Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan na czterech chłopach: historya szlachecka z XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan na czterech chłopach: historya szlachecka z XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 295 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою.

Варшава, 3 Ноября 1878 года.

W dru­kar­ni Ziem­kie­wi­cza i No­akow­skie­go, Krak.-Przedm. N. 415.

Świad­czy o tem sta­ry zbie­racz szla­chec­kich po­dań Bar­tosz Pa­proc­ki, jako ro­dzi­na Sob­ków, her­bu Bro­chwicz, w her­bie uży­wa­ją­ca Je­le­nia z ko­ro­ną, swo­je­go cza­su bar­dzo za­moż­na była, znacz­ne ma­jęt­no­ści dzie­dzicz­ne po­sia­da­ła, od Zyg­mun­ta Sta­re­go za­sta­wą So­lec trzy­ma­ła, a na ką­dziel po­tem zszedł­szy, dwa domy pań­skie, Ra­dzi­wił­łów i Cioł­ków z Że­le­cho­wa zbo­ga­ci­ła. Do­stat­ki jej wsiąk­nę­ły tam bez śla­du.

Mu­sia­ła to być jed­nak ga­łąź tyl­ko za­moż­niej­sza Sob­ków; gdyż za pa­no­wa­nia ostat­nie­go z Sa­sów, miesz­kał jesz­cze pan Fe­li­cy­an So­bek, cze­śni­ko­wicz nur­ski, nie­opo­dal od Wło­da­wy, nad Bu­giem, a z pa­pie­rów jego oka­zy­wa­ło się, że do Bro­chwi­czów na­le­żał, i że nie­gdyś pro­to­pla­ści jego ma­jąt­ki mie­li znacz­ne. Tym­cza­sem cze­śni­ko­wicz zszedł był na taki kła­peć zie­mi, że na nim się już z wiel­ką bie­dą szla­chec­two jego trzy­mać mo­gło. Jak Sob­ko­wie do ta­kie­go przy­szli ubó­stwa, wy­tłó­ma­czyć trud­no. Lu­dit in orbe Deus, mó­wi­li sta­rzy; ma­lucz­cy ro­sną, a wiel­cy upa­da­ją, ty­sią­ce tego mamy przy­kła­dów. Skła­da­ły się na Sob­ków ru­inę roz­ma­ite oko­licz­no­ści: krew go­rą­ca, nie­opatrz­ność wiel­ka, ofiar­ność zbyt­nia, klę­ski z do­pu­stu Bo­że­go, po­dział for­tu­ny, có­rek wy­po­sa­że­nia, woj­ny, po­ża­ry, pro­ce­sa i ma­ło­let­nio­ści.

Gdy pana Fe­li­cy­ana oj­ciec od­umie­rał, miał chło­piec lat ośm­na­ście, le­d­wie się był co­kol­wiek prze­tarł w je­zu­ic­kich szko­łach, nie­doj­rza­ły był cale, po­trze­bo­wał opie­ki, a nie miał pra­wie żad­nej, bo od ubo­gich swoi i obcy stro­nią jak od trę­do­wa­tych.

A jest też ubó­stwo jako trąd, któ­ry ła­twie przy­le­ga, a wy­le­czyć się z nie­go trud­no.

Przed śmier­cią Cze­śnik na­próż­no do da­le­kich krew­nych swo­ich i żony pi­sał, aby sie­ro­tą się za­opie­ko­wa­li; nikt pary nie pu­ścił, nie ode­zwa­ła się żywa du­sza, i bied­ny sta­rzec dziec­ka nie ma­jąc komu po­le­cić, zdał je na ręce sta­re­go słu­gi, pew­nie szlach­ci­ca też, bo się zwał Grzy­ma­łą…

Ten Adam Grzy­ma­ła niby słu­gą u nie­go był, a wię­cej przy­ja­cie­lem. Żyli z sobą jak bra­cia, jed­nym gło­dem oba mar­li, a Grzy­ma­le i na myśl nie przy­szło opu­ścić Sob­ka, gdzie­in­dziej szu­ka­jąc szczę­ścia, coby go pew­nie na więk­szym ja­kim dwo­rze spo­tka­ło. Adam eko­no­mo­wał niby, choć tam nie było na czem; w po – trze­bię za płu­giem po­szedł i z bro­na­mi; klu­cze trzy­mał od pu­ste­go spi­chrza, buty czy­ścił i do jed­ne­go sto­łu z Sob­kiem sia­dał.

Gdy trze­ba było je­chać do Wło­da­wy lub Sła­wa­tycz, a choć­by i do Bia­łej, Grzy­ma­ła za­przę­gał i po­wo­ził. Zro­śli się ci dwaj sta­rzy lu­dzie z sobą tak, że je­den dru­gie­go my­śli zga­dy­wał, a gdy któ­ry z nich pła­kał, cie­kły łzy dru­gie­mu.

To też gdy Sob­ko­wi umie­rać przy­szło, a nie było komu syna zo­sta­wić, resz­tą, sił za szy­ję ob­jąw­szy Grzy­ma­łę, za­klął go sta­ry, aby syna nie opusz­czał i był mu opie­ku­nem a oj­cem. Nie po­trze­bo­wał o to pro­sić, sa­mo­by było przy­szło, bo Adam gdzie­in­dziej żyć ani mógł, ani chciał, i wo­lał tu gło­dem mrzeć, niż gdzie­in­dziej w do­stat­kach opły­wać.

O kil­ka pono lat młod­szy od Sob­ka, Grzy­ma­ła krzep­ki był, nie cho­ro­wał jak żyw, zno­sił wszyst­ko, co nań spa­da­ło, a choć człek nie­po­zor­ny, wiel­kie­go był wa­lo­ru.

Nie lę­kał się umie­ra­ją­cy o to, czy go mło­dy słu­chać ze­chce, bo Fe­liś na­wykł był od dzie­ciń­stwa Ada­ma sza­no­wać i jak ojcu sa­me­mu ule­gać.

Spu­ści­zna po nie­bosz­czy­ku panu cze­śni­ku zie­mi nur­skiej była tak li­cha i ta­kie­go skła­du, jak się rzad­ko tra­fia­ło. W wio­secz­ce, któ­ra Sob­kom po­zo­sta­ła z ro­ze­rwa­nych dóbr, zwa­nej jak­by na po­śmie­wi­sko Trzcie­niec Wiel­ki, –

nie było nad chat pięć; z tych jed­na wy­mar­ła za Cze­śni­ka, tak, że sta­ła pust­ka­mi, bo nie było kogo osa­dzić, i trzy­ma­ły się już tyl­ko czte­ry. Łąk nad­buż­nych miał Trzcie­niec do­syć, wydm i pia­sku po­do­stat­kiem, lasu wy­pa­lo­ne­go i wy­rą­ba­ne­go ka­wa­łek, pól do­brych mało. Je­że­li któ­re­go roku woda nie za­ję­ła, na łę­gach nad­buż­nych jare zbo­że moż­na było za­siać i plon ze­brać znacz­ny; ale na pięć za­sie­wów ta­kich naj­mniej trzy Bug od­bie­rał i mar­no­wa­ła się pra­ca.

Na ta­kiej li­chej wiosz­czy­nie, od któ­rej daw­ne jej awul­sa po­od­pa­da­ły, zo­stał był dwór, jak na­zwi­sko Trzcień­ca nie­po­trzeb­nie ogrom­ny, z przed­wiecz­nych gdzieś cza­sów trzy­ma­ją­cy się, z któ­rym nie wie­dzieć co ro­bić było, chy­ba siadł­szy w nim pła­kać.

Za cze­śni­ka już trzy jego czę­ści sta­ły pust­ka­mi, okna w nich tar­ci­ca­mi po­za­bi­ja­no, dach sło­mą na­rzu­co­no, i uży­wa­no po­ko­jów na skła­dy róż­ne, a szczu­ry, ła­si­ce, my­szy, wię­cej w nich od dzie­dzi­ca go­spo­da­ro­wa­ły. Cię­żar to był wiel­ki z tym dwo­rem, i kil­ka razy już roz­bie­rać go chcia­no, ale i na to rąk bra­kło. Stał więc cze­ka­jąc, aż go kie­dyś bu­rza po­wa­li.

W jed­nym rogu kil­ka izb po­mniej­szych zaj­mo­wał dzie­dzic i Adam Grzy­ma­ła.

W wiel­kich izbach, na któ­rych ścia­nach reszt­ki jesz­cze daw­nych szpa­le­rów po­gni­łych wi­sia­ły, skła­da­no, co Bóg dał, na­wet drze­wo do opa­łu. W sie­niach kloc stał, gdzie skał­ki rą­ba­no. W jed­nej sali za wo­zow­nię słu­żą­cej sań było kil­ko­ro i łomy bry­czek a ko­czów od­wiecz­nych. Gdzie się świa­tło za­kra­da­ło, tra­wy ro­sły żół­te i grzy­bów moc.

Gdy wsze­dłeś do tej pust­ki, po­wie­trze ob­wie­wa­ło gro­bo­we, chłod­ne, stę­chłe, że dłu­go wy­trwać tam było trud­no. Roz­ma­ite pta­stwo, po­cząw­szy od sów i pu­ha­czów, gnieź­dzi­ło się na pod­da­szu, w ko­mi­nach, u be­lek, a że mu tam nikt nie prze­szka­dzał, mno­ży­ło się nie­zmier­nie. W jed­nym koń­cu, snadź z daw­nych cza­sów sie­dzia­ło gniaz­do bo­cia­nie ogrom­ne, na któ­re "Pan Woj­ciech" co rok re­gu­lar­nie z fa­mi­lij przy­by­wał, choć po­wszech­nie mó­wią, że od na­wie­dzo­nych nę­dzą miejsc ucie­ka. Cza­sem no­ca­mi gdy ci­cho było, a zwierz drob­ny, któ­ry się tu roz­siadł do­ka­zy­wać po­czął, – stu­ka­ło i ło­mo­ta­ło po pu­stych izbach, jak­by w nich złe du­chy har­ce od­pra­wia­ły. I było to mnie­ma­nie u po­spo­li­te­go ludu, że nie­czy­ste siły po no­cach bro­iły, nie­po­ko­jąc lu­dzi. – Po ciem­ku też nikt tam się iść nie ośmie­lił.

W izbach na­roż­nych, choć przy­le­ga­ły do tej bie­dy, moż­na było żyć jako tako. Ga­ne­czek tam daw­niej przy­cze­pio­no, i były oprócz kuch­ni, spi­żar­ni i miesz­ka­nia Grzy­ma­ły, dwie izby do­syć ob­szer­ne z al­kie­rzem przy­ciem­nym. Tam się całe mie­ści­ło go­spo­dar­stwo, sta­ra Mo­tru­na, go­spo­dy­ni, któ­ra jeść go­to­wa­ła, a z sie­rot­ką.

Pry­ska oko­ło dwóch krów i dro­bin cho­dzi­ła i wresz­cie Nie­mo­wa, człek też sta­ry, któ­ry stró­żo­wał we dwo­rze.

Był to człek zdro­wy, sil­ny, za­har­to­wa­ny tak, że w naj­tęż­sze mro­zy rzad­ko co oprócz ko­szu­li kłaść po­trze­bo­wał, pra­co­wi­ty, ale nie­zmier­nie zły, gdy mu się sprze­ci­wia­no. Uro­dził się tak bez słu­chu i ję­zy­ka, mru­czał tyl­ko i pisz­czał, ale na migi wszyst­ko ro­zu­miał i co mu ka­za­no ro­bił, byle miał co jeść. Wód­kę też lu­bił bar­dzo, ale mu jej nie da­wa­no, bo cza­sem gdy się na­pił, w fu­ryę wpa­dał, a wte­dy na nic w świe­cie nie zwa­żał.

Oso­bli­wo­ścią było, iż Nie­mo­wę tego nie­bosz­czyk ksiądz pro­boszcz na­uczył klę­czeć w ko­ście­le, z rę­ka­mi zło­żo­ne­mi, i tak się na na­bo­żeń­stwie znaj­do­wał pięk­nie, że nie moż­na le­piej.

Była z nie­go po­słu­ga wiel­ka, bo mu nic nie da­wa­no, tyl­ko ko­żuch je­den na lat kil­ka, sier­mię­gę i ko­szul zgrzeb­nych parę. Gdy się odarł, przy­no­sił łach­ma­ny swe i wska­zy­wał na ple­cy.

Niech Bóg bro­ni było go skrzyw­dzić nie­spra­wie­dli­wie! Bo choć ro­zu­mu miał mało, a po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści bar­dzo wiel­kie. I to w nim szcze­gól­ne było, że dzie­ci nie­zmier­nie lu­bił, i gdy nie miał co ro­bić, na rę­kach je no­sił, huś­tał i usy­piał. Cza­su żniw, gdy ba­bom trze­ba było iść z sier­pa­mi, a z dzieć­mi ma­łe­mi nie wie­dzieć co było po­czy­nać, wo­ła­no Nie­mo­wy, – naj­lep­sza z nie­go niań­ka była.

Dwo­ru tedy ca­łe­go wię­cej nad to, co się po­wie­dzia­ło, nie miał Cze­śnik, a i te du­sze cza­sem wy­ży­wić mu było trud­no; bo Grzy­ma­ła, choć głód pięk­nie zno­sił, gdy się do misy do­rwał, tyl­ko było pa­trzeć a dzi­wo­wać się. – Nie­mo­wa żarł strasz­nie, – sie­rot­ka Pry­ska, małe dziew­czę, chu­de jak szcza­pa, ca­ły­by dzień była gębą… ru­sza­ła, byle mia­ła co zła­so­wać. Za to Mo­tru­na wię­cej po­ści­ła za du­szycz­ki swe róż­ne, i za grze­chy sta­re, niż ja­dła, a Cze­śnik póki żył, lada się czem ob­cho­dził.

Po śmier­ci jego i ubo­gim po­grze­bie, gdy się pan Fe­li­cy­an zna­lazł sam je­den w Trzcień­cu z Grzy­ma­łą, na praw­dę nie wie­dział co po­czy­nać. Wy­prze­dać się, go­spo­da­rzyć, pu­ścić komu zie­mię, a sa­me­mu szczę­ścia szu­kać, woj­sko­wo słu­żyć, do kan­cel­la­ryi wstą­pić, dwor­skie­go chle­ba pró­bo­wać, wszyst­ko miał do wy­bo­ru, ale do ni­cze­go bar­dzo go ser­ce nie cią­gnę­ło. Oj­ciec do­pó­ki żył, o nic tak nie stał jak o wy­cho­wa­nie syna, ostat­ki od­da­wał, aby go w szko­łach po­pę­dzać, a że chło­piec był zdol­ny, gło­wę miał otwar­tą i umysł by­stry, wię­cej z nie­go zro­bi­li Oj­co­wie Je­zu­ici niż z dru­gich. W szko­łach też z róż­ny­mi się i za­moż­niej­szy­mi pa­ni­cza­mi po­znał, lu­bi­li go wszy­scy.

Stat­ku w nim było nad wiek, bo choć so­bie ośm­na­ście lat li­czył, dru­gi go i we dwu­dzie­stu kil­ku tyle nie ma. Pan Bóg go so­wi­cie ze wszech miar wy­po­sa­żył, bo po­kaź­ny, zręcz­ny i szla­chet­ne­go ob­li­cza był tak, że gdy­by nie odzież ubo­ga, czę­sto po­ła­ta­na, wziąć­by go było ła­two za se­na­tor­skie dzie­cię. A oby­czaj­nym też, skrom­nym i ak­ko­mo­du­ją­cym się być umiał bez wsze­la­kiej pod­ło­ści, i Oj­ciec rek­tor, ks.pre­fekt, wszy­scy, co go zna­li bli­żej, od­chwa­lić się go nie mo­gli.

We dwa dni po po­grze­bie, – było to ja­koś w Mar­cu, wio­sna przy­cho­dzi­ła le­ni­wo, zim­no jesz­cze Lu­to­we pra­wie na dwo­rze, sie­dzie­li w więk­szej izbie u ko­mi­na pan Fe­li­cy­an i Grzy­ma­ła. Ten był tyl­ko co od go­spo­dar­stwa po­wró­cił, bo choć go tam nie­wie­le mie­li, za­wsze po obo­rach i chle­wach i w staj­ni trze­ba się było co wie­czór roz­pa­trzyć.

Sta­ry Adam od ma­łe­go dziec­ka na­wykł był cze­śni­ko­wi­cza po pro­stu Fe­li­siem na­zy­wać.

Mil­cze­li dłu­go oba. Grzy­ma­ła ręce czer­wo­ne tarł a roz­grze­wał, wresz­cie ob­ró­cił się do chłop­ca sie­dzą­ce­go nie­da­le­ko, i po­pa­trzaw­szy nań, bąk­nął:

– No, a co? Wy­pła­kaw­szy się, ta po­mo­dliw­szy, czas my­śleć o so­bie, co bę­dzie­my ro­bi­li Fe­li­siu?

Chło­pak drgnął.

– Jak­że wy my­śli­cie?

– No, co tam ja! Ja do ta­kich spraw ro­zu­mu wiel­kie­go nie main. Kie­dy gnój wo­zić, to ja wiem, ta – i tyle.

– Ja też się jesz­cze nie roz­miar­ko­wa­łem… rzekł Fe­liś. – Czas na to. Rwać się na świat bar­dzo nie my­ślę: co oj­ciec ro­bił, to i na mnie przy­pa­da.

– Oj­ciec był sta­ry – wes­tchnął Grzy­ma­ła. Za mło­du i on na Trzcień­cu nie sie­dział. Mło­de­mu trze­ba świa­ta uj­rzeć i obe­trzeć się, a szczę­ścia po­szu­kać.

– Toć praw­da, pa­nie Ada­mie – od­po­wie­dział chło­piec, – ale żeby w świat iść, trze­ba mieć za co ręce za­cze­pić.

To mó­wiąc roz­ło­żył je, po­ka­zu­jąc, że pu­sto w gar­ściach było.

– A jak dru­dzy z ta­la­rem w kie­sze­ni po­czy­na­ją? – ode­zwał się (trzy­ma­ła. Mło­dość za skar­by star­czy, służ­ba nie krzyw­dzi, do­ra­bia­ją się lu­dzie dwor­sko trzy­ma­jąc pań­skiej klam­ki.

Na to­pan Fe­li­cy­an nic nie od­po­wie­dział. Grzy­ma­ła aż się zwró­cił do nie­go, żeby zo­ba­czyć, dla cze­go mil­czy i co mu to jest?

– Cóż? dwor­ska służ­ba? nie w smak? – spy­tał.

Po­trząsł gło­wą Fe­liś.

– Bo wi­dzisz Fe­liś – mó­wił Grzy­ma­ła, – na wsi w tym gno­ju zmar­nu­jesz się. Szko­da cie­bie do wi­deł i bro­ny. Jak mi Bóg miły! skap­ca­nie­jesz, jak my tu z nie­bosz­czy­kiem oba;

łap­cie wdzie­jesz, za­mę­czysz się, za­cho­ru­jesz i za­bi­jesz. To­bie trze­ba lu­dzi. Nie dar­mo­śmy cię do szkół od­da­wa­li, aż do po­ezyi, mo­spa­nie! Czy w pa­le­strze, czy w kan­cel­la­ryi, czy na dwo­rze, chęt­nie cię przyj­mą.

– To praw­da – ode­zwał się cze­śni­ko­wicz, – ani sło­wa; lecz gdzie­kol­wiek pój­dę, słu­gą mu­szę być, gdy w Trzcień­cum ja sani so­bie pan.

Roz­śmiał się Grzy­ma­ła.

– Pięk­ne mi pań­stwo, kie­dy so­bie sam w, pie­cu pa­lić bę­dziesz mu­siał! Jesz­cze póki ja żyję, nie dam ci tego ro­bić… a… no, mnie i Nie­mo­wie przyj­dzie prę­dzej póź­niej na mo­gił­ki wę­dro­wać. Mo­tru­na też kasz­le i… le­d­wo się włó­czy… ze smar­ka­tej Pry­ski po­cie­chy wie­le nie bę­dzie. Ze wsi nie ma kogo wziąć.

– A co po­mo­że jak ja ztąd ubę­dę? ode­zwał się cze­śni­ko­wicz, – albo się przez to co po­pra­wi?

Grzy­ma­ła się po gło­wie po­cze­sał pal­ca­mi, bo miał to we zwy­cza­ju, gdy go co nie­cier­pli­wi­ło.

– Wi­dzisz Fe­liś – rzekł, – nim my się po­ło­ży­my na nie­wsta­nie, ty do tej pory mo­żesz się do­ro­bić.

– Ja­kim spo­so­bem?

– A gło­wa i ręcę od cze­go?

Fe­liś grzał się u ognia mil­cząc, za­du­mał się, Sta­ry cze­kał dłu­go na od­po­wiedź, i nie mógł się jej do­cze­kać.

– No cóż? co? – ode­zwał się, – co ty na to?

– Nie wy­pę­dzaj­cie mnie ztąd – rzekł po­wo­li cze­śni­ko­wicz. Am­bi­cyi wiel­kiej nie mam, tro­chę wiem, ja­kie po dwo­rach ży­cie; a jak­bym rok po­pró­bo­wał tu po­sie­dzieć i po­go­spo­da­rzyć?

Grzy­ma­ła ra­mio­na­mi ru­szył.

– Któż ci bro­ni, albo kto cię wy­pę­dza? rzekł ci­cho. Ojcu nie­bosz­czy­ko­wi a memu do­bro­dzie­jo­wi naj­oso­bliw­sze­mu przy­rze­kłem świę­cie, że ci słu­żyć będę, – słu­żę czem mam. Tak mi się zda­ło, że kie­dy on o te szko­ły dbał, nie do bro­ny i so­chy cię spo­so­bił!

Fe­liś mil­czał cią­gle za­du­ma­ny.

– Więc cóż? spy­tał Grzy­ma­ła.

– Ja też się nie za­rze­kam ni­cze­go… ode­zwał się cze­śni­ko­wicz. Gdy­by się oka­zyą jaka tra­fi­ła, mo­że­bym w świat po­szedł; tym­cza­sem spo­cząć tu tro­chę chcia­ło­by się.

– Co­żeś ty się tak uzno­ił? uśmiech­nął się Adam.

Przy­ło­ży­li dre­wek na ko­min, któ­ry i grzał i świe­cić mu­siał, bo in­ne­go świa­tła w izbie nie za­pa­lo­no; roz­mo­wa się nie wio­dła, za­mil­kli.

Na­za­jutrz Grzy­ma­ła po­szedł po obo­rach, do gum­na, gdzie dwóch młoc­ków owies na na­sie­nie wy­bi­ja­ło, ob­szedł go­spo­dar­stwo, po­pa­trzał po nie­bie, że się coś na lep­sze nie za­no­si­ło, i do izby wró­cił.

Za­stał Fe­li­sia też go­spo­da­ru­ją­ce­go, bo chciał po­rzą­dek uczy­nić w tera, co po ojcu zo­sta­ło.

– Pa­nie Ada­mie – ode­zwał się cze­śni­ko­wicz, – a jak­by­ście mnie po­mo­gli się roz­pa­trzyć po ką­tach?

– Cze­mu nie!

Wzię­li się tedy oba do wy­cią­ga­nia se­pe­tów, otwie­ra­nia szaf i in­wen­ta­rza swo­jej bie­dy. Na praw­dę nie było co ro­bić bar­dzo, bo po cze­śni­ku, krom fa­scy­ku­łów, pa­pie­rów, do­ku­men­tów, któ­rych ku­fer był cały, odzie­ży i ru­cho­mo­ści mało co po­zo­sta­ło. Naj­lep­szy kon­tusz, żu­pan i pa­sik wziął z sobą do gro­bu; co po­tem było po­rząd­niej­sze­go, syn odło­żył i uści­snąw­szy Grzy­ma­łę, jemu od­dał. Zo­sta­ły dwie ka­ra­be­le, z któ­rych jed­na od pa­ra­dy, i sy­gnet z krwaw­ni­kiem, z her­bem Sob­ków, bo szla­chec­kie go­dła na in­nym ka­mie­niu rznąć się były nie zwy­kły, tyl­ko na krwa­wym, tak jak her­bo­we pole, krwa­wo wy­słu­żo­ne, naj­czę­ściej pur­pu­ro­we było. Strzel­ba jed­na dłu­ga, z zam­kiem po­psu­tym; dru­ga jesz­cze do­bra. Kul­ba­ka i sio­dło pa­rad­ne, ak­sa­mi­tem spło­wia­łym ob­cią­gnię­te, daw­no nie­uży­wa­ne a od mo­lów moc­no po­prze­gry­za­ne. Zbro­ja że­la­zna z krzy­żem na pier­si moc­no za­rdze­wia­ła; kol­czu­ga sta­ra z mi­siur­ką sre­brem oku­tą; ryn­graf z Mat­ką Bo­ską i Św.Jó­ze­fem.

Wszyst­ko to z ką­tów po­wy­cią­ga­li, cze­śni­ko­wicz obej­rzał, i nie wie­le już po­zo­sta­wa­lo…

Po­szli tedy do cze­czot­ko­wej szka­tuł­ki, któ­ra u łóż­ka sta­ią, i wy­nie­śli ją na świa­tło do pierw­szej izby. Tu w pa­pier uwi­nię­te były ob­rącz­ki ślub­ne, du­kat z Mat­ka Bo­ską, ró­ża­niec nie­boszcz­ki mat­ki, kil­ka jej li­stów, laku ka­wa­łek, sprę­ży­na od ze­gar­ka, gu­zi­ków kil­ka po­zło­ci­stych, fla­szecz­ką z wy­schłym olej­kiem ró­ża­nym i parę mo­dli­te­wek sku­tecz­nych, prze­pi­sa­nych na róż­nych pa­pier­kach.

Pie­nię­dzy, po po­grze­bie i jał­muż­nacb, nad ta­lar i kil­ka gro­szy nie było.

– Z czem­żeś ty mnie, pa­nie Ada­mie, w świat chciał wy­pra­wić? – spy­tał Fe­liś.

Sta­ry po gło­wie się po­tarł.

– W sto­do­le nie ma nic, chy­ba co na na­sie­nie, i prze­ży­cie na przed­nów­ku, a Bóg ra­czy wie­dzieć, czy tego roku uro­dzi?

– A cze­mu uro­dzić nie ma? – od­parł Grzy­ma­ła. Żyto po­sia­ne na naj­lep­szym ka­wał­ku, na Wie­ru­chowsz­czyź­nie, da Bóg pro­so i len syp­niem na łęgu, a że woda nam już trzy razy z rzę­du, to świę­to­jan­ka, to ja­kó­bów­ka szko­dę ro­bi­ła i za­bie­ra­ła po­sie­wy, chy­ba Bóg nie ła­skaw, w tym roku się osto­im. I w sto­do­le też… po­czął Grzy­ma­ła z na­my­słem, ale się wstrzy­mał…

No… na sto­do­łę, praw­da, nie ma co ra­cho­wać. Omło­tu żyt­nie­go jest kupa, ale z tego po­cie­chy nie bę­dzie; nie­młó­co­ne­go kil­ka kop, owies, tyle co na na­sie­nie i dla szkap z siecz­ką… Jęcz­mie­nia dru­gi rok nie mamy… Za­du­mał się Grzy­ma­ła.

– Czy­śmy komu co win­ni jesz­cze? spy­tał cze­śni­ko­wicz.

Tak za­gad­nię­ty pan Adam, pasa na so­bie po­cią­gnął, i rzekł:

– Nie bez tego… Ze­lma­no­wi ta­la­rów bi­tych pięć tyn­fów dwa.

Przy­po­mi­nał da­lej, ale ce­dząc z wol­na, aby nie na­stra­szyć sie­ro­ty.

– Bre­slau­ero­wi we Wło­da­wie, siedm z czemś.

– A wię­cej?

– Już­ci i pro­bosz­czo­wi trzy.

– Jesz­cze się co znaj­dzie? ba­dał nie­śmia­ło Fe­liś.

– Dwa ta­la­ry po­ży­czył nam Chwe­dor Bo­rzo­bo­ha­ty, ale z temi nie pil­no. Chłop sie­dzi na pie­nią­dzach, garncz­ków ma po­za­ko­py­wa­nych nie wiem ile, tyl­ko się tai. Oj­ciec jego już sław­ny był z tego, że u nie­go nig­dy sto­gi się nie omła­ca­ły, aż dru­gie­go roku. Temu nie pil­no.

Wes­tchnę­li. Kil­ka­na­ście ta­la­rów z pro­wi­zją dla bied­ne­go dzie­dzi­ca sta­no­wi­ło ka­pi­tał nie­ma­ły.

Chu­do­ba dwor­ska le­d­wie star­czy­ła go­spo­dar­skim po­trze­bom, a Bo­rzo­bo­ha­ty miał i licz­niej­szą i tłu­ściej­szą niż pań­ska. Wo­łów ro­bo­czych dwa, z któ­rych je­den łysy, sta­ry, już na

Żyda pa­trzał, byle go czem od­kar­mić, krów li­czo­no trzy, ja­łó­wek dwie, cie­ląt dwo­je, koni tro­je. Z tych klacz sta­ra bu­ła­na, na jed­no oko była śle­pa i pod­pa­lo­na. Kil­ko­ro gęsi, kil­ka­na­ście kur, dzie­sięć owiec czar­nych – oto wszyst­ko.

Sprze­dać z tego in­wen­ta­rza co­kol­wiek bądź nie­po­dob­na było, a gdy­by na ły­se­go się na­wet ku­piec zna­lazł, trze­ba go było za­raz mło­dym za­stą­pić, bo na cie­lę­ta cze­kać nie miał cza­su go­spo­darz. Orka wpraw­dzie na piasz­czy­stych po­lach lek­ka była i so­chę tam lada bie­dac­two po­cią­gnę­ło, ale na łę­gach, gdy się muł zsiadł i za­piekł, chu­do­ba się mę­czy­ła strasz­nie i mu­siał dwór mieć swo­ją. Je­den Bo­rzo­bo­ha­ty wy­cho­dził z uprzę­żą do­brą na pole; ze trzech in­nych go­spo­da­rzy, An­druk miał wo­lę­ta chu­de, a Chmu­ra z Wron­kiem sprzę­ga­li się do ro­bo­ty.

Pola dużo, ja­ło­wia­ło przez to… lecz gdy­by się zmógł na­wet dzie­dzic na lep­szą obo­rę, rąk­by mu do niej za­bra­kło. We czte­rech cha­tach nie zbyt "sie­mie­ni­stych, " wię­cej było dzie­ci i wy­rost­ków niż pa­rob­ków. Gdy się przy­szło roz­pa­trzyć we wszyst­kiem, ręce opa­da­ły. Grzy­ma­ła wzdy­chał. Dźwi­gnąć się nie było pra­wie spo­so­bu. Wie­dział to może i Fe­liś, lecz nie mó­wił nic; cho­dzi­ło mu po gło­wie, że ja­kiś­by prze­cież śro­dek na to zna­leźć się po­wi­nien.

Tak cały dzień pra­wie prze­ga­wę­dzi­li cho­dząc po ką­tach, i stę­ka­jąc. Z po­łu­dnia plu­cha na pół śnież­na tro­chę się prze­ję­ła; Grzy­ma­ła oknem wyj­rzał i chciał wy­cho­dzić, gdy do izby wpadł Nie­mo­wa.

Wy­glą­dał strasz­nie bied­ny człek z gło­wą ostrzy­żo­ną krót­ko a bro­dą na pół siwą na cal od­ro­sła, z oczy­ma czar­ne­mi wy­pu­kłe­mi, z pier­sią ob­na­żo­ną, bosy, w ko­szu­li tyl­ko i spodniach u dołu sło­mą do nóg po­przy­wią­zy­wa­nych, – czemś czy prze­stra­szo­ny czy nad­zwy­czaj zdzi­wio­ny. Ręce się mu trzę­sły i usta krzy­wi­ły. Pal­ca­mi wska­zy­wał po za dwór, i wy­da­wał krzyk dziw­ny: Hu! hu!… jak­by się tam coś nie­zwy­czaj­ne­go sta­ło.

Nie mo­gąc go do­brze zro­zu­mieć, wy­padł na ga­nek Grzy­ma­ła, i w stro­nę wska­za­ną pa­trząc, zo­ba­czył – ist­ne w Trzcień­cu dzi­wo.

Małą dro­ży­ną wio­dą­cą ku dwo­ro­wi, je­chał po­wóz cięż­ki i ogrom­ny. Była sama roz­to­pów pora, bło­to strasz­ne. Gdzie­nieg­dzie za­mróz trzy­mał, ale w wie­lu miej­scach do grun­tu pu­ści­ło i koła się rznę­ły głę­bo­ko. Dro­ga też pro­wa­dzą­ca do Trzcień­ca nig­dy więk­szych po­wo­zów nie wi­dy­wa­ła i nie była dla nich prze­zna­czo­na; ko­le­je wąz­kie wy­bi­ja­ły wozy. Tu i owdzie ro­wek wy­my­ły wody, stał jak­by bro­dek, le­ża­ły ka­mie­nie, chróst i koł­ki, któ­re­mi się grzę­zną­cy ra­to­wa­li. Sło­wem, dro­ga była w świe­cie naj­okrop­niej­sza za­wsze, a one­go wio­sen­ne­go cza­su, pie­kiel­na dla wozu, strasz­na dla ka­ła­masz­ki, dla lan­da­ry nie­moż­li­wa.

Praw­da, że owo zja­wi­sko cią­gnę­ło sześć ogrom­nych koni, w cho­mą­tach cięż­kich; ale ma­chi­na była jak dom wiel­ka, wi­szą­ca na drą­gach i pa­sach, na któ­rych ko­ły­sząc się istot­nie na imię ko­leb­ki za­słu­gi­wa­ła.

Na jed­nym z koni sie­dział wy­ro­stek, na wy­so­kich ko­złach woź­ni­ca w de­lii i koł­pa­ku, na stop­niach z obu stron sta­ła służ­ba. Po­wóz był wi­docz­nie pań­ski, ale jak się tu za­błą­kał, zkąd wziął, tego Grzy­ma­ła po­jąć nie mógł, a Nie­mo­wa, któ­ry raz pierw­szy w ży­ciu wi­dział coś po­dob­ne­go, śmiał się, ręce pod­no­sił i krzy­czał:

– Hu! hu!

Z po­sta­wy jego wi­dać było, że nie do­trzy­ma, i gdy się zbli­ży ów po­twór – pierzch­nie.

Grzy­ma­ła stał jak wku­ty.

Po­wóz po­su­wał się nad­zwy­czaj wol­no, za­pa­dał nie­kie­dy to… jed­ną, stro­ną, to jed­nem ko­łem, a na­ów­czas służ­ba się rzu­ca­ła i pod­trzy­my­wa­ła, aże­by nie ru­nął. Z po za skó­rza­nych fi­ra­nek wi­dać było wy­su­wa­ją­ce się ręce, to z jed­nej, to z dru­giej stro­ny.

Pa­trząc zda­la na tę po­dróż po wer­te­pach, li­tość bra­ła nad koń­mi naj­przód, po­tem nad ludź­mi. Oprócz tego Grzy­ma­ła i póź­niej za nim wy­bie­ga­ją­cy Fe­liś prze­ję­ci byli uczu­ciem in­nem, ogar­niał ich wstyd i strach.

Oczy­wi­ście zda­la ów do­stoj­ny po­dróż­ny, zo­ba­czyw­szy, ogrom­ny dwór, zo­stał po­zo­rem jego uwie­dzio­ny. Zda­wa­ło mu się pew­nie, że tu znaj­dzie god­ną, sie­bie go­spo­dę. Tym­cza­sem wro­ta wio­dą­ce na po­dwó­rze były dla skrom­nych wo­zów i bry­czek stwo­rzo­no, nie dla ta­kiej ba­jecz­nej lan­da­ry; sze­ściu koni owych ol­brzy­mich nie było gdzie po­mie­ścić, a w niz­kie wro­ta ani ich moż­na było wpro­wa­dzić. W dzie­dziń­cu uszczu­plo­nym ogro­dze­niem za­wró­cić z tą ma­chi­ną, było nie­po­dob­na…

Cóż do­pie­ro lu­dzi i ko­nie i pana na­kar­mić?

Wszyst­ko to przez myśl prze­cho­dzi­ło prze­stra­szo­nym i stra­pio­nym. Sta­li mil­czą­cy, nie śmie­jąc na­wet ode­zwać się do sie­bie: Co to z tego bę­dzie?

Sta­ro­pol­ska go­ścin­ność nie do­zwa­la­ła ani po­my­śleć, żeby za­błą­ka­ne­go po­dróż­ne­go od wrót od­pra­wić. Grzy­ma­ła spoj­rzał na cze­śni­ko­wi­cza; ten na nie­go.

Tym­cza­sem choć lan­da­ra się to­czy­ła nie­zmier­nie po­wo­li, cza­sa­mi na­wet przy­sta­jąc, bo ko­nie były zha­sa­ne, i para z nich bu­cha­ła jak z ko­tła, a woź­ni­ca do­brze ba­tem mu­siał szka­py sma­gać, gdy po­wóz za­padł: tyl­ne­mi ko­ła­mi, – za­wszą jed­nak zbli­ża­ło się to wi­docz­nie, i już prze­wi­dzieć było moż­na mo­ment ów strasz­li­wy, gdy ko­nie u wrót sta­ną, a lu­dzie do dwo­ru przy­bie­gną.

Choć płot z chró­stu, opa­su­ją­cy dzie­dzi­niec, nie był sta­ry i miał swą… war­tość, bo rąk do zbyt­ku nie było (nie li­cząc łozy i koł­ków) – Fe­liś wi­dział, że go przyj­dzie na oł­ta­rzu go­ścin­no­ści po­świę­cić i zła­mać.

Toby jesz­cze naj­mniej­sze było, lecz – co da­lej? Jak tu ta­kie­go ma­gna­ta przyj­mo­wać? Czem? Piw­ni­cy cał­kiem nie było w Trzcień­cu, a w losz­ku ani bu­tel­czy­ny. Ba­rył­ka wód­ki si­wu­chy, któ­rą się Grzy­ma­ła po­krze­piał, do któ­rej Nie­mo­wa się uśmie­chał, sta­no­wi­ła je­dy­ny tru­nek w domu… Za­pa­sów żyw­no­ści, oprócz kil­ku se­rów, wę­dzo­nych kieł­bas, pary pół­gę­sków i czer­stwe­go chle­ba nie było tak da­le­ce.

Owies młó­co­no – na za­siew!

Sześć pań­skich koni głod­nych mo­gło skom­pro­mi­to­wać na­dzie­je przy­szłe­go roku…

Sta­ry słu­ga i mło­dy dzie­dzic pa­trza­li na sie­bie z nie­wy­mow­ną trwo­gą, ale za­ra­zem z ową re­zy­gna­cyą he­ro­icz­ną, któ­ra speł­nie­niu obo­wiąz­ku go­ścin­no­ści szla­chec­kiej to­wa­rzy­szy­ła. Szlach­cic roz­ła­my­wał się chle­bem w dro­dze, w domu płot mu­siał bo­daj wy­ła­mać dla go­ścia.

Nie szło o wy­próż­nie­nie spi­żar­ni, choć­by ju­tro gło­dem mrzeć mia­no, lecz o to, jak się Przy­znać, że w niej god­nych gęby pań­skiej Opa­sów nie ma?

Za­ru­mie­nił się Fe­liś i po­bladł, Grzy­ma­ła gło­wę po­skro­bał i pasa po­cią­gnął.

Lan­da­ra żół­wie­mi kro­ki po­su­wa­ła się co­raz bli­żej i już sły­chać było: "Wio!" woź­ni­cy i po­krzy­ki­wa­nia służ­by, pry­cha­nie koni, i pisk po­wo­zu nie­na­wy­kłe­go do po­dob­nych przejść, od któ­rych wnętrz­no­ści jego skrzy­pia­ły.

Fe­liś i Grzy­ma­ła sta­li jak ska­mie­nia­li. Nie­mo­wa wi­dząc, że ta strasz­na rzecz już już się pod wro­ta pod­su­wa, prych­nął jak kot, któ­ry się psu bro­ni.

– Pch! pch! – huk­nął, i są­dząc ogrom­ne­mi kro­ki przez ka­łu­że, pu­ścił się ku szo­pom, do­padł dra­bi­ny, scho­wał się na wy­żki. Żad­na siła ludz­ka nie by­ła­by go po­wstrzy­ma­ła, tak okrut­na ogar­nę­ła nim trwo­ga. Mo­tru­na z gębą otwar­tą, Pry­ska z usta­mi za­mknię­te­mi far­tu­chem, sta­ły tuż nie­le­d­wie go­to­we do­bry przy­kład dany im przez Nie­mo­wę na­śla­do­wać.

W tej chwi­li przed­nia para koni, pod sa­miu­teń­ki płot przy­byw­szy – sta­nę­ła. Sko­czy­ła służ­ba ze stop­ni i do­strze­gła, że po­wóz na ża­den spo­sób przez cia­sne wro­ta nie wej­dzie.

Grzy­ma­ła he­ro­icz­nie, chłod­no po­su­nął się ku wjaz­do­wi, i wła­sno­ręcz­nie wro­ta na­przód od­rzu­ciw­szy na bok, jed­no przę­sło pło­tu po­chwy­cił w sil­ne dło­nie, mach­nął niem parę razy, aby koł­ki ob­lu­zo­wać i na zie­mię oba­lił.

Ski­nął po­tem po­waż­nie na woź­ni­cę, że dro­ga stoi otwo­rem, lan­da­ra po­ru­szy­ła się, za­trzę­sła, za­ko­ły­sa­ła, za­pisz­cza­ła i ma­je­sta­tycz­nie wto­czy­ła się szu­ka­jąc gan­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: