- W empik go
Pan Lecoq - ebook
Pan Lecoq - ebook
Jeden z pierwszych kryminałów w dziejach literatury. Jego akcja rozgrywa się w latach 60. XIX w. w Paryżu. Agenci śledczy zatrzymują mężczyznę, który przyznaje się do potrójnego morderstwa w owianym złą sławą szynku Pieprzniczka. Zostaje on zamknięty w więzieniu, ale gdy zdaje się, że sprawa została wyjaśniona, jeden z agentów zaczyna podważać słowa mężczyzny. Wkrótce pojawiają się kolejne ofiary. Rozpoczyna się śmiertelna gra z mordercą.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-789-3 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
Rozdział XXXVI
Rozdział XXXVII
Rozdział XXXVIII
Rozdział XXXIX
Rozdział XI
Rozdział XLI
Rozdział XLII
Część druga
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
EpilogI
Dnia 20 lutego 18xx roku, w samą niedzielę zapustną, ront policyjny wychodził około godziny jedenastej w nocy z komisariatu mającego swą siedzibę przy dawnej Rogatce Włoskiej w Paryżu.
Zadaniem oddziału było zbadanie, czy i o ile znajduje się wszystko w należytym porządku w rozległej dzielnicy miasta położonej pomiędzy drogą do Fontainebleau a pobrzeżem Sekwany oraz pomiędzy bulwarami a fortami miasto okrążającymi.
Pustynne te w owych czasach przestrzenie cieszyły się bowiem bardzo złą sławą. Okolice te nocą były uważane za do tego stopnia niebezpieczne, iż nawet żołnierzom, którzy dostali pozwolenie na spędzenie wieczoru w teatrze lub na koncercie, było nakazane wracać do fortu nie inaczej jak w grupach po trzech lub czterech co najmniej.
Był to punkt zborny najgorszych szumowin miasta, podmiejskich bandytów i dezerterów,
Gdy dzień dla tych wyrzutków społeczeństwa był udany, urządzali sobie oni tam właśnie uczty podlewane obficie okowitą, rumem, absyntem, szampanem nawet czasami, zależnie od tego, co się zrabować udało.
Orgie te odbywały się w opuszczonych domostwach lub ruinach fabryk, które dawniej tam istniały
Wszelkie wysiłki władz bezpieczeństwa, ażeby dzielnicę tę oczyścić z niebezpiecznych żywiołów, okazywały się daremne.
Śledzeni, osaczani, przepędzani z miejsca na miejsce, nikczemnicy wracali z nieprzełamanym uporem do tych miejsc mających dla nich nieodparty jakiś urok, wobec którego policja była bezsilna, aczkolwiek każda obława tam urządzana dawała zawsze połów obfity.
W omawianym wypadku jednakże nadzieje takie zdawały się być mniej uzasadnione ze wzglądu na pogodę, która była haniebna. Po paru śnieżnych dniach bowiem i przymrozku nastąpiła właśnie odwilż, która sprawiła, iż błoto było powyżej kostek. Wiał przy tym północno-wschodni wiatr, przejmujący chłodem do szpiku kości. Na domiar złego opadła mgła do tego stopnia gęsta, że się nie widziało wyciągniętej ręki,
– Psia służba! – zaklął jeden z agentów.
– Niewątpliwie – przyznał starszy agent oddziałem dowodzący – i jestem pewien, że gdybyś tak miał choćby tylko ze trzydzieści tysięcy franków rocznej renty, tobyś ani pomyślał o podobnym spacerze.
Słowa te były przyjęte głośnym śmiechem przez ogół agentów, nie tylko ze względu, iż żart był nie najgorszy ostatecznie, lecz z tej przyczyny zwłaszcza, iż starszy agent, piastujący godność inspektora, był bardzo przez swych podwładnych nie tylko za swe zdolności szanowany, ale i lubiany nawet.
Inspektor był rzeczywiście urzędnikiem dosyć cenionym w prefekturze, ze względu na to, iż jego działalność niejednokrotnie była uwieńczona pomyślnymi wynikami. Nie był on może orłem w swym zawodzie, brakowało mu lotności bowiem, znał jednak swój fach wybornie. To powodzenie wyrobiło w nim pewność siebie, która zastępowała talent i intuicję.
Pewność siebie i rutyna nie było to jednak wszystko. Inspektor był ponadto jeszcze i człowiekiem niezaprzeczenie już odważnym.
Lat miał około czterdziestu pięciu, budowę ciała silną, rysy twarzy ostre, małe wreszcie, piwnej barwy oczy pod krzaczastymi brwiami.
Nazywał się Gévrol, podkomendni dawali mu jednak miano Général (Generał).
Przydomek ten schlebiał jego próżności; podwładni wiedzieli dobrze o tym.
Oddział szedł początkowo wcale nie najgorzej oświetlonymi ulicami, biorąc pod uwagę późną godzinę zwłaszcza. Okna licznych winiarń zastępowały latarnie. Nie było w tym nic dziwnego. Karnawał upijał się po szynkach i szalał po publicznych balach.
Z otwartych gdzieniegdzie okien buchały na przemian to piosnki pijackie, to znów krzyki wściekłości.
Od czasu do czasu oddział zatrzymywał się dla przyjęcia raportu kryjącego się w zaułkach domów agenta,
Damy jednak stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie oddział wszedł na drogę, którą z trudem tylko rozpoznać było można pomiędzy polami.
W tym miejscu wyprawa kroczyła w warunkach, które z każdym krokiem stawały się przykrzejsze. Liczne kałuże, bezdenne bioto, nieuprzątnięte rumowiska wreszcie – utrudniały pochód.
Tutaj nie było już świateł, nie było szynków, nie było śmiechu i pijackich okrzyków, panowały natomiast pustka, mrok i milczenie,
Agenci kroczyli wydłużonym szeregiem, jeden za drugim, jak kroczyć zwykli Indianie po wojennej ścieżce.
Gdy oddział był przy końcu nieistniejącej de facto ulicy Château-des-Rentiers – rozpaczliwy krzyk rozdarł nagle powietrze.
Krzyk ten, w miejscu tym i o tej godzinie, miał swą przerażającą wymowę, toteż cały oddział odruchowo, bez komendy, stanął jak wryty i jakby jeden człowiek.
– Tak przeraźliwie i rozpacznie krzyczeć może jedynie walczący ze śmiercią! Gdzieś kogoś mordują! Ale gdzie? Cicho!! Słuchajmy.
Wszyscy wstrzymali oddech, nasłuchując. I niedługo, nie upłynęło kilkunastu sekund nawet, jak ponowny krzyk przedarł powietrze, jak ostrze noża.
– Ehe!... – zaopiniował inspektor – to w _Pieprzniczce_.
Oryginalna ta nazwa doskonale określała tak miejsce samo, jak i jego bywalców. W żargonie podmiejskich szumowin z okolic Montparnasse, pijanego nazywają _zapieprzonym_; stąd miano _złodziej pieprzowy_ określało rzezimieszka, którego specjalnością było obdzieranie pijanych.
Podkomendni Gévrola nie zrozumieli jednak tego określenia, stojąc dalej bez słowa.
– Jak to? – zadziwił się inspektor – czyżbyście nie znali szynkowni ciotki Chupin, tam ot, na prawo się znajdującej? Nuże więc, galopem, lecz ostrożnie, żeby kozła w jakim dole nie wywrócić!
I, dając przykład, Gévrol puścił się szybkim biegiem, z przyciśniętymi do piersi pięściami, we wskazanym kierunku, pociągając tym przykładem cały oddział za sobą; nie upłynęła minuta, jak wszyscy agenci stanęli przed domostwem już z samego wyglądu wyjątkowo złowrogim, znajdującym się pośrodku pustynnych najzupełniej placów,
Z tej prawdziwej nory zbójeckiej dochodziły owe zasłyszane krzyki, które nie ustawały, w ślad za nimi rozległ się w końcu huk dwóch wystrzałów.
Dom był szczelnie zamknięty, poprzez otwory w kształcie serc w okiennicach wyrżniętych buchały jakby odbłyski szerzącego się wewnątrz pożaru,
Jeden z agentów podbiegł do otworów tych, usiłując, po wydźwignięciu się w górę, rozpoznać, co się właściwie wewnątrz dzieje.
Gévrol natomiast dobijać się zaczął do drzwi.
– Hej tam!... otworzyć!! – zawołał.
Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.
Dochodził tylko do uszu agentów odgłos dalej prowadzonej walki, przekleństwa, chrapania głuche, szloch głośny kobiety wreszcie.
– Okropne! – zawołał w pewnym momencie agent u okiennicy zawieszony.
– Otworzyć! – zawołał Gévrol ponownie – w imieniu prawa!
Gdy zaś i ten zew pozostał bez odpowiedzi, odskoczył od drzwi, rozpędził się i potężnym ramieniem uderzył w nie jak taranem.
Drzwi runęły od jednego uderzenia.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.