- W empik go
Pan Samochodzik i europejska przygoda - ebook
Pan Samochodzik i europejska przygoda - ebook
Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik.
Tym razem śledztwo przeniesie Cię do tętniącego życiem Londynu, romantycznej Francji, monumentalnych Niemiec, eleganckiego Wiednia aż do pełnej uroku Chorwacji
Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji . z Marią Dębską i Anną Dymną!
Paweł Daniec udaje się do Londynu celem odkrycia tajemnicy skarbu hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego, zaś Pan Samochodzik zmierza do Southampton. Tropiąc zagadkowy skarb, napotkasz niezliczone niespodzianki i tajemnice zaszyfrowane w historii wielu europejskich krajów.
Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-9820-3 |
Rozmiar pliku: | 454 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KTO BUSZOWAŁ W MOJEJ SZAFIE? • TAJEMNICA REPLIKI “STAŃCZYKA” • NA TARASIE “EXPLORER OF THE OCEANS” • PAMELA NORMAN • WSPOMINAM “AMERYKAŃSKĄ PRZYGODĘ” • HAMLETOWSKIE SPOJRZENIE • W “NICE BAR” ZA DWIE GODZINY • Z KIM ROZMAWIAŁA PISARKA? • CZŁOWIEK UTYKAJĄCY NA LEWĄ NOGĘ! • TECZKA • SZPILKI PAMELI • PRZEGLĄDAMY ZDJĘCIA REPLIKI • PAMELA WIE, CO MOŻE OZNACZAĆ SZYFR NA OBRAZIE
To nie był zwykły złodziej. Pospolity rabuś zabrałby z mojej torby lornetkę albo aparat fotograficzny, a przecież nic nie zginęło. Byłem jednak pewny, że podczas mojej nieobecności ktoś buszował w moim pokoju. Skąd ta pewność? Otóż przed pójściem na obiad przezornie wsunąłem w szparę drzwi u szafy nitkę, która po powrocie leżała na dywanie. Intruza interesowały tekturowe teczki ze sznurkowym wiązaniem, które trzymałem na dnie bagażu.
Jestem osobą praworęczną. Lata pracy w charakterze detektywa w Departamencie Ochrony Zabytków działającym przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie (formalnie byłem dyrektorem) nauczyły mnie tego i owego, między innymi kilku praktycznych sztuczek. Nie czyniłem tego nagminnie, ale czasami stosowałem różne mniej lub bardziej triki. I tak na przykład, podczas wyjazdów teczki zawiązywałem w sposób, w jaki czynią to osobnicy leworęczni. Dzięki temu mogłem łatwo sprawdzić, czy podczas mojej nieobecności ktoś niepowołany nie otwierał ich. Tak jak w tym przypadku – pozostawiona głęboko w mojej torbie teczka była zawiązana przez osobnika praworęcznego.
Rozejrzałem się po pokoju utrzymanym w pastelowej tonacji. Na miękkim dywanie zauważyłem kilka centymetrowych wgłębień, zupełnie jakby obute w szpilki nogi niedawno po nim stąpały. Pociągnąłem kilka razy nosem – żadnego szczególnego zapachu, na przykład damskich perfum. Oczywiście, zakładałem, że w pokoju była kobieta. Pasażerka. Z pewnością jednak nie sprzątaczka, bo te w godzinach pracy raczej nie chodziły w szpilkach.
“Jak odnaleźć tę jedną kobietę pośród czterech tysięcy pasażerów na pokładzie »Explorer of the Oceans«?” – pomyślałem.
Otworzyłem teczkę i przejrzałem tkwiące w niej dokumenty. Niczego nie brakowało. A znajdowały się tam zdjęcia fragmentów obrazu słynnego polskiego malarza Jana Matejki, repliki jego słynnego “Stańczyka”, dzieła namalowanego pod koniec życia Mistrza – w trzydzieści kilka lat po ukończeniu oryginału zdobiącego dzisiaj ścianę Muzeum Narodowego w Warszawie – a pochodzącego z części kolekcji obrazów hrabiego Ignacego Korwin–Milewskiego. Oprócz zdjęć w teczce trzymałem kopie profesjonalnej analizy odnalezionego w Ameryce obrazu.
Przypomnę tylko, że po sensacyjnych i pełnych przygód poszukiwaniach udało się nam odnaleźć między innymi to właśnie dzieło. Analiza przeprowadzona jeszcze w Nowym Jorku, w pracowni Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce, wykazała pewne formalne różnice w stosunku do oryginału z 1862 roku. Otóż, na owej replice widzimy jeszcze bardziej smutnego królewskiego błazna Stańczyka patrzącego na znajdującą się na stole księgę, której przecież w oryginale nie ma! Nie dość na tym! Na grzbiecie owej księgi dopatrzyliśmy się szczególnych znaków. Analiza spektrofotometryczna wykazała, że ten “dopisek” został wykonany mniej więcej na początku XX wieku już po śmierci Matejki. Czy zrobiła to ręka samego właściciela obrazu – kawalera maltańskiego, hrabiego Ignacego Korwin–Milewskiego, który swoje ostatnie dni spędził na wyspie Sveta Katarina?
Na te pytania nie potrafiłem odpowiedzieć. Ale skoro ktoś interesował się zawartością mojej teczki, należało spodziewać się, że “amerykańska przygoda” nie dobiegła jeszcze końca. A może kolejna zapukała do drzwi mojej kajuty? I czy miało to związek z tajemniczymi znakami domalowanymi na obrazie Matejki?
Czyżby mój powrót do ojczyzny po męczącym pobycie w Stanach Zjednoczonych stanął pod znakiem zapytania?
Jeszcze słowo wyjaśnienia. Otóż, dzięki wspaniałomyślności nowojorskiej Polonii wracałem do Ojczyzny transatlantykiem – przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie polecę samolotem po niedawnym lądowaniu w Nowym Jorku). Ponadto Polski Instytut Naukowy zaoferował naszemu departamentowi dalszą pomoc finansową związaną z kosztownymi analizami odzyskanych obrazów. Jednakże wszystko wskazywało na to, że obecny rejs nie będzie miał nic wspólnego z relaksem i spokojem.
Wybrawszy kilka fotek i dokumentów, włożyłem je do teczki, a następnie wyszedłem z nią z pokoju. Po chwili opuściłem poziom IX i oszkloną windą – jakby żywcem przeniesioną z hoteli sieci Hyatt – dostałem się na najwyższy tutaj taras widokowy, mijając w drodze ku górze liczne i bogato udekorowane restauracje, puby, kasyna, tonące w zieleni kawiarenki, a nawet, o dziwo, boiska sportowe.
Patrząc na to wszystkie cuda, naszła mnie taka oto refleksja, że blichtr i bogactwo w dużej dawce szybko nużą, zadziwiająco łatwo przyzwyczajamy się do nich. Co innego dzieła sztuki. Te zmuszają do ciągłej refleksji.
Biały dziób wyższego od Statuy Wolności i dłuższego od czterech ustawionych w rzędzie Boeingów 747 statku pasażerskiego “Explorer of the Oceans” rozpruwał bezlitośnie stalowe fale Atlantyku. Poprzedniego dnia minęliśmy tak zwany Grzbiet Północnoatlantycki i zbliżaliśmy się do obszaru wód Basenu Zachodnioeuropejskiego. Rejs zmierzał zatem ku końcowi. Za trzy dni transatlantyk miał wpłynąć do kanału La Manche, a stamtąd do portu docelowego w Southampton w Anglii.
Usiadłem na niebieskich drewnianych leżakach ustawionych jeden obok drugiego wzdłuż obu burt. Atlantyk był dzisiaj nieco “rozbujany”. Odniosłem dziwne wrażenie, jakby nie mógł się zdecydować, czy traktować nas jak intruzów czy może gości. Świeży powiew oceanicznej bryzy dodał mi energii, a jednocześnie uspokajał.
Zacząłem zastanawiać się nad całą sprawą.
Po prawie sześćdziesięciu latach odzyskaliśmy kilka nieznanych obrazów z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin–Milewskiego, namalowanych przez polskich malarzy. Matejko, Chełmoński, Czachórski, Podkowiński czy Gierymski. To była sensacja wielkiego kalibru! Owe skarby polskiej kultury znaleźliśmy na zachodnim wybrzeżu Ameryki, siedemdziesiąt mil na południe od Wielkiego Kanionu. Dzięki pomocy Polskiego Instytutu Naukowego na Manhattanie obrazy zostały wstępnie przebadane, co zaowocowało bogatą dokumentacją, jaką zabrałem ze sobą w powrotną podróż do Polski. Niebawem część płócien miała być wysłana do Ojczyzny. Jak widzicie, tułaczka tej kolekcji po świecie jeszcze się nie skończyła, jakby los obrazów podzielił burzliwe koleje życia jej właściciela. Jako, że o istnieniu tych dzieł nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy, nasuwało się jedno pytanie: ile jeszcze takich nieznanych skarbów znajdowało się w rękach nielegalnych właścicieli na całym świecie?
Ale wróćmy do naszej sprawy. Po śmierci hrabiego na Istrii część obrazów trafiła do kilku “właścicieli”, aż wreszcie padła łupem kolekcjonera obrazów, esesmana Otto Kaysera podczas burzliwych wydarzeń drugiej wojny światowej w Chorwacji. W końcu znalazły się w Stanach Zjednoczonych przywiezione tam przez uciekającego przed sprawiedliwością hitlerowca z Ameryki Południowej. Do płócien dołączony był list hrabiego – napisany przed śmiercią do spadkobiercy – w którym szczególnie wyróżnił obraz “z błaznem”. Wiemy już dzisiaj, że miało to związek z tajemniczymi znakami na replice. Niestety, list przepadł na dobre. Na szczęście dzieło polskiego malarstwa ocalało.
Nagle kątem oka dostrzegłem idącą samym środkiem tarasu piękną, wysoką kobietę o rysach twarzy zdradzających brytyjskie pochodzenie. Miała niewiele ponad trzydzieści lat. Szła wystudiowanym krokiem z dumnie podniesionym czołem. Była zamyślona, może nawet zmartwiona i na nikogo nie patrzyła. Z falującymi od wiatru blond włosami i w zwiewnej sukience przypomniała mi pewną dziewczynę z okresu, w którym zaprzyjaźniona grupa archeologów nazywała mnie “redaktorem . Nawet się w niej wówczas podkochiwałem, chociaż jej inteligencja tak bardzo kłóciły się z wizerunkiem pięknej blondynki. A ta krocząca na pokładzie transatlantyku blond piękność odświeżyła w mojej pamięci dawne wspomnienia.
Nieznajoma przeszła za moimi plecami w kierunku rufy, przytrzymując ręką sukienkę, aby podmuchy wiatru nie podwiewały ją do góry.
Poprawiłem się na twardym krzesełku i obejrzałem się za nią. Odruchowo spojrzałem na jej buty i poczułem rozczarowanie. Blondynka w zwiewnej sukience paradowała w mokasynach. Tak właśnie – byłem rozczarowany! Gdyby miała na sobie szpilki, mógłbym podejrzewać ją o to, że pół godziny temu zakradła się do mojego pokoju, by przeszukać zawartość mojej torby. Wiem, zakrawało to na absurd – na statku znajdowała się przynajmniej setka kobiet chodzących w szpilkach. Ale być może szukałem pretekstu, aby ją bliżej poznać nawet, jeśli była włamywaczem?
Blondynka usiadła na krzesełku kilkanaście metrów dalej i zerknęła w moim kierunku. Tak jakby wyczuła, że ktoś na nią patrzy. Momentalnie skuliłem się w sobie i wbiłem wzrok w ocean za burtę. W tej pozie wytrwałem kilka minut, a następnie gwałtownie wstałem gotów opuścić taras. I wtedy, z teczki wypadło jedno ze zdjęć. Na nic zdało się moje machanie kończynami. Porwany przez wiatr kawałek papierowego prostokącika odfrunął ode mnie w kierunku rufy, wykonując po drodze skomplikowane figury na wietrze. A wtedy piękna blondynka ze zwinnością pantery zerwała się ze swojego krzesełka i złapała wirujące na wietrze i zmierzające za burtę zdjęcie.
Podbiegłem do niej.
– Dziękuję pani – wymamrotałem po angielsku.
Popatrzyła na zdjęcie i oddała mi je. To była fotografia repliki “Stańczyka”.
– Matejko? – zapytała czystą angielszczyzną.
– Skąd pani wie? – zdumiałem się.
Musiała być osobą nie tylko wygimnastykowaną, ale także wykształconą.
– Studiowałam filologię rosyjską w Cambridge – wyjaśniła. – Kultura Słowian nie jest mi obca. Znam rosyjskich i polskich malarzy. Jest pan... ?
– Polakiem! Mieszkam w Warszawie. Jest pani niezwykle spostrzegawcza.
Wyciągnęła do mnie smukłą, delikatną i zadbaną dłoń.
– Miło mi. Pamela Norman. Jestem pisarką.
To oświadczenie zbiło mnie z tropu. Poczułem zażenowanie, że podejrzewałem ją o niecne czyny. Popatrzyłem w jej niebieskie oczy, w których szafir dyskretnie kolaborował ze smutkiem. Mógłbym w nie patrzeć godzinami.
– Ale widocznie pisarką nie najlepszą – dodała zaraz. – Mój londyński wydawca odrzucił moją książkę. Przed chwilą odebrałam od niego wiadomość.
Zrobiło mi się jej żal. A kiedy dostrzegłem na jej przedramionach gęsią skórkę, natychmiast ... zaproponowałem popołudniową kawę. O dziwo, zgodziła się bez namysłu, co odebrałem – jak na starego, zdziwaczałego kawalera przystało – z radością i jednocześnie lękiem.
Znalezienie kawiarenki na “Explorer of the Oceans” nie było trudne. Problem stanowił odpowiedni wybór. Właściwy lokal znaleźliśmy na VIII poziomie. W cichej kafejce nie było widoku na ocean – za przeszkloną ścianą funkcjonował trakt do złudzenia przypominający manhattańską ulicę. Niedawne wspomnienia znowu odżyły.
Opowiedziałem kobiecie, kim jestem i czym się zajmuję.
– A co pani porabiała w Ameryce? – zapytałem.
– Namawiałam amerykańskiego wydawcę, aby opublikował moje opowiadania. Bez rezultatu.
Smutny uśmiech zagościł na twarzy Pameli, lecz szybko zniknął.
– O, to interesujące – bąknąłem.
Sprawiała wrażenie osoby pewnej swoich możliwości, ale na swój sposób skromnej. Przede wszystkim była jedną z tych kobiet, w których mężczyzna zakochuje się od pierwszego wejrzenia albo wcale. Miałem wielką słabość do takich istot, na czym najbardziej cierpiał mój rozsądek. Mimo wszystko nasze spotkanie wydało mi się mało prawdopodobnym zbiegiem okoliczności.
– Czy można wiedzieć, w jakiej dziedzinie literatury specjalizuje się pani?
– A jeśli powiem, to czy w drodze rewanżu zdradzi mi pan swoją tajemnicę?
– Owszem.
– Piszę o historyku sztuki, kobiecie, która wpada na trop wielkiej zagadki związanej z historią Anglii – wyjaśniła. – Być może powstanie kilka odcinków dla BBC, ale najpierw muszę znaleźć wydawcę opowiadań.
W rewanżu opowiedziałem jej o przygodzie, która wypełniła ostatni tydzień mojego pobytu na amerykańskiej ziemi. O gangu motorowym pod nazwą “Jeźdźcy Piekieł” pod przywództwem Teda Karseya, syna byłego esesmana Otto Kaysera. Ten hitlerowski oficer w czasie drugiej wojny światowej zgromadził wiele skradzionych obrazów z obszaru Półwyspu Bałkańskiego, między innymi kilkanaście cennych obrazów francuskich impresjonistów, ale także kilka innych pochodzących z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin–Milewskiego. Po wojnie były esesman uciekł do Urugwaju, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. Żył ze sprzedaży zrabowanych w Europie kosztowności i obrazów. Pomagał mu w tym młody porucznik Abwehry Martin Schmidt, który wynajął zawodowego płetwonurka o nazwisku Kurt Steinbeck do wydobycia z dna jeziora Toplitz zatopionych przed końcem wojny skrzyni z dziełami sztuki. Po wykonaniu swojego zadamia płetwonurek został zamordowany przez Schmidta. Kayser siedział w Ameryce Południowej, podczas gdy Schmidt wysyłał mu partiami złoto, biżuterię i obrazy, nierzadko cenne płótna van Gogha czy Maneta. Ostatecznie doszło do spotkania Schmidta z Kayserem na amerykańskiej ziemi w Bisbee (w stanie Arizona). Schmidt musiał zorientować się, że Kayser przysyłał mu nędzne grosze z anonimowych sprzedaży cennych obrazów, których wartość przekracza dziś dziesiątki milionów dolarów. Polskie płótna przetrwały. Po pierwsze, nie były tak cenne jak francuskich impresjonistów, po drugie, obraz z “błaznem” stanowił klucz do wielkiego skarbu, co wynikało z treści listu napisanego przez Milewskiego tuż przed śmiercią. Kayser zabił wspólnika, zabrał list i przeprowadził się do Yumy, gdzie spędził resztę swojego życia. Nigdy nie dowiedział się, że obraz zawierał zaszyfrowaną wiadomość.
– Nie tak dawno – kontynuowałem opowieść – Kayser pojawił się w Los Angeles, aby sprzedać ostatni cenny obraz, a mianowicie płótno Rembrandta. To naprowadziło Agencję Wiesenthala na jego trop. Kilka lat wcześniej jego syn, późniejszy przywódca gangu motorowego, uciekł z domu zabierając ze sobą kilka obrazów, między innymi ten z “błaznem”. Dopiero niedawno, po wielu dniach tropienia “Jeźdźców Piekieł” i Kaysera, udało się go odzyskać z kilkoma innymi płótnami polskich malarzy. Duży w tym udział FBI, Agencji Wiesenthala i naszego skromnego departamentu. A jednak czuję pewien niedosyt. Mimo że “amerykańska przygoda” dobiegła końca, nie wiemy kim był kulejący na lewą nogę osobnik o pseudonimie Black. W celu zdobycia obrazu z “Błaznem” wynajął nawet detektywa i nie przebierał w środkach. Prawdopodobnie to Niemiec posługujący się paszportem i kartami kredytowymi niemieckiego handlowca Klausa Vollera, który zaginął. Black ukradł jego tożsamość i wygląd. Naśladował nawet jego komiczny akcent. Kim naprawdę jest? Nie wiemy. Ani tego, skąd wiedział o “Stańczyku” i wiedział o przeszłości Kaysera. I pomyśleć, że podczas lotu do Nowego Jorku siedziałem obok niego, nie przeczuwając, że później będzie on naszym przeciwnikiem, a nawet naszym niedoszłym mordercą. Niestety, wpadł do Wielkiego Kanionu podczas próby ucieczki, zabierając wiele tajemnic do grobu.
– Fantastyczne – wydukała zauroczona moją opowieścią Pamela. – To gotowy scenariusz na świetny film.
Oczywiście, to co ode mnie usłyszała nie było żadną sekretną wiedzą. Kilka amerykańskich gazet rozpisywało się o naszej misji, ale po tygodniu tamtejsze media znalazły sobie nowe tematy, więc podejrzewałem, że za rok nikt za oceanem nie będzie pamiętał o sprawie obrazów z kolekcji polskiego hrabiego.
Podałem Pameli zdjęcie repliki “Stańczyka”.
– To po ten obraz przyjechał Black do Stanów Zjednoczonych – wyjaśniłem.
Pamela Norman zerknęła na fotkę z autentyczną ciekawością, jakby po raz pierwszy ją widziała. Stańczyk siedział w fotelu, zgarbiony, z palcami zaplecionymi na podbrzuszu. I jeszcze ten arcy smutny wzrok wbity w blat stołu, na którym leżała gruba księga.
– Smutny niczym Hamlet – powiedziała.
– Patrzy na księgę – dodałem. – Ale ma pani słuszność. Stańczyk na tym obrazie przybrał maskę iście hamletowską. Mniej przypomina oryginalnego Stańczyka. Czy możliwe, aby hrabia Milewski zasugerował Mistrzowi owo “hamletowskie spojrzenie”?
Przez chwilę milczeliśmy.
– Czy zna pani Władysława Czachórskiego, malarza najbardziej z Milewskim zaprzyjaźnionym?
– Czachórski? Chyba nie.
– Z nim hrabia utrzymywał najbardziej zażyłe stosunki. I to on namalował w roku 1876 portret Ignacego Korwin–Milewskiego w mundurze kawalera maltańskiego. Ten obraz również odnaleźliśmy w Ameryce, gdyż do tej pory dysponowaliśmy jedynie fotografią portretu. Później hrabia nabył kilka innych płócien Czachórskiego, między innymi “Aktorów przed Hamletem” i “Autoportret artysty w kostiumie Hamleta”. Być może Milewski miał jakąś słabość do szekspirowskiego bohatera. Londyn odwiedzał równie często co Paryż, Monachium, Hamburg, Wilno czy Rzym. Być może “hamletowskie spojrzenie” Stańczyka to jakiś trop związany z Anglią?
– Może – szepnęła Pamela Norman i znowu wbiła wzrok w fotografię. – Ma pan rację. Błazen patrzy na księgę. Tylko co to za księga? To może znaczyć wszystko albo nic.
– Księga może być kluczem do rozwiązania tajemnicy – powiedziałem. – Obraz nie jest w najlepszym stanie. A i ta fotka nie pokazuje wszystkich szczegółów. W kajucie mam jednak inne zdjęcia. Na oprawie księgi można dostrzec słabo widoczne tajemnicze znaki domalowane prawdopodobnie przez Milewskiego. Jeśli zechciałaby się pani spotkać ze mną jeszcze raz, chętnie przyniosę te materiały.
– Za dwie godziny w “Nice Bar” na XII poziomie. Wypijemy po filiżance herbaty.
– Do piątej.
*
Na pół godziny przed wyznaczonym spotkaniem zabrałem teczkę z dokumentacją i opuściłem pokój. Na XII poziomie pasaż przypominał amerykańską ulicę pełną sklepów, barów i restauracji. Wszędzie przewalały się tłumy rozgadanych spacerowiczów. Brakowało jedynie drapaczy chmur i samochodów.
Idąc w kierunku “Nice Bar”, ujrzałem stojącą za marketem na rogu skrzyżowania Pamelę Norman. W czarnym żakiecie i luźnych kremowych spodniach nadal była tą samą piękną kobietą, ale tym razem spięła włosy w koński ogon i poprawiła ostrość makijażu. Ale było coś jeszcze w jej zachowaniu nowego. Pamela sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Rozmawiała z kimś znajdującym się za rogiem budynku w głębi alejki, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.
Wszedłem do marketu i nie namyślając się dłużej dotarłem do przeszklonej ściany od strony owego skrzyżowania. Odchyliłem nieco tekturową reklamę jakiegoś napoju gazowanego i łypnąłem na ulicę. Ujrzałem go. Pamela rozmawiała z młodym mężczyzną w wieku trzydziestu kilku lat ubranym w zamszową marynarkę w kolorze irchy. Był szczupłym człowiekiem z kilkudniowym zarostem na bladej twarzy. Wpatrzony w nią prosił ją o coś błagalnie, podczas gdy ona milcząco kręciła głową na znak protestu. Mężczyzna sięgnął po papierosa. Pamela Norman natychmiast go zbeształa, więc tamten schował paczkę w wewnętrznej kieszonce marynarki. A potem wyciągnąwszy opakowanie gumy do żucia, machnął zrezygnowany ręką i odszedł w kierunku wind. Pamela stała przez chwilę bez ruchu i zamyślona odprowadzała go wzrokiem. Po chwili ruszyła w stronę baru, w którym się umówiliśmy.
Zawróciłem do wyjścia. Będąc przy kasach, przypadkowo spojrzałem na rząd monitorów ustawionych nad stanowiskiem kasjerki. Na jednym z nich rozpoznałem siebie, ale na drugim – filmującym inną część sklepu – dostrzegłem utykającego na lewą nogę osobnika. Nie widziałem jego twarzy, gdyż był odwrócony do obiektywu kamery plecami i skradał się między regałami. Oceniając jego wzrost i budowę ciała idealnie pasował do uciekiniera znad Wielkiego Kanionu. Nie wierzyłem własnym oczom. Black wrócił. Nie dość, że nie zginął, to jeszcze znajdował się na tym samym statku co ja. Strach ścisnął mnie za gardło. Jakim cudem udało mu się przeżyć w płonącym i spadającym w przepaść samochodzie? Nie, to niemożliwe. Kulejący człowiek z ekranu monitora nie mógł być Blackiem.
Ale jeśli to nie on, to gdzie się teraz podział? Nie było nigdzie w sklepie. Wyparował. Obszedłem dwa razy wszystkie przejścia między regałami i przy kasach znowu popatrzyłem w monitory.
I wtedy dojrzałem kogoś znikającego za zielonymi drzwiami prowadzącymi na zaplecze, o czym informowała tabliczka z napisem “Staff only”. To mógł być Black, chociaż nie miałem stuprocentowej pewności.
Pobiegłem na tył sklepu. Bez problemu odszukałem te drzwi. Z mocno bijącym z sercem nacisnąłem klamkę i wszedłem do tonącego w mroku korytarza. Zrobiłem kilka kroków, nasłuchując wszelkich możliwych dźwięków. Cisza. Jedynie szum klimatyzatora dochodził z góry. Moje oczy dość szybko przyzwyczaiły się do mroku. Pierwsze drzwi po prawej stronie były zamknięte, kolejne zaś lekko uchylone. Wydostające się przez ich szparę światło tworzyło na podłodze ostry trójkąt.
Wszedłem przez nie do małego pokoju o białych ścianach, z czarnymi jak smoła meblami, to jest regałem, fotelem i biurkiem z komputerem. W środku nie zastałem nikogo.
Wycofując się tyłem na korytarz, usłyszałem za sobą jakiś szmer. Już nie zdążyłem się odwrócić. Poczułem ból rozsadzający moją czaszkę w części ciemieniowej. Głowa w ułamku sekundy eksplodowała na miliony złocistych, iskrzących odłamków. Upadłem na podłogę bez przytomności.
*
Ocknąłem się z potwornym bólem głowy. Leżałem w kiepsko oświetlonym korytarzu i gdy uniosłem się na łokciu, stwierdziłem, że teczka z dokumentacją i zdjęciami repliki “Stańczyka” zniknęła. Dopiero po chwili dostrzegłem pochylonego nade mną Murzyna w białym uniformie, zapewne pracownika marketu.
– Gdzie teczka? – wyrwało mi się. – Teczka zniknęła!
– Nie widzę żadnej teczki, sir – odpowiedział grzecznie.
Pomógł mi wstać, zerkając na mnie badawczo.
– Przecież mówię, że zniknęła, więc nie może jej pan widzieć – gderałem.
– Nic panu nie jest? A w ogóle jak pan tu wszedł?
– Przez drzwi – odpowiedziałem zbolałym głosem. – Tak jak ten kulejący mężczyzna mojego wzrostu. Nie widział pan cholernego kuternogi?
– Nikogo nie widziałem, sir. Może jednak wezwać lekarza?
Szybko się ulotniłem, wyjaśniwszy zdezorientowanemu mężczyźnie, że szukałem toalety. I chociaż opuszczałem market na miękkich nogach i z poczuciem porażki, to świadomość, że Black znajdował się na pokładzie tego samego statku podziałała na mnie niczym amoniak podany bokserowi po nokaucie.
Udałem się do “Nice Bar”. Pamela Norman siedziała na wysokim krzesełku przy barku usytuowanym obok niedużej fontanny. Zamiast herbaty popijała jakiś egzotyczny koktajl. Wyglądała uroczo i pachniała zmysłowymi perfumami. Dziwne, ale nie okazała zniecierpliwienia moim spóźnieniem, a przecież nasz “five o’clock” już dawno minął.
– Najmocniej panią przepraszam, ale zdarzył się wypadek – wymamrotałem.
Poprosiwszy kelnera o mocną kawę, opowiedziałem jej o epizodzie w markecie.
– Kulejący mężczyzna? – dziwiła się, gdy skończyłem relację. – To fantastyczne! W sam raz na temat do książki. Ale czy nie powinien zbadać pana lekarz?
– Mam twardą głowę – zaprzeczyłem. – Kawa postawi mnie na nogi. Dziwne, umówiliśmy się na herbatę, a pijemy co innego. Jeśli zaś chodzi o Blacka, to człowiek niebezpieczny. Gdyby nie odrobina szczęścia, w Ameryce zginąłbym z jego ręki. Nie tylko ja zresztą. Najdziwniejsze, że widziałem, jak jego samochód spada w głąb Wielkiego Kanionu. Ale on żyje! To niewiarygodne, ale jestem pewny, że to on śledził mnie w markecie i dał w łeb.
Pamela popatrzyła na mnie z troską, a następnie jej palce musnęły krwawej rany na mojej głowie. Ten dotyk miał w sobie uzdrowicielską moc.
– Pan jest ranny – wzdrygnęła się. – Ma pan krew.
– Wie pani, wstrząśnięcie mózgu to moja specjalność.
Chyba rozbawiłem ją tym wyznaniem, będącym trawestacją znanego tytułu “Kłopoty to moja specjalność” – zbioru opowiadań o przygodach detektywa Philipa Marlowe’a .
– Nie wiem jakim cudem Black przeżył – przerwałem kłopotliwą ciszę – ale depcze mi po piętach i co gorsza, zabrał teczkę ze zdjęciami i dokumentacją.
– Chce pan powiedzieć, że ten człowiek upozorował własną śmierć nad Wielkim Kanionem?
– To niezwykle sprytny morderca. Ostrzegam panią. To nie są żarty.
– Mów mi Pamela – szepnęła ku mojemu zaskoczeniu.
– To... Tomasz – wyjąkałem.
– Zaraz! – Pamela dotknęła mojej dłoni. – Przecież możemy poprosić Polski Instytut Naukowy w Ameryce o przysłanie na statek skradzionej dokumentacji wraz ze zdjęciami. Tobie, przecież nie odmówią.
Wypiłem duszkiem wyborne espresso i pospiesznie wyszliśmy z baru.
Idąc za nią, mój wzrok ześlizgnął się z jej pleców i bioder na jej nogi. Szła w modnych, eleganckich “szpilkach”. Ten widok podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Oczywiście nie oznaczało to automatycznie, że młoda pisarka włamała się do mojego pokoju, wszak wiele kobiet nosi ten typ obuwia, ale nasze spotkanie na pokładzie transatlantyku, a w szczególności okoliczności w jakich się poznaliśmy było szyte dość grubymi nićmi. Czy naprawdę uważała, że moja słabość do spódniczek nie ma granic? Miałem uwierzyć w cudzoziemkę znającą się na słowiańskiej kulturze i do tego podróżującej tym samym statkiem co ja? Tego nie wymyśliłby nawet najsłabszy autor kryminałów. Tylko dlaczego po sprawdzeniu zawartości teczki postanowiła zaskarbić sobie moje zaufanie? Jeśli przejrzała dokumentację dotyczącą zaginionej kolekcji Korwin–Milewskiego, nie musiała później odgrywać naiwnych scenek. A może zawartość teczki jej nie wystarczała?
Z pewnością nasze spotkanie na statku nie było przypadkowe. Kim była? Nie wiedziałem. Tak samo jak nie miałem pojęcia jaką rolę odgrywał w tej historii mężczyzna w zamszowej kurtce, z którym się kłóciła. Czego od niej chciał i co ich właściwie łączyło? Na te pytania miałem zamiar odpowiedzieć wkrótce, odgrywając rolę naiwniaka. Swoją drogą, moja reputacja słynnego detektywa musiała być mocno nadszarpnięta, skoro ktoś uznał, że dam się nabrać na tak beznadziejny trik.
Pomieszczenie zwane pocztą było przestronną salą w stylu nowoczesnego biura. Tutaj każdy klient mógł skorzystać ze wszystkich dobrodziejstw cywilizacji w zakresie komunikacji. Z pomocą Pameli wysłałem na elektroniczny adres Polskiego Instytutu Naukowego wiadomość z prośbą o przesłanie na “Explorer of the Oceans” fotografii repliki “Stańczyka” w formie dobrej jakości skanów.
Już po godzinie odebraliśmy odpowiedź z interesującymi nas załącznikami – plikami graficznymi. Najbardziej interesowała nas oprawa księgi, na którą patrzył błazen Stańczyk.
– Tam coś jest – zawyrokowała Pamela po dłuższym wpatrywaniu się w ekran komputera. – Na okładce tej książki.
Miała rację – coś tam było, jakieś robaczki, znaki. Powiększyła obraz, który natychmiast uległ rozmyciu. Najwyraźniejsze powiększenie ukazało następującą konfigurację liter i cyfr:
BLOX. H/C 1623 (43)
Podczas pierwszych dni badań obrazu w pracowni na Manhattanie nikt nie zwracał szczególnej uwagi na tak drobny szczegół, jak grzbiet księgi, drugoplanowy, nieistotny rekwizyt. Wysiłki pierwszych dni skupiły się raczej na standardowych procedurach, ale wszystko wskazywało na to, że mieliśmy do czynienia z zaszyfrowaną wiadomością, prawdopodobnie autorstwa samego hrabiego.
– Ignacy Korwin–Milewski był kawalerem maltańskim – wtrąciłem. – Mógł mieć skłonność do mistyfikacji, szyfrowania, zresztą to był człowiek nieco tajemniczy. Mało o nim wiemy.
– To dziwne – szepnęła tajemniczo Pamela. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale ten zapisek wydaje mi się dziwnie znajomy.
No, proszę! Ledwo się poznaliśmy, a już moja nowa znajoma miała dla mnie rozwiązanie historycznej zagadki. Jako doświadczony detektyw dobrze wiedziałem, że takie śledztwa ciągnęły się zazwyczaj tygodniami, miesiącami, nierzadko całymi latami, okupione morderczymi nasiadówkami w przeróżnych bibliotekach, muzeach czy w laboratoriach. Na sukces trzeba było naprawdę solidnie zapracować i mieć tak zwany łut szczęścia.
Nagle, Pamela znieruchomiała. Po chwili spojrzała na mnie wzrokiem szalonego odkrywcy, marszcząc przy tym zabawnie czoło.
– Już wiem, co to jest! – zawołała triumfująco.ROZDZIAŁ DRUGI
KRÓTKO O NASZYCH SAMOCHODACH • KTO MNIE ŚLEDZI? • EPIZOD Z ANGIELSKĄ DROGÓWKĄ • W OKSFORDZIE • THE OLD BODLEIAN LIBRARY • W BIBLIOTECE KSIĘCIA HUMFREYA • ODERWANA KARTKA “HAMLETA” I TAJEMNICZY CZYTELNIK • WPROWADZAM W TEMAT PANA GLIMPSONA • OCALAŁY FRAGMENT ZAPISKU MILEWSKIEGO • WŁOSKI ZAKONNIK I JEGO ZAINTERESOWANIA • W PUBIE • PAŃSTWO DICKINSON • NOCNY INTRUZ
Kilka lat temu nasz skromny departament – dzięki uprzejmości amerykańskiej Polonii – został wyposażony w nowoczesny jeep. Pojazd ten towarzyszył nam w kilku ostatnich przygodach, ale ta niedawna, dotycząca zaginionej kolekcji hrabiego Korwin–Milewskiego, przyniosła kolejną zmianę. Na czas poszukiwań Jan Paradaj, biznesmen polskiego pochodzenia, ofiarował nam przedziwny pojazd – replikę starego wehikułu pana Tomasza! Jako połączenie hummera z bentleyem potrafił poruszać się po każdym terenie i rozwijać prędkość do 360 kilometrów na godzinę. Kto wie jak zakończyłaby się nasza amerykańska misja, gdyby nie ten niecodzienny prezent? Po zakończeniu śledztwa wehikuł numer dwa miał trafić do Hollywood, gdyż słynny aktor Antonio Panterasa oferował za niego bajeczną sumę, jednak dzięki nieprzejednanej postawie dyrektora Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce, profesora Lipińskiego, ostatecznie pojazd ten trafił w nasze ręce! Tak więc, pan Tomasz z bogatą dokumentacją dotyczącą odnalezionych przez nas obrazów wyruszył w powrotną drogę do Europy największym transatlantykiem na świecie, a ja musiałem zabawić w Nowym Jorku jeszcze kilka dni, aby załatwić formalności związane z przywozem do Polski nowego wehikułu.
I kiedy amerykański urzędnik miał przystawić ostatnią pieczątkę na dokumentach przewozowych, niespodziewanie odezwał się pan Tomasz. Z jego relacji wynikało, że na transatlantyku “Explorer of the Oceans” działy się dziwne rzeczy.
– Pawle, jak tylko załatwisz wszystkie formalności związane z transportem wehikułu – usłyszałem jego podekscytowany głos w słuchawce telefonu komórkowego – pojedziesz do Oksfordu.
– Mam tam studiować? – zażartowałem.
– W pewnym sensie. Chodzi o znaną bibliotekę uniwersytecką zwaną Bodleian Library.
– Czy może mi szef powiedzieć: dlaczego?
– Tam wiedzie trop w sprawie repliki “Stańczyka”. Tak przynajmniej uważamy.
– “Uważacie”? – zdziwiłem się. – Nie jest pan sam?
– Pomaga mi Pamela Norman – wyjaśnił. – Udało nam się rozszyfrować sens tajemniczych znaków na replice “Stańczyka”. A racja! Przecież nie wiesz, o kim mówię. Pamela jest młodą angielską pisarką. Poznaliśmy się dzisiaj...
– Panie Tomaszu – jęknąłem. – Jeśli to blondynka, to jesteśmy zgubieni.
– Och, nie przesadzajmy. Domyślam się, że młoda pisarka nie zakochała się w w starszym panu. Nasze spotkanie na statku nie jest przypadkowe. Nawet nie wiem czy jest pisarką.
Ustaliliśmy jeszcze szczegóły i na koniec szef uraczył mnie największą sensacją.
– Na statku jest Black – oświadczył. – A to zmienia wszystko.
*
Jazda z lotniska Heathrow przez zachodnią, peryferyjną część miasta była istnym utrapieniem. Mogłem tylko pomarzyć o podziwianiu stolicy Zjednoczonego Królestwa, a zarazem największego europejskiego miasta. Przede wszystkim byłem pierwszy raz w Londynie. Poza tym, debiutowałem w roli kierowcy wehikułu. Jedyne, o czym marzyłem, to dostać się na obwodnicę londyńską, aby jak najszybciej znaleźć się na autostradzie M–40.
Tak się stało po dwóch kwadransach. Po kolejnych mijałem już malownicze wzgórza Chiltern, jadąc na północny zachód w kierunku Oksfordu. Na dobrej nawierzchni wehikuł sunął jak poduszkowiec. Anglia zza szyby samochodu przypadła mi do gustu. Na dobrą sprawę, gdyby dzisiaj żył najsławniejszy detektyw świata Sherlock Holmes, jedyną rzeczą, która mogłaby go zaszokować, to imponujący rozwój motoryzacji i zatrzęsienie reklam. Zresztą w Londynie znajdowało się wiele dziewiętnastowiecznych wiktoriańskich kamienic jakby żywcem przeniesionych z epoki Holmesa, jak chociażby jego słynna Baker Street.
I kiedy pokonywałem kolejne – wijące się między zielonymi wzgórzami i dolinami – mile autostrady, we wstecznym lusterku dostrzegłem jadący za mną od pewnego czasu samochód. Czarny rover. Przyspieszyłem – tamten również przyspieszył. Zwolniłem – kierowca rovera zrobił to samo. A zatem byłem śledzony. Kto i dlaczego? Nie wiedziałem. Ale musiało to mieć związek z rozszyfrowaniem przez Pana Samochodzika znaków na replice “Stańczyka”. Jeśli tak, ktoś wiedział o mojej oksfordzkiej misji.
Postanowiłem nie uciekać przed kierowcą samochodu, jak robi to większość bohaterów w sensacyjnych filmach. Przeciwnie – zjechałem na pobocze i zatrzymałem się.
Rover natychmiast zwolnił. Po chwili jednak gwałtownie przyspieszył i na dużej szybkości pomknął sąsiednim pasem. Nie widziałem kto go prowadzi, ani kto siedzi na fotelu pasażera, bo samochód dosłownie przeleciał obok mnie niczym rakieta.
Dopiero gdy zniknął za łagodnym zakrętem – niewidoczny dzięki bujnej zieleni porastającej pobocze – włączyłem się do ruchu. Ruszyłem ostro, aby nie zgubić śledzącego mnie pojazdu, chociaż w tej chwili to mnie przypadła rola goniącego. Jednakże pokonawszy łuk szosy, nigdzie go nie dostrzegłem. Przyśpieszyłem do osiemdziesięciu mil na godzinę. Rover jechał spokojnie przed TIR-em, ale gdy tylko usiadłem mu na ogonie, ruszył ostro do przodu. Wcisnąłem mocniej pedał gazu.
Po przekroczeniu prędkości stu mil, we wstecznym lusterku ujrzałem dwa policyjne motocykle. Odruchowo zwolniłem, odprowadzając wzrokiem oddalający się rover.
Zatrzymałem wehikuł na poboczu. Policjanci podeszli do mnie.
– Dlaczego nie gonicie tamtego? – zapytałem, wskazując ręką kierunek jazdy. – Czarny rover. Jechał tak samo szybko jak ja!
Nie słuchali mnie. Z zainteresowaniem oglądali wehikuł. Wreszcie jeden z nich sięgnął po bloczek z mandatami.
– Mandat należy się panu nie tyle za niedozwoloną prędkość – zaczął mówić – ile za narażanie innych uczestników drogi na poważny wypadek lub ryzyko śmierci. Panie, miejsce eksponatów jest w muzeum.
Machnąłem zrezygnowany ręką. Znałem te gadki i szyderstwa na temat wehikułu.
– Gdyby pan zobaczył, co znajduje się pod maską tego eksponatu – odciąłem się – nie gadałby pan o muzeum. To raczej tamten rover stanowi zagrożenie na autostradzie.
Moja bezczelność zaskoczyła policjantów. Ale i rozbudziła ciekawość. Na ich prośbę otworzyłem maskę wehikułu. Na widok baterii cylindrów oczy dosłownie wyszły im z orbit.
– Moc 640 KM! – dodałem. – Prędkość 350 kilometrów na godzinę. Ten pojazd jeździ szybko po równej nawierzchni i pokona każde wertepy.
– Panie – wydukał jeden z nich. – Skąd pan to ma? To dozwolone?
– Oczywiście! Ten pojazd chciał kupić sławny aktor Panteras, ale na szczęście ofiarowano go naszemu skromnemu departamentowi. Ten eksponat wart jest prawie milion dolarów.
– Jaki departament? – zainteresował się drugi. – MI6?
– Nie – zarechotałem. – Nie jestem Jamesem Bondem. Pracuję dla polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Departament Ochrony Zabytków. Wracam ze Stanów Zjednoczonych, gdzie współpracowałem z agentką FBI Sandrą Turman. Proszę to sprawdzić. W prasie amerykańskiej jest głośno o sprawie zaginionej kolekcji polskiego hrabiego.
Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Jak to się mówi, zabiłem im ćwieka. Ostatecznie, mandatu nie zapłaciłem. Skończyło się na pouczeniu.
– Dokąd pan jedzie? – zagaili na koniec.
– Do Oksfordu.
Po godzinie byłem na miejscu. Minąłem ogród botaniczny i wjechawszy w High Street, skierowałem się prosto na Carfax, zasadniczej części miasta, właściwie jego centrum. Uliczki i niektóre elementy zabudowy pamiętały tutaj okres rządów króla Edwarda z Essexu z IX wieku, a imponująca wieża – która wyłoniła się właśnie przede mną – stanowiła fragment dawnej fortyfikacji obronnej. Dzisiaj na High Street życie tętniło pełną parą napędzaną bliskim sąsiedztwem sławnego i starego uniwersytetu (z początku XIII wieku. Niestety, jazda samochodem na ulicach miasta stanowiła prawdziwą udręką z powodu zatrzęsienia pojazdów.
Za Carfax Tower zaparkowałem wehikuł w pobliżu dworca kolejowego, a następnie spacerkiem udałem się do miasteczka uniwersyteckiego. Szedłem zachwycony starą architekturą, przepełnionymi historią budynkami, romantycznymi zaułkami i cudowną atmosferą. Nic dziwnego, że co roku przyjeżdżały tutaj miliony turystów z całego świata, którzy mogli przejść się kamiennymi uliczkami lub odetchnąć wśród zieleni, idealnie wkomponowanej w krajobraz miasta. Tak, Oksford słynął z niepowtarzalnego klimatu, nie zakłóconego mnóstwem samochodów i wszechobecnych rowerzystów.
Połaziłem trochę po Broad Street – średniowiecznym placu handlowym – i nie mogłem oderwać oczu od budynków, z których każdy zaliczyłbym do zabytku. Stare koledże wybudowane w XIII wieku, wspaniały Sheldonian Theatre, niezliczone księgarnie.
Skręciłem w Catte Street. Dwieście metrów dalej ujrzałem jedną z najsłynniejszych i najstarszych bibliotek w Europie – Old Bodleian Library . Należy dodać, że większa od niej była w samej Anglii jedynie British Library. Mimo to łączna długość półek z książkami w bibliotece oksfordzkiej wynosiła ponad sto trzydzieści kilometrów!
Ale oto pojawiła się cudowna Wieża Pięciu Porządków Architektonicznych z nasrożonymi ku niebu (i wszechobecnymi tutaj) wieżyczkami – pinaklami. Przez półokrągły portal z obustronnymi blendami dostałem się na dziedziniec zwany Schools Quadrangle. Obszedłem wieżę i północne skrzydło budowli, a następnie przez sekretariat wylazłem na dziedziniec. Tam stanąłem przy pomniku Sir Williama Herberta – hrabiego Pembroke i kanclerza uniwersytetu w latach 1617–1630. Po dziedzińcu łaziły teraz grupki młodzieży, nie brakowało też starszych ludzi. Jedni zmierzali do Arts End, inni stamtąd wracali przez położone niżej Proscholium lub kierowali się do wschodniej, administracyjnej części biblioteki.
Tak oto znalazłem się w miejscu, które hrabia Korwin–Milewski musiał odwiedzić w pierwszej dekadzie XX wieku. Wyjąłem z kieszeni przysłany przez pana Tomasza zapisek:
BLOX. H/C 1623 (43)
Według szefa powyższy kryptogram został na obrazie Matejki domalowany przez hrabiego i miał dla niego istotne znaczenie, inaczej – jako znawca i miłośnik malarstwa – nie ośmieliłby się ingerować w dzieło Mistrza Jana. Lecz co oznaczał ten szyfr?
Według Pameli Norman “BLOX.” to nic innego jak skrót od Bodleian Library w Oksfordzie (po angielsku Oxford)! Kolejny człon łamigłówki, czyli “H/C” wskazywał wydawcę, a więc “Heminges and Condell’s”. Pisarka Pamela Norman z pewnością dobrze orientowała się w angielskiej literaturze i pewnie wiele godzin spędziła nie tylko bibliotekach Londynu, ale także w tych oksfordzkich. Jako człowiek pióra rodem z Wysp musiała wiedzieć, że wydanie z 1623 roku zawierało zbiór sztuk samego Szekspira. A jeśli tak, to liczba “43” była najprawdopodobniej czterdziestą trzecią stroną “Hamleta” z tego zbioru. Dlaczego “Hamlet”? Podpowiadała to hamletowska poza Stańczyka na replice. Tak podobno wydedukowała Pamela Norman na środku Atlantyku. I było to rozumowanie godne samego Sherlocka Holmesa.
Cóż, Pamela Norman była pisarką. Z pewnością dużo czytała i pół życia spędziła w bibliotekach, a przez drugą połowę doskonaliła inną wiedzę potrzebną autorowi powieści, ale nie miała praktycznego doświadczenia jako detektyw. W przeciwieństwie do niej ja i pan Tomasz zajmowaliśmy się zawodowo rozwiązywaniem zagadek historycznych i odzyskiwaniem cennych dla naszego kraju dzieł sztuki. Z autopsji wiedzieliśmy, że w tej profesji najbardziej liczyły się właśnie wiedza i zdolności dedukcyjnego lub indukcyjnego rozumowania
Dlatego z zazdrością myślałem o błyskotliwej Pameli Norman. Tylko czy nie za szybko odgadła przesłanie zaszyfrowanej wiadomości? Zrobiła to dosłownie na pstryknięcie palca.
Przekonany o słuszności decyzji wysłania mnie do Anglii przeciąłem dziedziniec Schools Quadrangle i wszedłem do biblioteki przez jedne z bocznych drzwi. Idąc starymi schodami na drugie piętro w kierunku Duke Humfrey’s Library – najbardziej prestiżowej galerii, w której przechowywano rzadkie księgi, rękopisy oraz książki drukowane do 1640 roku – zastanawiałem się, co takiego spotka mnie po otworzeniu starego, siedemnastowiecznego wydania “Hamleta”? Jaka tajemnica i siła przywiodła hrabiego Korwin–Milewskiego do Oksfordu? I co z tym wszystkim miał wspólnego stary egzemplarz “Hamleta” przechowywany w najsłynniejszej i największej bibliotece uniwersyteckiej na świecie?
Aby egzemplarz zbioru sztuk Szekspira trafił w moje ręce, musiałem ganiać od Starej do Nowej Biblioteki, pokazywać w sekretariacie różne świstki i pisemną prośbę naszego ministerstwa. Dopiero po osiemnastej wyrażono zgodę na udostępnienie mi oryginału. Kopia cyfrowa mnie nie interesowała, gdyż zagadka jaką zafundował nam hrabia Korwin–Milewski dotyczyła tego konkretnego woluminu, nie zaś jego treści.
Z rosnącym zniecierpliwieniem czekałem na przyjście z archiwum chudego bibliotekarza ze zmierzwioną czupryną srebrnych włosów. Przy okazji przypomniała mi się niedawna historia kradzieży inkunabułów dokonywanych w polskich bibliotekach przez włamywacza o pseudonimie Arsen Lupin. Goszcząc w tych miejscach, korzystaliśmy z równie cennych inkunabułów jak te oksfordzkie, ale żadna z naszych placówek nie dorównywała klasą angielskiej. Tutaj wszystko było imponujące – stylowa, drewniana podłoga, oryginalne i kolorowe płyty sufitowe z herbami, kunsztowne sklepienie, ławki i drewniane pulpity dla czytelników rodem ze średniowiecza, na ścianach zaś portrety ważnych osobistości. I jeszcze ten specyficzny zapach oprawionych w skórę ksiąg zalegających regały i półki, nierzadko z zamontowanymi łańcuchami! Słowem: majestat i elegancja w starym, dobrym wyspiarskim stylu.
Wreszcie cichy bibliotekarz o nazwisku Glimpson przyniósł mi oryginalny egzemplarz zbioru sztuk Szekspira z 1623 roku. Gdy otwierałem jego pierwsze strony, poczułem znajome mrowienie na plecach.
Zacząłem powoli kartkować owo dzieło. Dla niektórych takie przerzucanie pożółkłych kart z czarnym drukiem może wydawać się zajęciem potwornie nudnym, ale dla historyka sztuki rozmiłowanego we wszystkim, co stanowi spuściznę po przodkach, było czymś ekscytującym. Gdyby nie tajemnicza sprawa hrabiego Korwin–Milewskiego, mógłbym tutaj tak siedzieć godzinami i wertować tę kiążkę do upadłego.
Już po chwili doszedłem do strony czterdziestej trzeciej. Jakież było moje zdziwienie, widząc spory ubytek w dolnym rogu kartki – tak jakby ktoś w pośpiechu oderwał kawałek kartki. To nie wszystko – nierówna, postrzępiona dolnego krawędź była nadpalona. Natychmiast przerzuciłem kolejne kartki – wszystkie pozostałe pozostały nietknięte.
Opuściłem swoje stanowisko i podszedłem do pana Glimpsona siedzącego w głębi korytarza przy służbowym pulpicie obok dużego, gotyckiego okna wychodzącego na koledż “Exeter” na Turl Street. Poprosiłem go o lupę. Ale bibliotekarz natychmiast zorientował się, w czym rzecz.
– Chodzi panu o stronę czterdziestą trzecią? – zapytał.
– Skąd pan wie? – zdziwiłem się.
– Dwa lata temu gościliśmy tutaj kogoś zainteresowanego tym właśnie egzemplarzem – wyjaśnił flegmatycznie, gdy podeszliśmy do mojego stanowiska. Miał bystry, świdrujący wzrok, będący oznaką dużej inteligencji i zarazem podejrzliwości. Cóż, w takich miejscach każdy korzystający z cennych zbiorów miał status “intruza”. – Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się w czym rzecz. Sprawę umorzono, bo nie zdołano odnaleźć czytelnika, który to zrobił. Tak, tak... jakiś łobuz oderwał róg kartki, a wcześniej jeszcze próbował nadpalić kawałek papieru. Od kiedy tu pracuję, takiego skandalu nie pamiętam. A właściwie, to dlaczego interesuje pana ten egzemplarz?
Nie miałem czasu na wymyślanie fałszywych historyjek, więc powiedziałem mu prawdę.
– Teraz rozumiem – rzekł głęboko poruszony, gdy skończyłem mówić. – Niesamowite. Ktoś przyszedł tutaj po wiadomość ukrytą w dolnym rogu czterdziestej trzeciej strony “Hamleta” ze zbioru sztuk z 1623 roku. Ponadto twierdzi pan, że polski hrabia przyjechał tutaj na początku XX wieku i dokonał nielegalnego zapisu właśnie na tej stronie, a potem, prawie sto lat później, zjawił się ktoś, kto tę wiadomość odczytał? Niesamowite.
– Wszystko na to wskazuje, a konkretnie mówi o tym to uszkodzenie – odpowiedziałem. – Wszystko się zgadza: wydawca, rok wydania i strona. Przypuszczamy, że hrabia Korwin–Milewski ukrył jakiś skarb, a informację o miejscu jego ukrycia zawarł właśnie na tej stronie tego konkretnego egzemplarza. Jeszcze dzisiaj, niespełna dwie godziny temu, była to dla mnie tylko hipoteza, ale po tym co tutaj zobaczyłem, wiem, że skarb istnieje. Tylko nie mogę pojąć, jak ktoś dowiedział się o informacji ukrytej na stronie czterdziestej trzeciej “Hamleta”? Musiał mieć wgląd w replikę “Stańczyka”. A przecież obraz przez pięćdziesiąt lat znajdował się w rękach Kaysera na amerykańskiej ziemi.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.