- W empik go
Pan policmajster Tagiejew. Część 1: powieść współczesna - ebook
Pan policmajster Tagiejew. Część 1: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZEŚĆ I.
I.
Co się dzieje nocą w miasteczku?
Rozległ się krzyk. A potem cisza.
To był straszny krzyk z pod wtłoczonej w usta pięści, z piersi, na których któś przykląkł i dławi i dusi.
W wilgotnej nocnej ciszy przeleciał ten krzyk z oddali, ztamtąd, gdzie powoli toczyły się fale rzeki i gdzieniegdzie tliła się wysoko latarenka naftowa.
Za chwilę ponowił się ten sam krzyk.
Był słabszy, już jakby echo – jakby któś omdlewał wyczerpany – bez możności obrony, a nawet skargi.
Jękiem krzyk się zakończył – jęk ten posunął się prawie po ziemi, po kałużach zastygającego jesiennego błota, na którem liście, wywiane zdala od lasów i pól, jasne tarcze kładły.
I ucichł, skonał jęk – rozpłynął się w czerni, we mgle wilgotnej, w ciszy, w zgniliźnie liści.
Horski i Jania zaczęli iść śpiesznie – tak, że Klicki nic mógł im nadążyć kroku.
– Niech-państwo się nie boją… – odezwał się młody człowiek – ja mam zawsze kastet ze sobą.
Sięgnął do kieszeni i założył na rękę kastet składany, opatrzony rodzajem sztyletu.
– W Krakowie, gdy wracam do domu z Bronowie, noszę go zawsze na ręku. – To mój najwierniejszy towarzysz…
Horski nic nie odpowiadał. Wziął córkę pod rękę i szli tak pod domami, omijając instynktownie wyboje i kałuże zastygłego błota.
Zdaleka rozjaśniała się trochę przestrzeń rynku, obramowana bielą kamienic.
Jedyny hotel świecił rozwartą bramą i kilkoma oknami na pierwszem piętrze. Zresztą nie było nikogo.
Gdy mieli już prawie wchodzić na rynek, znów od strony walu, ciągnącego się nad Wisłą, doleciał najwyraźniej krzyk.
– Mordują!… Klicki stanął.
– Może należałoby pośpieszyć z pomocą? Tam najwyraźniej kogoś mordują!
Lecz Horski pociągnął go szybko za rękaw.
– Niech pana Bóg broni mieszać się w te rzeczy…
– Ależ ktoś wola – mordują!…
– To trudno. – – A Jania dodała:
– My już do tego przyzwyczajeni.
Klickiego ta obojętność niemile dotknęła. Wolałby widzieć w tej ślicznej dziewczynie mniej egoizmu.
_ Ale ja jestem nie tutejszy i do tego nie przyzwyczajony, więc pójdę z pomocą.
Natychmiast Jania wyrwała rękę z pod ramie… nia ojca i uczepiła się palta Klickieo.
– Panie Władysławie – proszę, nie idź pan tam! Pan nie zna tutejszych zwyczajów. – Pan nie wie, że to właśnie może zasadzka, aby zwabić kogoś na wał i tam obedrzeć i zamordować.
– Ależ ten glos rozpaczliwy…
– Pan nie wie. On i wybornie naśladują nietylko ludzi, ale i zwierzęta.
– Kto… oni?
Jania obejrzała się dokoła.
– Oni… policja – wyszeptała.
– Jakże to?… przecież oni są na to, aby właśnie ludzi bronili?
Horski zaczął się śmiać przeciągle.
–-Może tam u was w Galicyi, miły panie –
ale nie tu. – Chodźmy.
Mówili szeptem, jakby lękając się własny glos posłyszeć. Dokoła cienie nieruchome chłonęły w siebie ich słowa.
– Bo… – zaczęła znowu Jania – pan nie wie, u nas policmajster.
Lecz ojciec przerwał jej szybko:
– Nie tu miejsce, proszę cię! Chcesz mnie znowu wpędzić w jaką biedę.
– Niema nikogo.
– Zkąd ty wiesz? Tu kamienie słyszą i donoszą – chodźmy!
Zwrócili się ku rynkowi i zaledwie uszli parę kroków, posłyszeli za sobą łopot nóg bosych, lecących w ich kierunku.
Przejął ich strach, bo wszystko tu dyszało jakąś grozą w tę noc jesienną – lecz szli dalej, jakby lękając się zatrzymać i czekać na to coś, ku nim z ciemni nalatujące.
Tylko Klicki zbliżył się ku Jani, tak, że na ramieniu swojem czuł zetknięcie się jej drobnego ramienia, odzianego w pluszowy żakiecik.
Kastet otworzył w pogotowiu do obrony i uczul się prawie rad, że może temu dziewczęciu w tej chwili dać jakąś pewność bezpieczeństwa, gdy coś groźnego ku nim z chyżością pędziło. Łopot bosych nóg zbliża! się gwałtownie, coś jakby elastyczna ziemia odbijała te kroki. Było ich kilku tych, którzy lecieli. W ślad za nimi dały się słyszeć jakby jakieś brzęki o flizy, coś uderzało, jakby podkute buty. Wszystko to leciało gwałtownym tumanem i zdawało się walić idącym na karki.
Wreszcie prawie im z pod łokci wyrwali się i przelecieli dwaj ludzie bosi – odziani w jakieś nieokreślone, jasne odzienie. Jeden z nich był z gołą głową. Drugi miał okaleczoną rękę. Gdy biegli pędem koło Morskich i Klickiego – słabe światło latarni na chwilę oświeciło ich twarze. Jeden z nich był żydem, drugi był to miody, bezwąsy chłopak o ospowatej twarzy. Lecieli jak wicher i śmiali się tak, jakby ta gonitwa była dla nich zabawą.
Tylko żyd, który miał rękę skrwawioną, lecąc, owiązywał jakąś szmatą dion i palce, których krew broczyła ubranie i bruk.
Horscy i Klicki instynktownie rzucili się w bok do ściany domu przylgnęli.
Zaledwie zdołali się opamiętać, a dostrzegli z cienia nocy wysuwającą się sylwetkę policyanta, który biegł w kierunku uciekających.
Policyant rosły, silny, barczysty – biegi ciężko w milczeniu zupełnem. Zobaczywszy stojącą pod ścianą grupę ludzi, przyśpieszył kro)u. Klicki rzucił się z pomocą.
_ To mordercy! – wyrzekł – trzeba dopomódz do schwytania…
Lecz znów uczuł drobne ręce Jani, wpijające się
W jego ramię.
– Proszę… niech pan się w to nic miesza! Błękitne oczy patrzyły na niego tak wymownie z pod skrzydeł czarnego kapelusika, usteczka drobne w podkówkę się układały. Tyle trwogi poczciwej było wyrazie tej drobnej buzi, że Klicki pozostał znów na miejscu.
Przebiegający mimo nich policyant miał czas obrzucić ich długiem, nieufnem spojrzeniem. Zwłaszcza spojrzenie jego – siwych oczu utonęło na chwilę w osobie Klickiego, badawczo i z dużą silą.
Wszystko to załatwił ten człowiek w jedną chwilę z bystrością niezwykłą – widać było, że pragnie zapamiętać, kto mu na drodze staje. Załatwiwszy to, pobiegł dalej.
Bosi złoczyńcy tymczasem wydostali się już na rynek i tam migotali w jasności niepewnej, jakby duchy lekkie, z mgły utkane. Czarna sylwetka policyanta przecięła kilkakrotnie stalowe jeziorko błotne, w którem odbijała się melancholijnie samotna, płonąca na środku rynku latarnia.
1 nagle ta sylwetka się zatrzymała i znieruchomiała zupełnie.
Horscy i Klicki wyszli na rynek i skierowali się ku kamienicy narożnej, prawie całej wygasłej i pogrążonej w ciemni.
Nad zaryglowanemi drzwiami sklepu Horskiego głucho wicher szarpał szyldem starym i obszarpanym. Gdy doszli do bramy, Horski spojrzał na ów szyld, szukając klucza od bramy w kieszeni.
– Uważajcie – wyrzekł – żeby wam to stare próchno na głowy nie spadło.
Jania zaczęła się śmiać wesoło.
_ Xo, no, śmiej się… zobaczysz, że się szyld kiedy w taką noc rozleci.
– Czemu pan nie zmieni na nowy? – zapyta!
Klicki.
Lecz Horski rozłożył tajemniczo ręce i rumiana, okrągła jego twarz – typowa twarz „kupca” z pokojem do śniadań – przybrała dobroduszny a zarazem wystraszony wyraz.
– Nie i z i a !… – wyrzekł tajemniczo.
Jania natychmiast powtórzyła gest ojca i buzię swoją nastroiła do tegoż samego wyrazu.
– Nie i z i a…– powtórzyła. Klicki zdumiony na nich spojrzał.
– r Cóż to znaczy po europejsku? – zapytał.
– Znaczy… nie wolno! – zachichotała Jania. –- Któż nie pozwala?
Miny Horskiego i jego córki przybrały jeszcze więcej tajemniczy wyraz.
– On!…
Ależ kto? Mówicie zagadkami, oni… on…
kto?
– Skoro pan tu dłużej zabawi, to się dowie.
– Chętnie, choćby dlatego, ale ja pojutrze odjeżdżam.
Jania posmutniała i zaszyła się w swój wysoko postawiony bobrowy kołnierzyk… W: – Dlaczego?
– Muszę… Pani wie… Atelier zostało samo. I tak trudno się było wyrwać…
Mówili na pozór obojętnie, ale dwie pary młodych oczu aż przeszywały się miłosnem spojrzeniem.
Horski irytował się, bo w klucz nasypane okruszyny nie pozwalały mu od razu otworzyć bramy.
– Skaranie Boże z tą dziewczyną…– zawołał nareszcie – uparła się, żebym do kieszeni zabrał pudełko z resztą cukierków. I ot okruchy się wysypały, a ja mam biedę z kluczem… f
Jania przybrała żałosną minkę.
– Ach taciu – szkoda przecież cukierków.
– Mało się ich najadłaś w teatrze? Podczas przedstawienia nic nie robiłaś, tylko gryzłaś cukierki. Pan źle zrobił – dodał, zwracając się do Klickiego – że jej tyle słodyczy przyniósł. Zęby potraci.
– Przesądy, tatku…
– No, no – dobrze. Żegnaj się z panem, bo wreszcie brama otwarta.
Jania podała drobną rzeczywiście rączkę Klickiemu.
– Do widzenia – wyrzekła z uśmiechem – do jutra… Pan u nas je obiad? prawda, taciu?…
Ale „tatio” już był w bramie. Zawrócił się jednak i wyciągnął szeroką, poczciwą rękę ku Klickiemu.
– No… naturalnie. Opowiadałaś mi tyle otem, jak to pan ciebie i wujenkę gościł i podejmował w Krakowie, jakeście wracały z Zakopanego, że przecież musisz się jakoś wywdzięczyć.
– A więc do jutra!…
I gdy „tatio” porał się z zapałkami, aby drogę rozświecić, pewna mała rączka wysunęła się z bramy, znalazła się w rękach Klickiego i uczuła, że wąsy młodego człowieka były miękkie i bardzo miłe, gdy się tej rączki z całym ferworem dotknęły.
Za chwilę raczka znikła, brama zatrzasnęła się z łoskotem i tylko wicher szarpał starym zbutwiałym szyldem nad głową Klickiego.
Młody człowiek przypomniał sobie owe „n i e i z i a – wzruszył ramionami i zaczął iść wzdłuż muru w kierunku hotelu, w którym mieszkał.
Idąc tak w cieniu domów, był prawie niewidzialny i rad trzymał się tej czerni, bo chciał pozostać sam ze swemi myślami, które zuchwale tłoczyć mu się do mózgu zaczęły.
Opuszczając Janię, sądził, że główną impresyą tego dnia będzie jej uśmiech, jej spojrzenia oczów, dziwnie świetlanych, błękitnych, które od pierwszego spotkania w Zakopanem na werandzie w Kuźnicach tak mu się w serce wgryzły.
Lecz ta droga i nad wszystko miła dziewczyna była we wrażeniach jego w tej chwili przysłonięta. Coś silniejszego, coś bardziej groźnego, ogromnego wysuwało się ku niemu z tych czarnych zaułków, którymi cały rynek był poprzecinany. I ten jęk, dosłyszany od strony Wisły – ten jęk zdawał się stężały w powietrzu i ciągle omotywał go echem jakiejś okropnej, strasznej siły. Co się tu tak żali? – Co kona? – Co jęczy? –
Co tak strasznością swoją pełza i życie dławi? Dlaczego głowy gną się ku ziemi? Dlaczego ci ludzie rzucają ciągle ukośne spojrzenia i nadsłuchują, jakby jakichś dla nich tylko zrozumiałych głosów?
Od wczoraj, od chwili przybycia Klicki doznaje
.
tego wrażenia. Otrząsnąć się z niego nie może. Gdy posługacz hotelowy stanął przed nim, żądając paszportu, on jeszcze obrażony, w palcie, w kapeluszu ofuknął się opryskliwie:
– Za chwilę!
Lecz posługacz pokornie, cicho tłumaczyć począł:
– Proszę laski pana – my nie możemy inaczej wpuścić do numeru.
I ten ruch charakterystyczny rozłożenia rąk w smutnem tłómaczeniu.
– Nie wolno!: ' ';
Ach!… więc i tu „nie lzia”.
Paszport oddał, a chłop wziął go ostrożnie z nabożeństwem i wyszedł z pokoju zrezygnowany i przyjmujący zły humor gościa w imieniu rządu.
Lecz od tej chwili Klicki już poczuł, że mu spadła na kark szara, błotna zmora i że go dusi i dławi i męczy. Nawet przejasne oczy drogiej dziewczynki nie mogą odegnać tego czegoś „strasznego”, co się po kątach miasteczka rozwłóczy, a nocą już wypełza, wstaje jak kłąb nagle zbudzonych żmij.
II.
Tajemnica Wakowlina i dwóch białych cieni.
Powoli zmierza Klicki ku hotelowi. Musi wreszcie wyjść z cienia, a że mu nie pilno, więc się nie śpieszy.
Na rynku niema nikogo.
Złoczyńcy, goniący ich policyant, wszystko znikło, jak zaczarowane.
Klicki zaczyna uczyć się chodzić cicho, stąpać bez hałasu, tak, jak tu czynią przeważnie wszyscy mieszkańcy tego dziwnego miasteczka.
Idzie cicho – laskę wziął w lewą rękę, prawą, uzbrojoną kastetem trzyma w kieszeni paltota.
Ciągle ma bowiem wrażenie, że ktoś poderwie mu się z pod nóg, że napadnie na niego, dźgnie go nożem.
Dochodzi do zaułku.
I słyszy szepty.
Jest to ciemna jama, zamknięta rozkopaną ziemią, na której migoce słabiuchno zatknięta na żerdzi latarka. Koło tej latarki ktoś majaczy. Lecz Klicki cofa się. Boi się teraz, gdy jest sam. Nie wie, czy ma iść. Szept dolatuje do niego dość wyraźnie.
Przylgnął do rogu kamienicy. Namyśla się, czy przejść mimo zaułku, czy wrócić się i obejść rynek dokoła. Lecz oto co słyszy:
– Da w aj poło w i n u!
– Nic… to nie można. To iak? To dla nas obu polowa?
– Czorty poha ne, dawaj p o ł o w i n u, a n i e t… no…
Zaczyna się dzielenie jakąś koprowiną. Dzwoni drobna moneta. Białe cienie przysiadły przy latarce – liczą.
W cieniu ukryta wielka rosła postać wyciąga rękę.
– No… paska r ie je.
Jakieś westchnienia i znów brzęk pieniędzy. Klicki w jednej chwili rozumie sytuacyę. Uciekający złodzieje dzielą się łupem z kimś ukrytym w cieniu.
Mówi po rosyjsku, każe sobie dać połowę… Dział skończony. ' '
Ciężkie kroki, pobrzęk szaszki i z zaułka wynurza się postać policyanta.
Klickiemu oddechu w piersiach nie stało. Coż za bezprawie! Ogarnął go jednak wielki lęk. Przycisnął się do ściany i chciał w nią wrosnąć poprostu Wolał wpaść w ręce tym dwom, z których jeden ociekł krwią, a drugi w biegu błysnął ku niemu szeregiem białych wilczych zębów – niż popaść w moc tego strażnika bezpieczeństwa, który roztaczał dokoła siebie cały krąg grozy i strachu nieokreślonego.
Policyant stanął na chwilę – spojrzał przed siebie i nic w przestrzeni rynku nic dostrzegłszy, iść zaczął:w przeciwnym kierunku.
I tak powoli idąc, zniknął w ciemności.
Z zaułka dobiegał znów szept:
– Ścierwo… wziął połowę!
– Boś frajer – było lecąc schować co nie co za pazuchę.
– Ny… jak było chować?… to było zawiązane na wręzełek w chustkę. Jak się chłop zwalił na ziemię, to było wtedy rozwiązać.
– Kiedy psiajucha wrzeszczał.
– Ny – on może jeszcze wrzeszczy!…
– Trza go było z wału w wodę.
– E!… po co? Niech go najdą. Co nam do tego?
Jeden ze złodziei wstał i kilkoma susami wydostał się na wierzchołek kupy ziemi.
– Idę do „mamusiu – bywaj zdrów parchu!
– Ja idę też…
Wskoczył i ten – migotali chwilę, jakby dwa Jeciuchne cienie – zesunęli się w jamę i znikli po drugiej stronie rowu.
Klicki zdrętwiały wysunął się wreszcie ze swego ukrycia.
– Zamordowali – myślał – może nic zabili, ale mordowali. Tam leży ten chłop, którego później obrabowali. Policyant się z nimi podzielił łupem. Ależ to coś okropnego!
Uczuł żal do Korskich, że nie pozwolili mu biedź na pomoc mordowanemu.
– Byłbym go może ocalił, a przynajmniej którego z nich kastetem naznaczył.
Ogarnął go wielki smutek na myśl, że to dla marnej koprowiny, uwiązanej w róg chusteczki, polała sie krew i może konał w męce i bolu człowiek.
– Ależ… trzeba dać znać do policyi… niech idą go ratować… koniecznie…
Aż go podminowało to postanowienie. Zaczął biedź szybko w kierunku oświetlonej, hotelowej bramy. Dopadłszy do niej posłyszał cienkie tony skrzypiec, grających T i g r i o n k a. Dragoni bawili się w restauracyi. Od czasu do czasu zrywał się zawodzący, bolesny tenorowy głos:
– „rn o j T i g r i o n o k na bałkan!…”
Całe lata przetrwała piosenka, wyjąca o losach Tigrionka. I znów grały skrzypce, jakoś łkająco, dyskretnie – a tylko jak grzmot zahuczał nagle śmiech głosów męskich, jakiś brzęk tłuczonego szkła przedarł się przez szyby – i znów cisza, i znów łkające, rozśpiewane skrzypce.
W bramie na stołku skurczony siedział posługacz hotelowy, chłop milczący, małomówny, ciemny dziwnie na twarzy, a w koronie prawie białych włosów. Skulony, jakby zawsze czegoś strwożony, zharmonizowany był dziwnie z grozą, rozwianą dokoła.
Zdawał się drzemać, czy być tak pogrążonym w swoim wewnętrznym świecie, iż nie widział, jak Klicki wpadł do bramy.
Miody człowiek targnął go za ramię.
– Słuchajcie!… – wyrzekł – tam na wale zamordowali kogoś. Trzeba pośpieszyć z pomocą. Wyście tutejsi – co mam robić? gdzie się udać?
Posługacz podniósł na Klickiego senne oczy i widać było, że chwilę dłuższą przeżuwał usłyszane słowa.
– Na wale? – powtórzył.
– Ależ tak!
I w zgorączkowanie Klickiego wpadło nagle dziwne, pełne prawie obojętności pytanie:
– No to co?
Klicki na chwilę oniemiał.
Jakto? mord, rabunek, krew – a ci ludzie zdają się to przyjmować, jako rzecz zwyczajną, jako stan, nie wyprowadzający ich prawie z równowagi?
Co najwyżej w oczach przejawi się lęk, trwoga, ale to już o siebie, o swoich – o tę bliskość ludzką – a dal wyjącą odsuwa się i mówi:
– No to co? Dziwne!
Jest to krótka chwila takich refleksyj. Klicki powraca do swego pierwotnego postanowienia z uporem sobie właściwym.
– Powiadam wam, że kogoś zamordowano… weźcie latarnie, zawołajcie łudzi – pójdziemy szukać. Idąc, damy znać na policyę.
Nic nie zdoła oddać wyrazu oczów, jakim wypełniły się źrenice posługacza, gdy usłyszał ostatnie zdanie Klickiego. Była w tem ironia, lekceważenie i rodzaj litości nad zaślepieniem człowieka, który nie wie, co mówi.
– Cóż się na mnie patrzycie?… chodźcie, mówie wam – może być zapóźno…
Rozległ się cichutki skrzyp drzwi – za Klickim ktoś stanął. Klicki obrócił się żywTo. Dostrzegł właściciela hotelu – Izaaka Feinbube – spokojnego, szpakowatego żyda, odzianego w długie Watowane palto.
– On nie pójdzie, mój człowiek – wyrzekł powoli Feinbube – żaden z moich łudzi nie pójdzie… Ja tu już stoję od chwili w progu i słyszę, co pan mówi. Pan jest przyjezdny, pan nie zna naszych zwyczajów. Niech pan lepiej idzie spać!
Klicki zwrócił się teraz nalegająco do właściciela.
– Ależ dlaczego? skoro tam ktoś kona? Pójdziemy w kilku – nic się nam nie stanie. Weźmiemy policyę. I na twarzy Izaka Feinbube wystąpił znów ten nieopisany wyraz ironii i litości nad zaślepieniem człowieka, który nie wie, co mówi.
A ręce wykopały gest, ten sam gest, który wrył się już w umysł swoją charakterystyczną rezygnacją.
– Nie.wolno…
Klickiego energia wzrastać zaczynała. Uczuł chętkę walczenia z tą apatją, która leniwą, mętną falą błota zaczynała ku niemu występować ze wszystkich zaułków, z tych domów cichych i uśpionych, z - gestów bezradnych tych ludzi o sennych, zrezygnowanych, strwożonych źrenicach.
– Skoro nie chcecie się tem zająć – to ja sam się zajmę – wyrzekł stanowczo, zapinając palto – proszę mi tylko powiedzieć, gdzie jest policya.
– Ja panu radzę iść spać – powtórzył z flegmą żyd.
W tej chwili ze schodów zesunęła się cicho postać kobieca, owinięta w pled. Z pod pleda widać było biały nocny kaftanik. Włosy czarne, silnie ufryzowane, twarz blada trójkątna–oczy ogromne, czarne, ocienione rzęsami. Młode to było i nędzne, gdy tak stanęła pod światłem latarni oświecającej bramę. Podkowy pod oczami – zapadłe policzki wystąpiły jak skarga na przeznaczenie, na los.
– Panie właściciel – zaczęła prawie szeptem – czy pan ma mój paszport?
Izaak wzruszył ramionami.
– Panny paszport w policyi. Ja już mówiłem przez posługacza.
– Ale ja muszę jutro wyjechać. Ja mam śpiewać pojutrze gdzieindziej… Proszę mi oddać paszport.
– Nu… jest w policyi.
– Ja go panu oddałam. Niech mi go pan zwróci…