- W empik go
Pan Podstolic albo czem jesteśmy, czem być możemy Część 3, Miasto: romans administracyjny - ebook
Pan Podstolic albo czem jesteśmy, czem być możemy Część 3, Miasto: romans administracyjny - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 281 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wozy zatem i wozki, bryki i kolaski,
Tu kufry tam tłomoki i paki i faski.
Na wozach, wozkach, konno, pieszo pędzi zgraja;
Ten już okradł, ten kradnie, tamten się przyczaja.
Ig. Krasicki. Listy.
Dolina, która się przed oczyma naszych podróżnych odkryła, zatoczona była piętrzonemi pochyłościami jaru i przerżnięta szafirowemi nurty, zagiętego poważnie w kilka kolan Niemna. Za nim, na wklęsłej spadzistości jednego wzgórza, zaległo w amfiteatr czarne litewskie miasteczko. Z pośrodka najgęstszego natłoku strzech okopconych wznosił się czerwony dach kościoła białego; nad nim wysoka dzwonnica, opatrzona w zegar, którego wyzłacane strzałki i okna kościelne błyszczały promieniami zachodzącego słońca. Po bokach miasteczka, pojedyńczo rozsypane chałupy miejskie, z obszernemi ogrodami warzywnemi, i gdzieniegdzie ruiny pieców, i sterczące reszty kominów, a niekiedy części ścian murowanych, świadczyły o dawnej rozległości i większych dostatkach, ściśnionej teraz pod kościoł mieściny.
Płaszczyzna doliny, łąkami usłana, kończyła się z obustron dzikiemi omszary dębów i olch, zakrywających koryto Niemna. Nad łąkami pierwsze wzgórza umajone były leszczyną, wyższe pagórki i pochyłości gaikami brzozowemi, dzielącemi drobne niwy, a na krawędziach jaru wahały się dokoła nieprzejrzane lasy sosnowe.
Z obustron Niemna, kilką gościńcami, ciągnęły ku miastu rzędy wozów i pojazdów, a między temi paśmy, z lasów i gór, wywijały się ścieżki, któremi, na wozkach i pieszo, wioząc i niosąc kosze lub wiązki, zbiegali okoliczni mieszkańcy.
Gwar ludu, rżenie koni, brzęk ładownych wozów, turkot lekkich pojazdów, krzyki wymijająych się, wołania powóźników: cała ta niesforna wrzawa, tłocząca się kilkunastą promieniami do miasta, w którem się zanurzała, przez kilka chwil przyjemnie zajęła uwagę naszych podróżnych.
– Piękny obraz, rzekł Pan Podstolic. Ten ruch, to życie, wskrzeszone na posępnej wczoraj i martwej dolinie, może nam dać poczuć, jaka jest różnica kraju handlowego od wyłącznie – rolniczego. Na jeden moment zawitał tu przemysł i już wszystko ożywił; za kilka dni cisza znowu na tę okolicę zaciągnie swoję, ponurą barwę, a życie odrętwieje na leniwym pługu. Jeszcze i tak można byłoby winszować tej okolicy, że, szczęśliwsza od innych, choć raz w rok się przebudza; gbyby ci w których ręku złożone są wszystkie skarby tej ziemi, zdołali kiedykolwiek pojąć zamiar jarmarków i zachęcić się do przemysłu: ale roztrząsając pobudki, które ich tu sprowadzają, trudno jeszcze cieszyć się ta nadzieja. –
– Jakiż może być ten zamiar? zapyłta Władysław. Przedać co nam zbywa, kupić czego potrzebujemy? –
– Nie tylko to, odpowiedział Pan Podstolic. Oprócz handlowych celów: zbliżenia między sobą kupców i ułatwienia im odbytu, jarmarki nasze prowincyonalne maja na celu: roztaczając przed nami wyroby rękodzielń, i obeznawając mieszkańców z nowemi wygodami, obudzać w nich chęć do zdobycia się, przez pracę i przemysł, na produkowanie takich przedmiotów, któreby mogli dać w zamianę za przywiezione towary, a nawet i takich, jakie tu postrzegają. Ale do tego trzeba byłoby przyjeżdżać na jarmark dla jarmarku, nie zaś dla innych widoków, które zgromadzenie się na jarmark nastręcza. –
– Alboż to wszystko, co śpieszy do miasteczka, nie dla jarmarku tam dąży? zapytał Władysław.
– Sam osądź, rzekł Pan Podstolic. Spojrzyj na te karety, landary, kocze, na te wyglądające z nich kapelusze i w drodze już wyelegantowane; te lornetki, okulary, perspektywki, zwracające się na towarzyszów podróży, lecz najbardziej na stroje i ozdoby towarzyszek; i powiedz czego ci jadą? –
– Widzieć, pokazać się i zabawić. Odpowiedział Władysław.
– A ci? pytał Pan Podstolic, wskakując na figury zamyślone, w czapkach na szlafmyce wciśniętych, toczące się na Lrykach, ustawającemi szkapami. – Co myślisz, rzekł, o tych zadumanych fizijognomijach;. czy ich głowy teraz kreślą plany wielkich obrotów handlowych? Czego oni jada? –
– Poznaję moich powietników, odpowiedział Władysław. Są to najzagorzalsi sejmikowicze. Oni to pewno tu śpieszy jedynie dla układów fors i intryg na przyszłych wyborach. –
– A ci? – mówił Pan Podstolic, wskazując na lekkie kałamaszki, unoszące szybko pudermany i szare kapoty szlachty ziemian, którzy wesoło wyśpiewując popędzali swe podjezdki.
– Ci, odpowiedział Władysław, jadą widzieć ludzi, to jest upić się dla rozmaitości nic w domu ale na jarmarku; może przedać jaką gąskę lub kaczkę, i za to poczęstować przyjaciół. –
– A ci? – mówił Pan Podstolic, wskazując na kałamaszki ciężko ciągnione przez mizerne koniska i naładowane czapkami lisiemi.
– Ci, odpowiedział Władysław, wiozą, wielki towar na jarmark: kredkę i główkę. –
– Tak jest, rzekł Pan Podstolic. Ale te wozy powrócą naładowane towarami, za te same produkta, które teraz włościanie na tych skrzypiących drabinach ciągną. Te owce, cielęta, miód, zboże, siano, przeszedłszy przez ręce Żydów, zostaną spożyte na jarmarku; włościanie, opłaciwszy akcyzę, bramne, brukowe, targowe i wódkę po karczmach, z niczem powrócą do domu; a Żydzi, którzy z niczem tu jadą, korzystając z ciemnoty włościan, a częstokroć i z nagłych potrzeb właścicieli włości, napełnią, swe kieszenie i wozy. A ci czego jadą? – dodał wskazując na długie rzędy powózek jednokonnych, krótkich, wysoko rohożami nakrytych, ciężko ciągnionych, i na bryki długie, czworokonne, płótnem powleczone, głęboko tor w drogę gniotące.
– Tak jest, odpowiedział Władysław, oni jedni jadą na jarmark. –
– Oni jedni, rzekł Pan Podstolic, i oni jedni zeń skorzystają, porobią między sobą zamiany i rozjadą się na powrót; a ta okolica, nie mając nic dać im w zamianę za te towary, tyle tylko ich pozyszcze, za ile ci przybysze spożyją tutejszych pokarmów; albo, jeśli grosz jaki zabłąkał się od rocznych wydatków. przetoczy się i ten w ich ręce, bez żadnej dla okolicy korzyści; gdyż wzięte zań towary będą, spożyte bez reprodukcii. –
Witania się wzajemne Żydów, prowadzących bryki fraktowe, zastanawiających się przy każdej kałamaszce, napełnionej czapkami lisiemi, obwieszczające, że przybywali z Lipska, z Królewca, ze Lwowa, z Warszawy; przeklęstwa i wrzaski furmanów, którzy musieli ich wymijać: turkot i skrzypienie kół, krzyki różnych zwierząt wiezionych i niesionych, cały słowem hałas tego tumultu był zagłuszany wołaniami Żydów pieszych, mieszkańców jarmarkowego miasteczka, którzy biegać po kilku, lub kilkunastu, przy każdym wozie włościańskim, targowali w zgiełku jego ładunek.
– Ale ty więcej na rynku nie weźmiesz! Ja ci dam na wódkę osobno! masz trzy złote za ten wóz siana! –
Tak krzyczało kilku Żydów na włościanina, jadącego obok Pana Podstolica.
– Mnie przedaj! wołał głośniej inny: ja ci dam trzy złote i pół kwarty wódki. –
– Nie chcę, nie chcę, mruczał włościanin. Obaczym na jarmarku. Już mnie przedtem dawano za toż siano ośm złotych i kwartę wódki; a tamci wasi bracia, którzy tylkoco odeszli, dawali jeszcze pięć złotych. –
– Kto tobie da za taki wóz pięć złotych! zawołali chorem Żydzi. Czy to wiosna? Jaki ty głupi! jaki ty głupi! –
– Słuchaj kochaneczku, mówił tonem uroczystym Żyd poważniejszy, biorąc włościanina za kołnierz. – Ja ci dam dwa złote gotowemi pieniędzmi i kwartę wódki; a na jarmarku nie weźmiesz i półtora złotego. Nie oddajesz? –
– Panie Lejbo! rzekł smutnym głosem włóścianin. Wiem z doświadczenia, że kiedy WPan co powiesz, to już nikt więcej nie da; lecz sam WPan uważaj: siano murożne, wóz najmniej pudów dwadzieścia;
o wiorstę przedtem dawano mnie zań ośm złotych, potem pięć, a ci oto jeszcze cenią trzy złote i pół kwarty wódki. –
Lecz ci ostatni, na znak Lejby, już odbiegli do innych wozów targować, a siano okrążyli drudzy, krzycząc: – Półtora złotego za siano! czy oddajesz gospodarzu? –
Oglądał się na wszystkie strony włościanin, upatrując tych, którzy mu dawali trzy złote. – Panie Lejbo! rzekł, westchnąwszy, daj WPan zadatek. –
– Ale tylko półtora złotego za siano, mówił Lejba.
– A WPanże sam dawałeś dwa złote i kwarto wódki! zawołał włościanin, żałośnie załamując ręce.
– Jak drudzy dają, odpowiedział Lejba, tak i ja dam. Dość półtora złotego. Teraz nie wiosna. –
– Dość! dość! dość! – krzyknęli na około Żydzi.
– Nu! mówił Lejba, jaki ty głupi!
Kiedy ja tobie daję tyle ile inni, ty jeszcze płaczesz! Słuchaj kochaneczku, wieź to siano na rynek i mów tam, ze je przedałeś mnie za dziesięć złotych, a zato weźmiesz odemnie pół kwarty wódki borysza. Czy bierzesz zadatek? –
– Żeby wam Pan Bóg nie pamiętał naszej krzywdy! mówił włościanin, ocierając łzy. Jleż mnie dajesz zadatku? –
– Bracie gospodarzu! zawołał Pan Podstolic. Nie kończ z nimi. Ja ci dam ośm złotych za ten wóz siana. Wieź za mną. –
– O wybawicielu mój! krzyknął włościanin. – Precz łotry! albo was tą dębiną…..
– Już ja kupiłem to siano! to moje! wołał Lejba. Gwałt! gwałt! rozboj! rabunek! –
– Aj gwałt! rozboj! aj gwałt! – Zewsząd wołali Żydzi, zabiegając włościaninowi drogę i zatrzymując mu konia.
– Nie lokaj się! wołał Pan Podstolic. Siniało jedź obok mnie. Wy jeszcze nie kupiliście tego siana. Nie powinniście krzywdzić włościan, podstępnie zbijając im ceno. Wykraczacie też przeciw prawu, które wam zabrania przejmować za miastem włościan, wiozących na targ produkta. Marcinie! uprzątnij mu drogę, –
– Co nam te prawa! Nam trzeba jeść! – wołali Żydzi, rozbiegając się na widok Marcina, który z marsową miną maszerował krokiem podwójnym naprzód.
– Rozbojniki! rozbojniki! krzyczeli na około Żydzi. – Czy to panowie tak robią? Czemu inni panowie milczkiem przejechali, każdy myśląc o swoim interesie? –
– J ty im wierzysz? wołali na włościanina. On weźmie twoje siano i nic nie zapłaci. – Drudzy zaś krzyczeli: – Będzie on kontent z tego siana: pokusił się napozor, a ono zgniłe…..
Wszelako powoli cichła burza: jeden po drugim Żydzi udawali się do innych wozów pomagać rozpoczętym z równymże zgiełkiem targóm.
Uwolniony włościanin, z nadzieja ale i z bojaźnią, żeby się nie sprawdziły ostatnie przepowiadania Żydów, poglądał na Pana
Podstolica, który, dla ubeśpieczenia go, dał mu trzy złote zadatku i kazał jechać otok siebie. Zbliżyli się do przeprawy. Prom przybił do brzegu, kilka pojazdów śpieszyło zabrać miejsce, niedopuszczając pokornych drabin włościańskich; pan Podstolic nim sam wjechał, kazał pierwej swego włościanina umieścić. Nie śmieli przewoźnicy opierać się Panu.
Kilkunastu pieszych wcisnęło się z tłomoczkami między pojazdy a jeden chłopiec odarty, lecz żwawy, uśpiał wciągnąć za sobą krowo. Natarczywość jego, zręczność i wesołość ubeśpieczyły mu miejsce i ściągnęły nań uwagę obecnych. Odbito od brzegu. Tym czasem jeden z pieszych, młody, lecz jak Cygan ogorzały, z fajką w zębach i z małym tłomoczkiem na kiju, wpatrując się w chłopca z krową, zawołał: – Antoś! to ty? –
– Bartek! – wzajemnie zawołał chłopiec i skoczył mu do szyi.
– A nasi rodzice? – pytał Bartek, uściskając czule chłopca.
– Żyją i weseli, odpowiedział Antoś;
ale biedni; dobrze żeś już powrócił; przynajmniej im pomożesz. I ja uczę się ślosarstwa. Ależ jak ty długo wędrowałeś! –