Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan policmajster Tagiejew. Część 1: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan policmajster Tagiejew. Część 1: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z DRU­KAR­NI ZYG­MUN­TA HA­ŁA­CIŃ­SKIE­GO WE LWO­WIE.

CZEŚĆ I.

I.

Co się dzie­je nocą w mia­stecz­ku?

Roz­legł się krzyk. A po­tem ci­sza.

To był strasz­ny krzyk z pod wtło­czo­nej w usta pię­ści, z pier­si, na któ­rych któś przy­kląkł i dła­wi i dusi.

W wil­got­nej noc­nej ci­szy prze­le­ciał ten krzyk z od­da­li, ztam­tąd, gdzie po­wo­li to­czy­ły się fale rze­ki i gdzie­nieg­dzie tli­ła się wy­so­ko la­ta­ren­ka naf­to­wa.

Za chwi­lę po­no­wił się ten sam krzyk.

Był słab­szy, już jak­by echo – jak­by któś omdle­wał wy­czer­pa­ny – bez moż­no­ści obro­ny, a na­wet skar­gi.

Ję­kiem krzyk się za­koń­czył – jęk ten po­su­nął się pra­wie po zie­mi, po ka­łu­żach za­sty­ga­ją­ce­go je­sien­ne­go bło­ta, na któ­rem li­ście, wy­wia­ne zda­la od la­sów i pól, ja­sne tar­cze kła­dły.

I ucichł, sko­nał jęk – roz­pły­nął się w czer­ni, we mgle wil­got­nej, w ci­szy, w zgni­liź­nie li­ści.

Hor­ski i Ja­nia za­czę­li iść śpiesz­nie – tak, że Klic­ki nic mógł im na­dą­żyć kro­ku.

– Niech-pań­stwo się nie boją… – ode­zwał się mło­dy czło­wiek – ja mam za­wsze ka­stet ze sobą.

Się­gnął do kie­sze­ni i za­ło­żył na rękę ka­stet skła­da­ny, opa­trzo­ny ro­dza­jem szty­le­tu.

– W Kra­ko­wie, gdy wra­cam do domu z Bro­no­wie, no­szę go za­wsze na ręku. – To mój naj­wier­niej­szy to­wa­rzysz…

Hor­ski nic nie od­po­wia­dał. Wziął cór­kę pod rękę i szli tak pod do­ma­mi, omi­ja­jąc in­stynk­tow­nie wy­bo­je i ka­łu­że za­sty­głe­go bło­ta.

Zda­le­ka roz­ja­śnia­ła się tro­chę prze­strzeń ryn­ku, ob­ra­mo­wa­na bie­lą ka­mie­nic.

Je­dy­ny ho­tel świe­cił roz­war­tą bra­mą i kil­ko­ma okna­mi na pierw­szem pię­trze. Zresz­tą nie było ni­ko­go.

Gdy mie­li już pra­wie wcho­dzić na ry­nek, znów od stro­ny walu, cią­gną­ce­go się nad Wi­słą, do­le­ciał naj­wy­raź­niej krzyk.

– Mor­du­ją!… Klic­ki sta­nął.

– Może na­le­ża­ło­by po­śpie­szyć z po­mo­cą? Tam naj­wy­raź­niej ko­goś mor­du­ją!

Lecz Hor­ski po­cią­gnął go szyb­ko za rę­kaw.

– Niech pana Bóg bro­ni mie­szać się w te rze­czy…

– Ależ ktoś wola – mor­du­ją!…

– To trud­no. – – A Ja­nia do­da­ła:

– My już do tego przy­zwy­cza­je­ni.

Klic­kie­go ta obo­jęt­ność nie­mi­le do­tknę­ła. Wo­lał­by wi­dzieć w tej ślicz­nej dziew­czy­nie mniej ego­izmu.

_ Ale ja je­stem nie tu­tej­szy i do tego nie przy­zwy­cza­jo­ny, więc pój­dę z po­mo­cą.

Na­tych­miast Ja­nia wy­rwa­ła rękę z pod ra­mie… nia ojca i ucze­pi­ła się pal­ta Klic­kieo.

– Pa­nie Wła­dy­sła­wie – pro­szę, nie idź pan tam! Pan nie zna tu­tej­szych zwy­cza­jów. – Pan nie wie, że to wła­śnie może za­sadz­ka, aby zwa­bić ko­goś na wał i tam obe­drzeć i za­mor­do­wać.

– Ależ ten glos roz­pacz­li­wy…

– Pan nie wie. On i wy­bor­nie na­śla­du­ją nie­tyl­ko lu­dzi, ale i zwie­rzę­ta.

– Kto… oni?

Ja­nia obej­rza­ła się do­ko­ła.

– Oni… po­li­cja – wy­szep­ta­ła.

– Jak­że to?… prze­cież oni są na to, aby wła­śnie lu­dzi bro­ni­li?

Hor­ski za­czął się śmiać prze­cią­gle.

–-Może tam u was w Ga­li­cyi, miły pa­nie –

ale nie tu. – Chodź­my.

Mó­wi­li szep­tem, jak­by lę­ka­jąc się wła­sny glos po­sły­szeć. Do­ko­ła cie­nie nie­ru­cho­me chło­nę­ły w sie­bie ich sło­wa.

– Bo… – za­czę­ła zno­wu Ja­nia – pan nie wie, u nas po­lic­maj­ster.

Lecz oj­ciec prze­rwał jej szyb­ko:

– Nie tu miej­sce, pro­szę cię! Chcesz mnie zno­wu wpę­dzić w jaką bie­dę.

– Nie­ma ni­ko­go.

– Zkąd ty wiesz? Tu ka­mie­nie sły­szą i do­no­szą – chodź­my!

Zwró­ci­li się ku ryn­ko­wi i za­le­d­wie uszli parę kro­ków, po­sły­sze­li za sobą ło­pot nóg bo­sych, le­cą­cych w ich kie­run­ku.

Prze­jął ich strach, bo wszyst­ko tu dy­sza­ło ja­kąś gro­zą w tę noc je­sien­ną – lecz szli da­lej, jak­by lę­ka­jąc się za­trzy­mać i cze­kać na to coś, ku nim z ciem­ni na­la­tu­ją­ce.

Tyl­ko Klic­ki zbli­żył się ku Jani, tak, że na ra­mie­niu swo­jem czuł ze­tknię­cie się jej drob­ne­go ra­mie­nia, odzia­ne­go w plu­szo­wy ża­kie­cik.

Ka­stet otwo­rzył w po­go­to­wiu do obro­ny i uczul się pra­wie rad, że może temu dziew­czę­ciu w tej chwi­li dać ja­kąś pew­ność bez­pie­czeń­stwa, gdy coś groź­ne­go ku nim z chy­żo­ścią pę­dzi­ło. Ło­pot bo­sych nóg zbli­ża! się gwał­tow­nie, coś jak­by ela­stycz­na zie­mia od­bi­ja­ła te kro­ki. Było ich kil­ku tych, któ­rzy le­cie­li. W ślad za nimi dały się sły­szeć jak­by ja­kieś brzę­ki o fli­zy, coś ude­rza­ło, jak­by pod­ku­te buty. Wszyst­ko to le­cia­ło gwał­tow­nym tu­ma­nem i zda­wa­ło się wa­lić idą­cym na kar­ki.

Wresz­cie pra­wie im z pod łok­ci wy­rwa­li się i prze­le­cie­li dwaj lu­dzie bosi – odzia­ni w ja­kieś nie­okre­ślo­ne, ja­sne odzie­nie. Je­den z nich był z gołą gło­wą. Dru­gi miał oka­le­czo­ną rękę. Gdy bie­gli pę­dem koło Mor­skich i Klic­kie­go – sła­be świa­tło la­tar­ni na chwi­lę oświe­ci­ło ich twa­rze. Je­den z nich był ży­dem, dru­gi był to mio­dy, bez­wą­sy chło­pak o ospo­wa­tej twa­rzy. Le­cie­li jak wi­cher i śmia­li się tak, jak­by ta go­ni­twa była dla nich za­ba­wą.

Tyl­ko żyd, któ­ry miał rękę skrwa­wio­ną, le­cąc, owią­zy­wał ja­kąś szma­tą dion i pal­ce, któ­rych krew bro­czy­ła ubra­nie i bruk.

Hor­scy i Klic­ki in­stynk­tow­nie rzu­ci­li się w bok do ścia­ny domu przy­lgnę­li.

Za­le­d­wie zdo­ła­li się opa­mię­tać, a do­strze­gli z cie­nia nocy wy­su­wa­ją­cą się syl­wet­kę po­li­cy­an­ta, któ­ry biegł w kie­run­ku ucie­ka­ją­cych.

Po­li­cy­ant ro­sły, sil­ny, bar­czy­sty – bie­gi cięż­ko w mil­cze­niu zu­peł­nem. Zo­ba­czyw­szy sto­ją­cą pod ścia­ną gru­pę lu­dzi, przy­śpie­szył kro)u. Klic­ki rzu­cił się z po­mo­cą.

_ To mor­der­cy! – wy­rzekł – trze­ba do­po­módz do schwy­ta­nia…

Lecz znów uczuł drob­ne ręce Jani, wpi­ja­ją­ce się

W jego ra­mię.

– Pro­szę… niech pan się w to nic mie­sza! Błę­kit­ne oczy pa­trzy­ły na nie­go tak wy­mow­nie z pod skrzy­deł czar­ne­go ka­pe­lu­si­ka, ustecz­ka drob­ne w pod­ków­kę się ukła­da­ły. Tyle trwo­gi po­czci­wej było wy­ra­zie tej drob­nej buzi, że Klic­ki po­zo­stał znów na miej­scu.

Prze­bie­ga­ją­cy mimo nich po­li­cy­ant miał czas ob­rzu­cić ich dłu­giem, nie­uf­nem spoj­rze­niem. Zwłasz­cza spoj­rze­nie jego – si­wych oczu uto­nę­ło na chwi­lę w oso­bie Klic­kie­go, ba­daw­czo i z dużą silą.

Wszyst­ko to za­ła­twił ten czło­wiek w jed­ną chwi­lę z by­stro­ścią nie­zwy­kłą – wi­dać było, że pra­gnie za­pa­mię­tać, kto mu na dro­dze sta­je. Za­ła­twiw­szy to, po­biegł da­lej.

Bosi zło­czyń­cy tym­cza­sem wy­do­sta­li się już na ry­nek i tam mi­go­ta­li w ja­sno­ści nie­pew­nej, jak­by du­chy lek­kie, z mgły utka­ne. Czar­na syl­wet­ka po­li­cy­an­ta prze­cię­ła kil­ka­krot­nie sta­lo­we je­zior­ko błot­ne, w któ­rem od­bi­ja­ła się me­lan­cho­lij­nie sa­mot­na, pło­ną­ca na środ­ku ryn­ku la­tar­nia.

1 na­gle ta syl­wet­ka się za­trzy­ma­ła i znie­ru­cho­mia­ła zu­peł­nie.

Hor­scy i Klic­ki wy­szli na ry­nek i skie­ro­wa­li się ku ka­mie­ni­cy na­roż­nej, pra­wie ca­łej wy­ga­słej i po­grą­żo­nej w ciem­ni.

Nad za­ry­glo­wa­ne­mi drzwia­mi skle­pu Hor­skie­go głu­cho wi­cher szar­pał szyl­dem sta­rym i ob­szar­pa­nym. Gdy do­szli do bra­my, Hor­ski spoj­rzał na ów szyld, szu­ka­jąc klu­cza od bra­my w kie­sze­ni.

– Uwa­żaj­cie – wy­rzekł – żeby wam to sta­re próch­no na gło­wy nie spa­dło.

Ja­nia za­czę­ła się śmiać we­so­ło.

_ Xo, no, śmiej się… zo­ba­czysz, że się szyld kie­dy w taką noc roz­le­ci.

– Cze­mu pan nie zmie­ni na nowy? – za­py­ta!

Klic­ki.

Lecz Hor­ski roz­ło­żył ta­jem­ni­czo ręce i ru­mia­na, okrą­gła jego twarz – ty­po­wa twarz „kup­ca” z po­ko­jem do śnia­dań – przy­bra­ła do­bro­dusz­ny a za­ra­zem wy­stra­szo­ny wy­raz.

– Nie i z i a !… – wy­rzekł ta­jem­ni­czo.

Ja­nia na­tych­miast po­wtó­rzy­ła gest ojca i bu­zię swo­ją na­stro­iła do te­goż sa­me­go wy­ra­zu.

– Nie i z i a…– po­wtó­rzy­ła. Klic­ki zdu­mio­ny na nich spoj­rzał.

– r Cóż to zna­czy po eu­ro­pej­sku? – za­py­tał.

– Zna­czy… nie wol­no! – za­chi­cho­ta­ła Ja­nia. –- Któż nie po­zwa­la?

Miny Hor­skie­go i jego cór­ki przy­bra­ły jesz­cze wię­cej ta­jem­ni­czy wy­raz.

– On!…

Ależ kto? Mó­wi­cie za­gad­ka­mi, oni… on…

kto?

– Sko­ro pan tu dłu­żej za­ba­wi, to się do­wie.

– Chęt­nie, choć­by dla­te­go, ale ja po­ju­trze od­jeż­dżam.

Ja­nia po­smut­nia­ła i za­szy­ła się w swój wy­so­ko po­sta­wio­ny bo­bro­wy koł­nie­rzyk… W: – Dla­cze­go?

– Mu­szę… Pani wie… Ate­lier zo­sta­ło samo. I tak trud­no się było wy­rwać…

Mó­wi­li na po­zór obo­jęt­nie, ale dwie pary mło­dych oczu aż prze­szy­wa­ły się mi­ło­snem spoj­rze­niem.

Hor­ski iry­to­wał się, bo w klucz na­sy­pa­ne okru­szy­ny nie po­zwa­la­ły mu od razu otwo­rzyć bra­my.

– Ska­ra­nie Boże z tą dziew­czy­ną…– za­wo­łał na­resz­cie – upar­ła się, że­bym do kie­sze­ni za­brał pu­deł­ko z resz­tą cu­kier­ków. I ot okru­chy się wy­sy­pa­ły, a ja mam bie­dę z klu­czem… f

Ja­nia przy­bra­ła ża­ło­sną min­kę.

– Ach ta­ciu – szko­da prze­cież cu­kier­ków.

– Mało się ich naja­dłaś w te­atrze? Pod­czas przed­sta­wie­nia nic nie ro­bi­łaś, tyl­ko gry­złaś cu­kier­ki. Pan źle zro­bił – do­dał, zwra­ca­jąc się do Klic­kie­go – że jej tyle sło­dy­czy przy­niósł. Zęby po­tra­ci.

– Prze­są­dy, tat­ku…

– No, no – do­brze. Że­gnaj się z pa­nem, bo wresz­cie bra­ma otwar­ta.

Ja­nia po­da­ła drob­ną rze­czy­wi­ście rącz­kę Klic­kie­mu.

– Do wi­dze­nia – wy­rze­kła z uśmie­chem – do ju­tra… Pan u nas je obiad? praw­da, ta­ciu?…

Ale „ta­tio” już był w bra­mie. Za­wró­cił się jed­nak i wy­cią­gnął sze­ro­ką, po­czci­wą rękę ku Klic­kie­mu.

– No… na­tu­ral­nie. Opo­wia­da­łaś mi tyle otem, jak to pan cie­bie i wu­jen­kę go­ścił i po­dej­mo­wał w Kra­ko­wie, ja­ke­ście wra­ca­ły z Za­ko­pa­ne­go, że prze­cież mu­sisz się ja­koś wy­wdzię­czyć.

– A więc do ju­tra!…

I gdy „ta­tio” po­rał się z za­pał­ka­mi, aby dro­gę roz­świe­cić, pew­na mała rącz­ka wy­su­nę­ła się z bra­my, zna­la­zła się w rę­kach Klic­kie­go i uczu­ła, że wąsy mło­de­go czło­wie­ka były mięk­kie i bar­dzo miłe, gdy się tej rącz­ki z ca­łym fer­wo­rem do­tknę­ły.

Za chwi­lę racz­ka zni­kła, bra­ma za­trza­snę­ła się z ło­sko­tem i tyl­ko wi­cher szar­pał sta­rym zbu­twia­łym szyl­dem nad gło­wą Klic­kie­go.

Mło­dy czło­wiek przy­po­mniał so­bie owe „n i e i z i a – wzru­szył ra­mio­na­mi i za­czął iść wzdłuż muru w kie­run­ku ho­te­lu, w któ­rym miesz­kał.

Idąc tak w cie­niu do­mów, był pra­wie nie­wi­dzial­ny i rad trzy­mał się tej czer­ni, bo chciał po­zo­stać sam ze swe­mi my­śla­mi, któ­re zu­chwa­le tło­czyć mu się do mó­zgu za­czę­ły.

Opusz­cza­jąc Ja­nię, są­dził, że głów­ną im­pre­syą tego dnia bę­dzie jej uśmiech, jej spoj­rze­nia oczów, dziw­nie świe­tla­nych, błę­kit­nych, któ­re od pierw­sze­go spo­tka­nia w Za­ko­pa­nem na we­ran­dzie w Kuź­ni­cach tak mu się w ser­ce wgry­zły.

Lecz ta dro­ga i nad wszyst­ko miła dziew­czy­na była we wra­że­niach jego w tej chwi­li przy­sło­nię­ta. Coś sil­niej­sze­go, coś bar­dziej groź­ne­go, ogrom­ne­go wy­su­wa­ło się ku nie­mu z tych czar­nych za­uł­ków, któ­ry­mi cały ry­nek był po­prze­ci­na­ny. I ten jęk, do­sły­sza­ny od stro­ny Wi­sły – ten jęk zda­wał się stę­ża­ły w po­wie­trzu i cią­gle omo­ty­wał go echem ja­kiejś okrop­nej, strasz­nej siły. Co się tu tak żali? – Co kona? – Co ję­czy? –

Co tak strasz­no­ścią swo­ją peł­za i ży­cie dła­wi? Dla­cze­go gło­wy gną się ku zie­mi? Dla­cze­go ci lu­dzie rzu­ca­ją cią­gle uko­śne spoj­rze­nia i nad­słu­chu­ją, jak­by ja­kichś dla nich tyl­ko zro­zu­mia­łych gło­sów?

Od wczo­raj, od chwi­li przy­by­cia Klic­ki do­zna­je

.

tego wra­że­nia. Otrzą­snąć się z nie­go nie może. Gdy po­słu­gacz ho­te­lo­wy sta­nął przed nim, żą­da­jąc pasz­por­tu, on jesz­cze ob­ra­żo­ny, w pal­cie, w ka­pe­lu­szu ofuk­nął się opry­skli­wie:

– Za chwi­lę!

Lecz po­słu­gacz po­kor­nie, ci­cho tłu­ma­czyć po­czął:

– Pro­szę la­ski pana – my nie mo­że­my in­a­czej wpu­ścić do nu­me­ru.

I ten ruch cha­rak­te­ry­stycz­ny roz­ło­że­nia rąk w smut­nem tłó­ma­cze­niu.

– Nie wol­no!: ' ';

Ach!… więc i tu „nie lzia”.

Pasz­port od­dał, a chłop wziął go ostroż­nie z na­bo­żeń­stwem i wy­szedł z po­ko­ju zre­zy­gno­wa­ny i przyj­mu­ją­cy zły hu­mor go­ścia w imie­niu rzą­du.

Lecz od tej chwi­li Klic­ki już po­czuł, że mu spa­dła na kark sza­ra, błot­na zmo­ra i że go dusi i dła­wi i mę­czy. Na­wet prze­ja­sne oczy dro­giej dziew­czyn­ki nie mogą ode­gnać tego cze­goś „strasz­ne­go”, co się po ką­tach mia­stecz­ka roz­włó­czy, a nocą już wy­peł­za, wsta­je jak kłąb na­gle zbu­dzo­nych żmij.

II.

Ta­jem­ni­ca Wa­kow­li­na i dwóch bia­łych cie­ni.

Po­wo­li zmie­rza Klic­ki ku ho­te­lo­wi. Musi wresz­cie wyjść z cie­nia, a że mu nie pil­no, więc się nie śpie­szy.

Na ryn­ku nie­ma ni­ko­go.

Zło­czyń­cy, go­nią­cy ich po­li­cy­ant, wszyst­ko zni­kło, jak za­cza­ro­wa­ne.

Klic­ki za­czy­na uczyć się cho­dzić ci­cho, stą­pać bez ha­ła­su, tak, jak tu czy­nią prze­waż­nie wszy­scy miesz­kań­cy tego dziw­ne­go mia­stecz­ka.

Idzie ci­cho – la­skę wziął w lewą rękę, pra­wą, uzbro­jo­ną ka­ste­tem trzy­ma w kie­sze­ni pal­to­ta.

Cią­gle ma bo­wiem wra­że­nie, że ktoś po­de­rwie mu się z pod nóg, że na­pad­nie na nie­go, dźgnie go no­żem.

Do­cho­dzi do za­uł­ku.

I sły­szy szep­ty.

Jest to ciem­na jama, za­mknię­ta roz­ko­pa­ną zie­mią, na któ­rej mi­go­ce sła­biuch­no za­tknię­ta na żer­dzi la­tar­ka. Koło tej la­tar­ki ktoś ma­ja­czy. Lecz Klic­ki cofa się. Boi się te­raz, gdy jest sam. Nie wie, czy ma iść. Szept do­la­tu­je do nie­go dość wy­raź­nie.

Przy­lgnął do rogu ka­mie­ni­cy. Na­my­śla się, czy przejść mimo za­uł­ku, czy wró­cić się i obejść ry­nek do­ko­ła. Lecz oto co sły­szy:

– Da w aj poło w i n u!

– Nic… to nie moż­na. To iak? To dla nas obu po­lo­wa?

– Czor­ty poha ne, da­waj p o ł o w i n u, a n i e t… no…

Za­czy­na się dzie­le­nie ja­kąś ko­pro­wi­ną. Dzwo­ni drob­na mo­ne­ta. Bia­łe cie­nie przy­sia­dły przy la­tar­ce – li­czą.

W cie­niu ukry­ta wiel­ka ro­sła po­stać wy­cią­ga rękę.

– No… pa­ska r ie je.

Ja­kieś wes­tchnie­nia i znów brzęk pie­nię­dzy. Klic­ki w jed­nej chwi­li ro­zu­mie sy­tu­acyę. Ucie­ka­ją­cy zło­dzie­je dzie­lą się łu­pem z kimś ukry­tym w cie­niu.

Mówi po ro­syj­sku, każe so­bie dać po­ło­wę… Dział skoń­czo­ny. ' '

Cięż­kie kro­ki, po­brzęk szasz­ki i z za­uł­ka wy­nu­rza się po­stać po­li­cy­an­ta.

Klic­kie­mu od­de­chu w pier­siach nie sta­ło. Coż za bez­pra­wie! Ogar­nął go jed­nak wiel­ki lęk. Przy­ci­snął się do ścia­ny i chciał w nią wro­snąć po­pro­stu Wo­lał wpaść w ręce tym dwom, z któ­rych je­den ociekł krwią, a dru­gi w bie­gu bły­snął ku nie­mu sze­re­giem bia­łych wil­czych zę­bów – niż po­paść w moc tego straż­ni­ka bez­pie­czeń­stwa, któ­ry roz­ta­czał do­ko­ła sie­bie cały krąg gro­zy i stra­chu nie­okre­ślo­ne­go.

Po­li­cy­ant sta­nął na chwi­lę – spoj­rzał przed sie­bie i nic w prze­strze­ni ryn­ku nic do­strze­gł­szy, iść za­czął:w prze­ciw­nym kie­run­ku.

I tak po­wo­li idąc, znik­nął w ciem­no­ści.

Z za­uł­ka do­bie­gał znów szept:

– Ścier­wo… wziął po­ło­wę!

– Boś fra­jer – było le­cąc scho­wać co nie co za pa­zu­chę.

– Ny… jak było cho­wać?… to było za­wią­za­ne na wrę­ze­łek w chust­kę. Jak się chłop zwa­lił na zie­mię, to było wte­dy roz­wią­zać.

– Kie­dy psia­ju­cha wrzesz­czał.

– Ny – on może jesz­cze wrzesz­czy!…

– Trza go było z wału w wodę.

– E!… po co? Niech go naj­dą. Co nam do tego?

Je­den ze zło­dziei wstał i kil­ko­ma su­sa­mi wy­do­stał się na wierz­cho­łek kupy zie­mi.

– Idę do „ma­mu­siu – by­waj zdrów par­chu!

– Ja idę też…

Wsko­czył i ten – mi­go­ta­li chwi­lę, jak­by dwa Je­ciuch­ne cie­nie – ze­su­nę­li się w jamę i zni­kli po dru­giej stro­nie rowu.

Klic­ki zdrę­twia­ły wy­su­nął się wresz­cie ze swe­go ukry­cia.

– Za­mor­do­wa­li – my­ślał – może nic za­bi­li, ale mor­do­wa­li. Tam leży ten chłop, któ­re­go póź­niej ob­ra­bo­wa­li. Po­li­cy­ant się z nimi po­dzie­lił łu­pem. Ależ to coś okrop­ne­go!

Uczuł żal do Kor­skich, że nie po­zwo­li­li mu biedź na po­moc mor­do­wa­ne­mu.

– Był­bym go może oca­lił, a przy­najm­niej któ­re­go z nich ka­ste­tem na­zna­czył.

Ogar­nął go wiel­ki smu­tek na myśl, że to dla mar­nej ko­pro­wi­ny, uwią­za­nej w róg chu­s­tecz­ki, po­la­ła sie krew i może ko­nał w męce i bolu czło­wiek.

– Ależ… trze­ba dać znać do po­li­cyi… niech idą go ra­to­wać… ko­niecz­nie…

Aż go pod­mi­no­wa­ło to po­sta­no­wie­nie. Za­czął biedź szyb­ko w kie­run­ku oświe­tlo­nej, ho­te­lo­wej bra­my. Do­padł­szy do niej po­sły­szał cien­kie tony skrzy­piec, gra­ją­cych T i g r i o n k a. Dra­go­ni ba­wi­li się w re­stau­ra­cyi. Od cza­su do cza­su zry­wał się za­wo­dzą­cy, bo­le­sny te­no­ro­wy głos:

– „rn o j T i g r i o n o k na bał­kan!…”

Całe lata prze­trwa­ła pio­sen­ka, wy­ją­ca o lo­sach Ti­grion­ka. I znów gra­ły skrzyp­ce, ja­koś łka­ją­co, dys­kret­nie – a tyl­ko jak grzmot za­hu­czał na­gle śmiech gło­sów mę­skich, ja­kiś brzęk tłu­czo­ne­go szkła przedarł się przez szy­by – i znów ci­sza, i znów łka­ją­ce, roz­śpie­wa­ne skrzyp­ce.

W bra­mie na stoł­ku skur­czo­ny sie­dział po­słu­gacz ho­te­lo­wy, chłop mil­czą­cy, ma­ło­mów­ny, ciem­ny dziw­nie na twa­rzy, a w ko­ro­nie pra­wie bia­łych wło­sów. Sku­lo­ny, jak­by za­wsze cze­goś str­wo­żo­ny, zhar­mo­ni­zo­wa­ny był dziw­nie z gro­zą, roz­wia­ną do­ko­ła.

Zda­wał się drze­mać, czy być tak po­grą­żo­nym w swo­im we­wnętrz­nym świe­cie, iż nie wi­dział, jak Klic­ki wpadł do bra­my.

Mio­dy czło­wiek tar­gnął go za ra­mię.

– Słu­chaj­cie!… – wy­rzekł – tam na wale za­mor­do­wa­li ko­goś. Trze­ba po­śpie­szyć z po­mo­cą. Wy­ście tu­tej­si – co mam ro­bić? gdzie się udać?

Po­słu­gacz pod­niósł na Klic­kie­go sen­ne oczy i wi­dać było, że chwi­lę dłuż­szą prze­żu­wał usły­sza­ne sło­wa.

– Na wale? – po­wtó­rzył.

– Ależ tak!

I w zgo­rącz­ko­wa­nie Klic­kie­go wpa­dło na­gle dziw­ne, peł­ne pra­wie obo­jęt­no­ści py­ta­nie:

– No to co?

Klic­ki na chwi­lę onie­miał.

Jak­to? mord, ra­bu­nek, krew – a ci lu­dzie zda­ją się to przyj­mo­wać, jako rzecz zwy­czaj­ną, jako stan, nie wy­pro­wa­dza­ją­cy ich pra­wie z rów­no­wa­gi?

Co naj­wy­żej w oczach prze­ja­wi się lęk, trwo­ga, ale to już o sie­bie, o swo­ich – o tę bli­skość ludz­ką – a dal wy­ją­cą od­su­wa się i mówi:

– No to co? Dziw­ne!

Jest to krót­ka chwi­la ta­kich re­flek­syj. Klic­ki po­wra­ca do swe­go pier­wot­ne­go po­sta­no­wie­nia z upo­rem so­bie wła­ści­wym.

– Po­wia­dam wam, że ko­goś za­mor­do­wa­no… weź­cie la­tar­nie, za­wo­łaj­cie łu­dzi – pój­dzie­my szu­kać. Idąc, damy znać na po­li­cyę.

Nic nie zdo­ła od­dać wy­ra­zu oczów, ja­kim wy­peł­ni­ły się źre­ni­ce po­słu­ga­cza, gdy usły­szał ostat­nie zda­nie Klic­kie­go. Była w tem iro­nia, lek­ce­wa­że­nie i ro­dzaj li­to­ści nad za­śle­pie­niem czło­wie­ka, któ­ry nie wie, co mówi.

– Cóż się na mnie pa­trzy­cie?… chodź­cie, mó­wie wam – może być za­póź­no…

Roz­legł się ci­chut­ki skrzyp drzwi – za Klic­kim ktoś sta­nął. Klic­ki ob­ró­cił się żyw­To. Do­strzegł wła­ści­cie­la ho­te­lu – Iza­aka Fe­in­bu­be – spo­koj­ne­go, szpa­ko­wa­te­go żyda, odzia­ne­go w dłu­gie Wa­to­wa­ne pal­to.

– On nie pój­dzie, mój czło­wiek – wy­rzekł po­wo­li Fe­in­bu­be – ża­den z mo­ich łu­dzi nie pój­dzie… Ja tu już sto­ję od chwi­li w pro­gu i sły­szę, co pan mówi. Pan jest przy­jezd­ny, pan nie zna na­szych zwy­cza­jów. Niech pan le­piej idzie spać!

Klic­ki zwró­cił się te­raz na­le­ga­ją­co do wła­ści­cie­la.

– Ależ dla­cze­go? sko­ro tam ktoś kona? Pój­dzie­my w kil­ku – nic się nam nie sta­nie. Weź­mie­my po­li­cyę. I na twa­rzy Iza­ka Fe­in­bu­be wy­stą­pił znów ten nie­opi­sa­ny wy­raz iro­nii i li­to­ści nad za­śle­pie­niem czło­wie­ka, któ­ry nie wie, co mówi.

A ręce wy­ko­pa­ły gest, ten sam gest, któ­ry wrył się już w umysł swo­ją cha­rak­te­ry­stycz­ną re­zy­gna­cją.

– Nie.wol­no…

Klic­kie­go ener­gia wzra­stać za­czy­na­ła. Uczuł chęt­kę wal­cze­nia z tą apa­tją, któ­ra le­ni­wą, męt­ną falą bło­ta za­czy­na­ła ku nie­mu wy­stę­po­wać ze wszyst­kich za­uł­ków, z tych do­mów ci­chych i uśpio­nych, z - ge­stów bez­rad­nych tych lu­dzi o sen­nych, zre­zy­gno­wa­nych, str­wo­żo­nych źre­ni­cach.

– Sko­ro nie chce­cie się tem za­jąć – to ja sam się zaj­mę – wy­rzekł sta­now­czo, za­pi­na­jąc pal­to – pro­szę mi tyl­ko po­wie­dzieć, gdzie jest po­li­cya.

– Ja panu ra­dzę iść spać – po­wtó­rzył z fleg­mą żyd.

W tej chwi­li ze scho­dów ze­su­nę­ła się ci­cho po­stać ko­bie­ca, owi­nię­ta w pled. Z pod ple­da wi­dać było bia­ły noc­ny ka­fta­nik. Wło­sy czar­ne, sil­nie ufry­zo­wa­ne, twarz bla­da trój­kąt­na–oczy ogrom­ne, czar­ne, ocie­nio­ne rzę­sa­mi. Mło­de to było i nędz­ne, gdy tak sta­nę­ła pod świa­tłem la­tar­ni oświe­ca­ją­cej bra­mę. Pod­ko­wy pod ocza­mi – za­pa­dłe po­licz­ki wy­stą­pi­ły jak skar­ga na prze­zna­cze­nie, na los.

– Pa­nie wła­ści­ciel – za­czę­ła pra­wie szep­tem – czy pan ma mój pasz­port?

Iza­ak wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Pan­ny pasz­port w po­li­cyi. Ja już mó­wi­łem przez po­słu­ga­cza.

– Ale ja mu­szę ju­tro wy­je­chać. Ja mam śpie­wać po­ju­trze gdzie­in­dziej… Pro­szę mi od­dać pasz­port.

– Nu… jest w po­li­cyi.

– Ja go panu od­da­łam. Niech mi go pan zwró­ci…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: