- W empik go
Pan Odutek i inne opowiadania - ebook
Pan Odutek i inne opowiadania - ebook
Mijamy ich codziennie. Jedni od razu przyciągają naszą uwagę, inni przechodzą niemal niezauważeni. Młodzi i starzy. Bogaci i biedni. Piękni i odpychający. Każdy niesie ze sobą jakąś opowieść. Trzeba niezwykłej odwagi, by dać się wpleść w historię, której koniec jest zupełnie nieoczywisty.
Sentymentalny wdowiec, kwiaciarka z zaburzeniami osobowości, miłośnik egzotycznych zwierząt – to tylko niektórzy bohaterowie barwnych opowiadań Iwony Partyki. Z drobnych, pozornie banalnych fragmentów codzienności autorka stworzyła fascynujące historie o zwykłych-niezwykłych ludziach. Czy w którejś z nich odnajdziesz siebie?
Iwona Partyka potrafi nie tylko z lekkością zmieniać frazę, budować różne rodzaje napięcia i przykuwać uwagę na kilka sposobów. Opowiada przede wszystkim o tym, że życie jest pewnym kalejdoskopem doznań, w którym nie musimy się odnajdywać, ale warto dojrzeć jak najwięcej jego kolorów. Także tych mrocznych, bliskich czerni. One wszystkie tworzą różnorodność świata. Tego świata, z którym ktoś się żegna, a ktoś wita. Wciąż trwającego bez względu na ludzkie dramaty i prywatne apokalipsy. Ważne jest również to, że Partyka pozostawia spory margines interpretacji przy każdym z opowiadań. Świetnie pisze o tym, jak człowiek może być silny i słaby jednocześnie. Udowodniła to w powieści, tym razem udowadnia nieco inaczej w opowiadaniach. Historiach zmyślonych o prawdziwej goryczy życia, z którego musimy wydobyć to, co najlepsze, by potem wiedzieć, co godnie pożegnać. - Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”
Iwona Partyka
urodzona w 1970 roku w Gdyni, absolwentka filologii angielskiej na Uniwersytecie Gdańskim, autorka powieści pt. Faber, która w 2010 roku wygrała konkurs na najlepszą powieść www.org-pisarze.pl.
Przez niemal dwa lata była regularnym recenzentem książkowym BiblioNetki.
Publikowała min. w „Odrze”, „Szafie”, „Blizie”, „Dove Tales – An International Journal of the Arts”, „Conceit – The Bracelet Charm Quarterly”, „The Ultimate Writer”, „Chiron Review”.
W 2016 roku wydała cieszącą się bardzo dobrymi recenzjami powieść pt. Mroczna tajemnica Don Orestesa Gonzagi Greco. W 2017 roku zajęła I miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Szaloma Asza. Nagrodzone opowiadanie Lekcje u Madame Fleur, znajduje się w zbiorze Pan Odutek i inne opowiadania, jaki właśnie znajduje się w rękach czytelnika.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-135-0 |
Rozmiar pliku: | 976 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kwiaty mojej jabłonki pokrył śnieg. Płatki, rozłożone wachlarze, które nie miały złudzeń, że za chwilę strąci je podmuch wiatru, zamarły w oczekiwaniu. Skuliły się jak zziębnięte ptaki, które czekają na promyk słońca. Dopiero co zawiązane owoce, zielone groszki, zapadły w sen, pokryły się śnieżną kołderką. Zupełnie tak, jakby natura chciała zatrzymać dla siebie całe swoje piękno. Zamrozić je w jego największym rozkwicie, by napawać się tym, jak umiera.
Jakaż to była dziwna wiosna. Z jednej strony ziemia pokryta dywanem z trawy i stokrotkami, a z drugiej płatki śniegu.
– Zupełnie jakby zima wróciła na chwilę po coś, czego zapomniała – pan Odutek powiedział do żony i w tym momencie przypomniało mu się, że zapomniał wziąć ze sobą okulary do czytania. Choć z oddali widział całkiem nieźle, jak na swój wiek oczywiście, to czytanie bez okularów było niemożliwe. W tej sytuacji, pomyślał, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko gapić się w puste niebo. Dla pewności sięgnął do kieszeni płaszcza, a kiedy nie odnalazł w niej nic więcej oprócz starego biletu i kilku papierków po cukierkach, ostatecznie stwierdził, że jego przypuszczenia potwierdziły się.
– Szkoda – powiedział na głos.
Odkąd przeszedł na emeryturę, uwielbiał przychodzić tutaj rano. Morze szemrało coś ospale, a nad falami krążyły mewy, których nie mógł się nigdy do końca doliczyć. Tę samą rodzinę mew, obserwował od lat. Jeden, dwa, trzy… Przy czwartej tracił pewność, a kiedy doszedł do siódmej, był już niemal przekonany, że to jest dokładnie ta sama, która jeszcze przed chwilą była jedynką. Nieraz rzucał im do wody kawałki chleba lub starej bułki, a one zlatywały się wtedy z różnych stron po to tylko, by złapać w szponiasty dziób kawałek skórki lub miąższ i odlecieć.
Siadał na małej ławeczce i oddawał się lekturze. W końcu nie musiał sprawdzać licencjatów studentów, czytać ich prac magisterskich i doktoratów oraz najróżniejszych opracowań, które były mu potrzebne do własnych artykułów. Po wielu latach pracy na uczelni miał wreszcie czas, by czytać bez ograniczeń ulubionych autorów, wśród których niezaprzeczalny prym wiedli Sir Walter Scott i Charles Dickens.
– Miałaś rację, Heluś – zaczął i spuścił psa ze smyczy – straszny ze mnie gapa i zapominalski. – Schylił się i podniósł z ziemi kij. Widząc to, pies uniósł siwy łeb i spojrzał na niego zamglonymi oczami. Mimo odpiętej smyczy położył się przy ławce i ani raczył pobiec po kijek, który pan Odutek rzucił zupełnie niedaleko, dosłownie kilka metrów.
– Zobacz, Heluś, jaki ten nasz pies już stary. Nawet po kijek mu się biegać nie chce. A ty zawsze mówiłaś, że chorowity taki i że do siedemdziesiątki nawet nie dożyje. A on? Zobacz. Ma prawie tyle lat co ja – powiedział, a Hela jakby nieznacznie przekrzywiła głowę. – Osiemdziesiąt pięć – oznajmił poważnym tonem.
Żona pokiwała głową z uznaniem. Jej ciemnobrązowe, gęste włosy ułożone były w stylowy kok, do którego przypięła niebieską różę. Zupełnie jak na tym zdjęciu portretowym, które zrobiła sobie z własnej inicjatywy i które potem jeszcze długo stało na wystawie u fotografa. Pokłócili się wtedy o to, bo Odutek zupełnie nie mógł zrozumieć, po co jej było wystawiać się w witrynach okien wystawowych. Taka była. Jak się na coś uparła, nie było mowy, aby ją od tego odwieść. Ja zresztą nie byłem lepszy, pomyślał, ale nie przyznał się do tego na głos.
Kiedy wkładał do kieszeni smycz, znowu przypomniał sobie o okularach. Poczuł nagły przypływ złości, a zaraz potem żalu, że nie będzie mógł zagłębić się w dalsze fabularne zawiłości Klubu Pickwicka. Właśnie skończył na rozdziale siedemnastym, w którym to biedny pan Pickwick dostaje od wdowy Bardell wezwanie do sądu za niedotrzymanie przyrzeczenia małżeństwa. Obietnice, pomyślał, i rozejrzał się wokół, jakby bojąc się, że ktoś podsłuchuje jego myśli.
– Czy nie sadzisz, Heluś, że przyrzeczenia, ogólnie rzecz ujmując, w tym również słowa przysięgi małżeńskiej, to jakaś niedorzeczność?
Żona znowu przechyliła głowę i najwyraźniej spojrzała na niego, ale było to spojrzenia tak łagodne i pełne zrozumienia, że postanowił kontynuować: – No bo skąd, przyznaj sama, można tak wszystko wiedzieć i z taką pewnością przysięgać? – powiedział i spojrzał na błękitne niebo. – Przysięgać – dodał z naciskiem i rozpiął płaszcz. – Czy intencja rzeczywiście jest czymś, co wystarczy? Co usprawiedliwi późniejsze zaniechanie? – dokończył, zupełnie jakby pytał sam siebie. Pies spojrzał na niego niewidomymi oczami, jakby to właśnie w nich miała znaleźć się odpowiedź.
Oparł się o ławkę, wyciągnął przed siebie nogi, a potem wpatrywał się w kołyszące się lekko na wietrze fale. Im dłużej się im przyglądał, tym bardziej wydawało mu się, że sam kołysze się w ich rytmie. Było to uczucie tak przyjemne, że naraz poczuł w swoim wnętrzu słodką błogość.
Jakaś młoda kobieta z dzieckiem przystanęła u brzegu plaży. Widząc zbliżającą się do nich falę, kobieta wzięła dziecko na ręce i odbiegła kilka kroków do tyłu. Ono zaczęło śmiać się na głos, a kiedy postawiła je na ziemi, sięgnęło rączką po małą muszelkę, która leżała u jego stóp. Chwyciło ją z przejęciem i pokazało kobiecie. Ta pochyliła się nad nim i przez jakąś chwilę przyglądali się znalezisku, obracając je w dłoniach ze wszystkich stron. Schowali muszelkę do niewielkiego woreczka, po czym zaczęli iść wzdłuż brzegu w stronę horyzontu.
– Patrz, Heluś, my też niedawno byliśmy tacy młodzi. Też tak chodziliśmy z dziećmi nad morze. Pamiętasz? – zapytał, ale nie domagał się odpowiedzi. Przecież była oczywista. Może bardziej raz jeszcze szukał pretekstu, aby spojrzeć na jej piękną twarz, zobaczyć, jak jej długie rzęsy opadają i unoszą się niczym fale, na jej smukłą szyję i kawałek obojczyka, którego lekko wystające kości widoczne były u nasady dekoltu.
Pan Odutek spojrzał przed siebie. Kobierzec ze śnieżnych płatków ciągnął się do deptaka, który oddzielał resztę od morskiej plaży. Na horyzoncie dostrzegł to samo stado mew co zawsze. Jeden, dwa, trzy… Próbował policzyć, ale ciągle któraś z nich wzbijała się lub opadała, tak, że jak zwykle gubił się w obliczeniach.
Jakiś mężczyzna przejechał na rowerze, a zaraz po nim pojawiła się młoda para. Dziewczyna, ze schowaną w wełnianej chuście głową, była najwyraźniej obrażona. Odwracała głowę, kiedy chłopak próbował jej coś powiedzieć. Bezsilnie wymachiwał przed nią rękoma, zupełnie jakby chciał ją zatrzymać, ale ona nie patrzyła na niego i szła dalej, zostawiając na bladym śniegu ślady stóp.
Pan Odutek chciał wspomnieć o tym żonie, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Czy warto wracać do tych wszystkich ciężkich chwil wzajemnych żali i oskarżeń?, pomyślał i uniósł w górę wzrok. Jeden, dwa, trzy, cztery… Próbował znowu, ale mewy były tak szybkie i zwinne! Zrozumiał, że policzenie ich jest po prostu niemożliwe. Przez moment wydawało się, że latają w dość zwartej, jednorodnej grupie. Wystarczyło tylko, że ktoś wrzucił do wody mały kamyk, a już potrafiły rozpierzchnąć się na wszystkie strony, by powrócić w zupełnie nowej konstelacji. Wyciągnął z kieszeni smycz. Schylił się, by założyć ją psu. Zwierzak obwąchał rękę, po czym posłusznie wyciągnął szyję. Od morza powiał zimniejszy podmuch wiatru. Jakiś płatek śniegu, jak zabłąkany kawałek kurzu, opadał powoli na ziemię. Niewidoczny podmuch wiatru podrzucił go do góry i pchnął w nieznanym kierunku.
– Widzisz, Heluś, i po co było nam się rozwodzić? Przecież ja i tak tylko o tobie wciąż myślę – odezwał się, ale żona nie kwapiła się, by odpowiedzieć. Znowu przechyliła nieznacznie głowę, poprawiła przypiętą do koka różę, ale nic nie odpowiedziała. Zawsze tak dbała o szczegóły, pomyślał i chciał jej jeszcze coś powiedzieć, ale jej obraz zniknął, zamazany coraz większą ilością śnieżnych płatków.
Pan Odutek zapiął płaszcz pod szyją. Przez moment siedział jeszcze, wpatrując się w tańczące na wodzie fale, a następnie wstał, włożył ręce do kieszeni i niespiesznym krokiem oddalił się w stronę wąskiej alejki obsadzonej dzikimi jabłonkami. Szli niespiesznie, bo pies zatrzymywał się co kilka kroków, aż w końcu zniknęli wśród obsypanych śniegiem drzew.ANIOŁ
Anioł był zawsze trochę dziwny. Nie żeby coś z nim było nie tak w sensie psychicznym, ale po prostu różnił się od innych. Może inaczej – wyróżniał się. Wzrostem, inteligencją, wrażliwością. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, a było to na międzyszkolnych zawodach koszykówki, gdy biegł do celu z piłką w dłoniach, pomyślałem: Janosik. Jego włosy sięgające ramion, jasne i niezbyt gęste, powiewały na wietrze. Niczym żagiel leciutko łopoczący na morskiej fali. Biegł, a jego stopy jakby wystukiwały kolejne frazy wiersza. Nagle wybił się, może niezbyt wysoko, ale skutecznie. Tak czy inaczej górował nad kolegami o tych kilkanaście centymetrów, które dawały mu wystarczającą przewagę.
Uniósł do góry ramiona, naprężając mięśnie i wyrzucił piłkę, tak, jakby bawił się balonem. Choć może w ruchach był zbyt mało dynamiczny, to jedna rzecz zasługiwała na uwagę. Nigdy nie pudłował. Kiedy już dotarł pod kosz, przedarł się przez nogi przeciwników, wiadomo było, że trafi do celu. Taki już był. Jednak tylko w koszu. Inne dyscypliny sportu raczej go nie interesowały.
Pewnego dnia zupełnie nieoczekiwanie przyszedł do mnie i powiedział, że się zabije. Taki właśnie był. Wszystko dobrze i nagle ni z tego, ni z owego – cyk! Początkowo myślałem, że żartuje. Potrafił robić takie głupie numery. A kiedy żartował, robił to za pomocą ironii, ale nie była to nigdy taka klasyczna ironia, która karmi się innymi, nabija z nich i w końcu doprowadza do tego, że płaczą. On zazwyczaj nabijał się sam z siebie, co sprawiało, że jego żarty były zabarwione nutą uczuciowości, której się nigdy nie wstydził. Ten chłopak, kiedy tak teraz na to patrzę, urodził się już wyposażony w cechę, której my uczyliśmy się przez całe życie. Miał do siebie dystans. Zupełnie tak, jakby od samego początku był przekonany, że nic nie znaczy. „Tylko wariaci żyją naprawdę” – powtarzał.
Pewnego dnia poszliśmy na piwo. W czasie lekcji. Do południa. Kiedy szedł ulicą, a jego włosy znowu powiewały na wietrze, miało się wrażenie, że staruszki wpatrzone w jego twarz wchodzą na uliczne latarnie, a dziewczęta spuszczają wzrok, gdyż boją się spojrzeć mu prosto w twarz. Taki był. Olśniewał. Sam nigdy nie zwracał na to uwagi. Był kiedyś zakochany w małej Oli z III B. Jej rodzice mieszkali na terenie ogródków działkowych. Nie wylewało się tam za kołnierz, a ona znała życie od podszewki. Wystawiła go. Od tej pory wolał butelkę wódki i Stachurę. „Tylko wariaci żyją naprawdę!”
Tak więc przyszedł wtedy do mnie. Nie wiem, w której byliśmy klasie. Chyba było to już po maturze. Tak. A może w czwartej. Było pewne przesunięcie, bo ta suka, ta matematyca, posadziła go i za chuja nie chciała puścić dalej. A przecież wszyscy wiedzieli, że Anioł – bośmy Anioł na niego mówili – to rasowy humanista i nie było od tego odwołania.
Pamiętam, że kiedy przyszedł, leżałem już w łóżku. Zapukał w szybę okna. Mieszkałem na tak podłym parterze, że często wchodziłem do domu właśnie oknem. Wolałem to niż oglądać wiecznie skrzywioną gębę mojej starej. Zapukał i po pukaniu go poznałem. Takie tam delikatne, anielskie „puk puk”. Wszedł i właśnie wtedy to powiedział. Że chce się zabić. Że właściwie już wszystko przemyślał, że nie chce żyć, aby się zestarzeć, a potem umrzeć. Obaliliśmy flaszkę, pogadaliśmy i okazało się, że owszem, jest w tym wszystkim, co mówił, ziarno prawdy, ale szkoda, by odszedł tak niesportowo, walkowerem. Niełatwo było go przekonać. Różnych próbowałem użyć argumentów, a koronnym miał być ten, że jeszcze kilka fajnych dup można by zaliczyć, żeby zobaczyć co i jak, i czy to nie przereklamowane, zanim się wiekuiście, że tak powiem, oddamy Panu Bogu naszemu pod opiekę gorliwą tudzież wieczną. Niestety ten argument do niego nie trafiał, ni chuja, bo on, kurwa, w przeciwieństwie do mnie, zajebisty romantyk. A szkoda, szkoda. Bo tyle dziewczyn, ile on mógłby mieć, to żaden w naszej szkole. Można powiedzieć: w tej kwestii potencjał wielce zmarnowany. Nie wiem, czym go wtedy przekonałem, ale zgodził się ze mną, że okej, jeszcze nie czas.
Chciałem o nim jeszcze powiedzieć, że był w pewien sposób ekstrawagancki i jak się okazało po latach, ta cecha mu została. Kiedyś na przykład przyszedł na lekcje w szlafroku. Nie, nie sądzę, że chciał się popisać. Nie był klaunem. Myślę, że robił to, co czuł. Jak przyszła mu do głowy myśl, że szlafrok, to już. Wtedy modne były długie prochowce. Drogie jak skurwysyn. Z Turcji czy skądś tam sprowadzane. Zapinane na guziki, dwurzędowe.
– A ja mam na sznurek! – powiedział, obciągając fałdy granatowego frotte.
– Tylko wariaci żyją naprawdę, panowie! – rzekł obojętnie i wyciągnął fajki, aby zapalić.
Jeszcze dziś mam ten obraz przed oczami. I jak można było takiego człowieka nie kochać! Opowiadam teraz o nim w czasie przeszłym, ale tylko dlatego, że bez tych wydarzeń nie mógłbym pisać o teraźniejszości. O tym, co tak naprawdę skłoniło mnie do wzięcia pióra, by oddać hołd Aniołowi. Taki człowiek, taka osobowość, pomyślałem sobie, nie może przepaść bez echa.
Wracając do jego ekstrawagancji, a chyba przyznacie, że przyjście do szkoły w szlafroku nie jest zachowaniem typowym, to nie wiadomo, dlaczego taki był. Ktoś mógłby przypuszczać, że pochodzi z rodziny artystów, byłych hipisów. Ale nie. Matka siedziała w domu, a ojciec był urzędnikiem. Anioł po prostu taki się urodził. I już. Matka z pewnością nie pracowała i dobrze to pamiętam. Z tego też względu wagary u Anioła w ogóle nie wchodziły w rachubę. Stara stała na posterunku niczym warta przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Kiedy było ciepło, to jeszcze pół biedy. Szło się na górki, z których roztaczał się piękny widok na naszą szkołę i tam piło się flaszkę. Kiedyś, pamiętam, siedzimy, mech dopieszcza nasze dupy, robimy flaszkę na czworo, a panorama piękna i czysta niczym Racławice. Widok jak na dłoni. Wszystkie sale właśnie od strony południowej. Patrzymy, a w jednym oknie (okna przecież w szkole są całkiem spore) siedzi cała nasza klasa. Nagle jeden wstaje. Mówiliśmy na niego Cwel, bo przemądrzały i ogólnie obślizgły taki. I ryj taki, że tylko mu przypierdolić. Cwel stoi, a nad nim wytrząsa się ta suka od matmy. A wszystko jak w niemym filmie, bo odległość jednak robi swoje. No to już wiadomo było, za kogo następny toast!
A jeszcze przypomniało mi się, że kiedy aura nie sprzyjała, topiliśmy nasze szkolne smutki u Rysia. Jego starzy pracowali w fabryce mebli. O poranku cięli deski na meblościanki i biurka sekretarzy. Raz jego matka wróciła po coś do domu, akurat kiedy otworzyliśmy wino marki Akcent. A musicie wiedzieć, że nikt nie chciałby zadzierać z matką Rysia, gdyż gabarytowo nawet Anioł by jej nie podołał. Rozlaliśmy siarczany do maminej kolekcji przywiezionej z Ciechocinka, do takich małych porcelanowych rybek, które stojąc na ogonie, otwierały rybie usta, by wlać im tam mineralnej. W akcie desperacji stwierdziliśmy jednak, że zamiast wody przyjmą i wino gronowe. I tylko to nas uratowało, bo kiedy stara weszła do pokoju, zobaczyła tam nas, o dziewiątej rano, to od razu zaczęła węszyć jako ten chart myśliwski i tylko jej zacna ciechocińska zastawa uratowała nas od zguby. „Tylko wariaci żyją naprawdę!”
Wracając jednak do Anioła, do tej jego ksywki, to wzięła się chyba stąd, że nigdy nie przeklinał. Może w jakichś sytuacjach turbochujowych, ale zazwyczaj nie. Kiedy teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że był na to za bardzo oczytany. Zbyt dużo pochłaniał lektur romantycznych, wierszy. Miał takie duże kieszenie na tyłku i tam upychał te tomiki. Mówił, że mu to dobrze robi na organizm i że na przykład jak ta suka od matmy wchodzi do klasy, wszyscy w drgawkach, to on sobie wtedy cztery wersy przeczyta i już się niczego nie boi. A potem weszło mu to już w krew i żadna „kurwa” przez gardło przejść nie chciała. Co innego my, potomkowie rodzin robotniczych z naszego pięknego miasta Szczecina.
W naszej paczce Anioł był niekoronowanym królem słowa poetyckiego i papierosów caro. A musicie wiedzieć, że gdyby przyszło co do czego, poczęstowałby was ostatnim. W ogóle wszystko by wam oddał. Szlafrok, papierosy, wino Akcent, tomik poezji… Tak, to też by wam oddał. Z tego był znany. Jestem pewien, że gdyby wtedy miał samochód, też by go wam oddał. „Tylko wariaci żyją naprawdę!”
Kiedy spotkaliśmy się po wielu latach w knajpie, a był to piękny letni dzień, i podszedł do nas głuchoniemy, jeden z tych, co będą wam wciskać plastikowego słonia za dychę lub dwie, Anioł nie wahał się ani przez chwilę. Wyjął z kieszeni to, co mu zostało i delikatnie położył obok plastikowej figurki. Uśmiechnął się, a jego przeplatane już siwizną, wciąż jednak długie włosy zatrzepotały na wietrze. Zrobiło mi się głupio, że nic tamtemu nie dałem, ale było już za późno.
Po maturze nasz kontakt się rozluźnił. On dostał się na polonistykę i wszyscy wróżyli mu karierę poety. Nikt nie wyobrażał go sobie jako nauczyciela. A jednak życie potoczyło się inaczej. Na studiach poznał dziewczynę, taką małą blondynkę. Czasem go z nią widywałem. Ożenił się. Nie mieli dzieci, ale powiedział mi właśnie wtedy, w tej knajpie, że kupili sobie bernardyna. I kiedy tak sobie rozmawialiśmy, zapytał mnie, czy nie mam w domu jakichś gier planszowych po swoich dzieciach. Pomyślałem, że bardzo chętnie pozbędę się tego stosu tekturowych pudełek z planszami, po których ścigają się pionki. Szczerze powiedziawszy, kiedy o to zapytał, wcale się nie zdziwiłem. Ktoś mógłby powiedzieć, że to dziwne, że niby dorosły facet zaczął interesować się grami planszowymi. Mnie jednak jego pytanie wcale nie zdziwiło. Trzeba było znać jego przeszłość, aby rozumieć, że to nie ekstrawagancja czy chęć zwrócenia na siebie uwagi. On taki po prostu był. W pewnym sensie nieodgadniony! No i umówiliśmy się dokładnie w tym samym miejscu za tydzień. Przyniosłem mu rozszerzoną wersję chińczyka w takim dużym kwadratowym pudle. Bardzo się ucieszył, powiedział, że taki podarunek bardzo go satysfakcjonuje. Rozegraliśmy nawet dwie partie, z czego on wygrał jedną, a ja drugą, więc był remis. Zresztą nie oszukujmy się, w chińczyku głównie liczy się szczęście. Widocznie tego dnia dopisało nam ono po połowie. Wypiliśmy po dwa piwa i rozeszliśmy się do swoich domów. Potem widziałem go jeszcze kilka razy, jak chodził po osiedlowych alejkach i po parku z tym samym pudłem pod pachą. Ale już nie rozmawialiśmy. Pomachaliśmy tylko do siebie dłońmi i każdy poszedł w swoją stronę.
No i w końcu ta wiadomość. Że się zastrzelił. Nad stawem. Po drugiej stronie parku, gdzie mało komu chciało się już chodzić. Więc do tego potrzebował tego kartonu. Tam chował swój pistolet. Gdybym choć przez sekundę wyczuł, że coś jest z nim nie tak. Że tak długo nosił w sercu podjęty kiedyś zamiar. Nic na to nie wskazywało. A może ja nie potrafiłem tego dostrzec. „Tylko wariaci żyją naprawdę!”