- W empik go
Pan Kasztelanic - ebook
Pan Kasztelanic - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 180 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale człek nauczył się połykać rozmaite gorzkości w młodych leciech, a kiedy już cierpliwości nie stawało, tedy szukał pociechy w tej myśli, że kiedy obcym służył lat tyle, a ani krwi ani srogiego trudu nie szczędził, to i dla własnego kraju teraz niczego litować nie powinien. Do tego przyszło i to, że z racji tej mojej nieszczęśliwej młodości, która mi w obcym kraju i w obcych szeregach upłynęła, do niczego nie widziałem się być sposobnym, jeno do rycerskiego rzemiosła. Z części tej, co na mnie z fortuny rodzicielskiej przypadała, byłbym może uczciwie a bez troski żyć mógł, nie mówiąc już o dobrem ożenieniu się, do czego mnie i ludzie ciągnęli i nieraz bardzo fortunna sprzyjała okazja – alem się bał bezczynnego żywota, a chleb daremnie jeść zdało mi się zawsze rzeczą niepiękną.
Tak tedy biedę wlokłem wedle sił moich, na zawody a dolegliwości nie bacząc. Pociechą mi w tem było prawdziwą, żem rzemiosło żołnierskie ukochał sobie nad wszystko i że wszelakie troski i dolegliwości, których mi zażywać przychodziło, dla kraju własnego ponoszę. Ale kiedy co boli, to boli, a choćby balsamy najprzedniejsze przykładać, zawsze coś z bolu tego zostanie. Więc też i mnie nieraz wszystkie owe pociechy nie wystarczały, kiedym widział, jako stan mój w upośledzeniu był w Polsce, jak żołnierz bez opatrzenia zostawał, choć go tak bardzo mało było, i jak pierwszy lepszy krzykacz sejmikowy więcej znaczył, niż najzdolniejszy i najstateczniejszy oficer. Przypominały mi się słowa brata mego Andrzeja, który mi koniecznie autorament cudzoziemski z głowy wybić a do podjeżdżania pod chorągiew nakłonić chciał; jakoż gdyby mi natem było co zależało, aby w rycerza się bawić, szablą dzwonić a w bogatej zbroi chodzić, tobym był wszystko to znalazł pod chorągwią pancerną lub usarską i byłbym może tak samo rozkazywał oficerom autoramentowym, ode mnie doświadczeniem i żołnierską aplikacją starszym, jak mnie mało co już we Lwowie taki pan towarzysz nie rozkazywał.
Trzymał mnie także w służbie wojskowej i szef mój, pan generał Korytowski, któregom i kochał, i poważał, naukę militarną w nim wysoce ceniąc, trzymały mnie dalej także i rozmaite nadzieje, że przecież raz sejm nad opatrzeniem i augmentacją sił regularnych pomyśli i tej mizerji a nieładowi przecież koniec położy.
Chyliło się też ku temu zrazu szczęśliwie; posprowadzał król z zagranicy zdolnych generałów, jak np. pana Coccei, który w niemieckiem i angielskiem wojsku był dystyngowanym oficerem; pracował nad wydoskonaleniem wojska pan generał Komarzewski, myślał i sejm o tem, od marca 1767 traktament nam wyższy wyznaczając (tak, że porcja dragońska teraz już 450 złotych wynosiła) – ale po tym pierwszym rozpędzie natem się skończyło, że nam regulament nowy spisano, a cyfry króla jegomości na kapeluszach i czaprakach nosić kazano. I nie mogło się lepiej skończyć, bo ledwie o ameljorację armji troskać się zaczęto, a już przypadły one nieszczęsne rozruchy, bunty i konfederacje, za któremi też i zguba rychło nadeszła…
A co zaś najbardziej i najdłużej mnie gorszyło, to owa prawdziwa postać rzeczy w Polsce, tak bardzo różna od tej, jaką sobie imaginowałem, na obczyźnie jeszcze będąc. Pacholęciem prawie jeszcze kraj mój opuściwszy, a Polski długo nie znając prawie wcale, choć Polakiem byłem, w tęskności mojej ku rodzinnej ziemi tak ją sobie miłą a wdzięczną, a zacną i błogosławioną wystawiałem, jak to powiadają, na trzy zbytki ją sobie w duszy i sercu cukrując, że, kiedy nareszcie Bóg ujrzeć mi ją dał i służyć jej pozwolił, długo a długo z tą dyferencją między moją imaginacją a prawdą aktualną pogodzić mi się ani sposobu było. To też rzadko jakowa sentencja tak rzetelną a trafną mi się zdała, jak owe słowa księcia Sułkowskiego, posła niegdy przy dworze francuskim, który zwykł był mawiać: Sarmatorum virtus veluti extra ipsos .
Czy to już zawsze tak było, czy się dopiero za moich czasów popsowało, dość, że istotnie one słynne wszystkie cnoty sarmackie nie w Sarmatach, ale gdzieś poza nimi, w czczej famie, jakoby w powietrzu wisiały… Mawiano, że Polska bogobojną była zawsze, a przecie napatrzyłem się i duchowieństwa złego i farmazoństwa u świeckich aż ku zgorszeniu; mawiano, że wierność małżeńska świętością w niej była zawsze, a owo zepsucia, rozwodów, a szpetnej rozwiązłości obyczajów za moich czasów bywało dosyta; sławiono animusz rycerski i mężne dusze polskie, a oto świadkiem mi być przyszło, jak kraj bez jednego strzału a bez dobycia szabli ze wszystkich stron sromotnie obcięto; wielbiono równość i zacność szlacheckiego stanu, a tymczasem już w onych nieszczęsnych czasach za grosz jej nie było.
Szlachta mojego czasu w większości swojej tak zatraciła była tradycję zacności swej i równości obywatelskiej, że owo, bez przesady to rzec można, tłuszczą bywała na zawołanie magnata, rozkazowi jego powolna, choćby to było i ze szwankiem czci szlacheckiej i szkodą kraju. Bywał szlachcic równy wojewodzie, to prawda, ale wedle konstytucji tylko, w sermonach sejmikowych i w gębie pańskiej, bo kiedy magnat kresek lub szabel potrzebował, rokosz chciał podnieść przeciw królowi lub burdę wyprawić, tedy mu szlachcic mały, szaraczek a choćby i chodaczek był miłym panem bratem. A nie dziwię się już prawie, że ku temu przyszło, bo jak mogła ostać się ta równość, kiedy nad nią prawo nie czuwało, i kiedy kto był mocniejszy, ten i rację miewał?… Nie raz i nie dwa razy widziałem, jak zasługa prawdziwa i cnota obywatelska w kąt pójść musiała przed protekcją a wpływami fortuny i władzy – tak, że wkońcu na to wyszło, iż kto z serca rad był przysłużyć się Rzeczypospolitej i zdolności miał ku temu, nie mógł, a kto mógł, ten albo nie chciał, albo, co za jedno stało, nie umiał.
Był u nas jeszcze element niepopsuty a zacny w wszelakich stanach, trafiały się i zdatności niepoślednie, ale marnie to poszło, bo, co było przemożne albo zuchwałe, to prym brało przed zasługą. A że my, Polacy, takowy już mamy charakter, iż fantazję i ambicję naszą osobistą niezawsze sakryfikować umiemy i że postpozycja każda do mściwej buty a do niesforności nas wiedzie, więc co się temu dziwić, że ci, co mogli być podporą kraju, na zgubę mu nieraz wychodzili.
Ale bo też siła to najcierpliwszego a najskromniejszego człowieka kosztuje, przenieść krzywdę i postpozycję niesłuszną i wielki to już tryumf nad krnąbrnością wrodzoną serca, aby się na to zrezygnować. Doświadczyłem ja tego sam i wiem, co mnie to kosztowało i jakiej to żołnierskiej karności wyciągało z mojej strony, nim człowiek do tego przyszedł, że bunt wewnętrzny pokonał i, żal przemógłszy, zęby ścisnąwszy, do posłuchu się zmusił.
Wszczęły się, jak powiedziałem, one nieszczęśliwości w Polsce na dobre, ku okrutnemu końcowi ją wiodąc.
Hajdamactwo srogie nie skończyło się jeszcze, choć krew się potokami polała z egzekucyj, czynionych na onem chłopskiem łotrostwie.
Miałem ja z tego powodu siła trudu i kłopotu na moim garnizonie lwowskim, bo nietylko chorągiew kawałkować musiałem, szląc oddziały na eskortę pojmanych zbójców, ale i we Lwowie rady sobie dać było nie można z wartowaniem pospędzanego hultajstwa. A trzeba wiedzieć, że choć moc wielką co winniejszych hajdamaków zabijano na miejscu, srodze i okrutnie karząc to na pał wbijaniem, to ćwiartowaniem, to zdejmowaniem głowy – to daleko większą ilość pospolitszej tłuszczy rozsyłano pod strażą żołnierską po rozmaitych miastach.
Napatrzyłem się wtedy całej straszliwości nędzy a niedoli, a choć w grozie wojennej, rzec mogę, wychowałem się i wyrosłem, przecież nieraz serce truchlało na widok onej nieszczęsnej mizerji, która, choćby godziła w zbrodniarzy tylko ohydnych, przecież kommizerację w chrześcijańskiej duszy budzić musi. Pan Branicki sam później siedmiuset ich odrazu powiesić kazał jednym wałem, hersztów w to nie licząc, którzy inną, powolną śmiercią ginęli – resztę, którą życiem darowano, pędzono na wszystkie strony.
Wszczął się był w onym czasie handel ohydny a nikczemny, tak, iż pojmanych buntowników, jak bydło, niewiernym Turkom przedawano, nie bacząc na chrzest ich i na człowieczeństwo, na obraz boży stworzone…
Chwytali się takowego handlu łotrzykowie niektórzy, a mnie samemu, kiedym miał tych opryszków w mnogości wielkiej pod moją strażą, dawał jeden taki nikczemny handlarz dusz po 500 lewów tureckich za sztukę, chcąc ich Turkom odprzedać z wielkim zyskiem, bo bisurman zawsze głodny niewolnika. Kazałem za taką niecną propozycję, która moje sumienie katolickie i mój honor oficerski obraziła, aresztować owego haniebnego łotrzyka, trzymać go przez tydzień wraz z najdamakami w kałauzie, a ich nędzną, opłakaną strawą karmić, a potem oćwiczyć porządnie a na cztery wiatry wypędzić. Smakuj że, kanaljo, i ty zbójeckiego chleba, boś innego nie wart, skoro bliźnim twym szpetny handel czynić się nie wzdragasz!
Miałem tych pojmanych złoczyńców kilkaset we Lwowie pod strażą mojej chorągwi, a moi dragoni nigdy wstrętniejszej a trudniejszej służby pono nie pełnili, jak wonczas. A do tego przyszło jeszcze i to, że dawni panowie tych pojmanych chłopów reklamacje o nich czynili, jako iż z ich włości zbiegli, co znowu kłopotem było niemałym. Wkońcu rozsądniej jakoś tymi potępieńcami rozrządzono, po znaczniejszych miastach ich porozdzielawszy. Zażywano ich do robót rozmaitych, jak np. w fortecy kamienieckiej, a we Lwowie pan generał Korytowski przy budowie swej nowej kamienicy ich zatrudniał.
W tychże samych czasach, jak już wspominałem, zaczęto myśleć o naprawie wojska i lepszem jego ćwiczeniu, i był też plan taki, aby wszystko wojsko komputowe wraz z husarją i pancernymi na partje podzielić, a to na partję małopolską, wielkopolską, ukraińską i podolską, i aby obozem, a nie po kwaterach je ćwiczyć.
Do każdej partji takiej dodany miał być jeden szwadron dragonji, aby ten żołnierz, już dobrze wedle autoramentu cudzoziemskiego wyćwiczony, komputowemu za eksercyrmajstra służył. Planu tego w całości nigdy nie przywiedziono do skutku, ale po cząstce i nieładem, tak, iż taki oficer, co chciał naprawdę coś zrobić, kłopotu się tylko najadł, a niekiedy i despektu, nic nie wskórawszy. Owoż i we Lwowie miał się zebrać takowy większy oddział ku militarnemu ćwiczeniu i ku gotowości w tym czasie wszczynających się niepokojów. Miało się tu ściągnąć, co było jakiej komputowej kawalerji wpobliżu na kwaterach, a dragonja moja miała być ową szkołą, w której by się żołnierz polskiego autoramentu poduczył sztuki wojennej, i owym klejem, któryby jako tako trzymał w kupie rozmaite garstki tego mizernego wojska.
Chociaż w życiu mem calem, a już najbardziej w zawodzie żołnierskim wolen byłem od grzechu pychy i wielkiego o sobie rozumienia, toć przecie ambicja zacna a uczciwa u mnie była, i tej sromać się nie potrzebowałem i nie potrzebuję, albowiem takowa godziwa ambicja macierzą jest czynów mężnych i kawalerskich, a jeśli kto ją mieć winien, to któż, jak nie żołnierz? – Bo chociaż chrześcijańskiemu rycerzowi pokora także nadobnie przystoi, to jednak zawodu jego honor a pragnienie czynów znakomitych głównym są fundamentem. Własnych zdatności i własnych zasług miałem także świadomość, i to jest także uczciwą a konieczną kondycją każdego oficera, bo, nie mając ufności i wiary w siebie samego, jakby innym dowodził, a w ciężkich potrzebach i nagłych przygodach, kiedy na deliberację czasu niema, skutecznie sobie poczynał?