłopcu oporność, nie dającą się przełamać, i rychło ustąpił ze swego stanowiska. Po nim zajął miejsce inny, a temu także nie poszło z uczniem lepiej. Jędruś miał naturę silniejszą, aniżeli systemat pedagogiczny i pokonywał przeto swoich nauczycieli. Dopiero trzeci guwerner wziął się na sposób i był nieco szczęśliwszy od swoich poprzedników; skoro spostrzegł, że się uczeń do niego nie nagnie, począł się sam do ucznia naginać. Dzięki tej wyrozumiałości nauczył się Jędruś po upływie roku jako tako czytać i pisać.
Miał już młody rotmistrz skończonych dwanaście lat życia, kiedy nareszcie matka, ulegając wpływowi krewnych, postanowiła oddać jedynaka do szkół publicznych. Ale i Maciej musiał z nim wyjechać. W tych szkołach Jędruś mało robiłj do książki zaglądał o tyle, o ile w niej znajdował rysunki lub opisy bitew i czynów wojennych;
wszystko inne nadzwyczajnie go nudziło. Prośby, groźby, plagi nawet – wszystko to nic nie pomagało, bo Jędruś przełożonych swoich uważał za ludzi, którzy by nigdy żadnej bitwy nie wygrali. Z kolei rzeczy przełożeni najzupełniej zwątpili o młodym Piszczalskim. Ale za to koledzy bardzo kochali młodego rotmistrza i uważali go za wielkiego zucha. Miał on taki mir u swoich współtowarzyszy, żeby za nim – jak to mówią – każdy w ogień poszedł. Przy lada sposobności wytwarzały się dwa obozy, z których w jednym koniecznie musieli być Niemcy, w drugim Polacy lub Francuzi z Piszczalskim na czele – i ten drugi obóz zawsze zwyciężał. Duch wojenny zapanował w szkole, a pedagogom trudno go było powstrzymać, rotmistrz bowiem podsycał ducha tego swymi pełnymi ognia opowiadaniami o własnych wojennych czynach pod Wagram, Austerlitz, Lodi itd. Prócz tego, weszły w modę nieustanne bitwy i pojedynki; mało kto myślał o odznaczeniu się w szkole, ale każdy pożądał laurów wojennej sławy.
Rotmistrz spotkał zawziętego przeciwnika, który się nazywał Turnia, miał po swojej stronie część szkoły i dumnie wyzywał Piszczalskiego. Pojedyncze bitwy zamieniały się teraz na nieustającą wojnę.
Nadeszła zima i Turnia ze swoimi cały czas wolny od zajęć w szkole obracał na budowanie fortecy z wałów śniegu; praca trwała przez tydzień, a gdy ją ukończono i nagromadzono wewnątrz ogromny zapas kul śnieżnych, Turnia przez adiutanta swego posłał Piszczalskiemu formalne wyzwanie do stoczenia walnej bitwy. Jednego więc dnia po południu dwie nieprzyjacielskie armie wyszły za miasto; ale jakże się rotmistrz zdziwił, kiedy ujrzał szańce nieprzyjaciół i ogromne zapasy amunicji.
– To nic – rzekł do swego zastępu zagrzewając jego męstwo – odważni żołnierze moi, wy się nie potrzebujecie chować za mury! Z gołymi rękami pójdziemy i zwyciężymy… Za mną, za mną, waleczni!
I Piszczalski na czele swej armii przypuścił szturm. Już w pierwszym ataku rotmistrzowscy zdobyli okopy i ukrytych za nimi turniowszczyków wyparli do fortecy. Na oblegających posypał się teraz ze ścian twierdzy grad kul, które były twarde, zlodowaciałe. Szturmujący chcieli zrobić wyłom w ścianie twierdzy, lecz bez użycia narzędzi okazało się to niepodobieństwem. Bramę wchodową zastawili oblężeni jakimiś starymi wrotami, które od wewnątrz podpierały liczne barki. Duch zwątpienia wstąpił w szeregi rotmistrza, już kilku rannych odeszło na bok, innym ręce tak zmarzły, że byli bezczynni. Ktoś nawet doradzał odwrót, ale Piszczalski nie chciał o tym słyszeć; pomyślał on krótką chwilę i znalazł szczególny sposób zdobycia warowni. W pobliżu znajdował się stóg siana, którym obesłano dokoła fortecę – i siano podpalono; ze ścian twierdzy lała się teraz woda, a dym, idący w górę, i płomień nie dozwalały oblężonym miotać pocisków. Coraz nowy zapas siana przybywał, coraz też bardziej słabły ściany warowni. Twierdza upadła i rotmistrzowscy zwyciężyli. Turnia jednakże poddać się nie chciał, okrył Piszczalskiego obelgami dowodząc mu, że tylko chytrością umie zwyciężać, nie w otwartym polu. Przyszło do roznamiętnienia, potem do walki na pięści.
Nie podobna tu opisywać szczegółów bitwy; dosyć na tym, że Piszczalski na łeb, na szyję poraził przeciwników. Rozjątrzeni chłopcy walczyli do nocy i wrócili do domów zziębli, poranieni: jednym krew się puściła z nosów, drugim popodbijano oczy, podrapano twarz i ręce, podarto w szmaty ubranie, wyskubano włosy z głowy.
Nazajutrz więcej niż połowy uczniów brakowało w szkole. Sprawa wytoczyła się przed władzę szkolną, u której Jędruś już i tak miał złą opinię. Przy badaniu wszystko wyszło na jaw; pokazało się, że ambitny rotmistrz nieustannie wznieca wojenny zapał, szkodliwy dla celów wychowawczych, że sam nic nie robi, innych odciąga od nauki i w ogóle daje jak najgorszy przykład. Przełożony zawiadomił więc listownie matkę Jędrusia wzywając ją do odebrania syna, na ulepszenie obyczajów którego szkoła nie posiada żadnych środków.
Mężny wojownik musiał ustąpić, została po nim tylko przez krótki czas tradycja w szkole wśród niektórych walecznych. Miejsce idei wojny zajęła potrzeba nauki.
Razem więc z Maciejem powrócił młody rotmistrz do wsi rodzinnej, a był już wtedy szesnastoletnim wyrostkiem. Teraz nie bawiła go musztra, nie wywijał drewnianą szabelką, lecz hulał na koniu po stepie, ścigając zwierzynę, lub plądrował po lesie. Konie, psy, strzelba – były to ulubione przedmioty rotmistrza, a noc tylko spędzał w domu. Zdziczał, zrobił się z niego barbarzyńca, który częstokroć okazywał nieposkromioną popędliwość, bijąc ludzi, ilekroć woli jego nie czynili zadość. Pomimo tego, cała dworska służba przepadała za paniczem. Zarówno matka, jak krewni i opiekunowie, nie mieli na Jędrusia żadnego wpływu; ich rady i przestrogi obijały się o uszy chłopca niby o ścianę. Maciej Wierzba miał u niego powagę o tyle, o ile mu imponował swą przeszłością, bliznami ran, otrzymanych w bojach; zresztą opowiadania wachmistrza ciągle jeszcze sprawiały wielkie wrażenie na umyśle młodzieńca.
Jak dąb rozrastał się młody rotmistrz, posiadał na wiek swój niepospolitą siłę, ogromny zapas energii i nadzwyczajnie butny temperament. Lekceważył ludzi słabych, lękliwych, a miał wielki szacunek dla siły fizycznej i dla odwagi. Można go było widzieć codziennie na koniu, jak chart podkasanym i jak chart ścigłym; prawie cały jego ubiór był ze skóry; kochał się w rzemiennych pasach, rajtuzach, kurtach i smyczach. Krok w krok jeździł za nim Maciek Wierzba, wojownik starego autoramentu, poważny, najczęściej milczący, surowy i nieustraszony kawalerzysta.
Pan Jędrzej miał lat dwadzieścia dwa, gdy go odumarła matka. Kiedy go przycisnęła do piersi w godzinę śmierci i udzieliła mu ostatniego błogosławieństwa, rozżalił się, a pierwsze łzy szlachetnych uczuć popłynęły mu z oczu. Na czas jakiś krótki zmienił tryb życia; ale silna natura przemogła, wezwała go do życia czynnego. Był on teraz przecież panem, mógł rozkazywać, robić, co mu się podobało, zakupywać nowe konie, gromadzić dokoła siebie myśliwych i junaków.ROZDZIAŁ II
Młody Piszczalski prowadził życie królewskie w swojej dziedzicznej wsi Kuczmirówce, która bez najmniejszych usiłowań ze strony właściciela przynosiła znaczne dochody. Pojawiały się tutaj coraz nowe konie, psy, osobliwe okazy palnej broni, zjeżdżali się myśliwi i zgiełkliwe życie młodzieńca upływało na łowach, wyścigach konnych, na układaniu psów, tresowaniu koni.
O kilka mil mieszkał w okolicy szlachcic, Ignacy Worzewski, właściciel Piołunówki, z którym rotmistrz wszedł w bliższe stosunki, ponieważ Worzewski, lubo starszy, był bardzo podobny do Piszczalskiego pod względem swych upodobań.
Coś w sierpniu, jednego dnia przypada z tej Piołunówki posłaniec konny i doręcza panu Jędrzejowi list następującej treści:
„Kochany Rotmistrzu!
Właśnie wczoraj powróciłem z Berdyczowa, gdzie wyprzedałem całe swoje tałałajstwo. Oczyściłem sobie najzupełniej raz nareszcie stajnię; podobierałem fornalki, skompletowałem dwie czwórki do wyjazdu, nabyłem pysznego wierzchowca wyścigowego – ptak nie koń; kupiłem też wcale dobrego galopeda dla dojeżdżacza, a prócz tego przyprowadziłem cztery srokate kuce do kałamaszki – powiadam ci, rotmistrzu, panny nie konie! Przed samym odjazdem z Berdyczowa trafiam na parę karych ogierów garbonosów; byłbym kpem, gdybym nie kupił, bo konie jakby dla mnie stworzone! Ogień, siła, budowa – olbrzymy!…
Otóż, pragnę koniecznie, abyś ty to wszystko obejrzał; nie bez tego, żebyśmy zaraz nie ucięli jakiej facjendki. Przywiozłem też z jarmarku parę baryłek kawioru, świeżych minogów i innych zakąsek, a wszystkiego tego sam zjeść nie myślę.
Ale, ale!… Przywieź ze sobą ze sześciu ogarów i Maćka, bo mam dla ciebie niespodziankę: polowanko takie, że mu buzi dać można".
Niebawem rotmistrz wydał rozkaz, aby mu do bryczki zaprzągnięto w poprzek cztery konie, zabrał ze sobą dwie strzelby, sześciu psów, Maćka – i puścił się w drogę. Już dobrze dwie mile ujechał od domu, kiedy spostrzegł, iż naprzeciwko niego wyciągniętym kłusem pędzi ktoś w trójkę koni.
– Mikita, jedź no porządnie! – odezwał się pan Jędrzej do swego woźnicy. – Niech ten tam jakiś widzi, że rotmistrz Piszczalski jeździć umie!
Na to wezwanie Mikita trzasnął tylko lejcami i puścił konie, które z kopyta, jak wiatr ruszyły. W szalonym pędzie bryka pana Jędrzeja przeleciała około bryki jakiegoś przejezdnego jegomości, który w trzy konie podróżował. Ale ów podróżny w tej chwili ze swej bryczki na cały głos wołać zaczął:
– Hola, stój, stój!
– Panie rotmistrzu, to ktoś znajomy jedzie – rzekł Maciej. – Możeby stanąć?…
Zatrzymała się czwórka Piszczalskiego, a nieznajomy podróżny kazał swojemu woźnicy zawrócić i podjechać do rotmistrza. Teraz pan Jędrzej spostrzegł przed sobą mężczyznę wysokiego a chudego i z wąsami, przypominającymi Turka; zbliżył on się szybko do rotmistrza, rozłożył długie ręce jak skrzydła wiatraka, i zawołał:
– Jaż się nie mylę?… Rotmistrz Piszczalski – ha?…
– Tak jest! – odrzekł zapytany.
– A ty, duszko, mnie nie poznał?… Jaż krewny twój, Eugeni Horda Drakiewicz – aa! Mało tego, że krewny, ja prawie jak wasz rodzony… Za Piszczalskimi ja by w ogień poszedł… Dusze moje, kochanieńkie! A pamiętasz, jak ja odwiedził cię, kiedy ty był w szkołach, za domem?… Trzy ruble tobie zostawił, serce – aa?… Więcej ja dałby, ale w karty zgrał się w nocy… Jak Boga kocham, zgrał się… Więcej pięciu tysięcy rubli asygnacyjnych ja przegrał.
– Matka mi mówiła, że Horda Drakiewicze są bliscy nasi powinowaci… – mówił rotmistrz.
– Jakżeż powinowaci być nie mają?… Taż są!… A niechże cię, śliczny mój!… Tak ty, serce, Jędrzych Piszczalski?… Byćże może?… Ot i młodzian, jak Boga kocham!… Wszystkiego lat dwadzieścia parę mieć może, a wsadź go na koń –
i masz atamana!… Serce moje, robaku, dajże ty mnie wyściskać się, wycałować!…
I nie czekając na pozwolenie Drakiewicz wskoczył na bryczkę, a potem twarzą swoją padł na twarz rotmistrza i cmokał ustami, całował, ciągle powtarzając:
– Dobry, jedyny ty, kochanieńki synek mój! Nareszcie przestał całować pana Jędrzeja i pyta:
– Serce, ty dokąd wybrał się?
– Jadę do Piołunówki, do Ignasia Worzewskiego.
– Do Worzewskiego? Wy znajomi? Ślicznie!… Jadę z tobą, nacieszymy się. Psy, serce, ty na moją brykę każ przesadzić, at i miejsca będzie zaraz więcej… Widzisz, ja człowiek praktyczny – aa! A po co ty do Worzewskiego? Na polowanie, na karty może – ha?
– Ignaś wrócił niedawno z jarmarku w Berdyczowie, więc jadę obejrzeć kupione konie.
– Pięknie!… A on dobrze żyje?… Powiedz, duszko, kucharza on trzyma? Stary jego ojciec żył uczciwie, nie żałował sobie… Pewno i on takoż? Posiliłbym się… Jaż cztery mil gonię po szklance kawy z bułeczką – oo!
– U Worzewskiego jeść dostaniemy, nie ma o czym mówić – upewniał rotmistrz.
Rozmawiając o tym i o owym, przybyli nareszcie do Piołunówki, gdzie pan Ignacy Worzewski przyjął gości z otwartymi rękoma. Piszczalski przedstawił Hordę Drakiewicza, jako swego krewniaka, a Worzewski na to:
– Drakiewiczów na Litwie dużo; dwa lata temu jeździłem do stryja swego, który mieszka w powiecie lidzkim, i poznałem tam Hordę Drakiewicza, człowieka bardzo przyjemnego.
– Inaczejże być nie może! zawołał Drakiewicz. – Jaż pociechę mam z tego, bo gdzie nie zajedziesz, ludzie się odchwalić nie mogą Horda Drakiewiczów: – „At ród – powiadają – ziemianie, godność z każdego prosto kapie…” – Wiesz, serce, ja dygnitarzem takoż byłby, siedziawszy w domu!… No, ja nie chciał, jak Boga kocham, nie chciał! Jaż skromny człowiek, bez tego zjem, wypiję, po co mnie marszałek? Powiedz, kochanieńki, ta Worzewska, co wyszła za Kapsulewicza, powinowata twoja – ha?… Ja na weselu ich był.
– Rodzona siostra mojego ojca – odrzekł Worzewski.
– Patrz, jak my oba zeszli się!… Ot, Kapsulewicz skarb zdybał, anioła, nie kobietę! Jak mnie miło, że ona ciotka twoja, serce!… My o niej pogadamy potem, a teraz, duszko, co ja powiem tobie: Jakby ty zajrzał we mnie, to by zapłakał; powiedziałby: – „Drakiewicz, krew taka, a głodny, żołądek u niego pusty!…” – Widzisz – aa!
– Ależ zaraz, zaraz!… Wypijemy, zjemy! – zawołał Worzewski i wybiegł gdzieś z izby pośpiesznie.
Niebawem gospodarz zaprosił rotmistrza i Drakiewicza do jadalni, gdzie na stole znajdowały się liczne butelki, jako też zakąski. Drakiewicz nie dał się prosić, pochwycił czym prędzej butelkę z wódką i kieliszek, powąchał, popatrzył w butelkę pod światło mówiąc:
– Starka!… A ona w butelki dawno zlana, ha? Jaż się napiję, serce, przed, w środku i po… Nie mówięż, że po razu; co za rachunek byłby?… Podjadłszy, my wypijem braterstwo – aa? Węgierskie tylko ja piję, przywykł… Jak nalegają, szampańskie też wypiję… Ale potem, serce, potem, na końcu!… Worzewscy, ot mi szlachta, ród duży, jak Boga kocham!
Z tymi słowy nalał sobie Drakiewicz kieliszek po same brzegi, wypił, smakował przez chwilę, a nie wypuszczając z rąk butelki, mówił znowu:
– Jak, serce, deszcz pada, to pierwsza kropla wsiąka głęboko i nic z niej nie zostaje; druga takoż wsiąka, nie to, żeby głęboko, a zawsze wsiąka-, trzecia – at prawdziwa kropla! Ziemia już jej nie pije… Zwierzę-li, roślina-li, człowiek-li tę trzecią kroplę pije; tak Bóg i zrobił mądrze!… Mnie jeden gwardian raz to wyłożył, ja pojął i po trzy krople zawsze już pijam… Trzy przed, trzy w środku i trzy po… Wy sobie zapamiętajcie ten metod, jak chcecie zdrowia mieć po uszy – aa!
Wesoło upłynął czas przy śniadaniu, Drakiewicz bawił swoimi konceptami rotmistrza i pana Ignacego, który nareszcie prosił gości, ażeby obejrzeli jego konie.
Było co widzieć, bo Worzewski nie tylko kochał się w koniach, ale się znał na nich wybornie. Wyprowadzono wreszcie ze stajni na plac karego ogiera, który szedł, buńczucząc się, drobniutko przebierał zrazu nogami, ogonem ziemię zamiatał, nozdrzami prychał i zdał się gniewnie na świat spoglądać. Naraz podskoczył, chrapnął dziko, wspiął się i podniósł w górę stajennego, który go krótko trzymał.
– Hryciu, taż mu popuść, stary ośle! – krzyknął Worzewski. – Cóż to, konia się boisz!
Hrycio popuścił; ale koń w tej chwili szarpnął, stajenny padł na ziemię, jak długi, a kary zaczął po dziedzińcu szczupaka wycinać. Bryknął, najeżył grzywę, zadarł nieco swój ciężki, bujny ogon, chrapał i strzygł uszyma, nareszcie puścił się przez dziedziniec w pełnym pędzie, zaledwie nogami tykając ziemi. Dopadł do jakiegoś parkanu, stanął nagle, aż ziemię zarył tylnymi kopytami; chrapnął, odwrócił się, wierzgnął trzykrotnie w powietrze i, wspaniały, z trzęsącą się grzywą, defilował, jakby się boczył do ludzi.
– Cóż na to powiesz, rotmistrzu? – zapytał gospodarz.
– Pyszny koń! – odpowiedział Piszczalski, wpatrując się w karego z zachwytem.
– Hryciu, żebyś nie był mazgajem, to byś złowił konia i przejechał na nim oklep! – zawołał Worzewski. – Ale Hrycio nadaremnie zachodził to z boków, to z tyłu; koń się rozhulał i podejść go było trudno. Powypadali teraz różni ludzie ze stajni, polowali na karego, który nie dawał się ani ująć, ani do stajni zapędzić. Nareszcie wpadł do swej klatki, skąd go niebawem znowu wyprowadzono, i Hrycio jednym susem, jak pantera, znalazł się na jego grzbiecie. Koń wspiął się na tylne nogi, potem w gwałtownym ruchu poskoczył, wstrząsnął całym ciałem, wierzgnął kilkakrotnie i zwalił Hrycia na ziemię, a sam znowu się puścił w szalone tany po dziedzińcu.
– Gdzie jest Michałko? – zawołał Worzewski, – On jeden jeździć umie!…
W tej chwili ukazał się młody chłopak w baraniej czapce; szedł do rozhukanego konia śmiało, patrzył mu w oczy, a kiedy już był o kilka kroków, rzucił się na niego i pochwycił opuszczone lejce; szarpnął nimi ku dołowi, potem zarzucił je karemu na łeb i w mgnieniu oka już siedział na grzbiecie!
– Zuch! zuch! – zawołał rotmistrz z zapałem.
Ale oto ogier w tej chwili rzucił się bokiem całym na ziemię; porwał się znowu jak oparzony, poskoczył, wierzgnął i padł na bok drugi. Michałko siedział, jakby przykuty do konia. Teraz kary chrapnął, stanął na równe nogi, wspiął się prosto, tak że za chwilę mógł grzbietem runąć na ziemię i jeźdźca ciężarem swoim przytłoczyć. Wtedy Michałko lekko zeskoczył na ziemię, ściągnął konia uzdą ku dołowi i już mu się powtórnie miał na grzbiet rzucić, kiedy ktoś podszedł z tyłu, odebrał kozakowi z rąk lejce i dosiadł karego z nadzwyczajną zwinnością. Był to rotmistrz Piszczalski.
Teraz koń z jeźdźcem poleciał, jak szalony; stanął, chrapał, skóra na nim drżała konwulsyjnie, lecz nie upadł; piana z ust mu się toczyła i obłok pary nad nim się unosił. Pan Jędrzej głaskał konia jedną ręką, mówił coś do niego, a półgłosem zawołał:
– Otworzyć bramę!
Zaledwie bramę otwarto, rotmistrz ścisnął konia łydkami i puścił mu lejce. Zadrżała ziemia pod kopytami, poleciała w górę darń, wyrzucona siłą nóg końskich; rumak i jego jeździec zniknęli w polu. Wszyscy wyszli za bramę, Worzewski przyłożył dłoń do oka i patrzał za Piszczalskim, potem rzekł:
– Hrycio i Michałko na konie, jechać za panem rotmistrzem, bo tam źle będzie!
– Cóż złego? – pytał Drakiewicz. – Taż on jeździec, daj, Boże, zdrowie!
– Tak, widzę to ale koń go poniósł na stawy i groble; jedyny mostek jest do przejazdu i to zepsuty, gdyż od dawna nikt po tej drodze nie jeździ.
Dwaj stajenni puścili się w pogoń za rotmistrzem, a oprócz nich dosiadł też konia Maciej i wkrótce ich wyprzedził.
Tymczasem kary wpadł z Piszczalskim na groblę pomiędzy dwoma stawami i rotmistrz ujrzał przed sobą mostek pełen dziur, w których łatwo było kark skręcić; zebrał więc wszystkie siły, aby powstrzymać rozszalałego bieguna. Kary, szarpnięty, rzucił się na bok, natrafił na poręcz, która pod naciskiem pękła, i koń z jeźdźcem zwalili się do stawu. Przez jakiś czas nie było widać ani jeźdźca, ani konia – zniknęli oba w głębinach przy samym upuście stawu; potem wypłynęli w niejakiej odległości jeden od drugiego. Pan Jędrzej podwoił siły, płynął potężnie jak łódź lekka, gnana wiatrem; w wodzie dopadł konia, chwycił go za grzywę, a kiedy kary na brzeg się wydobywał, rotmistrz już siedział na jego grzbiecie. Przybyli na pomoc ludzie byli zupełnie zbyteczni. Piszczalski, cały zmoczony, zajechał przed dwór w Piołunówce na koniu zupełnie już spokojnym i jeźdźcowi swemu posłusznym.
Bo też nie było tak dzikiego konia, którego by on nie ujeździł.ROZDZIAŁ III
Pan Eugeni Horda Drakiewicz osiadł już teraz w Kuczmirówce i poniekąd zawładnął umysłem dobrodusznego rotmistrza. Ale przecież przykrzyło mu się junackie życie pana Jędrzeja. Drakiewicz wolałby żyć w którym większym mieście i od czasu do czasu usiłował wyciągnąć w świat Piszczalskiego, który, będąc zamożnym, nie usunąłby przecież krewniaka od swego stołu i rozrywek. Rotmistrz atoli nie bardzo jakoś dawał się powodować.
– Duszko – mówił raz Eugeni – jaż tobie dać chcę niejedną dobrą radę. Mów ty sobie, co chcesz, posłuchaj, nie posłuchaj, a u ciebie gospodarstwo zapuszczone, wszystko po staremu, taj koniec. Rodzi się, bo sama ziemia daje, ziemia ukraińska.
– Trzeba ci wiedzieć, mój Eugeni, że Kuczmirówka należy do najintratniejszych majątków.
– Jaż i powiadam: ziemia rodzi sama! A zawsze ty, serce, tak i wiedz, co teraz postęp jest na świecie – aa!
– Postęp? – zapytał Piszczalski, który po raz pierwszy w życiu posłyszał ten wyraz, wymówiony ze szczególnym przyciskiem.
– No, postęp, mówięż tobie, znaczy się, progres!… Widzisz, ja bywał w świecie, przyjrzał się; drugi bywa, a nie widzi, ta cóż taki radzić może? Posłuchasz brata, ot i milioner z ciebie być mógłby; nie – to nie… Serce, taż ty dygnitarz z rodu; miej pieniądz gruby, a pierwszy pan na Ukrainie!… Piszczalscy?… Wyż starsi od Burbonów!… Nieboszczyk mój ojciec mówił: Horda Drakiewicze i Piszczalscy, Piszczalscy i Horda Drakiewicze – oo!… Ty się zastanów, kochanieńki, pomyśl dobrze: postęp, znaczy się progres, a progres cóż takiego – ha? Cóż ma być? Cywilizacja, taj i wszystko…
– Eugeni, mości Eugeni! – zawołał rotmistrz.
– Ty chcesz świat przemądrzyć… Masz głowę, to widać; ale co, na przykład, można zarzucić w gospodarstwie mojemu ekonomowi?…
– Jak Boga kocham, on dobry człowiek! A zawsze, widzisz, nie taki, żeby wymyślił, odkrył co
– oo! Taż, serce, wiadomo – zaorać, on zaorze, zasieje, żniwo poprowadzi takoż… A zawsze to nie progres. Zastanowienia on nie ma na to, a każ pomyśleć jemu: ot i zdechł pies, on głupi, jak korek – aa!
– Cóż chcesz, żeby on robił?
– Toż mówię, powiadam tobie – postęp, progres, cywilizacja! Jaż, serce, w mieście bywszy, i do gazety zaglądał… Bez polityki mnie nie wyżyć… Ot punkt!
Piszczalski zamilkł, ponieważ był drażliwy na punkcie braku swej wiedzy; wyrazy: postęp, progres, cywilizacja, polityka ciężko go odurzały, a był za ambitny, aby wypytywać o ich znaczenie. Eugeni korzystał ze swej umysłowej przewagi nad rotmistrzem, stanął więc przed nim i, gestykulując jak kaznodzieja, prawił dalej:
– Nie szkodzi, serce, ty nie pojął mnie, jaż widzę… Ot, wyłożę tobie jasno na przykładzie: słyszysz, rotmistrzeńku, jak krowa w oborze mleko daje, to cóż za postęp, progres – ha?… Siana-li, koniczu-li najadła się, to i daje… A widzisz, duszko, jakby ty bez krowy mleko sam zrobił, w tym i rzecz, postęp zaraz byłby – oo!
– Et, brednie z przeproszeniem!… Z kredy czy z wapna mleka narobisz, mości Eugeni? – powiedział Piszczalski, uśmiechając się ironicznie.
– Ty jeszcze mię nie pojął, to ja tobie lepiej powiem: ludzie prosto cud robią na świecie… Nie to, żeby dnia dzisiejszego gnój na niwę wywieźć – wielkaże sztuka! Widzisz, serce, z buraka cukier ci zrobią, a z cukru – ha? Jaż nie jem karmelków, a zawsze oni taki robią… Lepiej robią, mówięż ci – proszek miałki, drugi za cukierek zjadłby – oo!… Posypiesz ziemię, obrodzi: żyto, pszenica nad głowę wyrósłszy. Rozkosz, jak Boga kocham! A twój ekonom, cóż on – ha?