Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Podstolic albo czem jesteśmy, czem być możemy Część 1-2: romans administracyjny w czterech częściach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Podstolic albo czem jesteśmy, czem być możemy Część 1-2: romans administracyjny w czterech częściach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 422 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA. WŁO­ŚCIA­NIN.

O wy, co przez przy­jem­ne li­to­ści na­tchnie­nie,

Czę­sto­kroć łzy ro­ni­cie na ob­łud­nej sce­nie,

Zejdź­cie z pysz­nych te­atrów pod da­chy pro­sto­ty,

Tu są god­niej­sze wa­szej li­to­ści isto­ty:

…. Pójdź­my bli­żej na­wie­dzić… – te pro­gi ubo­gie.

Nie trwoż­cie się –:

Czło­wiek w pierw­szej pro­sto­cie, przy szczu­płym ro­zu­mie,

Nie ma chę­ci za­zdro­ści i pra­gnąć nie umie,

Do swe­go po­ni­że­nia w swych miej­scach sto­sow­ny

Na­wet tego nie bada, czy­li wam jest rów­ny.

A gdy na gma­chy wa­sze spo­glą­da zda­le­ka:

On was bie­rze za bo­gów, bierz­cież go za człe­ka.

Koź­mian Rol­nic­two.PRZED­MO­WA.

Zwa­ża­jąc, z jed­nej stro­ny, bied­ny i li­to­ści god­ny stan te­raź­niej­szy wszyst­kich klass miesz­kań­ców Li­twy i Bia­łej­ru­si, z dru­giej, gi­ną­ce bez skut­ku wszel­kie usi­ło­wa­nia Rzą­du w celu dźwi­gnie­nia prze­my­słu i po­lep­sze­nia bytu tych pro­win­cij; kie­dy się za­sta­no­wi­my nad przy­czy­na­mi, ja­kie w tak… hoj­nie od na­tu­ry ob­da­rzo­nym kra­ju, po­mi­mo przy­kła­du ościen­nych lu­dów, i po­mo­cy Rzą­du, ta­mu­ją wzrost, na­szej po­myśl­no­ści: po­strze­że­my, ze obo­jęt­ność na los kra­ju, za­krze­wio­na w tej klas­sie na­ro­du, w któ­rej ręku są wszyst­kie bo­gac­twa tej zie­mi, i nie­do­sta­tek po­wszech­nej zna­jo­mo­ści swe­go sta­nu, może obo­wiąz­ków, a naj­pew­niej środ­ków, ja­kie­mi moż­na złe­mu za­ra­dzić, głów­ną są przy­czy­ną na­szej nie­do­li.

Dla zwró­ce­nia za­tem uwa­gi na ten naj­waż­niej­szy nasz obo­wią­zek, dla oka­za­nia, że w na­szym ręku są spo­so­by po­pra­wie­nia na­sze­go bytu, i dla oka­za­nia, ja­kie to mogą być spo­so­by, przed­się­wziął au­tor wy­dać to pi­smo.

Nie po­da­je ato­li swo­ich po­my­słów w spo­so­bie na­uki, gdyż wie­lu uczeń­szy­di mę­żów mil­czą, i bez wąt­pie­nia, po­dob­nież mi­ło­ścią do­bra spół­ziom­ków tchną­cy, mo­gli­by głęb­sze i mę­dr­sze po­dać im prze­stro­gi; lecz młod­szy, za­tem nie­cier­pliw­szy, nie poj­mu­jąc przy­czy­ny mil­cze­nia star­szych, i wi­dząc, ze w krót­kim prze­cią­gu cza­su, w któ­rym po­strze­gać za­czął, byt spół­ziom­ków co­raz się po­gor­sza i już po­wszech­nem ban­kruc­twem za­gro­ził, ośmie­lił się ode­zwać i przy­najm­niej za­sta­no­wić ich myśl, Łeby sami roz­wa­ży­li co czy­nią i co czy­nić wy­pa­da.

Że zaś usi­ło­wa­nie Rzą­du i po­je­dyń­cze sta­ra­nia gor­liw­szych pry­wat­nych, jak do­świad­cze­nie ob­cych lu­dów i te­raz nas sa – mych prze­ko­ny­wa, nie mogą roz­trą­cić jarz­ma, nę­dzy ugnia­ta­ją­cej jaką pro­win­ci­ję, bez gor­li­we­go przy­ło­że­nia się wszyst­kich łych oby­wa­te­li, w któ­rych ręku znaj­du­je się cały jej ma­ją­tek; prze­to, chcąc swe pi­smo uczy­nić przy­stęp­nem dla wszyst­kich klass czy­tel­ni­ków, dla któ­rych ono jest prze­zna­czo­nem, au­tor umy­ślił, nie w po­waż­nym wy­kła­dzie na­uki, ale pod po­sta­cią ro­man­su, zbli­żyć je i do naj­mniej uczo­nych i do tych na­wet, któ­rym czas za­le­d­wie na ba­wią­ce czy­ta­nie wy­star­cza: a to, Łeby wszyst­kie, jak­kol­wiek roz­pro­szo­ne, umy­sły jed­ne­mi wy­obra­że­nia­mi za­prząt­nąć i do jed­ne­go środ­ka uwag na­kie­ro­wać.

Po­nie­waż kul­tu­ra umy­sło­wa i mo­ral­na naj­więk­szy ma wpływ na do­bry lub zły byt na­ro­du; dla tego w ob­ra­zach, któ­re au­tor w tem pi­śmie roz­wi­ja, mu­siał nie­raz wy­sta­wiać, nie nad­to pod­chleb­ne dla nas, skut­ki na­szych prze­są­dów, próż­no­ści, le­niw­stwa i in­nych wad. Lecz za obo­wią­zek po­czy­tu­je uprze­dzić czy­tel­ni­ków, że wzo­ry swe kształ­cił, nie sto­su­jąc ich do ni­ko­go w szcze­gól­no­ści: są to ra­czej kle­co­ne ob­raz­ki z po­chwy­ta­nych po­je­dyń­czo tani i ów­dzie lek­kich cie­niów i za­ry­sów, któ­re we wła­snej ima­gi­na­cii sku­piał i w całe kształ­ty ukła­dał.

Owszem, miło iest au­to­ro­wi oświad­czyć, że to wszyst­ko do­bre, o któ­rem przed­miot po­zwa­lał wspo­mnieć, lub w usta Panu Pod­sto­li­co­wi wło­żyć, czer­pa­ne było ze wzo­rów rze­czy­wi­stych, z czy­nów, lub spo­so­bu my­śle­nia gor­li­wych i świa­tłych spół­ziom­ków. Wy­mie­niać chwa­leb­nych tych imion nie śmiem, że­bym nie ob­ra­ził ich skrom­no­ści; lecz spół­ziom­ko­wie, sami w ob­ra­zie mego Pana Pod­sto­li­ca i w tem, co on w swych do­brach po­za­pro­wa­dzał, w jego czu­ło­ści ku wło­ścia­nom, w jego szko­le wło­ściań­skiej, rę­ko­dziel­niach, wy­la­niu się dla do­bra po­wszech­ne­go i wpły­wie na po­lep­sze­nie bytu oko­li­cy, po­zna­ją za­pew­ne z ra­do­ścią tych z po­mię­dzy sie­bie, któ­rzy po­ło­ży­li rze­czy­wi­ście te za­słu­gi dla kra­ju, a któ­rych imio­na Hi­sto­ri­ja, z rzad­ką dla niej po­cie­chą, poda ku czci spra­wie­dli­wej po­tom­no­ści.PLAN.

Część pierw­sza za­wie­ra ob­raz te­raź­niej­sze­go sta­nu na­szych wło­ścian; w czę­ści dru­giej skre­ślo­ny jest ob­raz sta­nu wła­ści­cie­li wło­ści, ich po­wszech­ny spo­sób rzą­dze­nia się, kul­tu­ra umy­sło­wa i mo­ral­na, spo­sób wi­dze­nia rze­czy, któ­re ich po­win­ny in­te­res­so­wać i t.p. Trze­cia część po­świę­co­na jest mia­stom i prze­my­sło­wi han­dlo­we­mu; w czwar­tej czę­ści ob­ję­te są ide­ały od­po­wied­ne­go do po­trzeb kra­ju go­spo­dar­stwa wiej­skie­go, urzą­dze­nia wło­ścian, miast, prze­my­słu, wy­cho­wa­nia wszyst­kich klass na­ro­du, i, na­ko­niec, za­wi­słe od nas spo­so­by ogól­ne­go po­lep­sze­nia bytu na­szej pro­win­cii.

Wszyst­kie ob­ra­zy roz­wi­nię­te są spo­so­bem dra­ma­tycz­nym; a nad­to, na koń­cu trzech pierw­szych czę­ści, umiesz­czo­ne są uwa­gi Pana Pod­sto­li­ca o tem, co po­prze­dzi­ło. W ide­ałach au­tor uni­kał uro­jeń fan­ta­stycz­nych; pra­wie wszyst­kie są czer­pa­ne ze wzo­rów rze­czy­wi­stych, a tyl­ko za­sto­so­wa­ne do po­trzeb i oko­licz­no­ści na­szych.

Część na­uko­wa umiesz­czo­na jest w przy­pi­sach, na koń­cu każ­dej czę­ści przy­łą­czo­nych.O PI­SOW­NI.

Po­nie­waż wie­lu zna­ko­mi­tych na­szych uczo­nych za­le­ca­ją trzy­mać się pi­sow­ni Kop­czyń­skie­go i ga­nią wszel­kie w niej no­wo­ści, a ja nie­któ­rych się ują­łem; prze­to, abym oka­zał, ze nie przez po­gar­dę czci­god­ne­go ich zda­nia, lecz dla waż­nych przy­czyn to czy­nię, prze­ło­żę tu jesz­cze w tej ma­te­rii moje uspra­wie­dli­wie­nie się.

Mnie­mam, że pi­sma JP. Mro­ziń­skie­go, pod tyt: Pierw­sze za­sa­dy gram­ma­ty­ki ję­zy­ka pol­skie­go, i od­po­wiedź na re­cen­zi­ję, do­sta­tecz­nie mogą prze­ko­nać każ­de­go, kto tyl­ko bez uprze­dze­nia prze­czy­tać je ze­chce, iż pi­sow­nia ta, do któ­rej Fe­liń­ski po­dał myśl, a któ­rą JP. Mro­ziń­ski za naj­zgod­niej­szą z du­chem na­sze­go ję­zy­ka uznał, i tego do­wiodł, nie jest dzi­wacz­nem uro­je­niem, ale po­trzeb­nem udo­sko­na­le­niem i na­wet wiel­ką po­mo­cą do uła­twie­nia na­szej gram­ma­ty­ki.(1)

W jed­nym tyl­ko punk­cie nie je­stem za zda­niem JP. Mro­ziń­skie­go; owszem są­dzę, ze JP. Mro­ziń­ski w tym punk­cie sarn od­stą­pił od swo­ich za­sad, a ja, po­dług ich du­cha, prze­ciw jego twier­dze­niu, idę za po­my­słem Fe­liń­skie­go. To jest w pi­sa­niu przez ija ob­cych wy­ra­zów, za­koń­czo­nych w ich oj­czy­stym ję­zy­ku na ia, np. An­gli-ja, Ju­li­ja etc. – Do­wo­dy moje są na­stęp­ne;

–-

1) Wszyst­ko, co się tu mówi o pi­sow­ni, bez prze­czy­ta­nia pism JP. Mro­ziń­skie­go nie może się wy­dać ja­snem. W na­dziei, że są wszyst­kim zna­jo­me, jak być po­win­ny, au­tor wprost na nie od­po­wia­da, nie przy­ta­cza­jąc tego, co już jest w nich wy­łusz­czo­no.

Po­dług sa­me­goż JP. Mro­ziń­skie­go dwie sa­mo­gło­ski, w ję­zy­ku pol­skim, obok sie­bie stać nie po­win­ny; je­że­li zda­rzą się, prze­dzie­la­my je spół­gło­ską pod­ręcz­ną j, np. daj-ą, maj-ą etc. Wpraw­dzie wy­łą­cza JP. Mro­ziń­ski od tego pra­wi­dła wy­ra­zy przy­ję­te z ob­cych ję­zy­ków, za­koń­czo­ne na ia; ale dla cze­go wy­łą­cza? – Że w oj­czy­stych swych ję­zy­kach tak się pi­szą i wy­ma­wia­ją. – Ale te wy­ra­zy prze­cho­dząc do na­sze­go ję­zy­ka, sta­ją się na­sze­mi, po­win­ny więc na­szym for­mom ule­gać; ja­koż wszyst­kie wy­ra­zy przy­swo­jo­ne wy­ma­wia­my po­dług na­tu­ry na­sze­go ję­zy­ka i pi­sze­my je po­dług na­sze­go spo­so­bu wy­ma­wia­nia, nie zaś po­dług ich oj­czy­ste­go; to pra­wi­dło roz­cią­ga­my do imion wła­snych, już przy­swo­jo­nych. Zką­dże dla jed­nych tyl­ko wy­ra­zów, za­koń­czo­nych na ia, ten przy­wi­lej nie­ule­ga­nia na­szym for­mom? Tym bar­dziej, że ta sama koń­ców­ka ia czy­li ija, może, być uwa­ża­ną za na­szę wła­sną ra­czej niż za obcą; gdyż na­wet obce nie­któ­re, in­a­czej za­koń­czo­ne, imio­na, tłu­ma­cząc, lub prze­ra­bia­jąc na na­sze, da­je­my im na koń­cu ija, np. Szwaj­ca­ri­ja, ko­pi­ja etc.

Mnie się zda­je, że na­tu­ra na­sze­go ję­zy­ka wy­ma­ga, we wszyst­kich tym po­dob­nych, za­koń­cze­nia na ija. Po­mi­ja­jąc bo­wiem i wy­mo­wę pro­ste­go ludu, któ­ry, z in­stynk­tu na­tu­ral­ne­go, da­jąc kształt na­ro­do­wy tym wy­ra­zom, koń­czy je na ija, i wy­mo­wę po­bra­tym­czą na­ro­du, ros­sij­skie­go… któ­ry po­dob­nież te wy­ra­zy wy­ma­wia i pi­sze przez ija (obie te po­wa­gi za­słu­gu­ją na uwa­gę); je­że­li uwa­ży­my na­sze imio­na zdrob­nia­łe i przy­miot­ni­ki for­mo­wa­ne z tych ob­cych wy­ra­zów, np. li­nij­ka, fa­mi­lij­ny, in­dij-ski i t.p., zkąd one do­sta­ły to j, któ­re­go JP. Mro­ziń­ski im nie od­ma­wia: po­dob­no wy­pad­nie po­zwo­lić na to, ze te imio­na zdrob­nia­łe i przy­miot­ni­ki for­mo­wa­ły się re­gu­lar­nie od rze­czow­ni­ków, za­mie­nia­jąc koń­co­we a na ka, ny, lub ski; tak jak pol­skie imio­na zdrob­nia­łe i przy­miot­ni­ki: zbroj-ka, zbroj­ny, szyj­ka, na­szyj-ny, ko­pij­ka, ko­pij­nik, żmij­ka i t… p… for­mo­wa­ły się od rze­czow­ni­ków: zbro­ja, Część I

szy­ja, ko­pi­ja, żmi­ja i t.p… od­mie­nia­jąc koń­co­we a na ka, ny, ski… nik i t… p. Tym bar­dziej, że w tych po­chod­nych znaj­du­je­my j, nie już mię­dzy dwie­ma sa­mo­gło­ska­mi; ale mię­dzy sa­mo­gło­ską i spół­gło­ską; a je­śli w po­chod­nych nie bę­dzie­my go uwa­ża­li za zgło­skę cha­rak­te­ry­stycz­ną, wzię­tą od pier­wot­ne­go rze­czow­ni­ka, lecz za do­da­ną z po­trze­by; tedy dla tej sa­mej po­trze­by słusz­niej jesz­cze w rze­czow­ni­ku pier­wot­nym, mię­dzy dwie­ma, sa­mo­gło­ska­mi, do­dać je wy­pad­nie,

Ko­rzy­ści ta­kie­go za­koń­cze­nia ija, oprócz wy­mie­nio­nej, są jesz­cze na­stęp­ne:

1ód

Unik­nę­li­by­śmy dwu­znacz­no­ści w pi­sa­niu. Dwu­znacz­ność ta, lubo w błąd nas nie wpro­wa­dza, gdy z nikt np. wy­ra­zów Da­nia, li­nie, ko­pie, nie weź­mie za po­cho­dzą­ce od słów dać, lina, ko­pać, gdy sens oświe­ca, że po­win­ny zna­czyć kraj duń­ski, ślad bie­gu punk­tu, oręż i t.p; jed­nak­że taka pi­sow­nia bę­dzie nie­do­kład­ną z na­szej winy, kie­dy ma­jąc na to wła­śnie go­to­wą pod­ręcz­ną spół­gło­skę j nie uży­wa­my jej tam, gdzie ja­sność pi­sow­ni wy­ma­ga. Na len bo­wiem za­rzut, że do­sko­na­lić nie na­le­ży tego, co może być do­sta­tecz­nem, ła­twa od­po­wiedź: Sta­ro­żyt­na pi­sow­nia była do­sta­tecz­ną, kie­dy ją czy­ta­no, a prze­cież Ko­cha­now­ski i bar­dziej jesz­cze Kop­czyń­ski ją po­pra­wia­li. Ani to nie prze­szka­dza, że ustaw­ne do­sko­na­le­nie przy­mu­sza na nowo uczyć się tych, któ­rzy do daw­nej przy­wy­kli: owszem cie­szyć się po­win­ni, ze jesz­cze moż­na do­sko­nal­szem uczy­nić to, co było do­sta­tecz­nem. Gdy by wresz­cie do­sta­tecz­no­ści trzy­mać się, na­le­ża­ło­by może w wie­lu na­ukach za­sta­no­wić się na­tem, na czem dziś sto­imy. Z tem wszyst­kiem me mó­wię o prze­twa­rza­niu bez­za­sad­nem, ale o do­sko­na­le­niu rze­czy­wi­stem.

2re

Przy­pu­ściw­szy w tych ob­cych wy­ra­zach za­koń­cze­nie ija, bę­dzie­my też mie­li for­mę dru­gie­go ich przy­pad­ku licz­by mno­giej uła­twio­ną. JP. Mro­ziń­ski, na wszyst­kie rze­czow­ni­ki ro­dza­ju żeń­skie­go, za­koń­czo­ne na a lub i, grun­tow­nie na­zna­cza jed­nę tyl­ko for­mę licz­by mno­giej, ka­żąc dru­gi ich przyp. bez wy­jąt­ku, for­mo­wać przez od­rzu­ce­nie od pierw­sze­go przy­koń­co­wej sa­mo­gło­ski, np. rola, rol, pani, pań, szy­ja, szyj i t… p. Nie pod­cią­ga­jąc wy­ra­zów, o któ­rych mó­wi­my, pod for­mę dru­gie­go przyp. na ów, któ­rą wy­łącz­nie, z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi, po­dob­no na­le­ży zo­sta­wić rze­czow­ni­kom mę­skim, za­koń­czo­nym na twar­dą spół­gło­skę, mo­że­my je, w licz­bie mno­giej, na wzór te­goż za­koń­cze­nia wy­ra­zów pol­skich, od­mie­niać po­dług for­my da­nej na imio­na ro­dza­ju żeń­skie­go, za­koń­czo­ne na a lub i, np. li­cy­ta­ci­ja li­cy­ta­cij, fi­lo­zo­fi­ja fi­lo­zo­fij, li­ni­ja li­nij i t.p.. Ak­cent mo­że­my opie­rać na któ­rej­kol­wiek zgło­sce, po­dług tego jak każe zwy­czaj; lecz ani ak­cent ani ta for­ma na ij by­najm­niej nie­za­wa­dza­ją do zro­zu­mie­nia, czy wy­ra­ża­my licz­bę po­je­dyń­czą czy mno­gą: al­bo­wiem w licz­bie po­je­dyń­czej for­mu­je­my przy­pa­dek dru­gi (i trze­ci), za­mie­nia­jąc koń­co­we a na i, a w licz­bie mno­giej, od­rzu­ca­jąc tyl­ko koń­co­we a. Zu­peł­nie jak w wy­ra­zach na­szych; szy­ja, zbro­ja, rola i t.p. – Przy­łą­czo­na for­ma ob­ja­śni.

L. p.

Rol – a / zbro­ja / szy­ja / ko­pi­ja / Zo­fi­ja / An­glij-a roli / zbroj-i / szy­ji / ko­pij-i / Zo­fi­ji / An­gli­ji rolę / zbro­ję / szy­ję / ko­pij-ę / Zo­fi­ję / An­glij-ę

L. m.

role / zbro­je / szy­je / ko­pi­je / Zo­fi­je / An­glij-e rol– / zbroj– / szyj– / ko­pij – / Zo­fij – / An­glij–

ro­lom / zbro­jom / szy­jom / ko­pi­jom / Zo­fi­jom / An­glij-om

Tak jak w wy­ra­zach zbro­ja, szy­ja, w dru­gim i trze­cim przy­pad­ku wy­rzu­ca­my j, a pi­sze­my zbroi, szyi, (to samo w za­im­kach oso­bi­stych w przy­pad­kach moji, mo­jim, mo­jich; two­ji, two­jim, two­jich; swo­ji, swo­jiin, swo­jich; jim, jich; wy­rzu­ca­my j, a pi­sze­my moi, two­im, swo­ich, im, ich i t.p.); tak też i w wy­ra­zach tej for­my wy­rzu­ca­my j, a pi­sze­my ko­pii, Zo­fii, An­glii i t.p.

Nie na­le­ży lę­kać się, aby nie pi­sa­no, Ju­liii, Wir­gi­niii, jak JP. Mro­ziń­ski wno­si, zbi­ja­jąc Kop­czyń­skie­go, któ­ry ka­zał pi­sać Ju­liia, Wir­gi­niia, An­gliia i t… p. Kop­czyń­ski bo­wiem, Lin­de, Ja­ku­bo­wicz i inni ka­żąc pi­sać te i-ia, czu­li bar­dzo do­brze, ze dwo­je to ii nie obo­je tu są sa­mo­gło­ska­mi, ani obo­je sta­no­wią od­dziel­ne zgło­ski; czu – li, ze pierw­sze i jest sa­mo­gło­ską, dru­gie zaś opie­ra się na gło­sce a; myl­nie tyl­ko na­zy­wa­jąc to po­łą­cze­nie dwóch ostat­nich gło­sek (ja, czy­li po­dług nich i a) dy­fton­giem, ka­za­li pi­sać dru­gie i tam, gdzie na­le­ża­ło pi­sać j. Ale to samo do­wo­dzi, ze czu­li po­trze­bę tej li­te­ry przed a do wy­da­nia brzmie­nia ija. Któ­re zda się być w na­tu­rze tych wy­ra­zów przy­ję­tych do na­sze­go ję­zy­ka. To samo da się za­sto­so­wać, nie tyl­ko na koń­cu wy­ra­zów, lecz i po­środ­ku np. Scy­pi­jo­rij To­bi­jasz etc.

Jesz­cze po­wi­nie­nem uspra­wie­dli­wić się, dla cze­go pi­szę Ros­si­ja, Au­stri­ja, Fran­ci­ja, li­cy­ta­cya, In­di­ja i t.p… nie przez yia, lecz przez ija, lubo wiem, ze po twar­dych spół­gło­skach na­le­ży pi­sać y nie zaś i… 0pie­ram się na tym wnio­sku, że spół­gło­ski koń­co­we r, c, s, d, w tych wy­ra­zach nie są zu­peł­nie twar­de; gdyż ani cu­dzo­ziem­cy, ani my sami nie mó­wi­my Ros­sy…, Au­stry…, li­cy­ta­cy…, Indy… i t.p… tak jak.

wy­ma­wia­my sy, ry, cy, dy; lecz mięk­cej; Ros­si…, Au­stri…, li­cy­ta­ci…, Indi… i t… p. Może nie zu­peł­nie tak mięk­ko jak na­sze ci­sza, siła i t… p; jed­nak­że ani tak twar­do jak na­sze sy, cy, ry, dy i t, p. Mnie­mam prze­to, ze cie­nio­wa­nie to brzmie­nia sa­mo­gło­ski i po spół­gło­skach r, s, c, d, i t… p… w tych wy­ra­zach wy­pa­da zo­sta­wić wpły­wo­wi tych­że spół­gło­sek na sa­mo­gło­skę i, wy­wie­ra­ją­ce­mu się, pod­czas ich wy­ma­wia­nia mniej lub wię­cej cien­kie­go, lecz nig­dy gru­be­go. Za­cho­wa się tym spo­so­bem w or­to­gra­fii li­te­ra bli­żej od­po­wia­da­ją­ca brzmie­niu wy­ma­wia­nia, i w de­kli­na­cii, wy­ro­zu­mo­wa­nej przez JP. Mro­ziń­skie­go, nie trze­ba bę­dzie na te wy­ra­zy no­we­go wy­jąt­ku; gdyż rze­czy­wi­ście wszyst­kie spad­ku­ją się re­gu­lar­nie po­dług za­koń­cze­nia mięk­kie­go ija.

Może być, że do­wo­dy te, na uspra­wie­dli­wie­nie mego spo­so­bu pi­sa­nia i spad­ko­wa­nia przy­to­czo­ne, są myl­ne; dla tego tez zda­nia mo­je­go nie na­rzu­cam za pra­wi­dło;

ob­ja­wiam je tyl­ko, abym oka­zał dla ja­kich po­bu­dek trzy­mam się tej pi­sow­ni póty, póki ci, któ­rzy zpro­fes­sii zaj­mu­ją się pol­ską gram­ma­ty­ką, nie wska­żą w tym przed­mio­cie grun­tow­niey­szych pra­wi­deł.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY. WSTĘP 1 ARĘ­DARZ.

Wy, mil­sze memu oku nad Rzy­mia­nów gma­chy,

Wi­taj­cie ni­skie dom­ki z sło­mia­ne­mi da­chy.

Sta­ra ma z wami przy­jaźń: w pierw­sze ży­cia lata,

Gdym nie­znał oczu Emmy, ani bu­rzy świa­ta,

A od sa­me­go świ­tu, po nocy na­sta­nie,Śle­dzić chy­tre­go lisa, albo ści­gać ła­nie

Całe me było szczę­ście i całe za­bie­gi;

Po ta­kich wte­dy dom­kach mie­wa­łem noc­le­gi.

An. Gó­rec­ki. Po­wrót do oj­czy­zny.

Na pa­mięć nie­gdyś uczy­łem się w Re­to­ry­ce, że, przed­się­bio­rąc rzecz do pu­blicz­no­ści, za­raz na po­cząt­ku na­le­ży się sta­rać jej uwa­gę i po­bła­ża­nie zjed­nać. Świę­tej pa­mię­ci na­uczy­ciel mój Wy­mo­wy, ob­ja­śnia­jąc to pra­wi­dło, do­wiódł oczy­wi­ście, że w tym ra­zie naj­le­piej uda­je się pod­chleb­stwo; któ­re, cho­ciaż­by naj­hoj­niej sza­fo­wa­ne, by­najm­niey grze­chem nie bę­dzie tu żad­nym; owszem, gdy, po­da­wa­ne jak sło­dycz na brze­gu kub­ka z le­kar­stwem, nęci do przy­ję­cia praw­dy nie­kie­dy cierp­kiej; prze­to, dla ła­ska­we­go czy­tel­ni­ka przy­no­sząc po­ży­tek, dla chrze­ści­jań­skie­go pi­sa­rza za­mie­nia się w obo­wią­zek.

Za­mie­rzy­łem wtem pi­śmie skre­ślić kil­ka ry­sów te­raź­niej­sze­go sta­nu Li­twy i Bia­łej­ru­si; tu­dzież kil­ka ob­ra­zów bło­giej po­myśl­no­ści, do któ­rej­by, jak mnie­mam, te Pro­wi­ne­ije przyjść mo­gły, gdy­by­śmy ku temu ce­lo­wi zwró­ci­li na­sze dą­że­nie. Pan Pod­sto­lic, bo­ha­ter mej sce­ny, żoł­nierz od mło­do­ści, jak o tem czy­ta­my w opi­sa­niu jego ojca P. Pod­sto­le­go, w cią­gu prze­szłych wo­jen zwie­dziw­szy wiel­ką część Eu­ro­py, przy­pa­trzył się oby­cza­jom i po­myśl­no­ści ob­cych na­ro­dów; po­wró­ciw­szy do oj­czy­zny wie­le po­ży­tecz­nych rze­czy w swych do­brach z, ko­rzy­ścią za­pro­wa­dził, byt swo­ich wło­ścian i wła­sny znacz­nie po­lep­szył, przy­kła­dem swo­im są­sia­dów po­bu­dził do na­śla­do­wa­nia i wszyst­kim spół­ziom­kom chęt­nie prze­kła­da, ja­kie środ­ki do ogól­nej po­myśl­no­ści kra­ju zda­ją się mu naj­wła­śe­iw­sze­mi.

Ale ta oko­licz­ność, że P. Pod­sto­lic nig­dy nie był ani dwo­ra­kiem, ani pa­le­stran­tem, po­nie­kąd na­ba­wia mię trwo­gi: w obu al­bo­wiem sta­nach swe­go ży­cia, su­ro­wej na­wy­kł­szy pro­sto­cie, i ze swe­go sta­no­wi­ska te­raz uwa­ża­jąc spół­ziom­ków, nie raz może się ode­zwać z gorz­ka przy­mów­ką i czy­tel­ni­ków mi znie­chę­cić.

Czu­ję, że, naj­bar­dziej na to pa­mię­ta­jąc, po­wi­nien­bym na wstę­pie szcze­gól­niej­szej przy­ło­żyć usil­no­ści, aże­by, nie­tyl­ko po­bła­ża­ją­cą uwa­gę mych czy­tel­ni­ków je­dwab­ne­mi sło­wy znie­wo­lić; ale też mo­gą­cą się ob­ra­zić ich mi­łość wła­sną na­le­zne­mi po­chwa­ły wy­nad­gro­dzić.

Tym cza­sem z dru­giej stro­ny mam to na ba­cze­niu, że do­go­dzić wszyst­kim nie dano człe­ku; zwłasz­cza tym wszyst­kim dla któ­rych pi­szę: to jest moim spół­bra­cióm, szlach­cie osia­dłej, ma­ją­cej pra­wo do wy­bo­rów; dla któ­rej, choć­bym za­pi­sał kil­ka­na­ście ar­ku­szy po­chwał róż­nych a róż­nych, mógł­bym, za­miast ła­ska­we­go uśmie­chu i po­bła­ża­nia, za­ro­bić nie na jed­nę kwa­śną minę, nie na jed­no prze­klę­stwo i au­to­ra i cen­zo­rów i nie­win­ne­go xię­ga­rza. Nie­któ­rzy bo­wiem, przez wro­dzo­ną skrom­ność.

wzię­li­by za złe, gdy­bym im przy­zna­wał ro­strop­ność i prze­eor­ność w sto­so­wa­niu się do cza­sów; dru­dzy gnie­wa­li­by się za wstręt do le­niw­stwa; inni za wyż­szość nad próż­ność i dumę; ci za ko­rzy­sta­nie z nauk i choć z ob­cych wy­na­laz­ków; tam­ci za ludz­kość ku bied­nym pod­da­nym; a wszy­scy bez­czel­nym okrzyk­nę­li­by mię kłam­cą, gdy­bym prze­bęk­nął, że mają pie­nią­dze, lub do ich na­by­cia spo­sob­ność.

Tak mię­dzy młot a ko­wa­dło do­bro­wol­nie wpadł­szy, nie wi­dzę in­ne­go środ­ka, jak wy­bie­giem się ra­to­wać. Bo­ni­fa­cy Opa­no­wicz, pierw­szy mój nie­gdyś dy­rek­tor, w wiel­kim raz był kło­po­cie, gdy przed no­wym ro­kiem chciał mi po­win­szo­wa­nie ro­dzi­ców uło­żyć. My­ślił przez ty­dzień, cze­go wła­ści­wie mam ży­czyć dro­gim ro­dzi­com. My­ślił i my­ślił na­próż­no: wszyst­ko, co mógł wy­my­ślić, było jesz­cze mało. Przy­szedł dzień uro­czy­sty: mój sta­ru­szek w ro­spa­czy: jest pro­log, jest epi­log, Feby i Cen­tau­ry, ale ży­czeń nie­sta­je. Wy­bi­ła go­dzi­na: trze­ba iść. Jak tu świe­cić oczy­ma? Ale szczę­ście, po­wia­da­ją, znie­nac­ka przy­bie­ga. Przed pro­giem jesz­cze się za­trzy­mał, oparł wzrok na pro­gu i na­gle: – Jest! Zna­la­złem! – kla­snąw­szy w dło­nie, wy­krzyk­nął. – Praw­da, wiel­ka praw­da! Życz synu, cze­go sami so­bie ży­czyć mogą. –

Na­śla­du­jąc tej na­uce, pro­szę mo­ich czy­tel­ni­ków, aby za­raz w tem­że miey­scu, na czas po­dług upodo­ba­nia dłu­gi, ra­czy­li zło­żyć tę xie­gę, i w du­chu roz­wa­ży­li, z cze­go­by moż­na było ich po­chwa­lić. Mó­wią, że taki z sobą ra­chu­nek nig­dy nie może być bez po­żyt­ku; ja zaś, tro­skli­wy o wzglę­dy mo­ich czy­tel­ni­ków, za­rę­czam sło­wem szla­chec­kiem, że wier­ny, w pa­mię­ci ugrun­to­wa­nym Re­to­ry­ki pra­wi­dłom i nie­bosz­czy­ka na­uczy­cie­la mego wy­mo­wy ob­ja­śnie­niom, na wszyst­kie po­chwa­ły, ja­kie tyl­ko każ­dy z mo­ich czy­tel­ni­ków sam so­bie przy­znać może, cho­ciaż­by były naj­więk­szem pod­chleb­stwem, bez żad­ne­go ale pi­szę się i wszyst­kie sank­ci­jo­nu­ję.

Tak ująw­szy so­bie, jak wno­szę, so­wi­cie ła­skę mo­ich czy­tel­ni­ków, na­tych­miast po­śpie­szam z niej ko­rzy­stać, pro­sząc o prze­ba­cze­nie, że za­raz na po­cząt­ku za­my­ślam ich wpro­wa­dzić w kom­pa­ni­ję, do któ­rej za­pew­ne nie przy­wy­kli: usły­szą tu może ja­kie wy­ra­zy nie na­der smacz­ne, któ­re mogą nie­mi­łe wspo­mnie­nia obu­dzić. Nie chciał­bym ich na­ra­żać na nie­przy­jem­no­ści; ale cóż po­cząć kie­dy wie­czór je­sien­ny, ciem­ny, drob­nym desz­czem i chłod­ną wil­go­cią do ko­ści prze­ni­ka­ją­cy za­sko­czył nas na błęd­nej dro­dze w głę­bi boru? Nie ma na do­rę­czu in­ne­go przy­tuł­ku prócz nędz­nej chat­ki li­tew­skie­go wło­ścia­ni­na: mu­si­my schro­nić się pod strze­chę mi­zer­ną.

Któż, choć raz w ży­ciu, z po­trze­by, przez li­tość, albo przez cie­ka­wość, nie zaj­rzał do tych bud, czę­sto­kroć wpół zgni­łych, któ­re zo­wie­my cha­łu­pa­mi wło­ściań­skie­mi? Zna­ne każ­de­mu te ścia­ny, od po­ło­wy wy­so­ko­ści okop­co­ne; ten tok wil­got­ny, za­miast pod­ło­gi; to czar­ne sto­ło­wa­nie, z otwo­rem po­środ­ku dla wy­pusz­cza­nia dymu; ten kur­ny piec, u drzwi ni­skich i cią­gną­ca się od nie­go sze­ro­ka ława, opar­ta o prze­ciw­le­głą ścia­nę, słu­żą­ca za łoże ca­łej ro­dzi­nie; i w koło izby, przy ścia­nach, węż­sze ławy; a w rogu, na prze­kąt pie­ca, stół wąz­ki, przy­kry­ty ob­ru­sem; i na nim buł­ka chle­ba, go­to­wa dla każ­de­go, kogo Bóg do ubo­giej cha­ty nada­rzy. Taki jest jed­no­staj­ny ob­raz miesz­kań na­sze­go ludu od Bugu i Nie­mna do Dnie­pru i Dźwi­ny.

W cha­łu­pie, do któ­rej we­zwa­łem czy­tel­ni­ków, dym kłę­ba­mi się to­czył z pie­ca i, na­peł­niw­szy wyż­szą po­ło­wę izby, wy­la­ty­wał przez otwór u środ­ka pu­ła­pu. Przed sto­łem stał świecz­nik drew­nia­ny, zna­jo­my pod imie­niem dzia­da; łu­czy­wa so­sno­wa, do gło­wy jego po­zio­mo wło­żo­na, rzu­ca­ła czer­wo­ne świa­tło na dwóch lu­dzi pół­wiecz­nych, sie­dzą­cych za sto­łem.

Je­den żyd, w li­siej czap­ce, gę­stą, czar­ną bro­dą i krę­te­mi ocie­nio­ny pej­sa­mi, z ca­łej twa­rzy uka­zy­wał tyl­ko nos orli i dwo­je sę­pich oczu, któ­re­mi bły­skał, by­stro je rzu­ca­jąc już na flasz­kę, trzy­ma­ną w ręku, już na to­wa­rzy­sza. Za­pa­trzył się nań w mil­cze­niu, zda­wał się ści­gać jego my­śli, a w obłą­ka­nych spój­rze­niach wi­dać było, że ukła­dał ja­kieś pla­ny, jesz­cze nie­doj­rza­łe.

To­wa­rzysz jego, wło­ścia­nin, w gru­bej ka­po­cie płó­cien­nej, gę­sto ła­ta­nej, roz­czo­chra­ną gło­wę opie­ra­jąc na ręku, wle­pił oczy w sto­ją­cą przed nim czar­kę; ale myśl jego nie mu­sia­ła to­wa­rzy­szyć oczom: po­chy­le­nie gło­wy, z na­tę­żo­nym i osłu­pia­łym wzro­kiem, ka­za­ło wno­sić, że wło­ścia­nin w lej chwi­li nic nie wi­dział i o ni­czem nie my­ślił. Tyl­ko na twa­rzy jego pła­skiey, marszcz­ka­mi po­ra­dlo­nej, wy­chu­dłej, okop­co­nej, za­trzy­ma­ły się, jak­by w wy­tło­czo­nych przez na­wyk­nie­nie for­mach, rysy cięż­kiej bo­le­ści we­wnętrz­nej.

Na sze­ro­kiej ła­wie, bli­sko pie­ca, przed za­wie­szo­ną u pu­ła­pu ko­leb­ką, sie­dzia­ła nie­wia­sta, jed­ne­go pra­wie z wło­ścia­ni­nem wie­ku, rów­nież ubo­go po­kry­ta płó­cien­ne­mi łach­ma­ny, rów­nie znędz­nio­na. W mil­cze­niu, po­chy­liw­szy czo­ło, tyl­ko nie­kie­dy wzno­sząc ra­mio­na, spo­glą­da­ła na sie­dzą­cych za sto­łem. Wzrok jej na­prze­mian roz­iskrzo­ny, omdla­ły, uko­sem po cha­łu­pie cią­gnię­ty, albo nie­co wznie­sio­ny, od­po­wied­ne po­ru­sze­nia twa­rzy i nie­rów­ne, rzu­ty ko­leb­ki, któ­rą ma­chi­nal­nie ko­ły­sa­ła, ob­ja­wia­ły w niej wal­kę uczuć i na­prze­mian tłu­mio­ne wy­buch­nie­nia gnie­wu, bo­jaź­ni, żalu i bo­le­śne­go du­szy udrę­cze­nia.

Przed pie­cem stał, opar­ty na fu­zii, strze­lec w zie­lo­nym sur­du­cie my­śliw­skim. Na­ra­mien­ni­ki je­dwab­ne utrzy­my­wa­ły z jed­nej stro­ny, na czar­nym sznu­rze, trąb­kę w sre­bro opraw­ną, z dru­giej, na­podob­nym­że sznu­rze za­wie­szo­ny ro­żek z pro­chem; z zie­lo­ne­go sa­fi­ja­nu pas z ła­dun­ka­mi ści­skał wy­smu­klą po­sta­wę mło­dzień­ca; od pasa wi­siał jesz­cze noż my­śliw­ski z rę­ko­je­ścią sło­nio­wą i srebr­ne­mi u po­chew gu­zi­ka­mi.

Słot­na noc mu­sia­ła zmu­sić mło­dzień­ca do szu­ka­nia przy­tuł­ku w tym domu; ani po­stać bo­wiem, ani ubior, nie ozna­cza­ły, żeby był jego miesz­kań­cem.

Po­nu­ro i nie­ru­cho­mie wpa­try­wał się w sie­dzą­cych za sto­łem, a w po­chy­lo­nej sta­le twa­rzy jego, w zmarsz­czo­nem czo­le, moc­no ści­śnię­tych war­gach i w oczach su­ro­wych wi­dać było, po­wścią­ga­ne, lecz we­wnątrz wrzą­ce, nie­ukon­ten­to­wa­nie.Żyd, bio­rąc za rękę swe­go to­wa­rzy­sza, pierw­szy prze­rwał mil­cze­nie – Nu! coż mój ko­cha­necz­ku? –

Wło­ścia­nin spój­rzał na nie­go; lecz, nim od­po­wie­dział, żyd, po­strze­gł­szy w uko­śnem spój­rze­niu prze­ciw­ną swe­mu żą­da­niu od­po­wiedź, pod­niósł rękę i, wa­ha­jąc gło­wą, do­dał śpie­wa­ją­cym to­nem – Nu! jaki ty głu­pi Ta­de­usz! kie­dy twój przy­ja­ciel u cie­bie nie do­sta­nie, to dla ko­goż ty ży­jesz? –

– Ach! pa­nie arę­da­rzu! – o zwał się chra­pli­wym gło­sem wło­ścia­nin, dra­piąc się po­wo­li obu­rącz w gło­wę – Dal­bóg nie mogę W Panu od­dać tej owcy. –

– Słu­chaj mój Ta­de­uszu, tyl­koż ty mnie słu­chaj, słu­chaj! mó­wił na­po­mi­na­jąc, nie po­ża­łu­jesz. Ty wiesz, że ja nie chcę two­jej krzyw­dy. Na co to­bie jed­na owiecz­ka?–

– Jed­na? pod­chwy­cił wło­ścia­nin, było wię­cej, Bóg za­brał. –

– Czy ja nie wiem? oh! ale te­raz co ty z jed­nej zro­bisz? ani sier­mię­gi ani ko­żu­cha. Od­daj mój go­łąb­ku, od­daj, nie po­ża­łu­jesz. Nu! już od­da­jesz? Na! wy­pij jesz­cze czar­kę. –

– Ach pa­nie arę­da­rzu, nie mogę od­dać. Z jed­nej będą ja­gnię­ta…

– Co to­bie śni się! prze­rwał żyd, mach­nąw­szy ręką. Wy­pij tyl­ko, wy­pij. Ja twój przy­ja­ciel, lep­szy niż brat, niż swat, niż oj­ciec ro­dzo­ny. Ja wiem cze­go to­bie trze­ba, a cze­go nie trze­ba. Nu! pij­że, pij ko­cha­necz­ku! –

– Zdro­wie W Pana! Ha! już cięż­ko w gło­wie. –

– Wi­dzisz! ja dla przy­ja­ciół nie ża­łu­ję do­brej go­rzał­ki. To nie dwor­na! Nu! pa­nie go­spo­da­rzu, po­moż-że mnie za­brać na­wóz sia­no i owcę. –

– Pa­nie arę­da­rzu, jak so­bie chcesz, sia­no two­je a owca moja. –

– Ta­de­usz? mó­wił żyd, cią­gnąc go za rękę, po­wiedz ty mnie, czy ty ro­zum­ny czy głu­pi? Oj ty ro­zum­ny! to­bie woj­tem być. Ty co po­wiesz to jak pan klu­czwójt. Na! jesz­cze wy­pij po tej praw­dzie. Już my z tobą i umrzem a bę­dziem przy­ja­ciół­mi. Na! mój ko­cha­necz­ku, pij, pij na zdro­wie. –

– Zdro­wie W Pana, pa­nie arę­da­rzu, mó­wił uśmie­cha­jąc się wło­ścia­nin. Ha! moc­na go­rzał­ka! To nie dwor­na? –

– Gdzie tam! wła­śnie u tego głup­ca bę­dzie do­bra go­rzał­ka. Ja chcia­łem żeby mój Da­wid pę­dził we dwo­rze; ale wasz bał­wan przy­jął in­ne­go win­ni­ka. To nic dwor­na. A smacz­na? he?–

– Smacz­na, pa­nie arę­da­rzu. Ależ ja wie­le już u W Pana na­pi­łem –

– Nie tur­buj się ko­cha­necz­ku: po­li­czym się. Nu! owca moja a dwa gar­ce go­rzał­ki two­je. –

– Nie, pa­nie, Abra­ha­mie, tej owcy W Panu nie mogę od­dać. Na spo­wie­dzi za­klą­łem się, że nie od­dam; a xiadz mó­wił, że Pan Bóg po­bło­go­sła­wi je­śli nie będę pił, i moja Ka­ta­rzy­na kie­dyś zno­wu do kro­sien za­się­dzie –

– Spo­dzie­wać się z tobą! pod­chwy­ci­ła nie­wia­sta u ko­leb­ki. Oby to­bie Pan Bóg nie pa­mię­tał jak ty wszyst­ko mar­nu­jesz. Nie mamy czem na zimę otu­lić się…..

– Mil­czeć! Krzyk­nął Ta­de­usz po­ry­wa­jąc się i z za sto­łu pię­ścia­mi gro­żąc. Ka­ta­rzy­na umil­kła a on, usiadł­szy, mó­wił do żyda. – Ona praw­dę mówi. Pa­trzaj, to cała na­sza odzież na nas. Jak tu zimę prze­być?–

– Nu! mój ko­cha­necz­ku, mó­wił śpie­wa­ją­cym to­nem żyd, weź ko­żuch od Da­wi­da, żo­nie two­jej dam sier­mię­gę mego pa­rob­ka; po wy­młó­ce­niu dasz mnie za to zbo­ża; to i nic cie­bie kosz­to­wać nie bę­dzie; ja dla przy­ja­ciół ni­cze­go nie ża­łu­ję. –

– Ko­żuch zno­szo­ny; pa­nie arę­da­rzu, od­po­wie­dział wzdy­cha­jąc Ta­de­usz, i sier­mię­ga już jak prze­tak. –

– Jak­to! sta­ra? prze­rwał Abra­ham, bo­daj ja mo­ich dzie­ci nie ogla­dał, kie­dy ona jesz­cze nie tak jak nowa! Żeby mnie tyle lat żyć, ile ona mnie kosz­tu­je; a po­tem że pie­niędz­mi nie za­pła­cisz, tyl­ko mnie dasz za nię zbo­ża. –

– Nie wie­le mam zbo­ża; nie sta­nie i tak na chleb do no­we­go. –

– Oh! czy ja nie wiem? mnie py­taj się, ile masz snop­ków, to ci na pal­cach wy­li­czę. A na co to­bie za­pas chle­ba? Nie sta­nie, to Pan da. –

– Ogorz­kło już to da­wa­nie. Wię­cej ba­to­gów niż tych plew, co nam dają na prze­karm. A po­tem czło­wiek od­ro­bić się nie mo­żesz za tę za­po­mo­gę. Ależ i tak nie sta­ło­by mego zbo­ża za W Pana ko­żuch i sier­mię­gę –

– Och! to nie kło­pot: resz­tę od­ro­bisz w pusz­czy. Ja na tę zimę za­kon­trak­to­wa­łem osta­tek pań­skie­go lasu: wy­tniem do ostat­nie­go pnia. Pa­mię­tasz Ta­de­uszu: wi­nie­neś mnie dwa­dzie­ścia dni ro­bo­ty w pasz­czy za tam­tą go­rzał­kę, co to bra­łeś na chrzci­ny cór­ki, (a ver­fluch­ter goj)? Ja za­wsze twój przy­ja­ciel od ser­ca. Owiecz­kę od­daj. –

– Pa­nie Abra­ha­mie, po­dob­no tyl­ko dzie­sięć dni umó­wi­li­śmy się?–

– Dzie­sięć, mó­wił po­wo­li Abra­ham, na­le­wa­jąc czar­kę, je­że­li­byś mnie wy­pła­cił do ju­trzej­sze­go jar­mar­ku czte­ry zło­te; ale że nie­masz czem wy­pła­cić, tedy, za pro­cent, bę­dziesz wi­nien dni 20 jak sam obie­ca­łeś. –

– Praw­da, pa­nie arę­da­rzu, obie­ca­łem i nie mam czem za­pła­cić. Bo zką­dże mo­jej bied­nej gło­wie wziąść te czte­ry zło­te? Psz­czo­ły mnie ostat­nie, po prze­nie­sie­niu na tę sie­dzi­bę, prze­szłej zimy od­pa­dły; syn, słu­żąc we dwo­rze, za­pła­ty nie do­sta­je; lnu w tym roku nie mia­łem gdzie po­siać. –

Na te sło­wa, szlo­cha­nia ci­che Ka­ta­rzy­ny ścią­gnę­ły na nię uwa­gę strzel­ca. Bied­na ko­bie­ta, po­strze­gł­szy li­tość w jego spój­rze­niu, wsta­ła po­wo­li od ko­leb­ki, a przy­stą­piw­szy do pie­ca, tłu­mio­nym gło­sem i ze łka­niem mó­wi­ła – Mój ślicz­ny pa­ni­czu, mój, sko­ro pod­pi­je, nie­słu­cha mnie kie­dy go pro­szę, aby nie pił i nie wda­wał się z arę­da­rzem. A ten oszust arę­darz, to jest pi­jaw­ka mój pa­ni­czu, po­gu­bił nas do ostat­nie­go – I łzy far­tu­chem ocie­ra­jąc do­da­ła: – Pa­ni­czu! przed Bo­giem bę­dziesz miał za­słu­gę: po­móż mnie bied­nej, żeby ten smok nie za­brał mi mo­jej ostat­niej owiecz­ki. –

– Uspo­kój się mat­ko, mó­wił ci­chym gło­sem i wy­po­go­dziw­szy czo­ło strze­lec, przy­rze­kam ci, że owcy nie stra­cisz. –

Tym­cza­sem żyd po­wta­rzał wło­ścia­ni­no­wi. – Nada­rem­ny twój kło­pot nie­bo­ra­ku; już to­bie go­spo­da­rzem nie być; po­ło­żysz gło­wę w tej nę­dzy; pan, jak wilk zgłod­nia­ły, szar­pie wa­sze wnętrz­no­ści. –

– Ach! ach! z kon­wul­sij­nym ję­kiem ode­zwał się Ta­de­usz, opie­ra­jąc gło­wę o ścia­nę i przy­ło­żyw­szy dłoń do czo­ła.

– Na co pusz­cza­cie tu tego żyda? rzekł ci­cho strze­lec do go­spo­dy­ni, mąż twój póki trzeź­wy może cię słu­cha? –

– Słu­cha mój ślicz­ny pa­ni­czu, od­po­wie­dzia­ła ze łka­niem nie­wia­sta; lecz na nie – szczę­ście żyd ten jest na­szym arę­da­rzem; gdy­by­śmy go nie pu­ści­li, udał­by nas przed pa­nem, że cho­wa­my go­rzał­kę prze­kra­da­ną. A do tego przy­szedł tu pier­wej, ni­mem ja wró­ci­ła z pańsz­czy­zny. Zo­sta­łam męża już przy wód­ce. A taki brzyd­ki ma na­łóg, że sko­ro je­den kie­li­szek wy­pi­je, to już mnie ani ode­zwać się: za­raz bić. A prze­cież i ja mam ro­zum i lep­szy od nie­go, bo go­rzał­ki nie pi­jam. –

– Praw­dę po­wie­dzia­łaś mat­ko, bar­dzo do­brze ro­bisz, że go­rzał­ki nie pi­jasz. Bądź­że spo­koj­na: daję ci sło­wo, że owca u was zo­sta­nie. –

– Daj jesz­cze czar­kę. – Rzekł Ta­de­usz, od­sła­nia­jąc oczy, bły­ska­ją­ce ro­spa­czą, tem strasz­liw­szą, że jej nie to­wa­rzy­szy­ła od­wa­ga cier­pie­nia.

Strze­lec, zży­ma­jąc pię­ści, po­ru­szył się na­przód i zno­wu się cof­nął, po­nu­ro spo­zie­ra­jąc na żyda, któ­ry po­wo­li na­le­wał czar­kę i, ki­wa­jąc gło­wą, mó­wił – To egip­ska nie­wo­la nad wami. Wszy­scy oni tacy. Pa­stwią się nad bied­nym lu­dem. My tyl­ko wasi przy­ja­cie­le. Na, pij ko­cha­necz­ku. –

Ka­ta­rzy­na zda­ła się tego nie uwa­żać; po­pra­wia­ła w pie­cu, roz­dmu­chi­wa­ła ogień i od­chy­liw­szy się, nie­co spo­koj­niej­sza, mó­wi­ła do strzel­ca: – Je­że­li W Panu da­le­ko do domu, pa­ni­czu, to le­piej tu prze­no­co­wać, ni­że­li po dżdżu tłuc się po pusz­czy. Nie­daw­no mo­jej świe­krze Do­ro­cie bies za­sko­czył dro­gę, kie­dy nocą po­wra­ca­ła z pańsz­czy­zny, i po­tem le­d­wo do dnia mo­gła do cha­ty po­wró­cić. –

– Jed­nak­że wró­ci­ła? mó­wił, ob­ró­ciw­szy się do niej z ro­star­gnie­niem strze­lec. Nie tak to mu­siał być zły ten bies. A jak­że on wy­glą­dał?–

– Strzeż Pa­nie na­szej du­szy, od­po­wie­dzia­ła, że­gna­jąc się, Ka­ta­rzy­na. Zwy­czaj­nie jak Nie­miec. A Łu­cii przy sa­mym mo­ście, co ze dwo­ru……

– Nie lę­kam się stra­chów mat­ko; ale na noc chcia­łem sam za­pro­sić się, gdyż dzi­siaj nie­po­dob­na mi już do­stać się do Za­ci­sza.–

– Ach pa­ni­czu! to wa­szeć pa­nicz z Za­ci­sza! a arę­darz, wi­dząc jak wa­szeć pa­ni­czu przy­cho­dzi­łeś, mó­wił, że mu­sisz być strzel­cem pana je­ne­ra­ła z Pod­je­zie­rza.–

– Nie zna mnie… i ty nic nie mów kto je­stem. Tej po­mył­ce może bę­dziesz win­na za­cho­wa­nie twej owcy. Gdy­by arę­darz wie­dział, ze by­wam u wa­sze­go pana, mo­że­by zna­lazł inny czas, lub miej­sce, do wy­łu­dze­nia jej u twe­go męża. –

– Ach pa­ni­czu, zmi­łuj się, ra­tuj nas! Ta ga­dzi­na zja­dła już moję je­dy­ną krów­kę, któ­rą mąż za bez­cen wio­sną prze­ciął mu na po­dat­ki. Nie mam czem dzie­ci po­kar­mie. A te­raz chce wy­drzeć ostat­nią moję owiecz­kę, ostat­nią moję na­dzie­ję, któ­rą sama wy­ho­do­wa­łam…. Ale cóż WPan bę­dziesz jadł pa­ni­czu? upa­rzę kar­to­fel…..

– Dzię­ku­je ci mat­ko. Co to jest? mó­wi­łaś mi wprzó­dy, że u was w domu nie ma wię­cej ni­ko­go; a ja sły­szę huk ża­ren, jak­by w świe­ron­ku. –

– I ja sły­szę ja­kiś huk; jed­nak­że to nie może być huk ża­ren; bo nasz pan ka­zał nam po­za­bie­rać żar­na, że­by­śmy mie­li u arę­da­rza; i są­sia­da żad­ne­go na tej pu­sty­ni nie mamy. Świę­ty An­to­ni! to któś je­dzie! za­wo­ła­ła. Mu­siał któś za­błą­dzić po tych dróż­kach w bo­rze, któ­re po­ro­bio­no, wy­wo­żąc drze­wo do spła­wu: albo to może pan eko­nom. –

Na ten wy­raz, eko­nom , ra­zem po­rwa­li się od sto­łu Abra­ham i Ta­de­usz, któ­ry, na­no­wo przy­na­gla­ny na­mo­wa­mi arę­da­rza, już już miał przy­stać na od­da­nie mu owcy. Wło­ścia­nin nad­sta­wił ucha, i, sły­sząc wy­raź­ny już tur­kot kół, wy­biegł za drzwi; żyd, za­tknąw­szy spiesz­nie bu­tel­kę, scho­wał ją z czar­ką do kie­sze­ni pod płasz­czem; żwa­wo zga­sił łu­czy­wo i dwó­ma su­sa­mi już był na pie­cu, zkąd krzyk dwój­ga dzie­ci ob­wie­ścił, że za nie­mi schro­nie­nia szu­kał.

– Jak boi się eko­no­ma! szep­ta­ła Ka­ta­rzy­na do strzel­ca; bo nasz pan nie­daw­no przy­ka­zał, aby żyd po nocy nie jeź­dził do wło­ścian. A eko­nom to dru­gi pies: raz już zła­pał go był u An­drze­ja i ob­ło­wił się nie źle. Oj daj­że Boże! sama ski­nę, gdzie za­szy­ła się ta jasz­czur­ka. –

– Ka­ta­rzy­no! ognia! prę­dzey ognia! dał się sły­szeć z po­dwó­rza trzę­są­cy się głos Ta­de­usza; po­tem kil­ka gło­sów nie­wy­raź­nych i skrzy­pie­nie wrót, a na koń­cu tur­kot wcho­dzą­ce­go na dzie­dzi­niec po­jaz­du i rże­nie koni. Ka­ta­rzy­na za­pa­liw­szy łu­czy­wo, po­da­ła je przez okno Ta­de­uszo­wi.ROZ­DZIAŁ WTÓ­RY. PAN POD­STO­LIC.

Szu­braw­cy! miej­cie wa­sze ozdo­by na wzglę­dzie,(1)

Per­ku­nas z nie­ba zstą­pił i sam mó­wić bę­dzie.

Niech ło­pa­ta po­wa­gę i ci­chość ogło­si;

Oto sta­je obec­nie i sam o głos pro­si.

Ode­zwa Per­gru­biu­sa, przy wpro­wa­dze­niu

So­twa­ro­sa w obo­wiąz­ki Pre­zy­den­ta,

w To­wa­rzy­stwie Szu­braw­skiem.

W krót­ce otwo­rzy­ły się drzwi i wszedł do izby czło­wiek słusz­ny, czer­stwy, do­brej tu­szy, ma­ją­cy lat oko­ło pię­ciu­dzie­siąt, w sur­du­cie sza­racz­ka­wym i w czap­ce wy­drza­nej. Na pierw­sze wej­rze­nie, z wy­so­kie­go czo­ła, owal­nych ry­sów twa­rzy i po­waż­nych rzu­tów błę­kit­ne­go oka, moż­na było w nim czy­tać uczu­cie wła­snej god­no­ści, roz­są­dek, ludz­kość, uprzej­mość; bli­żej przy­pa­tru­jąc się, da­wa­ła się w nim po­strze­gać ta za­cniej­sza -

1) Po­wa­gę i mil­cze­nie do­broć ser­ca, któ­rej lek­ko przy­cho­dzą po­świę­ce­nia się dla do­bra spół­bra­ci; a każ­dy jego ruch oka­zy­wał tę zna­jo­mość świa­ta i lu­dzi, któ­ra, nie bę­dąc skut­kiem by­strej prze­ni­kli­wo­ści, jest owo­cem do­świad­cze­nia i uwa­gi. Ja­koż, sko­ro wstą­pił na próg, jed­nym rzu­tem oka po­znał, w szla­chet­nej po­sta­ci strzel­ca, czło­wie­ka nie­pod­le­głe­go; zdej­mu­jąc za­tem czap­kę, po­zdro­wił naj­przód go­spo­dy­nię, po­tem, z wy­ra­zem uprzej­me­go po­wi­ta­nia, rzekł do strzel­ca. – Je­że­li się nie mylę, po­dob­nym tra­łem tu się spo­ty­ka­my: ka­wa­ler po­lu­jąc mu­siał za­błą­dzić, ja, w ciem­nej nocy ja­dąc, zbi­łem się z dro­gi.–

– Nie my­lisz się WPan Do­bro­dziej, od­po­wie­dział z ukło­nem strze­lec, i wska­zu­jąc na ogień do­dał: – Może bę­dzie wola ogrzać się? los nam obu tę wy­go­dę prze­zna­czył. –

– Miło mi od­bie­rać ten do­wód uprzej­mo­ści, rzekł nowo przy­by­ły, ści­ska­jąc strzel­ca za rękę i sta­wa­jąc przy pie­cu – Po­wiedź­cie mi pro­szę, do­dał, ob­ra­ca­jąc się do Ka­ta­rzy­ny, gdzie je­stem? Do kogo na­le­ży la włość? –

– Do na­sze­go pana, od­po­wie­dzia­ła Ka­ta­rzy­na. Wa­szeć pan tro­chę za­błą­dził, ale to nic nie zna­czy; i ztąd moż­na wy­je­chać na go­ści­niec: wszak­że i mój mąż jeź­dzi do mły­na. Ja, to praw­da, że tyl­ko do dwo­ru cho­dzę na pańsz­czy­znę, a raz w rok do Pod­je­zie­rza na kier­masz. Ale te­raz już nie o kier­ma­szach my­ślić…..

Smut­na ja­kaś myśl prze­rwa­ła jej mowę. Ka­ta­rzy­na, ująw­szy ożog, za­czę­ła, z po­sęp­ną miną, w pie­cu ogień po­pra­wo­wać, a nowo przy­by­ły, po­pa­trzyw­szy na nię z li­to­ścią, ob­ró­cił się do strzel­ca i mó­wił – Któż jest wła­ści­cie­lem tej wło­ści, tak nie­po­rząd­ne ma­ją­cej dro­gi? –

– Jest to je­den z na­szych urzęd­ni­ków, od­po­wie­dział z fi­glar­nem spój­rze­niem strze­lec, klej­not po­wia­tu, pan Cho­rą­ży….

– To on? sły­sza­łem o nim, prze­rwał, wpa­tru­jąc się w strzel­ca, nowo przy­by­ły.

– On, mó­wił da­lej strze­lec, jako wzór do­brych oby­wa­te­li, bę­dąc wy­bra­ny na je­den z pierw­szych urzę­dów, sta­ra się dać w swo­jej wło­ści przy­kład, w ja­kim sta­nie na­le­ży utrzy­my­wać dro­gi dla wy­go­dy po­dróż­nych. Nie je­den już błą­dził po tym bo­rze…..

– O! nie­je­den, prze­rwa­ła Ka­ta­rzy­na. Pew­no je­go­mość błą­dzić za­czął od mo­stu? –

– Most prze­je­cha­łem, od­po­wie­dział nowo przy­by­ły, a po­tem po krę­tych ma­now­cach zbi­li­śmy się z dro­gi. –

– Otóż to! rze­kła, z prze­ko­ny­wa­ją­cym gie­stem, Ka­ta­rzy­na; tak za­wsze od mo­stu: i ten pa­nicz z Za­ci­sza, i moja świe­kra Do­ro­ta…..

– WPan je­steś z Za­ci­sza? – Za­wo­łał nowo przy­by­ły, wpa­tru­jąc się moc­niej w strzel­ca. – Tak! żywy ob­raz pana Rot­mi­strza – I ująw­szy go uprzej­mie za rękę – Wszak­że się nie mylę? WPan je­steś sy­nem P. Rot­mi­strza z Za­ci­sza? –

– Nie my­lisz się WPan Do­bro­dziej, od­po­wie­dział strze­lec zdzi­wio­ny. Je­stem jego sy­nem, imie moje Wła­dy­sław. –

– Nie­chże cię uści­skam, pa­nie Wła­dy­sła­wie, synu daw­ne­go mego to­wa­rzy­sza bro­ni, przy­ja­cie­la! Wie­dzia­łem, ze oj­ciec WPa­na miesz­ka w tej gdzieś oko­li­cy, w Za­ci­szu; lecz nie mia­łem zręcz­no­ści go na­wie­dzić. Daw­no­śmy się nie wi­dzie­li! Jak­że się mu po­wo­dzi? Czy czer­stwy jesz­cze Oj­ciec W. Pana? –

– Dzię­ki Bogu, od­po­wie­dział Wła­dy­sław, Oj­ciec mój zdrów i czer­stwy, czę­sto wspo­mi­na o daw­nych to­wa­rzy­szach bro­ni:, a je­że­li jesz­cze przy­jaźń łą­czy­ła WPa­na D. z moim oj­cem, był­by nie­skoń­cze­nie rad, gdy­by miał przy­jem­ność kie­dy­kol­wiek oglą­dać w swo­im domu daw­ne­go przy­ja­cie­la. –

– Po­śpie­szam na jar­mark, od­po­wie­dział nowo przy­by­ły, na go­dzi­nę zaś do ojca WPa­na za­bie­gać nie­chciał­bym: mie­li­by­śmy na parę dni opo­wia­da­li. Czy nie bę­dzie Oj­ciec WPa­na na jar­mar­ku? –

– W tym cza­sie, od­po­wie­dział Wła­dy­sław, oj­ciec mój nie mógł­by ko­rzy­stać z od­wie­dzin WPa­na D. i na jar­mar­ku nie bę­dzie; wy­je­chał bo­wiem o mil kil­ka­na­ście w pew­nym in­te­re­sie. Ale nie­chże syn jego ma za­szczyt wie­dzieć…..

– Kto je­stem? pod­chwy­cił nowo przy­by­ły. Czy­ta­łeś WPan dzie­ła Kra­sic­kie­go? –
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: