Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Samochodzik i fałszerze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Ebook
9,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Samochodzik i fałszerze - ebook

Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik. Tym razem bohaterowie tropią falsyfikaty arcydzieł Stanisława Wyspiańskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji . z Marią Dębską i Anną Dymną!

Prowadzeni przez Pana Tomasza, Pawła i nowego członka zespołu, Seweryna Żmijewskiego, bohaterowie napotykają na swojej drodze pełen niespodzianek i zwrotów akcji świat sztuki. Ta fascynująca opowieść łączy w sobie detektywistyczne napięcie i humorystyczną analizę polskiego malarstwa.

Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-270-9575-2
Rozmiar pliku: 408 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SPOTKANIE Z DAWNYM KOLEGĄ * KIM JEST „KOMA"? * GENIALNI FAŁSZERZE * POLECENIE PANI MINISTER * MOJE POGLĄDY NA TEMAT KOBIET * WIZYTA W MUZEUM NARODOWYM * SEWERYN ŻMIJEWSKI * KOLEJNY PORTRET * REWELACJE DZIEWUCHA, CZYLI BAKSZYSZ

Jeden z moich kolegów (z którym dawno się nie widziałem) poprosił mnie o spotkanie w kawiarni na Nowym Świecie. Był kwiecień. Jak każdej wiosny w Departamencie Ochrony Zabytków nie narzekaliśmy na brak zajęć, ale bez wahania zgodziłem się na krótką pogawędkę. Niezauważony przez sekretarkę i porządkującego komputerową bazę danych Pawła wymknąłem się z gabinetu poza mury naszej szacownej instytucji.

Na warszawskiej ulicy czuło się pierwszy powiew wiosny – poznikały śnieżne zaspy i puchowe kurtki, zazieleniły się trawniki i drzewa, a wróble przedrzeźniały ćwierkaniem gruchające pod nogami gołębie. Moja intuicja najwyraźniej została stłamszona przez budzące się do życia hormony, gdyż nie przeczuwałem żadnego nieszczęścia.

Jan był bliski załamania. Nie zamówił kawy, a herbatę, która podobno go uspokajała. Kiedy powiedział mi o co chodzi, zrezygnowałem z kawy. Zamówiłem także herbatę.

– Kilka dni temu zadzwonił nieznany osobnik – opowiadał drżącym głosem. – Mówił dziwnie, jakby przez nos. Poinformował mnie, że jeden z portretów Wyspiańskiego w Muzeum Narodowym to falsyfikat. Chodziło mu o „Portret dziewczynki" z 1895 roku. Odebrałem to jako mało wybredny żart, ale przedwczoraj ten sam człowiek znowu się odezwał i to samo powiedział o „Portrecie dziewczynki z fiołkami" z 1896 roku.

Herbata stygła w stylowych filiżankach, a ja czekałem na dalszy ciąg opowieści. Jak już się pewnie domyślacie, kolega Jan pracował w Muzeum Narodowym, gdzie zajmował się galerią Malarstwa Polskiego na pierwszym piętrze owej instytucji. Notabene, niebawem odchodził na emeryturę.

– W końcu musiałem to sprawdzić – kontynuował swoją opowieść. – Z biciem serca obejrzałem wspomniane dzieła Wyspiańskiego w naszej małej salce. ..

– I co? – teraz mnie zadrżał głos.

– Wszystko w porządku – odpowiedział bez cienia ulgi na twarzy. – Znam konterfekty Wyspiańskiego jak własną kieszeń. Lepiej niż swoją twarz, którą codziennie widzę przed lustrem. Otóż, jestem pewny, Tomaszu, że to te same pastele Wyspiańskiego, które od kilkunastu lat codziennie oglądam w pracy. Te same twarzyczki niewinnych dziewczynek.

– W czym zatem rzecz? – niecierpliwiłem się.

– Wczoraj telefon się powtórzył – Jan ściszył głos i upił nieco herbaty. – Tajemniczy informator rzucił kilka słów i się rozłączył.

– Co powiedział?

– „Sprawdź pod lupą oczy dziewczynki”. To jego słowa.

– Sprawdziłeś?

– Oczywiście – tłumaczył się. – Chociaż nadal sądziłem, że to jakiś głupi dowcip. W wolnej chwili wziąłem dobrą lupę i obejrzałem oczy dziewczynki z tych dwóch portretów. Gołym okiem tego nie widać, ale pod powiększeniem znalazłem to...

– Co, na Boga?! – nie wytrzymałem napięcia i krzyknąłem tak głośno, że zaniepokojeni bywalcy kawiarni odwrócili się w naszą stronę.

– Na granicy źrenicy i błękitnej tęczówki – Jan ściszył głos – znajduje się podpis, coś w rodzaju sygnatury. Cztery małe litery, wykonane czarnym tuszem za pomocą cienkiego narzędzia, układają się w napis „Koma”. Rozumiesz, Tomaszu?

Zszokowany potaknąłem głową.

– Rozumiem, aż za dobrze – mruknąłem. – Fałszerz zostawił na obrazie jakby swój odcisk palca, naznaczył go. Natomiast tajemniczy informator wiedział o tym, że w muzeum wiszą falsyfikaty. Być może to ta sama osoba, ale zostawmy to teraz.

– Ale to przecież prawdziwy Wyspiański – jęknął mój kolega. A minę miał taką, jakby dowiedział się o poważnej chorobie własnego dziecka. – Jak pragnę szczęśliwej emerytury, Tomaszu, takiego obrazu nie można podrobić.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy – goście lokalu dziwnie na nas spoglądali. Cóż, rozmawialiśmy podekscytowani, dosłownie roztrzęsieni.

Siorbnąłem trochę chłodnej już herbaty.

– A jednak wszystko wskazuje na to, że to falsyfikaty – szepnąłem. – Bo skąd ten człowiek wiedziałby o niewidocznym gołym okiem podpisie, o którym nikt nie wiedział?

– Masz rację – posmutniał Jan. – Pierwszy raz słyszę o „Komie". Pierwszy raz w życiu spotykam się z czymś takim. Nie znajduję żadnych odniesień „Komy” do osoby malarza i jego twórczości. Bo naiwnie zakładam, że to robota samego Wyspiańskiego. Ale chyba niepotrzebnie się łudzę.

Kiedy tak mówił, przypomniałem sobie dawną przygodę we Francji. Wówczas, niezwykle sprytny złodziej o pseudonimie „Fantomas" kradł znane obrazy znanych malarzy z zamków nad Loarą, na przykład płótna Rembrandta czy van Gogha. Jego metoda kradzieży była niezwykle pomysłowa. Faktem jest, że pomogłem wtedy właścicielom odzyskać te cenne dzieła, ale Fantomasa zapamiętałem na całe życie. Drugi raz przyszło mi walczyć z polskim włamywaczem, złodziejem o pseudonimie „Arsen Lupin", który okradał polskie biblioteki z cennych inkunabułów. Ta sprawa psuła nam krew przez blisko sześć miesięcy i zakończyła się szczęśliwym ujęciem sprawcy. Od tego czasu polskie muzea i biblioteki wzmocniły system ochrony, w efekcie czego dzisiaj rzadko dochodziło do kradzieży cennych eksponatów. Takie znikały raczej z prywatnych kolekcji. Te bezcenne – jak chociażby obrazy wspomnianego Wyspiańskiego – były ubezpieczone i dobrze strzeżone w państwowych instytucjach, chociaż sama polisa i standardowa ochrona nie gwarantowały stuprocentowego bezpieczeństwa. Niemniej jednak podmiana co najmniej dwóch obrazów tej rangi i to w dodatku w Muzeum Narodowym brzmiała jak ponury żart.

– „Koma" – powtórzyłem głucho. – Z greckiego znaczy „głęboki sen”, „śpiączka”… To aluzja do stanu bezpieczeństwa dzieł sztuki w naszym kraju?

– Nie wiem, nie wiem – jęczał Jan. – Nasz informator wiedział o „Komie" i to jest przerażające. Zbudził mnie ze snu, zmuszając do działania. Tylko, czy nie za późno nastąpiło to wyjście ze “śpiączki”? Może masz rację i niedługo wszyscy się obudzimy. Oby nie z ręką w nocniku.

Po chwili znowu zaczął nadawać. Najwyraźniej mówienie przynosiło mu ulgę w cierpieniu.

– Jeśli nie ma fałszerstwa, to znaczy, że tajemniczy informator jest mądrzejszy od setki specjalistów w naszym kraju, nawet od habilitowanych znawców Wyspiańskiego i świetnie opłacanych rzeczoznawców.

– Czy istnieje możliwość, że napis „Koma" wykonał sam Wyspiański i nikt o tym nie wiedział? – myślałem na głos.

– Nie wiem, Tomaszu. Z pewnością nie jest to odnotowane w żadnym materiale naukowym, ani w naszej dokumentacji. Cóż, niedługo poznamy prawdę. Najpierw zgłoszę sprawę do dyrekcji i obrazy trafią do laboratorium.

– Kim może być ów tajemniczy informator? – szepnąłem zamyślony.

– Nie przedstawił się.

– A jaki miał głos? Stary? Młody?

– Nie za młody i nie za stary. Mówił szeptem, jakby przez nos. Pewnie dla utrudnienia identyfikacji.

– Czyli nie wiemy nic.

– Poza tym, że to mężczyzna.

– Czy ta “sygnatura” znajduje się na dwóch obrazach? – dopytywałem się.

– Na obu, w lewym oku. Sprawdziłem oczy na innych portretach Wyspiańskiego, ale napisu nie znalazłem. Teraz przechodząc obok każdego innego, powstrzymuję się, aby nie zbadać pod lupą oczu postaci. Obłęd, obłęd…

– Nie wiem, co to może znaczyć – stwierdziłem na koniec. – Nawet nie wiem, czego właściwie ode mnie oczekujesz. Nie potrafię ci pomóc. A i pocieszyć nie mogę, gdyż w tej branży, nie ma miejsca na spokojny sen. Musisz natychmiast zawiadomić dyrekcję Muzeum Narodowego i przede wszystkim policję. To przekracza moje kompetencje.

– Wiem, że muszę zawiadomić górę, ale chciałem o tym z kimś porozmawiać. Teraz! Nagle! Rozumiesz mnie? Wiem, że docenili cię w ministerstwie po schwytaniu Arsena Lupina, więc jesteś kimś w rodzaju specjalisty od włamań...

– Nie przypominaj mi tej sprawy – westchnąłem ciężko.

Dopiliśmy herbatę. Wyszliśmy na ulicę. Jakże zazdrościłem przechodniom ich własnych rozterek. Chociaż z pewnością mieli oni swoje problemy, ale dla nas sprawa portretów Wyspiańskiego przesłaniała nam wszystkie inne nieszczęścia na tym padole.

– Nie, to jakiś koszmar – utyskiwał załamany kolega, podając mi rękę na pożegnanie. – A chciałem spokojnie przejść na emeryturę. Dziękuję ci za spotkanie.

Wracając do ministerstwa, już nie czułem powiewu wiosny. Dla mnie znowu nastała jesień. Myślałem wyłącznie o obrazach Wyspiańskiego wiszących na pierwszym piętrze Muzeum Narodowego. Jeśli były prawdziwe, jakim cudem miniaturowa sygnatura znajdująca się w oku dziewczynek z portretów uszła uwadze badaczy? A może domalował ją z niejasnych dla nas powodów zwariowany konserwator? Albo…

Tę myśl odrzucałem od siebie jak tylko mogłem. Jeśli portrety były perfekcyjnymi podróbkami (a Jan twierdził, że to autentyki), mielibyśmy do czynienia z geniuszem w tej niechlubnej dziedzinie! W swojej karierze natknąłem się na genialnego złodzieja obrazów Fantomasa, wybitnego mistyfikatora, ale nigdy jeszcze nie przyszło mi stanąć do walki z fałszerzem.

Zaniepokojony sprawą portretów dzieci mimowolnie przejrzałem w biurze niedawne raporty dotyczące obrazów polskich malarzy. Oto przed rokiem pojawiła się nieznana dotąd reprodukcja obrazu Wyspiańskiego, wykonana przez samego autora w 1901 roku. O jej istnieniu nie wiedzieli nawet wybitni znawcy twórczości artysty. Ten obraz był w posiadaniu pewnej warszawskiej rodziny. Nazwano go „Małą Józią". Obie prace mają podobny format. Różnią się jednak kompozycją. Przedstawiają tę samą twarz dziewczynki pokazaną z zupełnie innej perspektywy.

Jeśli Wyspiański malował reprodukcje, to pewnie z takim zamysłem, aby nie przypominały oryginałów. Żaden twórca nie namalowałby powtórnie tego samego dzieła w sposób identyczny. Tak postępowali tylko fałszerze. Jeden z najsłynniejszych Jan van Meegeren podrabiał Vermeera tak genialnie, że jego prace bez problemu kupowały wielkie muzea. Był też inny zdolny fałszerz – angielski malarz pokojowy Tom Keating. Przez ponad dwadzieścia lat fałszował dzieła Rembrandta, Goyi, Renoira i wielu innych. Jego przestępcza działalność pewnie nigdy nie wyszłaby na jaw, gdyby sam Keating nie przyznał się do winy. Po prostu na każdym podrobionym obrazie pozostawiał swoją „wizytówkę" widoczną w promieniach rentgenowskich. Były to najczęściej nieprzyzwoite wyrazy lub jego nazwisko. Nasz Koma działał podobnie, ale bardziej subtelnie i kulturalnie – zostawiał swój podpis.

Tego typu fałszerstwami parało się wielu zdolnych malarzy, aby wspomnieć tylko Węgra Elmyra de Horyego, Hiszpana Manuela Pujola Baladasa (który wypuścił ponad siedemset prac Salvadora Dali) czy malarkę Claude Latour (specjalizującą się w podróbkach Picassa i Utrilla). Był także malarz Caseau, który fałszował Francoisa Milleta we współpracy z wnukiem mistrza. Mieliśmy wreszcie legendarnego Davida Steina, potrafiącego podrobić przed śniadaniem trzy „Picassy". Warto też wspomnieć o żyjącym na przełomie XVII i XVIII wieku Luce Giordao o przydomku Fa Presto, który fałszował Tycjana, Veronesa i Dűrera.

W Polsce nie było lepiej. Kilka lat temu w Muzeum Narodowym odnaleziono falsyfikat obrazu Stanisława Wyspiańskiego, wraz z pracami Olgi Boznańskiej, Aleksandra Kotsisa i Józefa Brandta. Wszystkie one wchodziły w skład kolekcji podarowanej w latach sześćdziesiątych przez rodaka z zagranicy. Jednak ich marna jakość artystyczna i złe sygnatury pozwoliły natychmiast wykryć fałszerstwo.

Kiczowate dzieła wnuka znanego malarza Juliusza Kossaka, Jerzego, podpisywał czasami ojciec Wojciech (syn Juliusza). Potem Jerzy „usamodzielnił się" i już sam fałszował sygnaturę ojca. Podobno Wojciech nosił się nawet z zamiarem podania go do sądu.

No dobrze, ale portrety wiszące w Muzeum Narodowym, jak twierdził Jan, były bezsprzecznie dziełem Wyspiańskiego. W tej materii ufałem mojemu koledze bezgranicznie jako wybitnemu rzeczoznawcy tematu. Jeśli jednak były to falsyfikaty i nikt do tej pory nie rozpoznał fałszerstwa, musiały wyjść spod pędzla wybitnie utalentowanego malarza.

Zamknąłem teczkę. Postanowiłem poczekać z wnioskami do pierwszych ustaleń fachowców w tej sprawie. W trosce o stan swoich nerwów postanowiłem nie odwiedzać na razie Muzeum Narodowego.

Ale już we wtorek, a więc po sześciu dniach od pierwszego telefonu, Jan znowu się odezwał.

– To falsyfikaty – oświadczył załamanym głosem. – Zbadaliśmy pastele Wyspiańskiego na kilka różnych sposobów i nie ma wątpliwości. Genialne podróbki, Tomaszu. Tragedia. Wszystkie portrety dziewczynek są fałszywe.

A zatem już nie dwa, a wszystkie portrety dziewczynek stanowiące kolekcję w Muzeum Narodowym okazały się fałszywkami! Okazało się, że „wizytówki" fałszerza znaleziono w innych miejscach na obrazie – w kwiatach albo we włosach. Nie da się opisać tego, co działo się ze mną przez resztę dnia i cały tydzień. Czułem się jak pokrzywdzone dziecko, któremu zabrano ukochaną zabawkę, ale tak właśnie reagowałem na każdy atak na zgromadzone w naszym muzeach skarby narodowej kultury. Wprawdzie liczyłem na jakąś pomyłkę, ale intuicja podpowiadała mi, że dokonano rzeczy strasznej. Ile jeszcze obrazów w Muzeum Narodowym okaże się falsyfikatami? Kto to zrobił? Jak i kiedy?

Po południu zadzwoniła Pani Minister i poprosiła mnie na rozmowę. Jej mina wyrażała wszystko – była tak samo przygnębiona jak ja. Ta dobiegająca pięćdziesiątki dość atrakcyjna, choć hołdująca nieco staroświeckiej modzie, kobieta w modnym żakiecie i o długich włosach spiętych w duży kok przypominała w tej chwili emerytkę cierpiącą na bezsenność.

– Już pan wie, prawda? – spojrzała na mnie smętnie.

Skinąłem w milczeniu głową.

– Miarka się przebrała, panie dyrektorze – westchnęła ciężko. – Jeśli z tymi fałszywkami Wyspiańskiego to prawda...

– Prawda – przerwałem jej. – Pracownicy Muzeum Narodowego nie mylą się.

– Ale nie zawsze. Zdarzało się wcześniej, że ten sam obraz uzyskał negatywne opinie muzealne i pozytywne sądowe. Kiedyś do warszawskiego Muzeum Narodowego wstawiono do sprzedaży siedemnastowieczny obraz flamandzki. I co? Naukowe autorytety bez wątpliwości stwierdziły jego autentyczność. Ale ówczesny generalny konserwator zbadał farby i okazało się, że jednej z nich zaczęto używać dopiero w XIX wieku, co sprawę ostatecznie rozstrzygnęło. Dlatego bądźmy ostrożni. Poza tym, pracownicy Muzeum Narodowego nie rozpoznali falsyfikatów Wyspiańskiego.

– Ma pani rację – mruknąłem. – Ostrożność przede wszystkim. Jeśli jednak w Muzeum Narodowym wiszą genialne podróbki portretów Wyspiańskiego i nikt wcześniej tego nie odkrył, nic dziwnego, że dopiero sam fałszerz musiał w tej sprawie interweniować. Pewnie stęsknił się za sławą.

– Jak pan myśli – zamyśliła sie Pani Minister – czy możliwa jest sprzedaż oryginalnych portretów Wyspiańskiego? Skoro w muzeum wiszą falsyfikaty, to oryginały muszą gdzieś być. Fałszerz może być także złodziejem.

– Nie ma mowy o legalnej sprzedaży. Przynajmniej w Polsce. A za granicą? Żaden dom aukcyjny nie weźmie obrazu, który jest skatalogowany i stanowi własność państwową. Chyba że byłby to nieznany obraz znanego malarza albo zaistniałoby uzasadnione podejrzenie, że artysta namalował identyczną reprodukcję, jak w wypadku „Małej Józi". Dlatego nie rozumiem, po co ktoś ukradł i sfałszował znane obrazy wiszące w najbardziej znanej sali wystawowej w Polsce? Co zrobi z oryginałami?

– Chyba że mamy do czynienia z jakimś tajemniczym i bardzo bogatym kolekcjonerem – westchnęła Pani Minister.

– Tego się najbardziej obawiam.

– Dlaczego? – jęknęła niezadowolona. – Dlaczego on to robi?

– A dlaczego skradziono „Monę Lizę", której sprzedać nie można? – odpowiedziałem pytaniem. – Dlaczego usiłowano zniszczyć „Pietę" Michała Anioła? I czemu dziurawiono obrazy Matejki w Muzeum Narodowym?

– Ma pan rację, to było głupie pytanie.

– Ale jakże na miejscu. Zawsze je sobie zadaję, gdy zginie dzieło sztuki albo ktoś je zniszczy.

Pani Minister wymownie chrząknęła, dając tym samym do zrozumienia, że chce powiedzieć coś ważnego.

– Wiem, że bardzo pan pomógł naszym bibliotekom odzyskać stare druki – zaczęła ostrożnie – więc chciałabym, żeby przyjrzał się pan sprawie tych fałszywych portretów.

– Od tego jest policja – zaprotestowałem. – Oni nie lubią, gdy obcy wtrącają się do śledztwa. Poza tym w ich departamencie do spraw zwalczania kradzieży dzieł sztuki nie pracuje już zaprzyjaźniony inspektor Swada i nie wiem...

– Właśnie udało mi się przydzielić pana do ich ekipy śledczej – uśmiechnęła się kwaśno Pani Minister. – Oficjalnie będzie pan występował jako ekspert, ktoś w rodzaju obserwatora działającego z ramienia naszego ministerstwa. Ma pan moje oficjalne poparcie na piśmie. Policyjny departament to zaledwie dwie osoby i pomyślałam, że przyda się im ktoś po historii sztuki. Znawca, znany tropiciel handlarzy dzieł sztuki.

– Dziękuję, ale nie jestem znawcą malarstwa Wyspiańskiego – broniłem się. – Mamy wielu ekspertów w muzeach, którzy pomagają domom aukcyjnym wyceniać obrazy i stwierdzać ich autentyczność. Z kolei Muzeum Narodowe ma swoich własnych, i do tego świetnych, rzeczoznawców, którzy z chęcią pomogą policji.

– Panie Tomaszu – przerwała mi lekko poirytowana moim oporem. – Pan ma doświadczenie w sprawach tajemniczych kradzieży dzieł sztuki. A chyba z kradzieżą mamy tutaj do czynienia, prawda? Fałszerstwo nastąpiło wcześniej, ale to kradzież stanowi _clue_ programu. Dlatego, proszę skontaktować się z podinspektor Koper. Najlepiej jeszcze dzisiaj. To polecenie służbowe. Życzę udanej współpracy.

Wstałem bez słowa, nieco przygaszony jej decyzją, i ruszyłem do drzwi. Pani Minister zatrzymała mnie jeszcze na chwilę.

– Co pan myśli o nowym pracowniku? – rzuciła zza biurka. – Przydałby się zastrzyk energii w pańskim departamencie.

– Może w przyszłym miesiącu? – bąknąłem dla świętego spokoju. – Teraz nowy pracownik tylko przeszkadzałby nam w pracy. Żaden z nas nie miałby dość czasu, aby go przeszkolić.

– Zawsze pan narzekał na małą liczebność swojego departamentu. Zrobię dla pana wyjątek i kogoś panu przyślę. Ze względu na te portrety.

– Jeszcze jedna kobieta w departamencie? – przeraziłem się, wiedząc, że Pani Minister faworyzowała przedstawicielki własnej płci.

– A co? – popatrzyła na mnie groźnie. – Chyba nie jest pan wrogiem równouprawnienia?

Wróciłem do gabinetu zdruzgotany. Nowy pracownik w takim momencie! Kobieta. I to teraz, gdy mieliśmy na głowie te fałszerstwa! Ostatnie nasze zadanie związane z kradzieżą inkunabułów dokonywanych przez Arsena Lupina ciągnęło się miesiącami. Poza tym byliśmy zawaleni dziesiątkami drobnych, ale wciąż istotnych spraw. Jeśli miałem podjąć się nowego zlecenia, musiałem zapomnieć o mniej ważnych. Inna sprawa, że za sprawą Komy w kulturalnym światku stolicy dosłownie wrzało, a sprawa falsyfikatów Wyspiańskiego zaczęła nabierać rozgłosu.

– Proszę o herbatę, Moniko – zwróciłem się do sekretarki, gdy znalazłem się w biurze. – Podobno dobrze robi na nerwy.

– Jest pan zdenerwowany, szefie?

– Zdenerwowany? Jestem roztrzęsiony i wykończony.

Zawołałem Pawła, który ślęczał w drugim pokoju przy komputerze i opowiedziałem im o rozmowie z Panią Minister. Przez chwilę w pomieszczeniu zapanowała cisza.

Monika podała mi herbatę, ale nie tknąłem jej.

– Już wiem, co zrobię!

– Co takiego, szefie? – zainteresował się Paweł.

– Poślę tam ciebie, kolego.

Paweł był pracownikiem wprost nieocenionym. Potrafił sprawnie obsługiwać wszystkie bazy danych, wyszukiwać fakty i fakciki z prasy codziennej oraz gromadzić najprzeróżniejsze ciekawostki z innych źródeł. W działaniach terenowych szło mu jeszcze lepiej. Był wykształcony, wysportowany i bystry, chociaż ostatnie kontuzje coraz częściej skazywały go na niewdzięczną, biurową robotę. Ale wiedziałem, że tęskni za poważnym dochodzeniem na miarę sprawy Arsena Lupina.

– Komenda Główna Policji potrzebuje pomocy, a konkretnie podinspektor Koper – zacząłem tłumaczyć zaskoczonemu współpracownikowi. – Jesteś sumienny, inteligentny i skończyłeś historię sztuki. Może trzeba będzie trochę powęszyć i popytać, kogo trzeba. Tak jak ostatniej jesieni i zimy. To nie dla mnie. A ty jesteś młody. Kiedyś mnie tutaj zastąpisz.

Paweł patrzył na mnie badawczo spod przymrużonych powiek. Nic nie mówił.

– Szefie, ale przecież Pani Minister panu przydzieliła tę sprawę – zauważyła Monika.

– To prawda. Ale ja zlecam ją mojemu pracownikowi. Mam takie prawo. Od czego jestem dyrektorem? Czas najwyższy brać przykład z nieodżałowanego dyrektora Marczaka. Czy dyrektor musi sam wykonywać polecenia swoich zwierzchników? Będę nadzorował całą operację zza biurka, bo muszę być obecny w biurze. Dobrze wiecie, moi drodzy, ile zaległych spraw czeka na sfinalizowanie?

Moja decyzja była nieodwołalna. Nie przyznałem się tylko, że perspektywa współpracy z kolejnym policjantem w spódnicy – nawet jeśli była ona wybitną profesjonalistką – trochę mnie zniechęcała. Z każdym rokiem osaczały mnie coraz młodsze i agresywniejsze niewiasty, próbujące zburzyć mój mały świat. Czasy tak szybko się zmieniały, że brakowało już przestrzeni dla moich staroświeckich metod pracy i przyzwyczajeń. Być może czułem się zmęczony pracą w większych zespołach, w których do głosu zaczęli dochodzić ludzie ulepieni z innej gliny. Przerażała mnie także skala przestępstw dokonywana w naszym kraju – nie nadążałem za śledzeniem wszystkich tego typu wydarzeń w kraju i zagranicą, nie mówiąc już o ściganiu całej rzeszy złodziei, nieuczciwych handlarzy czy przemytników. Brakowało mi sił. W takich chwilach myślałem wyłącznie o zasłużonej emeryturze.

– Jaką cudowną herbatę parzysz, Moniko – rzuciłem w tonie zachwytu. – Mężczyźni nie potrafią takiej podać. Świetna, naprawdę świetna.

– Przecież to zwykła ekspresowa z torebki – zdziwiła się Monika.

Nie zrozumiała mnie. Nie chodziło przecież o tę konkretną herbatę. W moich słowach pobrzmiewały skrywane marzenia o świecie, w którym kobiety zajmują się parzeniem herbaty, a mężczyźni jej zdobywaniem. Herbaty. I kobiety. Tak, przyznaję, byłem przypadkiem nieuleczalnego dziwaka, samotnika i zacofańca.

Po południu odwiedziłem Muzeum Narodowe. Szare mury gmachu nie natchnęły mnie optymizmem, którego tak bardzo potrzebowałem, ale przyszedłem tutaj dla kolegi Jana. Musiałem z nim porozmawiać i niejako z urzędu obejrzeć falsyfikaty. Mimo wszystko zżerała mnie zwyczajna ciekawość.

– Czegoś podobnego nie widziałem, Tomaszu – mówił rozgoryczony kolega, gdy szerokimi schodami schodziliśmy do laboratorium. – Chociaż wiem, że badamy falsyfikaty, nadal w to nie wierzę. Koma to polski van Meegeren!

W pracowni konserwatorskiej przebywało już sześcioro ludzi w białych fartuchach. Pochyleni nad obrazami szeptali coś nieustannie i naradzali się w atmosferze misterium odprawianego ku czci wielkiej tajemnicy. Ciche podziemie tchnęło chłodem prosektoryjnej sali, tylko że rola nieboszczyka przypadła fałszywym portretom. To one miały zostać poddane „sekcji”. Zamiast skalpela używano tutaj wprawnego oka i laboratoryjnych metod, miejsce patologów zaś zajęli historycy sztuki, znawcy malarstwa i chemicy.

Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Założyliśmy fartuchy i bąknąwszy coś na powitanie, podeszliśmy do grupki ludzi oglądających leżące na stole portrety. Przyjrzałem się im. Dość często oglądałem owe dziecięce buzie Wyspiańskiego i dałbym uciąć sobie głowę, że zarówno wtedy, jak i teraz patrzę na oryginały. Nic więcej nie potrafiłem powiedzieć, w przeciwieństwie do grona znawców obok mnie. Wśród tej zacnej grupy wyróżniała się aktywnością młoda i szczupła szatynka w wieku około dwudziestu ośmiu lat. Ta ładna kobieta o surowym spojrzeniu zielonych oczu miała zadziwiająco łagodny głos.

– Fałszerz doskonale zna technikę malarską Wyspiańskiego – oświadczyła. – W tym właśnie upatruję szansę na szybkie dotarcie do tego człowieka, gdyż nie ulega wątpliwości, że musiał studiować w Akademii Sztuk Pięknych. Samouka wykluczam.

– Po prostu Koma zna każdy ruch kredką jaki Wyspiański wykonał w swoim życiu – cmoknął ktoś obok.

– Być może fałszuje tylko Wyspiańskiego, co zawęziłoby poszukiwania fałszerza.

Każdy z tych znawców wypowiedział się na temat fałszywych portretów. Każdy z nich mówił mądrze, ostrożnie dobierając słowa i budując naukowo brzmiące frazy, ale tak naprawdę nic nie wynikało z tego spotkania. Wprawdzie wszyscy byli zgodni co do tego, że Koma jest geniuszem, ale to wszystko, co mieli do powiedzenia.

W pewnym momencie Jan przedstawił mnie temu zacnemu gremium.

– A to jest Pan Samochodzik…

– Przepraszam, kto? – zdziwiła się młoda szatynka.

– Dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury i Sztuki, pan Tomasz N.N. – wyjaśnił zaraz Jan. – Użyłem pseudonimu.

– Bardzo zabawny – zaśmiała się pod nosem. – I co pan sądzi o tej sprawie?

– Cóż – mruknąłem – może to ten sam złodziej i fałszerz, który w 1974 roku w Muzeum Narodowym w Gdańsku ukradł „Ukrzyżowanie” Antona van Dycka i „Kobietę przenoszącą żar” Pietera Breughla. Tylko że wtedy w miejsce oryginałów wstawiono wycięte z popularnego tygodnika reprodukcje.

– Właśnie, a tutaj mamy do czynienia z genialnym falsyfikatem – wtrącił wysoki brunet przed pięćdziesiątką w randze doktora nauk, o czym informował identyfikator.

– Może od 1974 roku fałszerz nauczył się malować?

– Pan raczy żartować.

– Mają państwo rację – speszyłem się. – To żarty. Jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki mam spore doświadczenie w łapaniu złodziei dzieł sztuki. Ale z podobnym przypadkiem nigdy się jeszcze nie spotkałem.

– Ach, to pan złapał Arsena Lupina! – zainteresowała się szatynka i podała mi rękę. – Miło mi. Podinspektor Koper. Mariola Koper. Będziemy współpracować.

Zbaraniałem. Nie spodziewałem się tutaj detektywa zajmującego się sprawą fałszywych portretów, gdyż wziąłem tę kobietę za młodą pracownicę naukową. Chociaż, tak między nami, obecność oficera policji w tym miejscu nie była w końcu czymś dziwnym. W końcu ich specjalna komórka nie tylko ścigała złodziei i przemytników, ale zajmowała się zagadnieniami z pogranicza kryminalistyki i historii sztuki. Moje zdziwienie miało nieco inną przyczynę – pragnąc maksymalnie odsunąć w czasie nieuniknione spotkanie z podinspektor Koper i jej zespołem, dosłownie wpadłem na nią już na początku śledztwa.

– Miło mi – bąknąłem. – Właśnie dzisiaj oddelegowałem do tej sprawy mojego zaufanego pracownika Pawła Dańca. Pomagał mi w wielu trudnych śledztwach, między innymi za oceanem wyjaśniliśmy zagadkę kolekcji obrazów hrabiego Korwin–Milewskiego. Powinniście się dogadać bez trudu.

– To świetnie, że macie doświadczenie w tego typu przestępstwach – posłała mi kwaśny uśmiech. – Każda para rąk się przyda.

Tłumiąc w sobie wściekłość na ten protekcjonalny ton, po kwadransie opuściłem Muzeum Narodowe. Nie miałem już nic więcej do powiedzenia w sprawie Komy.

*

Nazajutrz spotkała mnie niespodzianka. Oto rankiem zjawił się w naszym biurze średniego wzrostu brunet dobiegający trzydziestki. Na nosie miał okulary w modnych oprawkach, zza szkieł których spozierały na mnie bystre oczy.

Wystudiowanym ruchem podał mi jakiś dokument prosto z sekretariatu ministra.

– Nazywam się Seweryn Żmijewski i mam tu pracować – oświadczył, gdy zerkałem w świstek papieru.

Tak więc to on był nowym “wynalazkiem” Pani Minister. Tylko, że nie spodziewałem się go tak szybko w naszym departamencie. Szefowa resortu najwyraźniej przejęła się sprawą Komy. Ufundowała nawet wysoką nagrodę za odzyskanie zaginionych obrazów Wyspiańskiego i wskazanie oszusta bądź oszustów, gdyż złodziej niekoniecznie musiał być fałszerzem. Czterdzieści tysięcy złotych stanowiło niezłą sumkę, która mogła zachęcić każdego obywatela do wykrycia przestępcy. Oczywiście, owa gratyfikacja nie dotyczyła pracowników ministerstwa.

Przede wszystkim nie przypuszczałem, że nowym pracownikiem naszego departamentu zostanie mężczyzna. Oczekiwałem kobiety, zgodnie z zaleceniami Pani Minister dotyczącymi zasady równości proporcji dwóch płci w obsadzie stanowisk pracy. Pojawienie się tego młodego człowieka burzyło tę równowagę w sposób drastyczny.

– Coś się stało? – zapytał zaczepnie nasz nowy kolega.

Przyjrzałem mu się z pewną obawą, a może nawet z niepokojem. Nosił się na urzędnika – szary garnitur i niebieska koszula z żółtym krawatem. Ot, jeszcze jeden młody biurokrata o wypielęgnowanej twarzy i błyszczących włosach, kolejna administracyjna mrówka. I do tego, zdaje się, ambitna. Znał języki obce, a w wolnych chwilach uprawiał sporty.

– Myślałem, że przyślą kobietę – westchnąłem ciężko.

– Ale nie przysłali – zaśmiał się nerwowo. – Nie tylko kobiety studiują historię sztuki. Jakby co, skończyłem wydział z najlepszymi ocenami. Mój ojciec zna wiceministra i…

– Tak, tak rozumiem – przerwałem mu brutalnie. – Studia to jedno, praktyka to drugie.

Kolega Żmijewski musiał być chyba prymusem. Poza tym miał tak zwane plecy. W jego sposobie bycia wyczuwało się pewną dozę arogancji i niewykluczone, że ludzi traktował z góry. A tej cechy wprost nie cierpiałem.

Wszedłem do swojego gabinetu, ale w progu zatrzymałem się i odwróciłem do niego.

– Pani Monika wprowadzi pana w niuanse naszej pracy – rzuciłem przez zęby.

Przymknąłem lekko drzwi i usiadłem za biurkiem, chcąc uniknąć jakiejś wymiany zdań, której później mógłbym żałować.

– Zrobi mi pani kawkę? – usłyszałem jego głos dobiegający zza drzwi.

– Jest pan nowy, więc zrobię – odcięła się Monika. – Ale zazwyczaj obsługujemy się sami.

– Myślałem, że jest pani sekretarką. Jako pracownik merytoryczny mam wam pomóc odnaleźć fałszerza, więc nie chciałbym tracić czasu na zbędne czynności. Ale okej. Poradzę sobie. Sprawa “Komy” może poczekać.

– Z cukrem? – przerwała mu Monika.

– Z cukrem i z mleczkiem.

– Mamy tylko cukier.

– Trudno. Czarna też może być. A gdzie moje biurko?

– Biurko? Mamy tylko dwa. Te tutaj i w pokoju obok. Tamto zajmuje szef departamentu, pan dyrektor Tomasz N.N., to zaś należy do mnie. Czasami siedzi przy nim Paweł, nasz trzeci pracownik. Kiedy trzeba pracuje przy biurku szefa.

– To gdzie mam usiąść?

– Proszę wziąć wolne krzesło i dosiąść się do mnie, tu z boku. Albo pójść do szefa i tam spróbować szczęścia. Z tym, że pan dyrektor jest teraz bardzo zajęty, więc radzę poczekać kilka godzin. Sugeruję więc, aby porozmawiał pan ze swoim ojcem, aby ten pogadał z wiceministrem w sprawie trzeciego biurka i nowego komputera.

– Dobra myśl. Tak zrobię.

Nie słuchałem ich dalej, przekonany, że nasza sekretarka poradzi sobie z nowym pracownikiem.

„Bezczelny typ – pomyślałem o nim. – I do tego protegowany. Dlaczego Pani Minister nie przysłała jednak kobiety?”

Ciężko usiadłem w fotelu. Przez drzwi słyszałem jak Monika wprowadza nowego pracownika w arkana naszej działalności. Wyczułem, że dosłownie wychodzi z siebie, aby nie wybuchnąć gniewem, ale była przecież profesjonalistką, uznająca zasadę – im bardziej się złościsz, tym bądź milszy. W pewnym momencie zacząłem nawet współczuć koledze Żmijewskiemu.

Zabrałem się za dziesiątki urzędowych pism, aby nie myśleć o nowym pracowniku i sprawie “Komy”.

Przed południem wpadł do biura Paweł, który od rana towarzyszył podinspektor Koper w Muzeum Narodowym i w Komendzie Głównej. Był tak podekscytowany, że nawet nie zauważył “nowego”. Wszedł do mnie bez pukania, zamknąwszy za sobą drzwi.

– Widziałem je – oświadczył. – Co za genialne falsyfikaty! Po prostu doskonałe. Acha, pierwsze piętro Muzeum Narodowego jest od dzisiaj nieczynne dla zwiedzających. Wszystkie obrazy muszą zostać poddane szczegółowym badaniom. U nas w Warszawie i we wszystkich oddziałach w Polsce. Oby nie było więcej falsyfikatów.

– Mam taką nadzieję.

– Aha, jeszcze jedno – chrząknął Paweł. – Podinspektor Mariola zaprasza pana na wysłuchanie...

– Przesłuchanie?

– Wysłuchanie koncertu – zaśmiał się Paweł. – Chciałaby poznać pana na bardziej neutralnym gruncie. W warszawskich Łazienkach odbędzie się dzisiaj koncert muzyki poważnej.

– Czemu nie – wzruszyłem ramionami.

O szesnastej byłem już gotowy do wyjazdu. Na parkingu obok naszego służbowego jeepa zastałem znajomą, której nie widziałem od czasu sprawy Arsena Lupina, piegowatą studentkę o pseudonimie „Dziewuch". Tak na marginesie, sam ją tak kiedyś nazwałem. Muszę przyznać, że od tamtej pory niewiele się zmieniła. W dziurawych dżinsach i w krótkich, postrzępionych rudych włosach wciąż przypominała chłopczycę. Zamiast długiego do kolan swetra miała na sobie równie długą koszulę. Wyostrzyły się jej też trochę rysy twarzy, lecz wciąż pozostała rozbrajająco dziewczęca.

– O, dobrze, że pana widzę – ucieszyła się na mój widok, żując nerwowo gumę. – Wiem o falsyfikatach Wyspiańskiego i dlatego pomyślałem, że kto jak kto, ale pan na pewno zajmie się tą sprawą.

– Witaj, Dziewuch – przywitałem ją zaskoczony naszym spotkaniem. – Zgadza się. Co tutaj robisz?

– Nie lubię tego przezwiska, Panie Samochodzik – wypuściła dużego, różowego balona, który zaraz pękł.

Pogroziłem jej palcem.

– Ja też nie lubię swojego – rzekłem. – I tej przeklętej gumy. Kiedyś zrobisz tak dużego balona, że uniesiesz się w powietrze.

– Pracuję nad tym – zachichotała.

– Mów, o co ci chodzi.

– O tego fałszerza, o którym wszyscy trąbią. Każdy, kto ma coś do powiedzenia na jego temat, chciałby zgarnąć czterdzieści tysięcy złotych, co nie?

– Czy masz coś istotnego do powiedzenia w tej sprawie?

– A podzielimy się nagrodą?

– Jak znajdziemy Komę, zrezygnuję ze swojego udziału – zażartowałem. – Mów.

– Ach, to gość ma już ksywkę? – podskoczyła z wrażenia. – Koma. Ładnie! Ale do rzeczy. Od roku prowadzę z kolegą sklep z ozdobami artystycznymi. Srebro, metal i plastyk.

– A komputery? – zdziwiłem się, gdyż Dziewuch była dobrze zapowiadającym się informatykiem.

– Duża konkurencja, na razie się wycofałam. Ale kto wie, może kiedyś powrócę do komputerów i opracuję coś na wzór Reproduktion Rudolph.

Oczywiście, Dziewuch się nabijała. Reproduktion Rudolph to była nazwa skomplikowanej techniki komputerowej opracowanej przez szwajcarski koncern chemiczny w 1983 roku. Miała ona służyć do sporządzania kopii obrazów – dzięki niej potrafiono niezwykle wiernie odtworzyć każde pociągnięcie pędzla, punkt po punkcie, z dokładnością do ułamków milimetra. Tak namalowane przez komputer płótna sprzedawano bezpiecznie i legalnie z nadrukiem „Reprodukcja”. Paradoksalnie, ten właśnie system przyczynił się do rozwoju działu kryminalistyki badającego fałszerstwa.

– Głupstwa gadasz – zbeształem ją. – To już lepiej pozostań w obecnej branży.

– Idzie całkiem nieźle. Myślimy o nowej usłudze: tatuaże.

– Do rzeczy – westchnąłem.

– Otóż, słyszałam o jednym modnym fałszerzu, absolwencie ASP. Podobno wielu nowobogackich zamawiało u niego obrazy znanych mistrzów. Nie brał drogo, ale podobno był naprawdę niezły. Nazywają go Bakszysz.ROZDZIAŁ DRUGI

O STANISŁAWIE WYSPIAŃSKIM * CZY KOLEGA ŻMIJEWSKI ŚLEDZIŁ NAS W ŁAZIENKACH? * POZNAJEMY KRYTYKA KREMPLA * DRAŻLIWE PYTANIE * JAK FAŁSZERZ PODMIENIŁ PASTELE? * UCIERAM NOSA ŻMIJEWSKIEMU * KŁAMSTWA PROROKA * SPAGHETTI U PANI REGINY

Urodzony w 1869 roku Stanisław Wyspiański (notabene syn rzeźbiarza) był nie tylko malarzem, twórcą między innymi najpiękniejszej w malarstwie polskim serii portretów dzieci. Dla większości Polaków pozostanie na zawsze przede wszystkim dramaturgiem, gdyż w 1905 roku stworzył największy polski dramat XX wieku zatytułowany „Wesele". Ale Wyspiańskiego można uznać za człowieka renesansu swojej epoki – malował, rysował, projektował witraże, wnętrza i rekwizyty teatralne. I chyba w każdej z tych dziedzin osiągnął mistrzostwo.

Miał wielkie plany. Wspólnie z Władysławem Ekielskim stworzył projekt przebudowy wzgórza wawelskiego i uczynienia z niego nadwiślańskiego Akropolis. Współpracował z Janem Matejką przy polichromii Kościoła Mariackiego. Dodajmy, że ten wszechstronnie utalentowany artysta przez całe swoje życie związany był z Krakowem, z jego romantyczną przeszłością, zabytkami i pamiątkami kultury. Mieszkał u stóp Wawelu, gdzie bicie Dzwonu Zygmunta nigdy nie ustawało.

Wielką przygodę ze sztuką rozpoczął od edukacji w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych. W jego malarstwie z pewnością znajdziemy wpływ Mistrza Jana, ale też secesji, symbolizmu, a później impresjonizmu. Nic dziwnego, skoro Wyspiański pod koniec XIX wieku bawił przecież w Paryżu, gdzie zetknął się z twórczością Gauguina i nabistami. Jak każdy wielki artysta potrzebował inspiracji i kontaktów z innymi wielkimi umysłami i prądami w sztuce. Odwiedzał Luwr i paryskie opery, a gdy okrzepł jako artysta odnalazł swoją własną ścieżkę.

Tyle o Wyspiańskim. Zaparkowałem w pobliżu Łazienek od ulicy Parkowej i spacerkiem wszedłem na jego rozległy teren. Po chwili moim oczom ukazał się już Pałac na Wodzie. Jadąc tutaj, nie bez powodu myślałem o Wyspiańskim, gdyż w tym konkretnym miejscu umieścił on akcję swojego słynnego innego dramatu „Noc listopadowa”. Za czasów Królestwa Polskiego w obecnej Wielkiej Oficynie znajdowała się przecież Szkoła Podchorążych, w której spiskowali powstańcy. Jak wiemy z lektury dzieła, los powstania został przesądzony jednej nocy, a w Warszawie miały już nie zakwitnąć róże (symbol zwycięstwa), gdyż zbliżał się czas umierania.

Róż nie ma, róże pomarły;

badyle kwiatów suche

wichry przegonne w puch starły;

z liści złotych kobierzec na wodzie.

W owym dramacie nie zabrakło jednak cienia nadziei. Według autora nadejdzie czas, w którym róże zakwitną, a więc odrodzi się to, co umarło.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: