- W empik go
Pan radca - ebook
Pan radca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 356 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
pod zarządem Józefa Łakocińskiogo.
NAKŁADEM REDAKCYI SŁOWA*.
I
– Deziu, idź tam, zmiłuj się Î… Zrób porządek między niemi – zawołała, wbiegając do pokoju męża, który właśnie siedział nad jakiemiś rachunkami.
Pan Dezydery podniósł oczy, wpatrując się zdziwionym wzrokiem w swoją połowicę.
– Gdzie mam iść?… Jaki porządek? – zapytał.
– Ale idźże, spiesz się! – odparła niecierpliwie pani Helena. – Liza z Blanszą pobiły się z sobą o korepetytora.
– A to kara Boża z temi guwernancicami – rzekł niechętnie pan Dezydery, odkładając rachunki i powstając z fotelu.
– Spieszże się Deziu – nalegała pani Helena. – One się tam gotowe pozabijać.
– Tem lepiej… Niech się pozabijają… Będziemy mieli spokój nareszcie!
– Ale idźźe, idź, nie marudź!… Ja pobiegnę, zabiorę dzieci, aby się nie przypatrywały temu skandalowi – wolała, popychając męża przed sobą.
– No, no, no!… Już idę, już idę! – uspakajał pan Dezyderv. – A to skarana godzina z tymi korepetytorami, guwernantkami, bonami!… Żeby ich…
Z tem niedomówionem przekleństwem wybiegł ciężkim krokiem z pokoju.
Mieli istotnie „skaraną godzinę” z korepetytorami, guwernantkami, bonami państwo Dezyderostwo. Wychowanie czternastoletniej Rózi, dwunastoletniego Kazia i siedmioletniego Janka, szło im jak z kamienia. Dzieci były z natury zdolne i dobre, a nawet miłe. Nie byłoby więc trudno ująć je w karby i poprowadzić, gdyby wychowaniu ich przewodniczyła jakaś rozumna myśl pedagogiczna, lub gdyby przynajmniej w wychowaniu tem jednolity panował kierunek.
Ale gdy szło o dzieci, nie mogli się państwo Dezyderostwo, pomimo wzajemnego przywiązania i wzorowego pożycia, nigdy ze sobą zgodzić. Nawa pedagogii miała tu dwóch sterników, z których każdy ciągnął w inną stronę. Nie była jednakże różnica poglądów przyczyną tej niezgody, gdyż poglądów w ścisłem tego słowa znaczeniu wcale państwo Dezyderostwo nie mieli.
Napozór surowi oboje, walczyli z sobą o przywiązanie dzieci, a zazdrość ta objawiała się na każdym kroku. Gdy pan Dezydery chciał wziąć Janka w pole, przeciwila się temu pani Helena, oświadczając, iż dziecko kaszlało w nocy i może się zaziębić; gdy zaś matka strofowała Rózię, zbliżał się natychmiast ojciec do plączącego dziewczęcia z pociechą i pieszczotą.
Można sobie wyobrazić, jak niekorzystnie na wychowanie oddziaływała ta niezgoda. Dzieci nie wiedziały nigdy, kogo mają słuchać. Czuły to, iż ci, którzy kierują niemi, są ze sobą w niezgodzie, i że strofowane przez jedno z rodziców, znajdą zawsze poparcie u drugiego.
Trwało to już lat dwanaście, i rozterki rodziców zaostrzały się z każdym rokiem, bo dzieci dorastając, stawały się coraz bardziej kroąbrnemi i trudniejszemi do prowadzenia, tak, iż nauczyciele i nauczycielki, których wezwano do pomocy, nie mogli sobie dać z niemi rady.
Z powodu różnicy wieku, trzeba było trzymać guwernantkę dla Rózi, korepetytora dla Kazia, a bone dla Janka. Guwernantka była rodowitą Francuzką, bona oczywiście Niemką, a korepetytor studentem warszawskiego uniwersytetu, który wzięty na wakacye, pozostał w Ratowie na dłuższy czas.
Gdzieindziej zdarza się często, że pomimo tak różnolitego składu, „ciało pedagogiczne” żyje ze sobą w zgodzie, i że jego członkowie nie przeszkadzają sobie wzajemnie w wypełnianiu przyjętych obowiązków. Ale państwo Ratońscy nie mieli szczęścia do pedagogii; wojna pomiędzy wychowawcami ich dzieci trwała nieustannie, i co chwila zmieniać trzeba było nauczycieli i nauczycielki. Ratów zasłynął z tego w okolicy, iż jak w kantorze stręczeń, można tam było zawsze znaleść guwernantkę, bone lub korepetytora „zaraz do wzięcia.”
Stan ten zmienił się ostatniemi czasy; mianowicie od chwili przybycia pana Adama – tak było na imię młodemu korepetytorowi. W Ratowie zapanowała chwilowa cisza, rodzaj zbrojnego pokoju, po za kulisami którego jednakże gotowała się straszna katastrofa.
Pan Dezydery zauważył, że pomiędzy korepetytorem a francuską guwernantką zachodzą jakieś konszachty, ale że nieustanna waśń pedagogów stanęła nui już była kością w gardle, więc też patrzał na to co się dzieje przez palce, ciesząc się nawet w duchu, iż ciągłe kłótnie zastąpi wreszcie sympatya, o której nie przypuszczał wcale, iż może się sprzeciwiać teoryom nieboszczyka Platona o sposobie robienia potrawki z zająca bez zająca.
Nie dojrzał jednakże pan Dezydery, iż przed kilkoma tygodniami takażsania niewinna sympatya istniała czas jakiś między tymże panem Adamem a bona Lizą, i nie przewidział, iż zmienność uczuć warszawskiego studenta rozdmucha iskrę zazdrości, która długo już tlejąc w popiele, wybuchła nagle olbrzymim płomieniem.
Kok 1870 powtórzył się raz jeszcze. Obadwaj dziedziczni wrogowie stanęli znowu do zapasów, których wynik był tensam co przed laty. Nic nie pomogła gorąca chęć odwetu i furia francese. Brawura francuska uległa znowu niemieckiej gruntowności, co bacząc ua potężnie rozwinięte mięśnie jasnowłosej Friiulein Liese, było zresztą do przewidzenia.
Pan Dezydery przybył na piae boju po niewczasie. Nie udało mu się obronić neutralności ratowskiego terytoryum.
Walka wrzała już na piękne, prowadzona przez strouy wojujące z równą zażartością.
Garście włosów wydartych leżały na podłodze; obiedwie zapaśniczki broczyły krwią i nosiły na twarzy ślady nieprzyjacielskich paznokci. Panna Blanche utraciła w bitwie dwa zęby, które, jak się poźniej okazało, były fałszywe. Śmiertelne nieprzyjaciółki pieniły się ze złości, miotając sobie nawzajem, każda w swym języku, najhaniebniejsze obelgi. Pan Dezydery wpadł jak bomba pomiędzy walczące, rozdzielił je, i nie wdając się w żadne sądy ni przesłuchiwania, zamknął Francuzkę w jej pokoju, Niemkę zaś w oficynie, oświadczywszy im, iż mogą sobie szukać innego miejsca do wyrównania swych rachunków.
Nie sposób było potem skandalicznem zajściu dłużej cierpieć w domu bone, guwernantkę i korepetytora. Jakiż szacunek dla skompromitowanych mogła teraz mieć służba? Jakże ich poważać miały dzieci, które śmiejąc się, powtarzały sobie zasłyszane obelgi? Państwo Dezyderostwo postanowili odesłać najbliższym pociągiem całe pedagogiczne ciało do Warszawy.
Ażeby zaś śmiertelnym wrogom nie dać sposobności do ponownego rozpoczęcia nieprzyjacielskich kroków, musiano to uczynić dwoma powozami, pozostawiając młodemu korepetytorowi wybór towarzyszki podróży. Pan Adam wybrał, mimo szczerbatych zębów, pannę Blanche, stwierdzając w ten sposób raz jeszcze wiekowe sympatye Polaków dla francuskiego narodu.
Niepodobna jednak było pozostawić dzieci bez nadzoru i nauki. Nazajutrz po wyjeździe pedagogów, przedsięwzięli państwo Ratońscy walną naradę, – powiadamy naradę, ażeby ocalić honor pana Dezyderego, którego sąsiedzi pomawiali o to, iż zostaje pod pantoflem swojej magnifiki.
Pantofelek ten z osobnego był uszyty materyału. Rosły, barczysty, czerstwy, posiadający glos tubalny, rozlegający się szeroko dokoła, nie wyglądał pan Dezydery wcale na takiego, który się da naokoło palca owinąć. Przy wątłej swej, bladej, trochę niedokrewnej, nieco mniej niż średniego wzrostu połowicy, robił on wrażenie olbrzyma, i zdawałoby się, iż jak niegdyś Zeus Olimpijski, świat cały jednem ściągnięciem krzaczastej brwi swojej porusza.
Był, co prawda, ciężkim troche w myśleniu i nieskorym do czynu. Zdawałoby się, iż umysł odpowiada jego budowie, że myśl jego kroczy zwolna tymsamym ociężałym krokiem, pod którym trzeszczały posadzki ratowskiego dworu.
Ale pani Helena nie górowała znowu tak bardzo intel-ligencyą nad swoim małżonkiem. Byłato całkiem zwykłego pokroju gąskowata parafianeczka, która po za zwykłą w razie takim zarozumiałością, dobrą była tak, jak kawałek powszedniego chleba. Nie panowała też nad mężem swoim wyższością rozumu, ani stanowczością charakteru, ani wreszcie urokiem swoich powabów, na które pan Dezydery miał już czas zobojętnieć w ciągu dwudziestoletniego blisko pożycia, lecz nerwowością, oddziaływującą zrazu fizycznie, a potem umysłowo na jej małżonka.
Objaw ten zasługiwał na uwagę psychologa. Ile razy rozmawiali z sobą o jakimś przedmiocie, on wnosząc do rozmowy swój ociężały spokój, ona drgająca nerwami i jakgdyby rozlatana, udzielał się prąd idący od niej mężowi i wywoływał niby indukcyjne jakieś odczuwanie. Głos jej kapiąc na niego powoli, łechtał go, drażnił i opanowywał coraz bardziej, tak, iż po niejakim czasie, do kamertonu swej małżonki dostrojony, szedł pan Ratoński tam, gdzie pójść zrazu mu się nie marzyło.
Brał tedy pan Dezydery istotnie udział w naradzie nad tem, co przedsięwziąć należy po odjeździe podagogów, lecz jako „mniejszość parlamentarna.” Pani Helena bowiem kierowała rozprawą, i umiała przeprowadzić wszystkie swoje wnioski. Mąż jej oponował tylko kiedy-niekiedy, jak gdyby w tym celu, by zaznaczyć swe opozycyjne stanowisko; „pouczony” i „przekonany,” godził się jednakże ze zdaniem swej połowicy, jak na „wiernopoddauczą opozycyę” przystało.
Chodziło o to, co począć teraz po wygnaniu niesfornych pedagogów z Kątowa. Pani Helena postawiła wniosek zwinięcia ratowskiej akademii i przeniesienia jej do Warszawy. Razem z dziećmi miała się tam przesiedlić, uwalniając pana Dezyderego raz na zawsze od nieznośnego pożycia z pedagogami obojej płci i wszelkiego autoramentu.
Pan Dezydery przyklasnął temu wnioskowi. Pedagogowie dali mu się byli we znaki: źle gdy się kłócili, gorzej gdy się kochali; wniosek żony oddalał od niego wszystkie kłopoty, jakie dotychczas musiał ponosić. Wychowanie dzieci weszło niejako w stan chroniczny jakiejś niemocy; zmiana miejsca mogła na nie korzystnie tylko oddziałać.
W Ratowie składa się wszystko na to, by się dzieci psuły. Mają tu dawne mamki, niańki; oswoiły się ze służbą, która je zna od urodzenia. Każdy je pieści, każdy im dogadza; mogą robić co im się podoba. W Warszawie wszystko to będzie inaczej.
Finansowa strona tego przesiedlenia, nie odstraszała pana Ratońskiego zrazu wcale. Warszawa nie jest znowu tak drogą, zwłaszcza, jeżeli któś chce żyć oszczędnie. Przyjdzie wprawdzie płacić komorne, lecz natomiast ubędą pensye guwernantki i korepetytora. Kazio będzie chodził do Górskiego lub Pankiewicza, a Rózia na pensye. Wszystko to pochłonie zaledwie czwartą część wynagrodzenia panny Blanche i pana Adama, nie licząc tego, co się zaoszczędzi na kosztach ich utrzymania.
By zaś emaucypacya z pod pedagogicznego jarzma była zupełną, miejsce bony przy Janku zajmie stara ochmistrzyni pani Heleny, Pawłowska, mieszkająca obecnie na łaskawym chlebie w Ratowie. Staruszka dość jeszcze rzeźwą jest, by mogła Rózię na pensye odprowadzać i z Jankiem chodzić do Saskiego ogrodu. Resztę obowiązków sprawować będzie pani Helena, która nie mając już kłopotów gospodarskich na głowie, zajmie się wyłącznie edukacya dzieci.
Wszystko to umiała pani Ratońska przedstawić w barwach tak ponętnych, iż mąż jej olśniony był obrazem, jaki roztaczała przed jego oczyma. Aby więc tylko zaznaczyć swe stanowisko, ośmielał się robić jej od czasu do czasu uwagi, czyniąc wzmianki o ciężkich czasach, o drożyznie i o wydatkach, jakie przewrót taki za sobą pociąga.
– Pójdzie to jakoś, pójdzie – uspokajała. – Będziesz liam przysyłał ze wsi masło, drób, szynki, słoninę, jaja, owoce, mąkę, krupy… Mięso przecież musimy i tutaj kupować, a tych kilka groszy na funcie więcej, to znowu nie wyniesie tak wiele.
– Tak, ale mieszkanie! – odparł pan Dezydery. – Podobno podrożało ogromnie.
– Eli nie!… Tak wielkiej nie ma różnicy między dzisiejszą a dawniejszą cena.
– A opał w zimie, a służba?
– Najlepiej weź kartkę, ołówek i licz…
Pan Dezydery usłuchał żony i jął spisywać pozycyę po pozycyi.
– Mieszkanie 800 rs. Zycie: miesięcznie 100 rs.
– Ale cóż znowu – zaprotestowała pani Helena. – Przy zapasach ze wsi, wystarczy sześćdziesiąt.
– Dla tylu osób ze służbą, to będzie zamało.
– Wystarczy, wystarczy… Pisz sześćdziesiąt, to zupełnie dostatecznie.
– Wolę teraz policzyć więcej, aniżeli poźniej dopłacać… Zresztą możesz oszczędzać… Co tutaj zaoszczędzisz, to dołożysz w innem miejscu.
– No, to już pisz sto – rzekła zgodliwie pani Helena. Pisał tedy pan Dezydery dalej, wymieniając odnośne liczby przy kosztach pensyi i szkoły, służby, opału, światła, apteki, doktora itd. W końcu przychodziło „ubranie” z kwotą czterechsct rubli i „przyjemności,” na które pan Ratoński chciał tylko sto rubli przeznaczyć.
Już zaraz pierwsza z tych pozycyj wywołała gorący opór ze strony pani Heleny. Czterysta rubli, cóż znowu? Na wsi mogła za sto rubli kwartalnie ubrać siebie i dzieci, ale w Warszawie! Przecież Kozia musi mieć kilka porządnych sukienek, boby ją wyśmiewały koleżanki. Janka także niepodobna wysyłać do Saskiego ogrodu w ubrankach przerobi-, nych ze starszego brata, w spłowiałycb, podartych szpencer-kach. Pan Dezydery bronił się jak mogł, lecz został „prze głosowany”; musiał biedaczysko dorzucić jeszcze pięćdziesiąt rubli – „na ubranie.”
Rubryka „przyjemności” wywołała zaeiętszą walkę.
– Sto rubli na cały rok dla mnie i dla dzieci – zawołała. – Ty drwisz chyba, Deziu.
– Jakto?… Zamało?
– On pyta jeszcze… Chciałżebyś mnie zagrzebać w domu?… Mialażbym nie pójść nigdy do teatru, ani na koncert, ani na odczyt, ani nawet do zoologicznego ogrodu?
– Owszem, owszem!… Chcę, abyś miała od czasu do czasu rozrywkę.
– O mnie tu nie chodzi – odparła z rezygnacyą pani Helena. – Ja idę jakby na służbę!… Ale dzieci nasze zdziczeją!… Rózia za kilka lat będzie już dorosłą panienką.. Przecież nie zechcesz, by się ludzie z niej śmiali, że jest gąską, że nieobyta…
– Ależ moja Helciu droga – tłómaczył pan Dezydery. – Wszakże się przenosisz do miasta dla edukacyi dzieci… Wątpię, czy będziesz miała czas nawet chodzić ciągle na widowiska… Kiedy-niekiedy, w niedzielę… w święto..
– Tak, tak – zawołała skwapliwie. – Widzę, do czego zmierzasz… Ja ci oszczędzę przynajmniej pięćset rubli rocznie na samych kosztach nauczycieli, a ty mnie chcesz zamurować.
– Bynajmniej!… Owszem, chcę, byś używała przyjemności.
– I na to wyznaczasz mi sto rubli na cały rok.
– Przed chwilą mówiłaś, że oszczędzisz czterdzieści rubli miesięcznie na samem życiu… Zadałaś sześćdziesięciu rubli, wyznaczyłem ci sto.
– Na życiu oszczędzę z pewnością… Sani dom mnie nie może kosztować więcej, niż sześćdziesiąt rubli… Ale nie moge bywać u ludzi, nie przyjmując ich u siebie… To osobna rubryka, którą pokryję z tego co oszczędzę… Zresztą jeżeli mi żałujesz tych nędznych kilku złotych na rozrywkę – dodała z goryczą, – to wykreśl całkiem tę pozycyę… Ja nie nie potrzebuję… Będę sługą… Zamuruję się w domu.. Niechaj dzieci dziczeją… Dobrze, dobrze – wołała niemal ze łzami.
– Ależ moja Helciu – rzeki pan Dezydery, ściskając pulchną rączkę swej żony. – Wszak wiesz, te ci niczego nie żałuję… Tylko widzisz, moja droga, zapominasz o tem, że nie jesteśmy magnatami… Ratów, dobry majątek, to prawda, chociaż w zeszłym roku musiałem z powodu nieurodzaju dołożyć.
– Mówiłeś sam, że w tym roku zapowiada się urodzaj świetny.
– Prawda, prawda, ale są ciężary… Jest Towarzystwo…
– Eh, Towarzystwo, to nie dlug.
– Dobra jesteś: nie dług!… Moie gorszy, niż każdy inny; skoro chybisz terminu, wnet się biorą do licytacyę… Ot i teraz – dodał z westchnieniem – rata gruduiowa jeszcze niezapłacona, a trzynasty czerwca za pasem… Sam nie wiem, co pocznę…
– Przecież sprzedałeś Popiołkowi kolonię na Sosnówce… miał ci na pierwszego maja przynieść tysiąc rubli.
– Miał przynieść, jeżeli hipoteka będzie rozdzieloną.. Tymczasem segregacyi z Towarzystwa jeszcze nie ma.
– Jakto?… Wszak podałeś jeszcze przed Bożem Narodzeniem… Toż to już upłynęło cztery miesiące od tego czasu.
Pan Dezydery machnął ręką.
– Oni potrafią trzymać i cztery lata – rzekł z goryczą.
– Nie, ja ciebie nie rozumiem, mój Deziu – zawołała.
– Czemuż nie piszesz do pana Atanazego?
– Pisałem, pisałem dwa razy… Odpowiedział, że jeszcze nic ma papierów z Dyrekcyi szczegółowej.
– To pisz do prezesa.
– Pisałem.
– No i cóż?
– Dojdziesz tam z nimi końca – odparł zakłopotany.
– Kręcą i kwita… Żeby przynajmniej ulgę przyznali, rozłożyli na jakie dwanaście półroczy!… Ale gdzietam! Odmówili, jakby jakiemu żydowi.
– Odmówili? – zawołała, marszcząc brewkę. – Z jakiej racyi?… Sadkowski dostał, Radlikowski dostał, nawet taki Pietruszewski… Cóż to, czy ty gorszy jesteś od nich?
– To też na imieninach w Srodowie napadłem na pana Atanazego – odparł pan Dezydery, którego widocznie drażniła ta rozmowa.
– No i cóż? – przerwała mu skwapliwie.
– At, jak zwykle!… Wykręcał się, tłómaczył, że mimo najszczerszej chęci nic zrobić nie mogli, bo poczciwy Piotruś napisał taki protokół, że sam dyabeł nic z niego nie dojdzie.
– A widzisz, a widzisz!…. Nie mówiłam ci, że z tego Piotrusia taki delegat, jak ze mnie baletnica… Przecież go znam tyle lat… Jak list napisze, to ledwie zrozumiesz o co idzie, a cóż dopiero referat!… Nie, uparłeś się koniecznie, by go zrobić delegatem… Jeździłeś, prosiłeś, pisałeś tak długo, aż wreszcie dostał nominacyę na naszą biedę.
– Prawda, prawda!… Ale cóż?… Przecież to kuzyn! biedak ma sześcioro dzieci… Myślałem, niech sobie od czasu do czasu złapie kilkadziesiąt rubelków. Ale to jeszcze nie racya!… Przecież tracić nie powinienem z jego powodu – doda), chmurząc ogorzałe czoło.
Pani Helena spojrzała na niego trwożliwie. Edukacya dzieci, wyjazd do Warszawy, pozbycie się gospodarskich kłopotów, przyjemności życia w mieście, wszystkie te piękne rojenia, które pieściła przed chwilą, rozwiewały się obecnie pod wpływem słów jej męża.
– Cóż będzie teraz? – spytała.
– Czy ja wiem – odparł smutnym głosem pan Dezydery.
id
I jemu także uśmiechał się projekt żony, który miał go uwolnić od ciągłych kłopotów z nauczycielami. Przygnębiała go myśl o trudnościach, jakie wykonaniu tych zamiarów stoją na przeszkodzie.
– Podałem apelacyę do komitetu – rzekł po dłuższwj1 pauzie, – Powiadają, że oni tam łaskawsi na nas. Tymczasem trzeba będzie rate zapłacić; innej rady niema!…. Pożyczę u żyda; szelma weźmie pewnie z jakie dwa procent na miesiąc.
– A wiesz co – zawołała unosząc się, – to ładne dobrodziejstwo to wasze Towarzystwo!… Śliczna pomoc dla ziemian, śliczna ulga!… Ale dobrze wam tak!… Sami jesteście sobie winni, sami!… Nie umiecie się bronić; drwią z was poprostu ci wasi radcowie!
To rzekłszy, zerwała się z fotelu i włożywszy ręce w kieszenie szlafroczka, zaczęła szybkim krokiem cbodzić po pokoju.
Pan Dezydery jął tłómaczyć żonie, że zakład finansowy w rodzaju Towarzystwa, nie może być dobroczynną in-stytucyą, że wiążą go obowiązki względem posiadaczy listów zastawnych, których interesa stoją częstokroć w sprzeczności z interesami ziemskich właścicieli, że radcowie, chociażby nawet najprzychylniejsi, trzymać się muszą obowiązującej ustawy itd.
Ale to co mówił, mówił ustami tylko. W głębi duszy, gdzieś na samem dnie umysłu, tam, gdzie się zawiązują pierwsze zarodki naszych uczuć i myśli, kiełkował jakiś rozczyn, psujący trzeźwość jego poglądów. Szedł od pani Heleny nerwowy prąd zaraźliwy, napełniający go niechęcią ku władzom Towarzystwa, niechęcią, ktorą napróżno pokonać siliło się rozumowanie.
W istocie cóż winne były te władze, że poczciwy kuzyn Piotruś napisał tak bałamutny protokół, iż się w nim sensu nie można było domacać. Rozmiar klęski nie upoważniał znów tak dalece do bezwarunkowego wymagania ulgi. Grad przeszedł po kilku polach wrczesną wiosną, lecz zboże podniosło się znowu i urodzaj nie był tak lichym. Ot, próbowało się wytargować ulgę z tego powodu. Piotruś przesadził obraz zniszczenia, którego udowodnić było niepodobieństwem. Nic dziwnego, że w Warszawie ulgi przyznać mu u ie chciano.
Bardziej panu Dezyderemu ciężyła ua sercu nieprzeprowadzona dotychczas segregaeya. Lecz i tutaj musiał sobie część winy przypisać, nie przedłożywszy dość wcześnie Żądanych przez bióro Towarzystwa dokumentów.
Wszystko to przyznawał pan Dezydery, ale pod wpływem pani Heleny grały jego nerwy i zapalał go przeciwko Towarzystwu ów gniew czysto kobiecy, ogarniający zazwyczaj niewiasty, gdy się im ukochana mrzonka z rąk wyśliznie, a będący ślepym na oczywistość, a głuchym na wszelkie rozumowania.
Więc tez uniewinniając ustami władze Towarzystwa z wyżej przytoczonych zarzutów, dodawał w duchu „a przecię…” Owego „przecię” nie był dotychczas jeszcze w stanie dokładnie określić; mimo to streszczał; on w nim cały żal swój za to, iż wszystko nie idzie tak gładko, jakby tego pragnął gorąco. Owo „przecie” oznaczało w jego myśli, iż Towarzystwo mogłoby dla niego było zrobić „coś,” czego nie zrobiło, a coby go było uwolniło od kłopotów z korepetytorami, guwernantkami i bonami, i od wiekuistych awantur, które go znowu teraz czekały. Pani Helena dolewała oliwy do tego zarzewia, i wiadome „a przecie” wzrastało w umyśle pana Dezyderego do olbrzymich rozmiarów.
– Tobie każdy wytlómaczy wszystko, co mu się żywnie podoba – mówiła rozgorączkowana. – Ale ja ci, mój Deziu, powiadam, że wszystkiemu winno Towarzystwo. Prześladują nas ciągle.. Ty zawsze u nich najgorszy… Pamiętasz, jak przed pięciu laty obcięli ci pożyczkę?… A ileto kłopotu było, nim zwolnili tę włókę, coś ją sprzedał Pajakowskiemu?…. A z odbiorem zdeponowanych listów po ojcu?… Przecież to była rzecz jasna, że spadak nam się należy, i że nam go wydać powinni!… Nie, trzymali go, marudzili bez końca, twierdząc, że sąd jeszcze spadku nie przyznał… A to wszystko tylko dlatego, że o ciebie chodziło.
Pan Dezydery schmurzył brew groźnie i sapnął, jak miech kowalski.
– Nie, Deziu – ciągnęła dalej pani Helena. – To już nie do zniesienia!… Powinieneś im zęby pokazać, powinieneś ich przekonać, że coś znaczysz przecię!… Pamiętasz, ile ci robili trudności z umieszczeniem Henrysia w biórze dyrekcyi?… Gdyby się ciebie bali, byłoby ci to poszło jak z płatka… A licytacya Krocetkiewiczów?… A suma po ciotce ua Bidkowicach?… Kto temu winien, że przepadła?… Towarzystwo!
– Prawda, prawda – odparł chmurnie pan Dezydery. – Wszak mogło dozór zaprowadzić w porę i nie dopuścić dewastacyi majątku, na którym było dwadzieścia tysięcy złp… naszych dzieci.
– A widzisz Deziu, a widzisz – zawołała. – Powinieneś na wyborach wystąpić przeciw temu panu Atanaze mu… Ci wasi radcowie grają tylko w winta w resursie, chodzą po wieczorach, teatrach, a o was się troszczą tyle, ile ja się troszczę o zeszłoroczny śnieg… A jak przyjdą wybory, jakto się każdy z nich układa, jak pięknie mówi, phiii… Powinieneś icłi zdemaskować… powinieneś im pokazać, że z tobą nie można zadzierać… Niech widzą, co to znaczy mieć w tobie nieprzyjaciela.
– Oz pewnością, że im tym razem zęby pokażę – mruknął pan Dezydery.
– Powinieneś Deziu, powinieneś – zawołała. – To obywatelski obowiązek, to służba publiczna!… I możesz ua to liczyć, że wszyscy staną po twojej stronie… Cóżto, czy oni mało ludziom zalali sadła za skórę… Ho, ho, wszyscy się na nich skarżą… Nie bój się, będziesz miał poparcie.
I zapalając się coraz bardziej, chodziła szybkim krokiem po pokoju. Widziała w myśli obraz walki wyborczej, w której Dezio odgrywał rolę szturmującego niebo Tytana. Widziała tryumf swej zemsty, paua Atanazego, który teraz w jej oczach był uosobieniem wszystkiego złego, obalonym, i stosownie do obrazów przesuwających się jej przed oczyma, chmurzyło się jej blade lico, lub też rozjaśniało zadowoleniem jakiejś głęboko odczutej a zwycięskiej nienawiści.
Nagle przystanęła, zatrzymując się przy stoliku, przy którym siedział jej mąż, i wpatrując się w twarz jego zasępioną. Lico jej wypogodziło się i przybrało wyraz dziwnie wesoły, Około ust zaigrał ów słodki uśmiech, którym przed laty kilkunastu podbiła serce pana Dezyderego; oczy zamigotały młodociana figlarnością. Przymilając się wdzięcznie, usiadła lekka jak motyl na kolanach męża, objęła czerwony jego gruby, opalony kark ramieniem, i głaszcząc go drobną ręką po nieogolonej twarzy.
– Bo… ostatecznie – rzekła głosem, który w gardle jej zdawał się zastygać – dlaczegobyś ty, mój Deziu, nie miał się podać… na radcę Towarzystwa?
Pan Dezydery spojrzał na żonę szeroko rozwartemi oczyma. Był jak ten, któryby nagle ujrzał żelaznego wilka. Słowa pani Heleny brzmiały wyraźnie w jego uszach; mimo to zdawało mu się w pierwszej chwili, że go słuch omylił. Nie mogło mu się to w głowie pomieścić, jakim sposobem dzisiejsza rozmowa zdolna była taką sprawę poruszyć. Wszakże tu chodziło o wychowanie dzieci, a nie o żadne radcostwo.
Niespodzianka ta miała jeszcze ten skutek, iż w umyśle jego wywołała pewną reakcyę. Przed chwilą gorzał jeszcze niechęcią przeciw Towarzystwu i gotów był już wszystko dla dogodzenia zemście swej poruszyć; teraz ochłódł i pod wpływem pewnych właściwości swego charakteru, rad by odstąpił od niedawnego zamiaru, byle tylko nie być zmuszonym do czynu, wymagającego pewnego wysiłku energii.
Zapracowany na wsi, nie marzył nigdy o honorach obywatelskich. Tłómacząc się brakiem czasu i gospodarskiemi zajęciami, wymawiał się stale od wszelkich urzędów. Nawet proponowanej mu godności delegata taksowego i wyboru na pełnomocnika gminnego nie chciał przyjąć, wymawiając się, iż dozór kościelny zajmuje mu zbyt wiele czasu i cięży mu niezmiernie. Byłto człowiek, wyrażając się grzecznie, lubiący przedewszystkiem spokój, i to, co nazywał niezależnością. Więc też wydała mu się myśl żony zrazu niedorzecznym wybrykiem.
– Ja radcą? – zawołał zdziwiony. – A mnie poco kłaść zdrową głowę pod ewangelię… Najpierw nie mam czasu, a powtóre, nie znam się natem… Nie przechodziłem przez Dyrekcyę szczegółową, nawet delegatem taksowym nie byłem – tłómaczył pani Helenie.
Ale dumna ze swego projektu pani Ratońska, nie chciała dać za wygraną. -,
– Wielkie rzeczy, wielkie rzeczy! – odparła skwapliwie. – Ściśle biorąc, Die byłeś a byłeś… Delegatostwo proponowali ci kilka razy… A nie pamiętasz to, jak na ostatnich wyborach chcieli cię gwałtem wybrać do Dyrekcyi szczegółowej… To taksamo, jakby cię wybrali.
– Mówiłem ci, że się natem nie znam – bronił się pan Dezydery.
– Eh, eh, eh!… Nieznasz!… Cóżto, czy nie jesteś obywatelem ziemskim, czyż nie jesteś rolnikiem, czy nie wiesz może, czego szlachcie potrzeba, czy nie znasz jej biedy?
– Tak to się mówi – odparł pan Ratoński. – Ale przecież władze Towarzystwa, to nie dozór kościelny… Trzeba mieć wprawę, doświadczenie, rutynę!… Taka wielka kanee-larya, tylu urzędników!… Gdzieżbym ja sobie dał radę!
– Ty zawsze siebie stawiasz tak nizko, tak się od wszystkiego usuwasz, że ostatecznie i ciebie wszyscy lekceważą… Cóżto, czy ty z innej gliny jesteś ulepiony, jak pan Hipolit, jak pan Atanazy, jak stary Bełdzicki wreszcie… Czy to może jacy geniusze?
– Zapewne, zapewne!… Ale widzisz, moja duszko, oni są już radcami od kilkunastu lat… Zęby zjedli na tym chlebie.
– To i ty zjesz z czasem! – przerwała mu skwapliwie.
Pani Helena czytała niedawno ukradkiem przysłany jej przez pewną gorliwą zwolenniczkę postępowych pism, jakiś artykuł bardzo jaskrawy. Jęła więc mężowi tłómaczyć, że trzeba koniecznie usuwać z Towarzystwa starych a wprowadzać nowych łudzi, że w naturze wiecznie dzieje się tosamo, że każde ciało uledz musi nieodzownemu rozkładowi, skoro go świeże nie zasilają soki.
Pan Dezydery słuchał tych słów, które mu w głowie huczały niby wicher. W głębi duszy przyznawał słuszność swej połowicy. Niechęć ku Towarzystwu opanowała go już była, przygłuszając wrodzoną gnuśność i zamiłowanie do tego, co nazywał spokojem i niezależnością. Gotów był już we własnej osobie wystąpić do walki, lecz w stanowczej chwili ogarnął go lęk; zdawało mu się prawie nieuczciwością stawiać się wrogo przeciw takiemu człowiekowi, jak pan Atanazy, którego pożytecznej dla ogółu działalności nie mogł pomimo całej swej niechęci zaprzeczyć.
– Jakto? – zawołała gorączkowo pani Helena, starając się uśpić te jego skrupuły. – Ty pytasz jeszcze, co mu mam do zarzucenia?… Chyba wszystko!… Najpierw jest już radcą dwadzieścia lat… Dosyć się naurzędował, niech innym pola ustąpi… Powtóre, co on tam właściwie całemi miesiącami w tej Warszawie robi?… Siedzi jak kamień w biórze i bazgrze, ale czy pilnuje waszych interesów, czy twego choć jednego dopilnował?… Zresztą nie tobie jednemu dokuczył ten wielki pan Atanazy… Wszyscy mają go już po uszy; wszyscy narzekają, że nieużyty, że rygorysta, że szorstki, że taki… no jakże się to nazywa?…
– Fiskalista!… – podpowiedział pan Dezydery.
– Ano tak!… Podobno, że iw Warszawie w Dyrekcyi na niego narzekają… Sam Fredek to mówił; on przecież wie, bo to także radca.
I jęła go znowu łechtać i drażnić swym nerwowrym głosem, podnosząc wszystkie zasłyszane przeciwko panu Atanazemu zarzuty. Byłyto drobne powiatowe plotki, historyę mało znaczących uraz, których się dopuścił pan Atanazy, obraziwszy drobne jakieś ambicyjki, pominąwszy względy prowin-cyonalnej etykiety, lub też nie uszanowawszy należycie towarzyskiej hierarchii – wszystko to wedle widzenia tych osób, które się czuły dotknięte.
Ale pana Dezyderego wstrząsał już prąd nerwowy, idący od jego połowicy. Niedawna trzeźwość jego mierzchła i wszystkie te małe ploteczki i niechęci wsiąkały w niego, rosły i przybierały postać ciężkich zarzutów. Mimo to oponował jeszcze jak zwykle ustami, przychylając się już w duchu do poglądów „parlamentarnej większości,” która wyczerpawszy wszystkie argumenta, chwyciła się najskuteczniejszego i ze łzami w oczach jęła powtarzać:
– Nie, to wszystko wymówki… Ty nie chcesz zostać radcą dlatego, że poprostu nie kochasz mnie ani dzieci…
Nie chcesz nic dla nas zrobić, bo nas nie kochasz… Ob, oh, oh! nie kochasz!
– Ja was nie kocham – zawołał pan Dezydery. – Ależ moja Helciu, moja złota, moja najmilsza, uspokój się… Nie płacz!…. Jabym dla was wszystko poświęcił… Jakiż związek może mieć radcostwo z miłością dla was?'.. Opamiętaj się!… Helciu!… Heluniu!…
– Jaki związek?… I ty pytasz jeszcze?… Przecież będąc radcą, siedziałbyś z nami w Warszawie… A przytem owe dwieście rubli na miesiąc, jakby się to nam przydało!… Z czasem mógłbyś się wprawić, brać zastępstwa, urzędować ośm, dziesięć miesięcy… I oto mielibyśmy tysiąc sześćset, dwa tysiące rubli rocznie, prawie całe nasze utrzymanie, wszystkie koszta edukacyi dzieci.
Pan Dezydery znów spojrzał na żonę szeroko rozwartemi oczyma. Nie zastanawiał się dotychczas nad tą stroną jej propozycyi. Zapomniał, iż obok honorowego tytułu i zaszczytu, radcostwo daje także pewne materyalne korzyści.
– Tak, tak – pomyślał. – Cóżby to szkodziło przysporzyć sobie kilkaset rubli rocznie… Batów puszczę szwagrowi w dzierżawę, pozbędę się gospodarskich kłopotów, osiędę w Warszawie, pozawiązuję stosunki, które się bardzo przydadzą za parę lat, gdy Bozia dorośnie… Przyda się wtedy i ten tytulik… Zawsze co pan radca Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, to nie jakiś tam pospolity szlachcic… Inaczej patrzą w stolicy na takiego wybrańca! – Nie znam ustawy, ni przepisów – myślał dalej. – To i cóż z tego; wielkie rzeczy!… Toć je z czasem poznam przecie… Nie święci garn ki lepią!… Helcia ma słuszność: nie trzeba się dać postponować… Czymto ja gorszy od innych? Takisam ziemianin, jak tamci! Albożto co złego cięży na mnie?… Czyż nie godzien jestem zaufania współobywateli?… Cóż mogą mieć przeciw mnie?… Dlaczegóźby mnie wybrać nie mieli?
Tutaj zaczęły mu się dawne obawy tłumnie cisnąć do głowy.
– A gdyby nie wybrali?… Wstyd byłby i kompromi-tacya!
Zwierzy! się z temi przewidywaniami pani Helenie. – Ależ dziecko jesteś, mój Deziu! – odparła skwapliwie. – Najpierw możesz liczyć na cala twoją i moją rodzinę… Juliusz, Piotruś, Władysław, Karol, Jerzy, to pięć głosów.. Stryj Henryk i wuj Hilary, to siedm. Jursza ośm… Teraz czekaj: Morawieccy chyba prawie wszyscy; przecież Stanisław, to twój przyjaciel… Mamy więc swoich własnych dwanaście głosów. A teraz…
I liczyła dalej, przypominając, że pana Eustachego ratowali podczas pożaru, a panu Augustowi pożyczyli zboża na siew, że Podemskiemu wyswatali córkę, a Dobrzenieckiemu nastręczyli dobrego rządzcę itd. itd. O tych wszystkich nie wątpiła ani na chwilę, że dadzą mężowi swe głosy, inaczej byliby to ludzie bez czci, wiary i sumienia.
– Masz tedy dwadzieścia ośm głosów pewnych – rzekła skończywszy obrachunek. – A co do reszty, to się postaramy… Zobaczysz, potrafię i ja się pokręcić… Rozwinę agitacyę… Jeszcze dziś pojadę do prezesowej; wszak wiesz, jak ona pana Atanazego nienawidzi… O ho, ho, nie zapomniałam ja mu tej historyi na balu w Radłowie, pamiętasz… Czy to tak się robi?… Czy prowadząc mężatkę, i to kilkunastoletnią, do kolacyi, siada się z nią przy drugim stole… Nie bój się Dezieczku, nie bój, weźmiemy się z prezesową do niego… Będziesz widział, że wybór twój przeprowadzimy… Zresztą przecież i twoje zasługi coś znaczą.
To mówiąc, wyszła szybko z pokoju. Po drodze dała lokajowi rozkaz, by kazał zaprzęgać; poczem pospieszyła do sypialni swojej, by się coprędzej przebrać na ową wizytę.
Il
Na tydzień przed owemi zajściami w Ratowie, przechadzał się radca Atanazy Chroniewski po Saskim ogrodzie, nie przeczuwając wcale, jaki zamach na jego osobę w niedalekiej już przyszłości gotować będzie drobna rączka pani Heleny.
Byłto prześliczny poranek majowy, jeden z tych, w których ta część Warszawy szczególniejszym zwykła jaśnieć urokiem. Słońce świeciło na bezchmurnem niebie. Rozśpiewane ptasim świegotem kwitły kasztany, drzewa stroiły się świeżem liściem; blask słońca przedzierając się przez delikatną koronkę klonów, lip i akacyj, rozścielał swoje złoto na soczystej darni gazonów. Wrzawliwa gromada dzieci bawiła się w napełnionych gwarem alejach, ścigając wystraszonego żórawia i plącząc się przechodniom po pod nogi.
Nie zważał na to pan Atanazy, tak jak nie zwracał uwagi na częste ukłony licznych znajomych, przed którymi machinalnie uchylał kapelusza, nie wiedząc nawet kogo pozdrawia. Zajmowała go w tej chwili wyłącznie rozmowa z towarzyszem, z którym już trzeci krąg dokoła ogrodu odbywa!…
– A ja ci powtarzam, mój drogi – mówił przystając chwilę radca, – ani mi się śni Alfreda przepraszać.
– Ale któż o przeproszeniu mówi – odparł tamten.– Przyznaj jednak, że twoje słowa można dwuznacznie tłómaczyć.
– To niech je tłómaczy… Wielka historya… Ja nie mam sobie nic do wyrzucenia… Trzeba było raz przecie dać nauczkę temu jegomości.