- W empik go
Pan Podstolic albo czem jesteśmy, czem być możemy Część 1-2: romans administracyjny w czterech częściach - ebook
Pan Podstolic albo czem jesteśmy, czem być możemy Część 1-2: romans administracyjny w czterech częściach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 422 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O wy, co przez przyjemne litości natchnienie,
Częstokroć łzy ronicie na obłudnej scenie,
Zejdźcie z pysznych teatrów pod dachy prostoty,
Tu są godniejsze waszej litości istoty:
…. Pójdźmy bliżej nawiedzić… – te progi ubogie.
Nie trwożcie się –:
Człowiek w pierwszej prostocie, przy szczupłym rozumie,
Nie ma chęci zazdrości i pragnąć nie umie,
Do swego poniżenia w swych miejscach stosowny
Nawet tego nie bada, czyli wam jest równy.
A gdy na gmachy wasze spogląda zdaleka:
On was bierze za bogów, bierzcież go za człeka.
Koźmian Rolnictwo.PRZEDMOWA.
Zważając, z jednej strony, biedny i litości godny stan teraźniejszy wszystkich klass mieszkańców Litwy i Białejrusi, z drugiej, ginące bez skutku wszelkie usiłowania Rządu w celu dźwignienia przemysłu i polepszenia bytu tych prowincij; kiedy się zastanowimy nad przyczynami, jakie w tak… hojnie od natury obdarzonym kraju, pomimo przykładu ościennych ludów, i pomocy Rządu, tamują wzrost, naszej pomyślności: postrzeżemy, ze obojętność na los kraju, zakrzewiona w tej klassie narodu, w której ręku są wszystkie bogactwa tej ziemi, i niedostatek powszechnej znajomości swego stanu, może obowiązków, a najpewniej środków, jakiemi można złemu zaradzić, główną są przyczyną naszej niedoli.
Dla zwrócenia zatem uwagi na ten najważniejszy nasz obowiązek, dla okazania, że w naszym ręku są sposoby poprawienia naszego bytu, i dla okazania, jakie to mogą być sposoby, przedsięwziął autor wydać to pismo.
Nie podaje atoli swoich pomysłów w sposobie nauki, gdyż wielu uczeńszydi mężów milczą, i bez wątpienia, podobnież miłością dobra spółziomków tchnący, mogliby głębsze i mędrsze podać im przestrogi; lecz młodszy, zatem niecierpliwszy, nie pojmując przyczyny milczenia starszych, i widząc, ze w krótkim przeciągu czasu, w którym postrzegać zaczął, byt spółziomków coraz się pogorsza i już powszechnem bankructwem zagroził, ośmielił się odezwać i przynajmniej zastanowić ich myśl, Łeby sami rozważyli co czynią i co czynić wypada.
Że zaś usiłowanie Rządu i pojedyńcze starania gorliwszych prywatnych, jak doświadczenie obcych ludów i teraz nas sa – mych przekonywa, nie mogą roztrącić jarzma, nędzy ugniatającej jaką prowinciję, bez gorliwego przyłożenia się wszystkich łych obywateli, w których ręku znajduje się cały jej majątek; przeto, chcąc swe pismo uczynić przystępnem dla wszystkich klass czytelników, dla których ono jest przeznaczonem, autor umyślił, nie w poważnym wykładzie nauki, ale pod postacią romansu, zbliżyć je i do najmniej uczonych i do tych nawet, którym czas zaledwie na bawiące czytanie wystarcza: a to, Łeby wszystkie, jakkolwiek rozproszone, umysły jednemi wyobrażeniami zaprzątnąć i do jednego środka uwag nakierować.
Ponieważ kultura umysłowa i moralna największy ma wpływ na dobry lub zły byt narodu; dla tego w obrazach, które autor w tem piśmie rozwija, musiał nieraz wystawiać, nie nadto podchlebne dla nas, skutki naszych przesądów, próżności, leniwstwa i innych wad. Lecz za obowiązek poczytuje uprzedzić czytelników, że wzory swe kształcił, nie stosując ich do nikogo w szczególności: są to raczej klecone obrazki z pochwytanych pojedyńczo tani i ówdzie lekkich cieniów i zarysów, które we własnej imaginacii skupiał i w całe kształty układał.
Owszem, miło iest autorowi oświadczyć, że to wszystko dobre, o którem przedmiot pozwalał wspomnieć, lub w usta Panu Podstolicowi włożyć, czerpane było ze wzorów rzeczywistych, z czynów, lub sposobu myślenia gorliwych i światłych spółziomków. Wymieniać chwalebnych tych imion nie śmiem, żebym nie obraził ich skromności; lecz spółziomkowie, sami w obrazie mego Pana Podstolica i w tem, co on w swych dobrach pozaprowadzał, w jego czułości ku włościanom, w jego szkole włościańskiej, rękodzielniach, wylaniu się dla dobra powszechnego i wpływie na polepszenie bytu okolicy, poznają zapewne z radością tych z pomiędzy siebie, którzy położyli rzeczywiście te zasługi dla kraju, a których imiona Historija, z rzadką dla niej pociechą, poda ku czci sprawiedliwej potomności.PLAN.
Część pierwsza zawiera obraz teraźniejszego stanu naszych włościan; w części drugiej skreślony jest obraz stanu właścicieli włości, ich powszechny sposób rządzenia się, kultura umysłowa i moralna, sposób widzenia rzeczy, które ich powinny interessować i t.p. Trzecia część poświęcona jest miastom i przemysłowi handlowemu; w czwartej części objęte są ideały odpowiednego do potrzeb kraju gospodarstwa wiejskiego, urządzenia włościan, miast, przemysłu, wychowania wszystkich klass narodu, i, nakoniec, zawisłe od nas sposoby ogólnego polepszenia bytu naszej prowincii.
Wszystkie obrazy rozwinięte są sposobem dramatycznym; a nadto, na końcu trzech pierwszych części, umieszczone są uwagi Pana Podstolica o tem, co poprzedziło. W ideałach autor unikał urojeń fantastycznych; prawie wszystkie są czerpane ze wzorów rzeczywistych, a tylko zastosowane do potrzeb i okoliczności naszych.
Część naukowa umieszczona jest w przypisach, na końcu każdej części przyłączonych.O PISOWNI.
Ponieważ wielu znakomitych naszych uczonych zalecają trzymać się pisowni Kopczyńskiego i ganią wszelkie w niej nowości, a ja niektórych się ująłem; przeto, abym okazał, ze nie przez pogardę czcigodnego ich zdania, lecz dla ważnych przyczyn to czynię, przełożę tu jeszcze w tej materii moje usprawiedliwienie się.
Mniemam, że pisma JP. Mrozińskiego, pod tyt: Pierwsze zasady grammatyki języka polskiego, i odpowiedź na recenziję, dostatecznie mogą przekonać każdego, kto tylko bez uprzedzenia przeczytać je zechce, iż pisownia ta, do której Feliński podał myśl, a którą JP. Mroziński za najzgodniejszą z duchem naszego języka uznał, i tego dowiodł, nie jest dziwacznem urojeniem, ale potrzebnem udoskonaleniem i nawet wielką pomocą do ułatwienia naszej grammatyki.(1)
W jednym tylko punkcie nie jestem za zdaniem JP. Mrozińskiego; owszem sądzę, ze JP. Mroziński w tym punkcie sarn odstąpił od swoich zasad, a ja, podług ich ducha, przeciw jego twierdzeniu, idę za pomysłem Felińskiego. To jest w pisaniu przez ija obcych wyrazów, zakończonych w ich ojczystym języku na ia, np. Angli-ja, Julija etc. – Dowody moje są następne;
–-
1) Wszystko, co się tu mówi o pisowni, bez przeczytania pism JP. Mrozińskiego nie może się wydać jasnem. W nadziei, że są wszystkim znajome, jak być powinny, autor wprost na nie odpowiada, nie przytaczając tego, co już jest w nich wyłuszczono.
Podług samegoż JP. Mrozińskiego dwie samogłoski, w języku polskim, obok siebie stać nie powinny; jeżeli zdarzą się, przedzielamy je spółgłoską podręczną j, np. daj-ą, maj-ą etc. Wprawdzie wyłącza JP. Mroziński od tego prawidła wyrazy przyjęte z obcych języków, zakończone na ia; ale dla czego wyłącza? – Że w ojczystych swych językach tak się piszą i wymawiają. – Ale te wyrazy przechodząc do naszego języka, stają się naszemi, powinny więc naszym formom ulegać; jakoż wszystkie wyrazy przyswojone wymawiamy podług natury naszego języka i piszemy je podług naszego sposobu wymawiania, nie zaś podług ich ojczystego; to prawidło rozciągamy do imion własnych, już przyswojonych. Zkądże dla jednych tylko wyrazów, zakończonych na ia, ten przywilej nieulegania naszym formom? Tym bardziej, że ta sama końcówka ia czyli ija, może, być uważaną za naszę własną raczej niż za obcą; gdyż nawet obce niektóre, inaczej zakończone, imiona, tłumacząc, lub przerabiając na nasze, dajemy im na końcu ija, np. Szwajcarija, kopija etc.
Mnie się zdaje, że natura naszego języka wymaga, we wszystkich tym podobnych, zakończenia na ija. Pomijając bowiem i wymowę prostego ludu, który, z instynktu naturalnego, dając kształt narodowy tym wyrazom, kończy je na ija, i wymowę pobratymczą narodu, rossijskiego… który podobnież te wyrazy wymawia i pisze przez ija (obie te powagi zasługują na uwagę); jeżeli uważymy nasze imiona zdrobniałe i przymiotniki formowane z tych obcych wyrazów, np. linijka, familijny, indij-ski i t.p., zkąd one dostały to j, którego JP. Mroziński im nie odmawia: podobno wypadnie pozwolić na to, ze te imiona zdrobniałe i przymiotniki formowały się regularnie od rzeczowników, zamieniając końcowe a na ka, ny, lub ski; tak jak polskie imiona zdrobniałe i przymiotniki: zbroj-ka, zbrojny, szyjka, naszyj-ny, kopijka, kopijnik, żmijka i t… p… formowały się od rzeczowników: zbroja, Część I
szyja, kopija, żmija i t.p… odmieniając końcowe a na ka, ny, ski… nik i t… p. Tym bardziej, że w tych pochodnych znajdujemy j, nie już między dwiema samogłoskami; ale między samogłoską i spółgłoską; a jeśli w pochodnych nie będziemy go uważali za zgłoskę charakterystyczną, wziętą od pierwotnego rzeczownika, lecz za dodaną z potrzeby; tedy dla tej samej potrzeby słuszniej jeszcze w rzeczowniku pierwotnym, między dwiema, samogłoskami, dodać je wypadnie,
Korzyści takiego zakończenia ija, oprócz wymienionej, są jeszcze następne:
1ód
Uniknęlibyśmy dwuznaczności w pisaniu. Dwuznaczność ta, lubo w błąd nas nie wprowadza, gdy z nikt np. wyrazów Dania, linie, kopie, nie weźmie za pochodzące od słów dać, lina, kopać, gdy sens oświeca, że powinny znaczyć kraj duński, ślad biegu punktu, oręż i t.p; jednakże taka pisownia będzie niedokładną z naszej winy, kiedy mając na to właśnie gotową podręczną spółgłoskę j nie używamy jej tam, gdzie jasność pisowni wymaga. Na len bowiem zarzut, że doskonalić nie należy tego, co może być dostatecznem, łatwa odpowiedź: Starożytna pisownia była dostateczną, kiedy ją czytano, a przecież Kochanowski i bardziej jeszcze Kopczyński ją poprawiali. Ani to nie przeszkadza, że ustawne doskonalenie przymusza na nowo uczyć się tych, którzy do dawnej przywykli: owszem cieszyć się powinni, ze jeszcze można doskonalszem uczynić to, co było dostatecznem. Gdy by wreszcie dostateczności trzymać się, należałoby może w wielu naukach zastanowić się natem, na czem dziś stoimy. Z tem wszystkiem me mówię o przetwarzaniu bezzasadnem, ale o doskonaleniu rzeczywistem.
2re
Przypuściwszy w tych obcych wyrazach zakończenie ija, będziemy też mieli formę drugiego ich przypadku liczby mnogiej ułatwioną. JP. Mroziński, na wszystkie rzeczowniki rodzaju żeńskiego, zakończone na a lub i, gruntownie naznacza jednę tylko formę liczby mnogiej, każąc drugi ich przyp. bez wyjątku, formować przez odrzucenie od pierwszego przykońcowej samogłoski, np. rola, rol, pani, pań, szyja, szyj i t… p. Nie podciągając wyrazów, o których mówimy, pod formę drugiego przyp. na ów, którą wyłącznie, z małemi wyjątkami, podobno należy zostawić rzeczownikom męskim, zakończonym na twardą spółgłoskę, możemy je, w liczbie mnogiej, na wzór tegoż zakończenia wyrazów polskich, odmieniać podług formy danej na imiona rodzaju żeńskiego, zakończone na a lub i, np. licytacija licytacij, filozofija filozofij, linija linij i t.p.. Akcent możemy opierać na którejkolwiek zgłosce, podług tego jak każe zwyczaj; lecz ani akcent ani ta forma na ij bynajmniej niezawadzają do zrozumienia, czy wyrażamy liczbę pojedyńczą czy mnogą: albowiem w liczbie pojedyńczej formujemy przypadek drugi (i trzeci), zamieniając końcowe a na i, a w liczbie mnogiej, odrzucając tylko końcowe a. Zupełnie jak w wyrazach naszych; szyja, zbroja, rola i t.p. – Przyłączona forma objaśni.
L. p.
Rol – a / zbroja / szyja / kopija / Zofija / Anglij-a roli / zbroj-i / szyji / kopij-i / Zofiji / Angliji rolę / zbroję / szyję / kopij-ę / Zofiję / Anglij-ę
L. m.
role / zbroje / szyje / kopije / Zofije / Anglij-e rol– / zbroj– / szyj– / kopij – / Zofij – / Anglij–
rolom / zbrojom / szyjom / kopijom / Zofijom / Anglij-om
Tak jak w wyrazach zbroja, szyja, w drugim i trzecim przypadku wyrzucamy j, a piszemy zbroi, szyi, (to samo w zaimkach osobistych w przypadkach moji, mojim, mojich; twoji, twojim, twojich; swoji, swojiin, swojich; jim, jich; wyrzucamy j, a piszemy moi, twoim, swoich, im, ich i t.p.); tak też i w wyrazach tej formy wyrzucamy j, a piszemy kopii, Zofii, Anglii i t.p.
Nie należy lękać się, aby nie pisano, Juliii, Wirginiii, jak JP. Mroziński wnosi, zbijając Kopczyńskiego, który kazał pisać Juliia, Wirginiia, Angliia i t… p. Kopczyński bowiem, Linde, Jakubowicz i inni każąc pisać te i-ia, czuli bardzo dobrze, ze dwoje to ii nie oboje tu są samogłoskami, ani oboje stanowią oddzielne zgłoski; czu – li, ze pierwsze i jest samogłoską, drugie zaś opiera się na głosce a; mylnie tylko nazywając to połączenie dwóch ostatnich głosek (ja, czyli podług nich i a) dyftongiem, kazali pisać drugie i tam, gdzie należało pisać j. Ale to samo dowodzi, ze czuli potrzebę tej litery przed a do wydania brzmienia ija. Które zda się być w naturze tych wyrazów przyjętych do naszego języka. To samo da się zastosować, nie tylko na końcu wyrazów, lecz i pośrodku np. Scypijorij Tobijasz etc.
Jeszcze powinienem usprawiedliwić się, dla czego piszę Rossija, Austrija, Francija, licytacya, Indija i t.p… nie przez yia, lecz przez ija, lubo wiem, ze po twardych spółgłoskach należy pisać y nie zaś i… 0pieram się na tym wniosku, że spółgłoski końcowe r, c, s, d, w tych wyrazach nie są zupełnie twarde; gdyż ani cudzoziemcy, ani my sami nie mówimy Rossy…, Austry…, licytacy…, Indy… i t.p… tak jak.
wymawiamy sy, ry, cy, dy; lecz miękcej; Rossi…, Austri…, licytaci…, Indi… i t… p. Może nie zupełnie tak miękko jak nasze cisza, siła i t… p; jednakże ani tak twardo jak nasze sy, cy, ry, dy i t, p. Mniemam przeto, ze cieniowanie to brzmienia samogłoski i po spółgłoskach r, s, c, d, i t… p… w tych wyrazach wypada zostawić wpływowi tychże spółgłosek na samogłoskę i, wywierającemu się, podczas ich wymawiania mniej lub więcej cienkiego, lecz nigdy grubego. Zachowa się tym sposobem w ortografii litera bliżej odpowiadająca brzmieniu wymawiania, i w deklinacii, wyrozumowanej przez JP. Mrozińskiego, nie trzeba będzie na te wyrazy nowego wyjątku; gdyż rzeczywiście wszystkie spadkują się regularnie podług zakończenia miękkiego ija.
Może być, że dowody te, na usprawiedliwienie mego sposobu pisania i spadkowania przytoczone, są mylne; dla tego tez zdania mojego nie narzucam za prawidło;
objawiam je tylko, abym okazał dla jakich pobudek trzymam się tej pisowni póty, póki ci, którzy zprofessii zajmują się polską grammatyką, nie wskażą w tym przedmiocie gruntownieyszych prawideł.ROZDZIAŁ PIERWSZY. WSTĘP 1 ARĘDARZ.
Wy, milsze memu oku nad Rzymianów gmachy,
Witajcie niskie domki z słomianemi dachy.
Stara ma z wami przyjaźń: w pierwsze życia lata,
Gdym nieznał oczu Emmy, ani burzy świata,
A od samego świtu, po nocy nastanie,Śledzić chytrego lisa, albo ścigać łanie
Całe me było szczęście i całe zabiegi;
Po takich wtedy domkach miewałem noclegi.
An. Górecki. Powrót do ojczyzny.
Na pamięć niegdyś uczyłem się w Retoryce, że, przedsiębiorąc rzecz do publiczności, zaraz na początku należy się starać jej uwagę i pobłażanie zjednać. Świętej pamięci nauczyciel mój Wymowy, objaśniając to prawidło, dowiódł oczywiście, że w tym razie najlepiej udaje się podchlebstwo; które, chociażby najhojniej szafowane, bynajmniey grzechem nie będzie tu żadnym; owszem, gdy, podawane jak słodycz na brzegu kubka z lekarstwem, nęci do przyjęcia prawdy niekiedy cierpkiej; przeto, dla łaskawego czytelnika przynosząc pożytek, dla chrześcijańskiego pisarza zamienia się w obowiązek.
Zamierzyłem wtem piśmie skreślić kilka rysów teraźniejszego stanu Litwy i Białejrusi; tudzież kilka obrazów błogiej pomyślności, do którejby, jak mniemam, te Prowineije przyjść mogły, gdybyśmy ku temu celowi zwrócili nasze dążenie. Pan Podstolic, bohater mej sceny, żołnierz od młodości, jak o tem czytamy w opisaniu jego ojca P. Podstolego, w ciągu przeszłych wojen zwiedziwszy wielką część Europy, przypatrzył się obyczajom i pomyślności obcych narodów; powróciwszy do ojczyzny wiele pożytecznych rzeczy w swych dobrach z, korzyścią zaprowadził, byt swoich włościan i własny znacznie polepszył, przykładem swoim sąsiadów pobudził do naśladowania i wszystkim spółziomkom chętnie przekłada, jakie środki do ogólnej pomyślności kraju zdają się mu najwłaśeiwszemi.
Ale ta okoliczność, że P. Podstolic nigdy nie był ani dworakiem, ani palestrantem, poniekąd nabawia mię trwogi: w obu albowiem stanach swego życia, surowej nawykłszy prostocie, i ze swego stanowiska teraz uważając spółziomków, nie raz może się odezwać z gorzka przymówką i czytelników mi zniechęcić.
Czuję, że, najbardziej na to pamiętając, powinienbym na wstępie szczególniejszej przyłożyć usilności, ażeby, nietylko pobłażającą uwagę mych czytelników jedwabnemi słowy zniewolić; ale też mogącą się obrazić ich miłość własną naleznemi pochwały wynadgrodzić.
Tym czasem z drugiej strony mam to na baczeniu, że dogodzić wszystkim nie dano człeku; zwłaszcza tym wszystkim dla których piszę: to jest moim spółbracióm, szlachcie osiadłej, mającej prawo do wyborów; dla której, choćbym zapisał kilkanaście arkuszy pochwał różnych a różnych, mógłbym, zamiast łaskawego uśmiechu i pobłażania, zarobić nie na jednę kwaśną minę, nie na jedno przeklęstwo i autora i cenzorów i niewinnego xięgarza. Niektórzy bowiem, przez wrodzoną skromność.
wzięliby za złe, gdybym im przyznawał rostropność i przeeorność w stosowaniu się do czasów; drudzy gniewaliby się za wstręt do leniwstwa; inni za wyższość nad próżność i dumę; ci za korzystanie z nauk i choć z obcych wynalazków; tamci za ludzkość ku biednym poddanym; a wszyscy bezczelnym okrzyknęliby mię kłamcą, gdybym przebęknął, że mają pieniądze, lub do ich nabycia sposobność.
Tak między młot a kowadło dobrowolnie wpadłszy, nie widzę innego środka, jak wybiegiem się ratować. Bonifacy Opanowicz, pierwszy mój niegdyś dyrektor, w wielkim raz był kłopocie, gdy przed nowym rokiem chciał mi powinszowanie rodziców ułożyć. Myślił przez tydzień, czego właściwie mam życzyć drogim rodzicom. Myślił i myślił napróżno: wszystko, co mógł wymyślić, było jeszcze mało. Przyszedł dzień uroczysty: mój staruszek w rospaczy: jest prolog, jest epilog, Feby i Centaury, ale życzeń niestaje. Wybiła godzina: trzeba iść. Jak tu świecić oczyma? Ale szczęście, powiadają, znienacka przybiega. Przed progiem jeszcze się zatrzymał, oparł wzrok na progu i nagle: – Jest! Znalazłem! – klasnąwszy w dłonie, wykrzyknął. – Prawda, wielka prawda! Życz synu, czego sami sobie życzyć mogą. –
Naśladując tej nauce, proszę moich czytelników, aby zaraz w temże mieyscu, na czas podług upodobania długi, raczyli złożyć tę xiegę, i w duchu rozważyli, z czegoby można było ich pochwalić. Mówią, że taki z sobą rachunek nigdy nie może być bez pożytku; ja zaś, troskliwy o względy moich czytelników, zaręczam słowem szlacheckiem, że wierny, w pamięci ugruntowanym Retoryki prawidłom i nieboszczyka nauczyciela mego wymowy objaśnieniom, na wszystkie pochwały, jakie tylko każdy z moich czytelników sam sobie przyznać może, chociażby były największem podchlebstwem, bez żadnego ale piszę się i wszystkie sankcijonuję.
Tak ująwszy sobie, jak wnoszę, sowicie łaskę moich czytelników, natychmiast pośpieszam z niej korzystać, prosząc o przebaczenie, że zaraz na początku zamyślam ich wprowadzić w kompaniję, do której zapewne nie przywykli: usłyszą tu może jakie wyrazy nie nader smaczne, które mogą niemiłe wspomnienia obudzić. Nie chciałbym ich narażać na nieprzyjemności; ale cóż począć kiedy wieczór jesienny, ciemny, drobnym deszczem i chłodną wilgocią do kości przenikający zaskoczył nas na błędnej drodze w głębi boru? Nie ma na doręczu innego przytułku prócz nędznej chatki litewskiego włościanina: musimy schronić się pod strzechę mizerną.
Któż, choć raz w życiu, z potrzeby, przez litość, albo przez ciekawość, nie zajrzał do tych bud, częstokroć wpół zgniłych, które zowiemy chałupami włościańskiemi? Znane każdemu te ściany, od połowy wysokości okopcone; ten tok wilgotny, zamiast podłogi; to czarne stołowanie, z otworem pośrodku dla wypuszczania dymu; ten kurny piec, u drzwi niskich i ciągnąca się od niego szeroka ława, oparta o przeciwległą ścianę, służąca za łoże całej rodzinie; i w koło izby, przy ścianach, węższe ławy; a w rogu, na przekąt pieca, stół wązki, przykryty obrusem; i na nim bułka chleba, gotowa dla każdego, kogo Bóg do ubogiej chaty nadarzy. Taki jest jednostajny obraz mieszkań naszego ludu od Bugu i Niemna do Dniepru i Dźwiny.
W chałupie, do której wezwałem czytelników, dym kłębami się toczył z pieca i, napełniwszy wyższą połowę izby, wylatywał przez otwór u środka pułapu. Przed stołem stał świecznik drewniany, znajomy pod imieniem dziada; łuczywa sosnowa, do głowy jego poziomo włożona, rzucała czerwone światło na dwóch ludzi półwiecznych, siedzących za stołem.
Jeden żyd, w lisiej czapce, gęstą, czarną brodą i krętemi ocieniony pejsami, z całej twarzy ukazywał tylko nos orli i dwoje sępich oczu, któremi błyskał, bystro je rzucając już na flaszkę, trzymaną w ręku, już na towarzysza. Zapatrzył się nań w milczeniu, zdawał się ścigać jego myśli, a w obłąkanych spójrzeniach widać było, że układał jakieś plany, jeszcze niedojrzałe.
Towarzysz jego, włościanin, w grubej kapocie płóciennej, gęsto łatanej, rozczochraną głowę opierając na ręku, wlepił oczy w stojącą przed nim czarkę; ale myśl jego nie musiała towarzyszyć oczom: pochylenie głowy, z natężonym i osłupiałym wzrokiem, kazało wnosić, że włościanin w lej chwili nic nie widział i o niczem nie myślił. Tylko na twarzy jego płaskiey, marszczkami poradlonej, wychudłej, okopconej, zatrzymały się, jakby w wytłoczonych przez nawyknienie formach, rysy ciężkiej boleści wewnętrznej.
Na szerokiej ławie, blisko pieca, przed zawieszoną u pułapu kolebką, siedziała niewiasta, jednego prawie z włościaninem wieku, również ubogo pokryta płóciennemi łachmany, równie znędzniona. W milczeniu, pochyliwszy czoło, tylko niekiedy wznosząc ramiona, spoglądała na siedzących za stołem. Wzrok jej naprzemian roziskrzony, omdlały, ukosem po chałupie ciągnięty, albo nieco wzniesiony, odpowiedne poruszenia twarzy i nierówne, rzuty kolebki, którą machinalnie kołysała, objawiały w niej walkę uczuć i naprzemian tłumione wybuchnienia gniewu, bojaźni, żalu i boleśnego duszy udręczenia.
Przed piecem stał, oparty na fuzii, strzelec w zielonym surducie myśliwskim. Naramienniki jedwabne utrzymywały z jednej strony, na czarnym sznurze, trąbkę w srebro oprawną, z drugiej, napodobnymże sznurze zawieszony rożek z prochem; z zielonego safijanu pas z ładunkami ściskał wysmuklą postawę młodzieńca; od pasa wisiał jeszcze noż myśliwski z rękojeścią słoniową i srebrnemi u pochew guzikami.
Słotna noc musiała zmusić młodzieńca do szukania przytułku w tym domu; ani postać bowiem, ani ubior, nie oznaczały, żeby był jego mieszkańcem.
Ponuro i nieruchomie wpatrywał się w siedzących za stołem, a w pochylonej stale twarzy jego, w zmarszczonem czole, mocno ściśniętych wargach i w oczach surowych widać było, powściągane, lecz wewnątrz wrzące, nieukontentowanie.Żyd, biorąc za rękę swego towarzysza, pierwszy przerwał milczenie – Nu! coż mój kochaneczku? –
Włościanin spójrzał na niego; lecz, nim odpowiedział, żyd, postrzegłszy w ukośnem spójrzeniu przeciwną swemu żądaniu odpowiedź, podniósł rękę i, wahając głową, dodał śpiewającym tonem – Nu! jaki ty głupi Tadeusz! kiedy twój przyjaciel u ciebie nie dostanie, to dla kogoż ty żyjesz? –
– Ach! panie arędarzu! – o zwał się chrapliwym głosem włościanin, drapiąc się powoli oburącz w głowę – Dalbóg nie mogę W Panu oddać tej owcy. –
– Słuchaj mój Tadeuszu, tylkoż ty mnie słuchaj, słuchaj! mówił napominając, nie pożałujesz. Ty wiesz, że ja nie chcę twojej krzywdy. Na co tobie jedna owieczka?–
– Jedna? podchwycił włościanin, było więcej, Bóg zabrał. –
– Czy ja nie wiem? oh! ale teraz co ty z jednej zrobisz? ani siermięgi ani kożucha. Oddaj mój gołąbku, oddaj, nie pożałujesz. Nu! już oddajesz? Na! wypij jeszcze czarkę. –
– Ach panie arędarzu, nie mogę oddać. Z jednej będą jagnięta…
– Co tobie śni się! przerwał żyd, machnąwszy ręką. Wypij tylko, wypij. Ja twój przyjaciel, lepszy niż brat, niż swat, niż ojciec rodzony. Ja wiem czego tobie trzeba, a czego nie trzeba. Nu! pijże, pij kochaneczku! –
– Zdrowie W Pana! Ha! już ciężko w głowie. –
– Widzisz! ja dla przyjaciół nie żałuję dobrej gorzałki. To nie dworna! Nu! panie gospodarzu, pomoż-że mnie zabrać nawóz siano i owcę. –
– Panie arędarzu, jak sobie chcesz, siano twoje a owca moja. –
– Tadeusz? mówił żyd, ciągnąc go za rękę, powiedz ty mnie, czy ty rozumny czy głupi? Oj ty rozumny! tobie wojtem być. Ty co powiesz to jak pan kluczwójt. Na! jeszcze wypij po tej prawdzie. Już my z tobą i umrzem a będziem przyjaciółmi. Na! mój kochaneczku, pij, pij na zdrowie. –
– Zdrowie W Pana, panie arędarzu, mówił uśmiechając się włościanin. Ha! mocna gorzałka! To nie dworna? –
– Gdzie tam! właśnie u tego głupca będzie dobra gorzałka. Ja chciałem żeby mój Dawid pędził we dworze; ale wasz bałwan przyjął innego winnika. To nic dworna. A smaczna? he?–
– Smaczna, panie arędarzu. Ależ ja wiele już u W Pana napiłem –
– Nie turbuj się kochaneczku: policzym się. Nu! owca moja a dwa garce gorzałki twoje. –
– Nie, panie, Abrahamie, tej owcy W Panu nie mogę oddać. Na spowiedzi zakląłem się, że nie oddam; a xiadz mówił, że Pan Bóg pobłogosławi jeśli nie będę pił, i moja Katarzyna kiedyś znowu do krosien zasiędzie –
– Spodziewać się z tobą! podchwyciła niewiasta u kolebki. Oby tobie Pan Bóg nie pamiętał jak ty wszystko marnujesz. Nie mamy czem na zimę otulić się…..
– Milczeć! Krzyknął Tadeusz porywając się i z za stołu pięściami grożąc. Katarzyna umilkła a on, usiadłszy, mówił do żyda. – Ona prawdę mówi. Patrzaj, to cała nasza odzież na nas. Jak tu zimę przebyć?–
– Nu! mój kochaneczku, mówił śpiewającym tonem żyd, weź kożuch od Dawida, żonie twojej dam siermięgę mego parobka; po wymłóceniu dasz mnie za to zboża; to i nic ciebie kosztować nie będzie; ja dla przyjaciół niczego nie żałuję. –
– Kożuch znoszony; panie arędarzu, odpowiedział wzdychając Tadeusz, i siermięga już jak przetak. –
– Jakto! stara? przerwał Abraham, bodaj ja moich dzieci nie ogladał, kiedy ona jeszcze nie tak jak nowa! Żeby mnie tyle lat żyć, ile ona mnie kosztuje; a potem że pieniędzmi nie zapłacisz, tylko mnie dasz za nię zboża. –
– Nie wiele mam zboża; nie stanie i tak na chleb do nowego. –
– Oh! czy ja nie wiem? mnie pytaj się, ile masz snopków, to ci na palcach wyliczę. A na co tobie zapas chleba? Nie stanie, to Pan da. –
– Ogorzkło już to dawanie. Więcej batogów niż tych plew, co nam dają na przekarm. A potem człowiek odrobić się nie możesz za tę zapomogę. Ależ i tak nie stałoby mego zboża za W Pana kożuch i siermięgę –
– Och! to nie kłopot: resztę odrobisz w puszczy. Ja na tę zimę zakontraktowałem ostatek pańskiego lasu: wytniem do ostatniego pnia. Pamiętasz Tadeuszu: winieneś mnie dwadzieścia dni roboty w paszczy za tamtą gorzałkę, co to brałeś na chrzciny córki, (a verfluchter goj)? Ja zawsze twój przyjaciel od serca. Owieczkę oddaj. –
– Panie Abrahamie, podobno tylko dziesięć dni umówiliśmy się?–
– Dziesięć, mówił powoli Abraham, nalewając czarkę, jeżelibyś mnie wypłacił do jutrzejszego jarmarku cztery złote; ale że niemasz czem wypłacić, tedy, za procent, będziesz winien dni 20 jak sam obiecałeś. –
– Prawda, panie arędarzu, obiecałem i nie mam czem zapłacić. Bo zkądże mojej biednej głowie wziąść te cztery złote? Pszczoły mnie ostatnie, po przeniesieniu na tę siedzibę, przeszłej zimy odpadły; syn, służąc we dworze, zapłaty nie dostaje; lnu w tym roku nie miałem gdzie posiać. –
Na te słowa, szlochania ciche Katarzyny ściągnęły na nię uwagę strzelca. Biedna kobieta, postrzegłszy litość w jego spójrzeniu, wstała powoli od kolebki, a przystąpiwszy do pieca, tłumionym głosem i ze łkaniem mówiła – Mój śliczny paniczu, mój, skoro podpije, niesłucha mnie kiedy go proszę, aby nie pił i nie wdawał się z arędarzem. A ten oszust arędarz, to jest pijawka mój paniczu, pogubił nas do ostatniego – I łzy fartuchem ocierając dodała: – Paniczu! przed Bogiem będziesz miał zasługę: pomóż mnie biednej, żeby ten smok nie zabrał mi mojej ostatniej owieczki. –
– Uspokój się matko, mówił cichym głosem i wypogodziwszy czoło strzelec, przyrzekam ci, że owcy nie stracisz. –
Tymczasem żyd powtarzał włościaninowi. – Nadaremny twój kłopot nieboraku; już tobie gospodarzem nie być; położysz głowę w tej nędzy; pan, jak wilk zgłodniały, szarpie wasze wnętrzności. –
– Ach! ach! z konwulsijnym jękiem odezwał się Tadeusz, opierając głowę o ścianę i przyłożywszy dłoń do czoła.
– Na co puszczacie tu tego żyda? rzekł cicho strzelec do gospodyni, mąż twój póki trzeźwy może cię słucha? –
– Słucha mój śliczny paniczu, odpowiedziała ze łkaniem niewiasta; lecz na nie – szczęście żyd ten jest naszym arędarzem; gdybyśmy go nie puścili, udałby nas przed panem, że chowamy gorzałkę przekradaną. A do tego przyszedł tu pierwej, nimem ja wróciła z pańszczyzny. Zostałam męża już przy wódce. A taki brzydki ma nałóg, że skoro jeden kieliszek wypije, to już mnie ani odezwać się: zaraz bić. A przecież i ja mam rozum i lepszy od niego, bo gorzałki nie pijam. –
– Prawdę powiedziałaś matko, bardzo dobrze robisz, że gorzałki nie pijasz. Bądźże spokojna: daję ci słowo, że owca u was zostanie. –
– Daj jeszcze czarkę. – Rzekł Tadeusz, odsłaniając oczy, błyskające rospaczą, tem straszliwszą, że jej nie towarzyszyła odwaga cierpienia.
Strzelec, zżymając pięści, poruszył się naprzód i znowu się cofnął, ponuro spozierając na żyda, który powoli nalewał czarkę i, kiwając głową, mówił – To egipska niewola nad wami. Wszyscy oni tacy. Pastwią się nad biednym ludem. My tylko wasi przyjaciele. Na, pij kochaneczku. –
Katarzyna zdała się tego nie uważać; poprawiała w piecu, rozdmuchiwała ogień i odchyliwszy się, nieco spokojniejsza, mówiła do strzelca: – Jeżeli W Panu daleko do domu, paniczu, to lepiej tu przenocować, niżeli po dżdżu tłuc się po puszczy. Niedawno mojej świekrze Dorocie bies zaskoczył drogę, kiedy nocą powracała z pańszczyzny, i potem ledwo do dnia mogła do chaty powrócić. –
– Jednakże wróciła? mówił, obróciwszy się do niej z rostargnieniem strzelec. Nie tak to musiał być zły ten bies. A jakże on wyglądał?–
– Strzeż Panie naszej duszy, odpowiedziała, żegnając się, Katarzyna. Zwyczajnie jak Niemiec. A Łucii przy samym moście, co ze dworu……
– Nie lękam się strachów matko; ale na noc chciałem sam zaprosić się, gdyż dzisiaj niepodobna mi już dostać się do Zacisza.–
– Ach paniczu! to waszeć panicz z Zacisza! a arędarz, widząc jak waszeć paniczu przychodziłeś, mówił, że musisz być strzelcem pana jenerała z Podjezierza.–
– Nie zna mnie… i ty nic nie mów kto jestem. Tej pomyłce może będziesz winna zachowanie twej owcy. Gdyby arędarz wiedział, ze bywam u waszego pana, możeby znalazł inny czas, lub miejsce, do wyłudzenia jej u twego męża. –
– Ach paniczu, zmiłuj się, ratuj nas! Ta gadzina zjadła już moję jedyną krówkę, którą mąż za bezcen wiosną przeciął mu na podatki. Nie mam czem dzieci pokarmie. A teraz chce wydrzeć ostatnią moję owieczkę, ostatnią moję nadzieję, którą sama wyhodowałam…. Ale cóż WPan będziesz jadł paniczu? uparzę kartofel…..
– Dziękuje ci matko. Co to jest? mówiłaś mi wprzódy, że u was w domu nie ma więcej nikogo; a ja słyszę huk żaren, jakby w świeronku. –
– I ja słyszę jakiś huk; jednakże to nie może być huk żaren; bo nasz pan kazał nam pozabierać żarna, żebyśmy mieli u arędarza; i sąsiada żadnego na tej pustyni nie mamy. Święty Antoni! to któś jedzie! zawołała. Musiał któś zabłądzić po tych dróżkach w borze, które porobiono, wywożąc drzewo do spławu: albo to może pan ekonom. –
Na ten wyraz, ekonom , razem porwali się od stołu Abraham i Tadeusz, który, nanowo przynaglany namowami arędarza, już już miał przystać na oddanie mu owcy. Włościanin nadstawił ucha, i, słysząc wyraźny już turkot kół, wybiegł za drzwi; żyd, zatknąwszy spiesznie butelkę, schował ją z czarką do kieszeni pod płaszczem; żwawo zgasił łuczywo i dwóma susami już był na piecu, zkąd krzyk dwójga dzieci obwieścił, że za niemi schronienia szukał.
– Jak boi się ekonoma! szeptała Katarzyna do strzelca; bo nasz pan niedawno przykazał, aby żyd po nocy nie jeździł do włościan. A ekonom to drugi pies: raz już złapał go był u Andrzeja i obłowił się nie źle. Oj dajże Boże! sama skinę, gdzie zaszyła się ta jaszczurka. –
– Katarzyno! ognia! prędzey ognia! dał się słyszeć z podwórza trzęsący się głos Tadeusza; potem kilka głosów niewyraźnych i skrzypienie wrót, a na końcu turkot wchodzącego na dziedziniec pojazdu i rżenie koni. Katarzyna zapaliwszy łuczywo, podała je przez okno Tadeuszowi.ROZDZIAŁ WTÓRY. PAN PODSTOLIC.
Szubrawcy! miejcie wasze ozdoby na względzie,(1)
Perkunas z nieba zstąpił i sam mówić będzie.
Niech łopata powagę i cichość ogłosi;
Oto staje obecnie i sam o głos prosi.
Odezwa Pergrubiusa, przy wprowadzeniu
Sotwarosa w obowiązki Prezydenta,
w Towarzystwie Szubrawskiem.
W krótce otworzyły się drzwi i wszedł do izby człowiek słuszny, czerstwy, dobrej tuszy, mający lat około pięciudziesiąt, w surducie szaraczkawym i w czapce wydrzanej. Na pierwsze wejrzenie, z wysokiego czoła, owalnych rysów twarzy i poważnych rzutów błękitnego oka, można było w nim czytać uczucie własnej godności, rozsądek, ludzkość, uprzejmość; bliżej przypatrując się, dawała się w nim postrzegać ta zacniejsza -
1) Powagę i milczenie dobroć serca, której lekko przychodzą poświęcenia się dla dobra spółbraci; a każdy jego ruch okazywał tę znajomość świata i ludzi, która, nie będąc skutkiem bystrej przenikliwości, jest owocem doświadczenia i uwagi. Jakoż, skoro wstąpił na próg, jednym rzutem oka poznał, w szlachetnej postaci strzelca, człowieka niepodległego; zdejmując zatem czapkę, pozdrowił najprzód gospodynię, potem, z wyrazem uprzejmego powitania, rzekł do strzelca. – Jeżeli się nie mylę, podobnym trałem tu się spotykamy: kawaler polując musiał zabłądzić, ja, w ciemnej nocy jadąc, zbiłem się z drogi.–
– Nie mylisz się WPan Dobrodziej, odpowiedział z ukłonem strzelec, i wskazując na ogień dodał: – Może będzie wola ogrzać się? los nam obu tę wygodę przeznaczył. –
– Miło mi odbierać ten dowód uprzejmości, rzekł nowo przybyły, ściskając strzelca za rękę i stawając przy piecu – Powiedźcie mi proszę, dodał, obracając się do Katarzyny, gdzie jestem? Do kogo należy la włość? –
– Do naszego pana, odpowiedziała Katarzyna. Waszeć pan trochę zabłądził, ale to nic nie znaczy; i ztąd można wyjechać na gościniec: wszakże i mój mąż jeździ do młyna. Ja, to prawda, że tylko do dworu chodzę na pańszczyznę, a raz w rok do Podjezierza na kiermasz. Ale teraz już nie o kiermaszach myślić…..
Smutna jakaś myśl przerwała jej mowę. Katarzyna, ująwszy ożog, zaczęła, z posępną miną, w piecu ogień poprawować, a nowo przybyły, popatrzywszy na nię z litością, obrócił się do strzelca i mówił – Któż jest właścicielem tej włości, tak nieporządne mającej drogi? –
– Jest to jeden z naszych urzędników, odpowiedział z figlarnem spójrzeniem strzelec, klejnot powiatu, pan Chorąży….
– To on? słyszałem o nim, przerwał, wpatrując się w strzelca, nowo przybyły.
– On, mówił dalej strzelec, jako wzór dobrych obywateli, będąc wybrany na jeden z pierwszych urzędów, stara się dać w swojej włości przykład, w jakim stanie należy utrzymywać drogi dla wygody podróżnych. Nie jeden już błądził po tym borze…..
– O! niejeden, przerwała Katarzyna. Pewno jegomość błądzić zaczął od mostu? –
– Most przejechałem, odpowiedział nowo przybyły, a potem po krętych manowcach zbiliśmy się z drogi. –
– Otóż to! rzekła, z przekonywającym giestem, Katarzyna; tak zawsze od mostu: i ten panicz z Zacisza, i moja świekra Dorota…..
– WPan jesteś z Zacisza? – Zawołał nowo przybyły, wpatrując się mocniej w strzelca. – Tak! żywy obraz pana Rotmistrza – I ująwszy go uprzejmie za rękę – Wszakże się nie mylę? WPan jesteś synem P. Rotmistrza z Zacisza? –
– Nie mylisz się WPan Dobrodziej, odpowiedział strzelec zdziwiony. Jestem jego synem, imie moje Władysław. –
– Niechże cię uściskam, panie Władysławie, synu dawnego mego towarzysza broni, przyjaciela! Wiedziałem, ze ojciec WPana mieszka w tej gdzieś okolicy, w Zaciszu; lecz nie miałem zręczności go nawiedzić. Dawnośmy się nie widzieli! Jakże się mu powodzi? Czy czerstwy jeszcze Ojciec W. Pana? –
– Dzięki Bogu, odpowiedział Władysław, Ojciec mój zdrów i czerstwy, często wspomina o dawnych towarzyszach broni:, a jeżeli jeszcze przyjaźń łączyła WPana D. z moim ojcem, byłby nieskończenie rad, gdyby miał przyjemność kiedykolwiek oglądać w swoim domu dawnego przyjaciela. –
– Pośpieszam na jarmark, odpowiedział nowo przybyły, na godzinę zaś do ojca WPana zabiegać niechciałbym: mielibyśmy na parę dni opowiadali. Czy nie będzie Ojciec WPana na jarmarku? –
– W tym czasie, odpowiedział Władysław, ojciec mój nie mógłby korzystać z odwiedzin WPana D. i na jarmarku nie będzie; wyjechał bowiem o mil kilkanaście w pewnym interesie. Ale niechże syn jego ma zaszczyt wiedzieć…..
– Kto jestem? podchwycił nowo przybyły. Czytałeś WPan dzieła Krasickiego? –