- W empik go
Pan Samochodzik i projekt Chronos - ebook
Pan Samochodzik i projekt Chronos - ebook
Z polecenia samej minister w Departamencie Ochrony Zabytków pojawia się osobliwa kandydatka na stanowisko detektywa. Merkury (bo tak mianuje się kobieta) jest jasnowidzką i ma na koncie współpracę z policją. Mimo początkowego sceptycyzmu pan Tomasz angażuje medium do śledztwa w sprawie zgłoszonej przez kapitana Jorgena Jorgensena. Mężczyzna bada wrak niemieckiego U-Boota zatopionego podczas II wojny światowej i prosi o pomoc. Merkury przeczuwa, że adresat wiadomości jest w niebezpieczeństwie. Rzeczywiście, gdy pan Paweł i jasnowidzka docierają na Szetlandy, okazuje się, że kapitan zniknął w niejasnych okolicznościach. Tymczasem w śledztwie zaczyna mącić tajemniczy Ekscelencja.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-3235-8 |
Rozmiar pliku: | 474 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po śmierci Zbigniewa Nienackiego w 1994 r., autora kultowej serii „Pan Samochodzik”, jedno z polskich wydawnictw zdecydowało się na jej kontynuację. Przez kilka lat – wraz z innymi autorami – tworzyłem przygody nadwiślańskiego historyka sztuki i detektywa. Po latach wróciłem do tej serii. Postanowiłem gruntownie odświeżyć wcześniej napisane powieści, a w niektórych przypadkach nawet stworzyć je od nowa. Mam nadzieję, że wszystkie uzupełnione w ten sposób tomy usatysfakcjonują Czytelnika i do ich lektury wróci jeszcze nie raz.
Arkadiusz NiemirskiPROLOG
Po kilkudziesięciu minutach dwóch wypoczętych nurków zeszło na głębokość dwudziestu ośmiu metrów, aby zastąpić zmęczonych kolegów. Zmiennicy kontynuowali prace eksploracyjne przy częściowo zagrzebanej w oceanicznym mule łodzi podwodnej oznaczonej symbolem U–2331. Ten wyprzedzający swoją epokę o kilkanaście lat niemiecki U–boot typu XXIII w dość tajemniczych okolicznościach przeleżał samotnie na dnie Atlantyku w towarzystwie morskich glonów. Po sześćdziesięciu latach przypominał schorowanego starca, który zmarł we śnie. Nie miał ani jednej dziury po torpedzie lub wybuchu miny głębinowej. Nie pogrzebała go bomba z samolotu. Z nieznanych powodów owo gigantyczne, stalowe cygaro osiadło cicho na dnie oceanu, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na północny–zachód od Szetlandów, w pobliżu niezamieszkałej i pagórkowatej granitowej wysepki zamieszkałej przez maskonury. Łódź miała ponad trzydzieści metrów długości, a jej dziób wskazywał Zachód.
A zatem? Wniosek nasuwał się sam: celem rejsu był odległy atlantycki brzeg którejś z dwóch Ameryk. Czy hitlerowski U–boot zmierzał prosto do Brazylii albo do jednego z krajów Ameryki Łacińskiej? Jeśli wypadek wydarzył się pod sam koniec wojny, najprawdopodobniej miało to związek z ucieczką nazistów przed odpowiedzialnością za swoje zbrodnie dokonane w Europie podczas II wojny światowej. Niemcy uciekali wówczas z jednego ważnego powodu – ze strachu. Południowoamerykański kontynent był ich jedyną enklawą, azylem bezpieczeństwa. Tylko jaki ładunek – oprócz szkieletów załogi – znajdował się we wnętrzu łodzi? Jak wiemy z ogólnodostępnej wiedzy, na łodziach typu XXIII standardowo przebywało kilkunastu członków załogi. Ostatni taki model U–boota Kriegsmarine wprowadziła do służby tuż przed końcem wojny. Zresztą wyprodukowano ich niewiele ponad sześćdziesiąt sztuk. Wszystko wskazywało więc na to, że ów leżący na dnie Atlantyku statek po prostu zdezerterował. Czy przyjął na swój pokład mniej ludzi kosztem ładunku? A jeśli tak, to co było cenniejsze od ludzkiego życia? Złoto? Pieniądze? Dzieła sztuki?
Takie myśli z pewnością kłębiły się w głowach nurków.
Jeden z nich, niski i krępy mężczyzna, oparty plecami o kiosk – ze szczytu którego wyrastał obok ułamanej anteny nieuszkodzony peryskop – pracował z palnikiem przy odsłoniętym fragmencie łodzi tuż nad kabinami dla załogi. Drugi oświecał reflektorem pokrytą glonami powierzchnię kadłuba. Wreszcie udało im się zmiękczyć gruby pancerz. Stalowa łata broniąca dostępu do włazu puściła. Nurek uniósł kciuk ku górze. Drugi odpowiedział mu tym samym. Udało się!
Zgasł podwodny palnik. Nie wypłynęli jednak na powierzchnię rozhuśtanego morza, by podzielić się radosną wieścią z załogą kutra „Viking”. Pierwszy nurek oddał koledze sprzęt i wskazał ręką ziejącą czernią dziurę w kadłubie, przez którą wtoczyła się już słona woda. Drugi zawahał się. Uniósł wolną rękę nad głową, wskazując wiszącą nad nimi mętną toń. Wyraźnie dawał do zrozumienia, że powinni powiadomić o wszystkim kapitana, lecz krępy i niski towarzysz miał inne plany. Pokazał na migi, że potrzebuje dziesięciu minut na krótką inspekcję wraka. Był dziwnie nieustępliwy, dlatego jego kolega skapitulował. Zresztą, też był ciekaw co zastaną wewnątrz stalowego cygara. Nic dziwnego – sześćset sekund to stanowczo za mało na pobieżne zbadanie U–boota, a nurkom brakowało już cierpliwości. Ostatecznie niższy z nich sięgnął po osobisty reflektor i dał nura do wnętrza łodzi. Po chwili wahania drugi poszedł w jego ślady.
W tym samym czasie – dwadzieścia osiem metrów nad wrakiem – w przestronnej kabinie nawigacyjnej nowoczesnego kutra jego kapitan oczekiwał pierwszych informacji od dwójki płetwonurków pracujących przy łodzi podwodnej. Wysoki i potężny Norweg o ogorzałej twarzy nie krył podekscytowania ich przedłużającym się milczeniem. Ten bogaty syn przemysłowca, wytrawny żeglarz i awanturnik w jednej osobie, nie należał do osobników szczególnie ceniących sobie pokorę i cierpliwość, co zostało zaakcentowane gwałtownym uderzeniem dłoni w blat zagraconego stołu. Zacisnąwszy mocniej zęby, zerknął przez bulaj na kołyszące się zdradziecko morze i rosnącą falę, której szczyty przyozdabiały białe kołnierze piany. Zdrowy, szafirowy odcień wody już dawno zdążył zamienić się w posępny szmaragd. Na niebie – o poranku jeszcze tak bardzo niewinnie błękitnym – napływało z południowego–zachodu coraz więcej nabrzmiałych, szarych chmur. Nadciągały całymi tabunami, niosąc zapowiedź sztormu. A zatem nie zostało im wiele czasu. Na Szetlandach wiatr lubił sobie pohulać i płatać figle nawet wytrawnym żeglarzom. Tak było aż do samego lata, kiedy nagle pogoda stabilizowała się na kilka miesięcy. Niestety, znany ze swej słabości do ryzyka właściciel kutra wybrał koniec wiosny jako termin wyprawy.
Mocno zaniepokojony odwrócił wzrok od bulaja.
– Co oni tam robią, Andreas? – zerknął na postawnego osobnika o piwnych oczach. – Są tam już ponad kwadrans. Niedługo zabraknie im mieszanki.
– Może weszli już do środka, kapitanie Jorgensen? – odezwał się asystent.ROZDZIAŁ PIERWSZY
KANDYDAT NA DETEKTYWA • JESTEM WRÓŻKĄ • MERKURY I JEGO WPŁYW NA LUDZI • MARS DLA BARANÓW • DZIEWCZYNA OPOWIADA O SWOICH OSIĄGNIĘCIACH JAKO JASNOWIDZ • CO ZNAJDUJE SIĘ W SZUFLADZIE SZEFA? • PORANNY TEST • O SŁYNNYCH PRZEPOWIEDNIACH I WIZJONERACH • W CZERSKU • DEPESZA OD JORGENA JORGENSENA
Kolejna przygoda zapukała do naszych drzwi jeszcze przed wakacjami. Nie był to łatwy okres dla Departamentu Ochrony Zabytków – niegdyś skromnego, dwuosobowego referatu zajmującego się losami dzieł sztuki w naszym kraju, dzisiaj funkcjonującego jako trzyosobowa komórka działająca w strukturach Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie. Po pierwsze, na brak pracy nigdy nie narzekaliśmy, po drugie, wciąż nam ją utrudniano, podsyłając co jakiś czas nowych kandydatów lub pracowników, z których żaden nie zagrzał miejsca dłużej niż sześć miesięcy.
Nie zdziwiło nas zatem to, gdy pewnego majowego dnia progi naszego biura – notabene mieszczącego się na pierwszym piętrze zabytkowego pałacu Potockich na Krakowskim Przedmieściu – przekroczył kolejny kandydat, a właściwie kandydatka. W przeszłości wielokrotnie korzystaliśmy z usług utalentowanych kobiet, więc widok przedstawicielki płci pięknej nie był dla nas żadnym zaskoczeniem, ale tym razem złapaliśmy się za głowy. Powodem naszej irytacji były kwalifikacje nowej protegowanej Pani Minister.
Ale po kolei. Rozmowa z młodą kandydatką odbyła się w gabinecie szefa w mojej obecności. Kobieta sprawiała wrażenie osoby uduchowionej, a nawet nieco nawiedzonej, co podkreślały jej bujna, ciemna fryzura i dość swobodny strój w kolorze stonowanej purpury.
„Na moje oko ona sama szyje sobie ubrania” – pomyślałem, patrząc na nią z pewnym współczuciem.
Kandydatka nosiła duże, przeciwsłoneczne okulary w bursztynowej oprawce, które podczas rozmowy uprzejmie zdjęła, odsłaniając tym samym duże, zielone oczy. Z pewnością lubiła bursztyn – miała go na palcach w formie pierścieni i na szyi jako naszyjnik.
Przyznam szczerze, że takiego dziwoląga dawno nie widziałem. I to nie tylko w tym gabinecie. Wprawdzie podobni do niej młodzi ludzie odwiedzali dość często miejskie galerie i kluby studenckie, ale czy poważna instytucja państwowa była odpowiednim miejscem dla takiej osoby?
Na początek nasza sekretarka Monika położyła na blacie biurka tacę z filiżankami ze świeżo parzoną kawą _à la bureau_, a następnie opuściła pokój.
Nowo przybyła zajęła fotel po drugiej stronie biurka, a ja, swoim zwyczajem, usiadłem w kącie obok pustego wieszaka na ubrania i w skupieniu ją obserwowałem. Nie należała do istot nadmiernie urodziwych. Promieniowała za to jakąś niewytłumaczalną dla mnie aurą, która nie pozwalała przejść obojętnie obok niej. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie miłej, pogodnej i nieszkodliwej dziwaczki. Na swój sposób była nieśmiała, a jednocześnie – jak się się niebawem okazało – uparta i ceniąca swoją wartość.
– Jestem wróżbitką – oświadczyła, gdy zostaliśmy w trójkę. – To znaczy kimś w tym rodzaju.
Patrzyliśmy na nią jak zahipnotyzowani, nie skomentowawszy jej słów. Szef obrzucił mnie bezradnym wzrokiem i dalej w milczeniu słuchał kandydatki.
– Na imię mam Paulina – dodała nieco zmieszana naszymi ukradkowymi spojrzeniami. – Jestem Panną. W sensie zodiakalnym i cywilnym. Ale proszę się do mnie zwracać Merkury. Po prostu Merkury. Ten pseudonim w zupełności wystarczy.
– Merkury? To na cześć nieżyjącego wokalisty zespołu Queen? – wtrąciłem ironicznie.
– Nie, nie – machnęła lekceważąco ręką. – Nie słucham rocka ani popu. Jeśli już, to dobrego jazzu z elementami muzyki hinduskiej.
– U nas niczego się nie słucha – wyszeptał szef.
Dawno nie widziałem takiej konsternacji u pana Tomasza. Zamyślony zmarszczył czoło, zdjął z nosa okulary w rogowej oprawce i po przetarciu fragmentem koszuli czystych szkieł z powrotem je nałożył. Wszystko zgodnie z rytuałem.
– Nie mamy czasu na słuchanie muzyki – wyjaśnił zakłopotany. – Jedyne czego pracownicy tutaj słuchają, to moich poleceń. A i z tym bywają problemy. Merkury? Dlaczego, proszę pani, mamy zwracać się do niej jak do planety obiegającej Słońce?
Dziewczyna nie od razu odpowiedziała. Założyła nogę na nogę i przez kilka sekund obserwowała szefa w taki sposób, jakby pragnęła odgadnąć o czym tak naprawdę myśli. Z tego wszystkiego pan Tomasz sięgnął po filiżankę i napił się kawy. Poparzony przełyk nie był aż tak straszną torturą w porównaniu z wynurzeniami tej dziwaczki.
– Dobrze pan to zauważył – ożywiła się dziewczyna. – Właśnie! Merkury to moja planeta. Mówiąc inaczej: pozostaję pod jej wpływem. Muszą panowie wiedzieć, że Merkury silnie oddziałuje na ludzką inteligencję i błyskotliwość umysłu. Dlatego uważam, że mogę wnieść dużo nowej energii do waszego zespołu. Otóż, ludzie pozostający pod wpływem tej planety potrafią przekazywać nie tylko swoje myśli. Posiadają wiele innych talentów, ot, chociażby – literacki. Na przykład ja sama pisuję wiersze. Tacy ludzie często są intelektualistami o szerokim spektrum zainteresowań. Bywają serdeczni i towarzyscy. Mają smykałkę do handlu i dziennikarstwa. Przede wszystkim jednak wpływ Merkurego związany jest z ludzką inteligencją, przebiegłością i… darem przewidywania.
Szef przerwał ten potok słów wymownym chrząknięciem.
– Grecy nazwali tę planetę imieniem Hermesa – dodał od siebie. – To patron filozofów, posłańców i kupców. O ile dobrze pamiętam, także złodziei. A w tym departamencie słowo „złodziej” ma jednoznacznie negatywną wymowę. Natomiast u Rzymian słowem pokrewnym dla „Merkurego” był przymiotnik „merkantylny”.
– Ale w znaczeniu „handlowym”, proszę pana! – broniła się dziewczyna, nie kryjąc, podobnie zresztą jak ja, zaskoczenia wiedzą pana Tomasza z zakresu astrologii. Wzięła głęboki wdech i dalej mówiła: – Jest w tym wyraźne przesłanie. Jakie? Ano takie, że energia tej planety odpowiada za czynności lub pojęcia, które dają się wymieniać. Słowa, idee, informacje lub zwykłe towary. Proszę mi wierzyć, znam się na tych sprawach. Nie jestem jakąś tam nawiedzoną dziwaczką wróżącą ze szklanej kuli. Podchodzę do tego naukowo. Zresztą od lat działam w Krajowym Towarzystwie Psychotronicznym. Mam u nich dobrą opinię. Proszę to sprawdzić. Kończyłam biologię oraz psychologię na uniwersytecie, a w przyszłym roku zamierzam otworzyć przewód doktorski. Jeśli, panowie, sobie tego życzą, mogę odgadnąć, która planeta jest dla was najkorzystniejsza.
– Moją jest Ziemia – oświadczył szef. – I niech tak już pozostanie.
Merkury wzruszyła ramionami. Nie obraziła się. Najwidoczniej przywykła do podobnych szyderstw.
– A ja? – bąknąłem. – Jaka jest moja planeta?
Zerknęła na mnie przelotnie, zamknęła oczy i przybrała pozę osoby próbującej wejść w stan zwiększonej koncentracji. Długo się nie zastanawiała.
– Mars! – odpowiedziała. – To planeta siły i odwagi. Patron wszystkich męskich sportów i ludzi walki. Osobnicy wrażliwi na energię Marsa miewają duże poczucie własnej wartości. Z reguły dotrzymują słowa i kończą rozpoczęte zadania bez względu na stopień ich trudności.
– To fakt – uśmiechnął się szef. – Pasuje do Pawła.
– Bywają, niestety – kontynuowała dziewczyna – impulsywni, agresywni i mściwi.
Zmrużyłem nienawistnie oczy, ale zaraz posłałem jej szeroki uśmiech.
– Na szczęście ich gniew szybko mija – odparowała. – Widzicie? Pan Paweł już się uspokoił.
Westchnąwszy głośno, wstałem i zrobiłem krok w jej stronę.
– O tych rewelacjach dotyczących ludzi spod znaku Barana można przeczytać w każdym horoskopie – rzuciłem sarkastycznie. – Wystarczyło tylko, przed przyjściem do tego gabinetu, sprawdzić datę moich urodzin i ustalić, że jestem zodiakalnym Baranem. Według astrologów znak ten pozostaje właśnie pod wpływem Marsa.
Moje słowa wcale nie speszyły Merkury. Chciałem jeszcze dodać coś naprawdę uszczypliwego, gdy szef gestem ręki nakazał mi, abym z powrotem zajął fotelik w kącie gabinetu. Posłuchałem go z przesadnym westchnięciem. A on upił nieco kawy i przerzucił kilka kartek w teczce naszego gościa.
– Uważają panią za jasnowidza – odezwał się.
– Zgoda – potaknęła energicznie głową, aż zafalowały pukle jej włosów. – Tak między nami, mam gdzieś co o mnie mówią! Zajmuję się prekognicją, retrokognicją i psychometrią. Praktycznie. Z moich zdolności korzystała już nawet policja. Niestety, w tej branży, tak jak w każdej innej, istnieją ostra konkurencja i zwykłe układy, więc od pewnego czasu policja korzysta z usług innych jasnowidzów.
Pan Tomasz sprawiał wrażenie jakby wcale jej nie słuchał. Kiedy ona mówiła, on przeglądał jej dossier, kręcąc przy tym z niedowierzania głową.
– O… tu mam coś interesującego – mruknął pod nosem. – W Lasku Bielańskim kogoś pani oszukała…
– Odszukała! – poprawiła go. – Zdaje się, że zaparowały panu okulary, panie dyrektorze.
– Och, najmocniej przepraszam – szef zmieszał się, nie odrywając wzroku od akt. – Oczywiście, odszukała pani. Konkretnie zaginionego pieska należącego do pewnego wpływowego mecenasa.
– Otóż to, pies wyrwał się właścicielowi podczas nocy sylwestrowej – dodała smutno. – Konkretnie po północy. Spłoszyły go fajerwerki i ludzkie wrzaski, więc wyrwał się właścicielowi i uciekł w nieznanym kierunku. Biedne zwierzę. Ludzie mają chyba nie po kolei w głowie. Mam teraz na myśli tego mecenasa. Ciągle się mówi i narzeka na sylwestrowe szaleństwo, a oni spacerują sobie ze swoimi pupilkami w trakcie pokazu sztucznych ogni. Idioci. Wracając do pieska. Uciekł i długo nie wracał. Dlatego zwrócono się do mnie o pomoc. Co miałam robić? Zgodziłam się i pomogłam. Nie było to zadanie trudne, tak na marginesie.
– Zgadzam się – wtrąciłem. – Większość bielańskich piesków ucieka i błąka się w pobliskim lasku.
– Być może, ale właściciel bezskutecznie szukał go przez dwa dni, a ja znalazłam psiaka już po kwadransie – popatrzyła na mnie triumfalnie. – Leżał w dole. Wpadł w sidła. Krwawił. Kiedy go znaleźliśmy, był umierający.
– Innym razem – szef postukał palcem w akta – odszukała pani zaginioną córeczkę mieszkańców Konstancina pod Warszawą.
– Nie tylko. Na koncie mam również odnalezienie łupu jaki skradziono jubilerowi na Pradze. Podano mi wszystkie szczegóły sprawy, odwiedziłam miejsce kradzieży i już po trzech dniach wskazałam miejsce zamieszkania sprawców. Dzięki mnie policja trafiła do miejscowości Zielonka i tam, zgodnie z moimi wskazówkami, odszukano dom z niebieską dachówką. Bandziorów wkrótce ujęto. Dzięki temu, znajomy mecenas, ten od pieska, polecił mnie waszej Pani Minister, a ona zdecydowała, że powinnam popracować w Departamencie Ochrony Zabytków. Na etacie detektywa, dodam nieskromnie.
– Proszę pani – jęknął szef. – My tu pracujemy głową.
– Ja też. Bez głowy nigdzie się nie ruszam.
– Mam na myśli zdolność logicznego i dedukcyjnego myślenia. Wyszukiwanie i gromadzenie faktów. Żmudne studia nad losami dzieł sztuki. Śledzenie złodziei i handlarzy starociami. Obecność na licytacjach i częste wizyty na pchlim targu. Aby u nas pracować, trzeba umieć odróżnić obraz Rubensa od kostki Rubika.
– Rozumiem – westchnęła słodko Merkury – ale proszę spojrzeć na to z innej strony. Skoro Niebiosa obdarowały mnie pewnymi nietypowymi zdolnościami, które pozwalają ominąć te wszystkie żmudne, pracochłonne czynności i szybko prowadzą do celu, czyli ujęcia złodzieja lub wskazania miejsca ukrycia skarbu, to czemu nie wykorzystać ich na większą skalę? Pani Minister upatruje w naszej współpracy szansę stworzenia nowego sposobu tropienia gangsterów handlujących dziełami sztuki.
– Przede wszystkim Pani Minister się nie odmawia – bąknąłem.
Merkury zareagowała na moją uszczypliwą uwagę wzruszeniem ramion. Pan Tomasz dopił resztkę kawy i teatralnym gestem postawił pustą filiżankę na blacie biurka.
– Czy potrafi pani z tych fusów wywróżyć co trzymam w mojej szufladzie? – zwrócił się do dziewczyny.
Merkury zignorowała jego prowokacyjny ton i bez namysłu sięgnęła po pustą filiżankę. Przez chwilę przyglądała się fusom na jej dnie. Zmarszczyła czoło, a następnie zamknęła oczy.
– Widzę prostokątny przedmiot – mówiła cicho. – To notes.
Szef wyjął z szuflady skórzany notatnik i położył go przed sobą.
– Co dalej? – zachęcał kandydatkę.
– Jest... widzę go... – dziewczyna szeptała jak w transie – inny przedmiot... długi... to chyba długopis. Albo ołówek.
– Wieczne pióro – wyjaśnił pan Tomasz.
I położył właściwy przedmiot obok notatnika.
– Uznajemy, Pawle? – popatrzył na mnie pytająco.
– Uznajemy – potaknąłem głową.
– Przepraszam, ale jestem trochę zdenerwowana, więc moja percepcja nieco szwankuje – tłumaczyła się i znowu zamknęła oczy. – Ale widzę coś jeszcze. Tak, no jasne. Jakieś akta!
– Pani wybaczy, ale nie będę wyciągał ich z szuflady – powiedział szef. – To ściśle tajne dokumenty. Ale przecież może pani odczytać ich tytuł z zamkniętymi oczami, prawda?
– Widzę go, widzę – mówiła jak nawiedzona. – Jakieś litery: M, K, D, O i Z...
– Czyli Departament Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki – powiedziałem rozbawiony tym przedstawieniem.
Szef zignorował moje docinki i zajrzał wymownie do szuflady.
– A obok tych akt? – zapytał dziewczynę. – Co tam leży?
– Pistolet?
– Pudło!
To powiedziawszy, pan Tomasz wyjął z szuflady klucz. Położył go na blacie obok innych przedmiotów.
– To dla pani. Klucz do naszego biura.
Przez chwilę w gabinecie zapadła kilkusekundowa cisza.
– Jak to, przyjmuje mnie pan? – zdziwiła się Merkury. – Przecież z tym kluczem… nie odgadłam.
– Przyjmuję panią – oświadczył szef. – Ale nie z powodu zdolności jasnowidza, tylko dlatego, że jest pani sprytną osóbką. Najczęściej w szufladach biurek urzędnicy trzymają linijki, notatniki, dyskietki i różne takie zwyczajne przedmioty. O dokumentach i długopisach nie wspomnę. No i, zanim tu pani przyszła, dowiedziała się jakie są nasze znaki zodiaku i być może zdobyła kilka innych informacji o naszym departamencie. Prawda?
– Nie – jęknęła i uderzyła się w pierś. – Przysięgam. Niczego nie sprawdzałam. Ja…
– Poza tym – kontynuował szef, nie zważając na jej zapewnienia – jest pani spostrzegawcza i lubi improwizować. W końcu odnalazła pani psa tego mecenasa, znajomego Pani Minister. I to nie dzięki jakimś tam specyficznym umiejętnościom rodem z „Archiwum X”, ale wrodzonej bystrości. Nie wierzę bowiem w jasnowidzenie czy łamanie łyżeczek wzrokiem. Ja wierzę w rozum. Myślenie to nasza jedyna broń, proszę pani. No i wiedza. Ale tę zdobywamy i poszerzamy każdego dnia. Mimo wszystko sądzę, że może być z pani dobry detektyw. Gratuluję.
Merkury wstała energicznie od biurka.
– Jak to? – zdenerwowała się. – Nie wierzy pan, że jestem jasnowidzem? Że umiem znajdować nie tylko ludzi, ale i przedmioty?
Zaskoczony jej reakcją szef podrapał się po brodzie.
– Zaraz – mruknął. – Przyjąłem panią, a pani się nie cieszy?
– Cieszę się, ale...
– Jutro zbadamy pewien trop – przerwałem jej. – Razem.
– Jaki znowu trop? – popatrzyła na mnie pytająco.
Wstałem z fotelika i podszedłem do niej.
– Być może chodzi o skarb – wyjaśniłem tajemniczo. – Będzie zatem okazja do sprawdzenia twoich szczególnych umiejętności, panno Merkury.
– Tak jest – dodał szef, obrzuciwszy dziewczynę błagalnym wzrokiem. – Tylko, proszę, na miłość boską, przyjść jutro do pracy w innym stroju.
*
Na drugi dzień zjawiłem się w biurze z samego rana. Pomimo wyraźnych instrukcji szefa, Merkury przyszła lekko spóźniona, ubrana w postrzępione dżinsy i ciemną marynarkę sięgającą do kolan. Włosy spięła aksamitną, błękitną chustką i pozbyła się części bursztynowej biżuterii, chociaż, jak na mój gust, niewiele jej ubyło. Widząc mój przerażony wzrok taksujący dziury w jej spodniach, zrobiła minę niewiniątka.
– Najlepsze jakie miałam – wyjaśniła przepraszająco. – Markowe, jakby co.
– A marynarka? Pewnie po twoim bracie?
– Nie, po ojcu.
Popukałem palcem w szkiełko zegarka.
– Spóźniłaś się – bąknąłem.
– Tylko trzydzieści sekund.
– Co za różnica: trzydzieści sekund czy trzydzieści minut? – marudziłem w stylu pana Tomasza. – Spóźnienie to spóźnienie. Albo ktoś jest punktualny, albo nie. Nie można być prawie punktualnym. Tak samo jak drobne kłamstwo wciąż pozostaje kłamstwem i nigdy nie będzie prawdą. Wedle tej logiki nie można być prawie żywym…
– Ale ledwo żywym można? – przerwała mi pytaniem.
Dla świętego spokoju potaknąłem głową.
– No więc, rano jestem zazwyczaj ledwo żywa – wyjaśniła Merkury. – I dlatego czasami się spóźniam. Ale tym razem zawinił autobus.
– Co, ledwo jechał?
– Spóźnił się. Przepraszam.
– Jako jasnowidz zawiodłaś – westchnąłem ciężko. – Powinnaś przewidzieć, co się stanie. Ty jesteś prawie jasnowidz.
– To nie tak – skrzywiła się. – Jasnowidz nie może wszystkiego przewidzieć. Szczególnie rano, gdy jest ledwo żywy. Otóż, czasami potrafimy przewidzieć trzęsienie ziemi i dzięki temu uratować tysiące ludzi przed śmiercią, ale naszej intuicji może umknąć, na przykład, wizyta komornika. Jasnowidz „nie widzi” wszystkiego. Musi zebrać energię i ukierunkować ją na konkretną osobę, zjawisko, miejsce lub przedmiot. Czasami bywa bezradny wobec własnej osoby. Najczęściej wynika to ze złego samopoczucia lub problemów natury emocjonalnej. Tak było wczoraj w gabinecie pana Tomasza. Z powodu tremy moje wizje nie były zbyt precyzyjne.
– A jak się czujesz dzisiaj? – zagadnąłem.
– Chyba dobrze.
– Jeśli więc twoja percepcja nie jest teraz niczym zaburzona, zgadnij, co dzisiaj znajduje się w szufladzie?
– Pana Tomasza?
– Nie, Moniki.
Ręką wskazałem biurko sekretarki stojące w pierwszym pomieszczeniu. Merkury zamilkła i wbiła swój wzrok w mebel, a następnie swoim zwyczajem zamknęła oczy. Koncentrowała się. Trwało to kilkanaście sekund, a mnie się zdawało, że dziewczyna wcale nie oddycha.
– Żyjesz? – zapytałem ją.
– No i sam widzisz! – prychnęła, otworzywszy oczy. – Wybijasz mnie z transu. Nic z tego nie będzie.
– Dlaczego?
– Bo za bardzo naciskasz. Wysyłasz niezdrowe emocje. To mnie deprymuje i osłabia.
– Coś jednak musisz widzieć – uśmiechnąłem się, oparłszy o biurko. – Chociaż jeden przedmiot.
– Zdaje się, że coś tam widzę – wymamrotała bez przekonania. – Tak! Jakieś zeszyty… dyskietki… dużo dyskietek… kosmetyczka… i jakieś zdjęcie… nie, stop! Dwie małe fotki. Nic więcej nie widzę.
– Sprawdzimy – powiedziałem.
Bez namysłu otworzyłem szufladę. Była pusta. Po prostu jej zawartość przeniosłem do szafy jeszcze przed przyjściem dziewczyny, pragnąc raz na zawsze zweryfikować parapsychologiczne zdolności nowej pracownicy.
Merkury natychmiast pobladła. Zrozumiała, że została ofiarą podstępu z negatywnym dla siebie skutkiem. O, dziwo, sam byłem zaskoczony.
– Jestem wyczerpana – wykrztusiła z siebie.
– A może ty nie jesteś jasnowidzem, tylko ciemnowidzem? – próbowałem obrócić cały incydent w żart.
– Nie kpij – warknęła, gromiąc mnie wzrokiem. – Jeszcze się przekonasz, co potrafię. Udowodnię to. Kto wie, może jeszcze dzisiaj?
Obraziła się, więc bez słowa przeniosłem z szafy do szuflady biurka wszystkie rzeczy i zaproponowałem poranną kawę. Merkury nie odzywała się. Obserwowała mnie w posępnym milczeniu, próbując odgadnąć moją reakcję na oblany przez nią test.
Jednakże musiałem oddać jej sprawiedliwość – wśród ukrytych w szafie rzeczy Moniki były nie tylko dyskietki, notatniki, czy kosmetyczka, ale przede wszystkim dwa zdjęcia do paszportu, gdyż nasza sekretarka ostatnio zabiegała o wydanie nowego dokumentu. A zatem, Merkury de facto odgadła co znajdowało się w szufladzie, tyle że przed jej wyczyszczeniem.
Kiedy jej o tym powiedziałem, zareagowała westchnięciem ulgi, chociaż wyczułem, że chowa do mnie urazę.
Później, pijąc kawę rozmawialiśmy o jasnowidzach i telepatach.
– Wczoraj wieczorem wpadła mi w ręce broszurka o twoich kolegach po fachu – próbowałem rozładować napięcie. – No wiesz, Nostradamus i różni tacy.
– Znowu kpisz? – prychnęła.
– Ja? Ależ nie. Lektura wydała mi się całkiem interesująca. No, ale sama powiedz, co takiego można wywróżyć z ludzkich wnętrzności?
– Tak robiono w Babilonii – rzekła z powagą. – Te praktyki zapisano nawet w specjalnych zbiorach.
I opowiedziała mi o Grekach, którzy rozpowszechnili owe babilońskie zwyczaje w całym basenie Morza Śródziemnego. Podobno już Herodot był świadkiem najstarszych doświadczeń w tej dziedzinie, dzisiaj zwanych parapsychologią.
– Wyobraź sobie – kontynuowała Merkury – że przed atakiem na Persję król Krezus zasięgnął rady u wyroczni. Poszukiwał najlepszego jasnowidza i w tym celu wysłał swoich ludzi do kilku z nich, aby tego samego dnia o ustalonej porze zadać im jedno pytanie: co robi dzisiaj Krezus? Niejaka Pytia z Delf odpowiedziała, że czuje zapach żółwia gotowanego w skorupie i jagnięciny przyrządzanej w naczyniu z brązu. O dziwo, tego właśnie dnia Krezus zjadł potrawę z żółwia i jagnięcinę podaną w kociołku z brązu. Historia zna wiele takich przypadków.
Dowiedziałem się więc o rzymskich cesarzach, którzy namiętnie korzystali z usług magów i jasnowidzów, na przykład Oktawian Augustyn u astrologa Teogeniusza czy Tyberiusz u Trassylla. Natomiast od IV wieku naszej ery zarysował się poważny konflikt „magów” z chrześcijanami, którzy podobne praktyki uznawali za pogańskie. W tym okresie niektórzy cesarze, jak chociażby Julian Apostata, próbowali nawet zniszczyć Kościół Katolicki, rozpowszechniając zaczerpnięte z kultury pogańskiej idee lub korzystając z niektórych praktyk okultystycznych. W średniowieczu zakazywano takich praktyk, ale w rzeczywistości niektórzy papieże (na przykład Paweł III, Julian II i Leon X) korzystali z porad Luca Gaurico – astrologa i arcybiskupa w jednej osobie. Niebawem ten proceder rozpowszechnił się w całej Europie. Na dworach królewskich i książęcych zaroiło się od medyków pełniących funkcje astrologów lub alchemików, jak chociażby Guido Aretinus, mistrzowie Germain de Saint Cyr i Gervais oraz jasnowidz Galeotti . Renesans wydał na świat florenckiego wróża Come Ruggieriego oraz Nostradamusa, o których napisano już tomy.
W wieku XVII, za sprawą burzliwego rozwoju nauk, mistrzowie wiedzy tajemnej i okultyści przeobrażali się w medyków. Był to czas wielkich proroctw i polowań na czarownice, a z uniwersytetów wyrzucano astrologów. Dopiero w XVIII wieku – epoce alchemików i poszukiwaczy kamienia filozoficznego – przepowiadanie stało się de facto zawodem. Najbardziej znani okultyści tego okresu to Alessandro Cagliostro i hrabia de Saint–Germain. Z kolei wiek XIX to rozkwit spirytyzmu ze swoimi wszystkowiedzącymi mediami i jasnowidzami . W tamtym czasie klientów przyjmowano w gabinetach, jak czynią to współcześni nam psychologowie. XX stulecie zaś to wiek słynnego i nieco kontrowersyjnego Rasputina, chociaż nie brakowało wtedy wielu utalentowanych jasnowidzów i równie uzdolnionych szarlatanów, by wymienić na przykład Hanussena.
Słuchałem tego wszystkiego z autentycznym zainteresowaniem, ale tak naprawdę nie dawałem wiary w skuteczność przepowiedni. Jean de la Fontaine napisał kiedyś: „Każdy wierzy w to, czego się obawia, i w to, czego pożąda”. Cóż, pod tym zdaniem mógłbym podpisać się obiema rękoma. Mimo wszystko nie potrafiłem w sposób racjonalny wyjaśnić mojego oporu wobec zagadnień parapsychologii. Przecież tak samo wiara jak i rozum bywały bezradne wobec prób wyjaśnienia natury jasnowidzenia. W końcu, Merkury naprawdę pomogła policji w ujęciu złoczyńców i odszukaniu zaginionych osób. Czyżby chodziło o zwykły łut szczęścia? Być może, ale przecież nasza jasnowidzka na swoim koncie miała kilka podobnych sukcesów. Czy mogłem zatem bezkrytycznie ignorować owe fakty i wydawać jednoznaczny sąd o jej zdolnościach bez dowiedzenia, co jest prawdą a co fałszem?
Wspominam tę naszą rozmowę wyłącznie dlatego, że w naszej historii Merkury odegrała ważną rolę, której do dziś nie potrafię racjonalnie wyjaśnić. I zdaje się – nieprędko to nastąpi.
Prawdę powiedziawszy wobec powyższych zjawisk byłem bezradny. Bo niby jak miałbym zaprzeczyć – przewidzianym z iście diabelską precyzją – zabójstwom znanych ludzi, takich jak Bartou, król Jugosławii Aleksander czy królowa Draga? Tak samo jak w przypadku śmierci Alberta I (króla Belgów) i jego rodziny. Zresztą przepowiednie dwóch ostatnich wydarzeń zostały – i to na kilka miesięcy przed faktami dokonanymi – upublicznione w poczytnych gazetach w Anglii i we Francji.
Nie koniec na tym. Wiele innych, nieco już zapomnianych wizji ostatnich stuleci okazały się zadziwiająco prorocze. Jedna z nich, pochodząca z XVI wieku, autorstwa Ursuli Sonthiel opowiada o powozach jeżdżących bez koni i pływającym po wodzie „żelazie”, licznych katastrofach, a także „latających wokół ziemi” myślach. Dzisiaj brzmi to jak zapowiedź powstania nowoczesnej komunikacji oraz Internetu. Pewien XVIII–wieczny mnich wieszczył nawet, że „wiek XX będzie niewątpliwie najbardziej niezwykły. Nadejdzie czas trwogi i nieszczęścia dla wszystkich ludzi na tej ziemi. Wszystko co można sobie wyobrazić najgorszego, nastąpi w tym wieku. Rozpęta się wojna i kule armatnie będą leciały z nieba. A potem wybuchnie druga wojna, która przewróci do góry nogami wszystko, co zostało stworzone na tym świecie. Będą na świecie miały miejsce wielkie utraty fortun i majątków; wiele łez zostanie wylanych. Ludzie będą bez serca i bez litości”.
Czy to czegoś ci nie przypomina, Drogi Czytelniku?
Dodajmy jeszcze, iż większość podobnych wizjonerów – w tym sam Nostradamus – „widzieli” koniec świata w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Na szczęście wiele z tych proroctw się nie sprawdziło, lecz współcześni chiromanci wciąż nie ustają w wysiłkach zastraszenia nas kolejnymi okropnościami.
– Mam pomysł – przerwałem nasze posiedzenie, zerknąwszy na zegarek. – Jestem ciekawy, czy zdołasz wyjaśnić pewną odległą w czasie zagadkę. Bo jak na razie zajmowałaś się wydarzeniami z niedalekiej przeszłości. My tu jednak, w naszym skromnym departamencie, rozwiązujemy tajemnice, których początki sięgają wieków zamierzchłych. Dysponujemy przy tym najczęściej skromnymi danymi źródłowymi lub nierzadko przekazami ustnymi. Bardziej przypomina to rozwiązywanie zadań matematycznych, łamigłówek czy szarad.
– Jedno drugiemu nie przeszkadza – oświadczyła dumnie Merkury. – Będę pierwszym parapsychologicznym detektywem. Powiesz mi wreszcie, co to za tajemnicza sprawa?
*
Pojechaliśmy do Czerska. W tej uroczej podwarszawskiej miejscowości wciąż czekała na rozwiązanie pewna zagadka związana z wzniesionym tam na skarpie zamkiem. Otoczoną murami i fosą twierdzę, notabene siedzibę książąt mazowieckich, wybudował w drugiej połowie XIV wieku książę Janusz I. Na trójkątnym dziedzińcu, w jego południowej części, mieścił się niegdyś dom mieszkalny oraz dawny kościół zamkowy pod wezwaniem Św. Piotra. Według naukowych ustaleń owa świątynia pochodziła z XII wieku. Po roku 1526 zamek stał się własnością królewską, a po śmierci Zygmunta Starego królowa Bona otrzymała Czersk jako tak zwaną odprawę wdowią. Po jej wyjeździe z Polski rozpoczął się powolny upadek zamku. Jednakże nas interesowały zarówno Bona jak i wspomniany kościół. Podobno w jego podziemiach znajdowały się ukryte skarby, których królowa nigdy nie odnalazła. Niestety, nie było nas stać na kosztowne badania archeologiczne czy wynajęcie georadaru, więc pomoc jasnowidza mogła okazać się niespodziewanym rozwiązaniem problemu.
Kiedy dotarliśmy na szczyt góry zamkowej naszym oczom ukazał się urzekający widok na dolinę Wisły. Widzieliśmy stąd odległe topole wskazujące położenie Kępy Radwanowskiej, na której we wrześniu 1944 roku rozegrały się ciężkie walki drugiego pułku piechoty z niemieckim najeźdźcą o uchwycenie przyczółków na Wiśle w rejonie Góry Kalwarii. U stóp wzgórza zamkowego – od strony rzeki – majowe słońce odbijało się w martwej toni Jeziora Czerskiego – otoczonego drzewami i bujną roślinnością bagiennego reliktu po dawnym korycie Wisły.
Minęło już południe, a ja zdarłem sobie gardło opowieściami o książętach mazowieckich i utracie znaczenia przez Czersk, spowodowanego odsunięciem się koryta Wisły od zamku. Podzieliłem się z Merkury pobieżnymi informacjami o okresie wojen polsko–szwedzkich i bitwie pod Warką w 1656 roku, wygranej, dodajmy, przez hetmana Stefana Czarnieckiego. Wtedy to otoczone przez Polaków resztki armii szwedzkiej zamknęły się w murach warowni i niebawem wysadziły zamek w powietrze. Czy wcześniej samobójcom udało się odnaleźć w podziemiach ów skarb? Raczej nie. Kto przy zdrowych zmysłach podczas oblężenia szukałby cennych rzeczy, których nie potrafili zlokalizować dawni rezydenci?
– Z panem Tomaszem założyliśmy roboczą hipotezę – poinformowałem dziewczynę – że pod fundamentami dawnego kościoła znajdował się jakiś skarb, lecz podjęte przez Szwedów działania zatarły wszelkie ślady jego istnienia.
Mniejsza o szczegóły. Wkrótce znowu musieliśmy zapomnieć o tej sprawie. Dokładnie za pięć trzynasta odezwała się moja komórka.
Dzwonił szef.
– Gdzie jesteś? – zapytał podniesionym głosem. – W Czersku?
– Zgadł pan – odpowiedziałem. – Nie wiedziałem, że ma pan zdolności jasnowidzenia. Coś się stało?
– Dosłownie przed chwilą otrzymałem depeszę – pan Tomasz mówił na bezdechu. – Nigdy nie zgadniesz, od kogo.
– Nie jestem jasnowidzem – zażartowałem. – Zamieniam się w słuch.
– Jorgensen!
– Jorgen? – zdziwiłem się. – Jorgen Jorgensen?
– Tak, ten sam. Nasz nieznośny „wiking”, producent sonarów i łodzi jachtowych.
– Nie wierzę. A czego on od nas chce? Chyba nie zamierza znowu szukać wikińskich śladów na polskiej ziemi? – Potrzebuje nas – rzucił z powaga szef. – Odkrył jakiś wrak na Atlantyku. Zdaje się, że niedaleko Wysp Szetlandzkich.ROZDZIAŁ DRUGI
CZY MOŻE PAN PRZYLECIEĆ? • MERKURY O PROBLEMACH JORGENSENA • TELEFON DO LERWICK • DWA RAZY DWA RÓWNA SIĘ PIĘĆ • PRZYMUSOWY URLOP CZYLI NOWE USTALENIA • LOT NA WYSPY BRYTYJSKIE • BIEGNIJ KRÓLICZKU, BIEGNIJ, CZYLI TAKSÓWKĄ DO LERWICK • W GLEN ORCHY HOUSE • JESTEM ŚLEDZONY • TRIK Z BAREM • UDAJĘ GANGSTERA • NIEZNOŚNY PISMAK • GDZIE JEST JORGENSEN? • ARTYKUŁ • GOŚCIE W MOIM POKOJU
Po godzinie byliśmy już w biurze. Zapracowanej Monice rzuciliśmy gromkie „cześć” i wparowaliśmy do gabinetu szefa. Jeszcze na dobre nie ochłonąłem, gdy pan Tomasz wręczył mi kartkę faksu. Spocony i zziajany przeczytałem oszczędny tekst depeszy w języku angielskim:
Witam, Panie Samochodzik! Czy może Pan przylecieć do Lerwick? Pokrywam wszelkie koszty. Na Szetlandach znalazłem wrak U–boota. Dziwna sprawa. Na miejscu wszystko wyjaśnię. Proszę mnie szukać w pensjonacie Glen Orchy House. We czwartek. Proszę o absolutną dyskrecję.
J. Jorgensen
Zamaszysty i ekstrawagancki podpis na dole kartki do złudzenia przypominał ten figurujący na licznych dokumentach, które kilka lat temu dały zielone światło dla operacji „Skarby wikingów”. Jorgen Jorgensen – jako kooperant i główny sponsor tamtego przedsięwzięcia – złożył co najmniej kilkanaście podobnych bohomazów. Byłem więc pewny, że to on jest autorem depeszy.
– I co o tym sądzisz? – zwrócił się do mnie pan Tomasz.
Jeszcze raz odczytałem treść wiadomości.
– Zastanawiające – odparłem.
– To za słaby argument, aby polecieć na Szetlandy – mruknął szef.
W gabinecie zaległa cisza.
– Dziwne – zamyślił się szef. – Dlaczego nasz stary znajomy nie zostawił numeru komórki? Czemu osobiście nie zadzwonił?
– Tak, to bardzo dziwne – dodałem.
Podałem kartkę faksu dziewczynie.
– Czy na podstawie tej wiadomości jesteś w stanie coś powiedzieć o jej autorze? – zwróciłem się do Merkury.
– Paweł! – zagrzmiał szef. – Nie czas na żarty.
– Niech da jej pan szansę – nalegałem.
Merkury niechętnie rzuciła okiem na treść wiadomości. Nie odzywała się. Wreszcie zamknęła oczy, lecz szybko je otworzyła.
– Nie wiem – westchnęła ciężko. – Jestem zdenerwowana. To tylko kopia. Gdybym posiadała oryginał, to może wtedy...
Pan Tomasz machnął zrezygnowany ręką. Już miał otworzyć usta, gdy Merkury znowu zamknęła oczy i zaczęła cicho mówić:
– Autor listu to mężczyzna odważny...
– Zgoda – przerwał jej szef z wyraźną irytacją w głosie. – To poszukiwacz wraków, żeglarz, wilk morski. Tacy ludzie to zazwyczaj twardziele.
Gestem ręki dałem szefowi znak, aby pozwolił dziewczynie kontynuować.
– Odważny i nieco lekkomyślny – nadawała Merkury. – Ma problemy... Tak, wyczuwam poważne problemy. Wisi nad nim miecz Damoklesa. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Otworzyła oczy i posłała szefowi bezradne spojrzenie.
– Problemy? – powtórzył pan Tomasz. – A kto ich nie ma, dziewczyno? Problemy to za mało, aby polecieć do Lerwick. Co ja powiem Pani Minister? Że nasz służbowy jasnowidz czuje wiszące nad Jorgensenem fatum? I dlatego proszę o wypisanie delegacji na Szetlandy w celu rozeznania się w sytuacji. Przecież Jorgensen nie jest naszym współpracownikiem. Jego prośba ma charakter prywatny, my zaś nie mamy czasu na zajmowanie się problemami cudzoziemców, których nic nie łączy z naszą szacowną instytucją. Moim zdaniem należy odpisać i zażądać od Jorgensena konkretnych wyjaśnień. A może to jakiś żart?
Merkury znowu zamknęła oczy.
– Nie, to nie żart – wyszeptała. – To problemy. Widzę krew i przemoc…
Bez słowa odebrałem jej kartkę faksu i zerknąłem na numer telefonu nadawcy. Po chwili podszedłem do służbowego aparatu i połączyłem się z Szetlandami.
Czekając na połączenie, uruchomiłem jeszcze tryb głośnomówiący.
– Glen Ochy House, słucham – z głośnika popłynął kobiecy głos.
Twardy akcent raczej niemłodej niewiasty zdradzał wyspiarskie pochodzenie.
– Dzień dobry – rzuciłem do słuchawki. – Czy może mi pani powiedzieć w jakim pokoju zatrzymał się pan Jorgensen?
– Kto taki?
– Jorgen Jorgensen. Norweg.
– Norweg? A tak, bywają u nas Norwegowie. I nie tylko.
Powoli traciłem cierpliwość.
– Chodzi o wysokiego blondyna z twarzą ogorzałą od słońca – dodałem.
– Ach, olbrzym z twarzą? – powtórzyła. – Tak, już wiem o kogo chodzi. Pan Jorgensen zarezerwował pokój. Dzisiaj rano.
– To znaczy, że mieszka w waszym hotelu?
– Nie do końca. Wrócił prosto z morza. Był zdenerwowany. Nie mógł się dodzwonić do kogoś w jakimiś ministerstwie. Mówił, że tam ciągle jest zajęte. Zarezerwował pokój na czwartek, a na koniec kazał mi wysłać faks. Udało mi się po pół godzinie.
– Do Polski może?
– Chyba tak.
– I nie zostawił żadnej innej wiadomości?
– A kto pyta? – zainteresowała się kobieta. – Kim pan jest?
– Nazywam się Daniec. Paweł Daniec. Z Polski. To do mnie był ten faks, który pani wysłała. A właściwie do mojego szefa.
– Doprawdy? To dlaczego pytacie o niego? Powinien pan wiedzieć więcej ode mnie.
– Pan Jorgensen prosił nas o przyjazd do Lerwick – wyjaśniłem poirytowany. – W czwartek. Do waszego hotelu. Więcej szczegółów nie podał.
– Zapraszamy! Miejsca u nas dużo, a pokoje są w przystępnej cenie. No i blisko stąd do promu. Wprawdzie teraz mamy sztorm, ale przejdzie. Spokojnie.
Więcej informacji nie udało mi się wyciągnąć, gdyż kobieta stała się podejrzliwa, a nie chciałem wywoływać niepotrzebnych sensacji. Przede wszystkim rozmowa potwierdziła jedno – Jorgen chyba naprawdę miał problem i na gwałt potrzebował naszej pomocy. On naprawdę oczekiwał przyjazdu któregoś z nas do Lerwick. Inaczej nie rezerwowałby na czwartek pokoju w Glen Orchy House i nie próbowałby połączyć się z gabinetem pana Tomasza. Pech chciał, że akurat wtedy centrala naszego ministerstwa była zajęta. A może to sprawka Moniki, która zbyt długo wisiała na telefonie w związku z jej staraniami o nowy paszport?
Jakby nie było, poirytowany Jorgen opuścił hotel, zostawiwszy w recepcji wiadomość faksową do wysłania na numer naszego departamentu. Tylko skąd u niego ten pośpiech? I dokąd się udał? Czyżby wypłynął w morze? Przecież recepcjonistka twierdziła, że na Szetlandach hulał sztorm.
Pierwszy raz z podziwem popatrzyliśmy na Merkury.
– A nie mówiłam – posłała szefowi triumfalny uśmiech. – Moja wersja się potwierdziła. Facet ma problemy.
– Przyznaję – mruknął pan Tomasz. – Twoje obawy zostały potwierdzone. Tylko, że na podstawie tych wielce niepokojących przesłanek wciąż nie możemy polecieć do Lerwick.
– Dlaczego? – zdziwiła się Merkury. – Dzisiaj mamy wtorek. Do czwartku zdążymy.
– Nie, nie, nie – zaprotestował szef. – Nie o to chodzi. To problem natury formalnej, nie technicznej. Żeby odwiedzić służbowo Szetlandy, potrzebujemy tak zwanej delegacji. A Pani Minister takowej nam nie wystawi. To pewne jak dwa razy dwa.
Merkury zrobiła odważny krok w stronę biurka.
– To ja panu mówię – wyszeptała, patrząc szefowi prosto w oczy – że znam kogoś, kto przekona Panią Minister, że dwa razy dwa równa się pięć.
– Mecenas? – palnąłem. – Ten od pieska?
Merkury potaknęła głową.
– O, nie – bronił się szef. – Nie cierpię takich zagrywek. Poza tym, nie możemy polecieć na Orkady...
– Na Szetlandy! – poprawiła go dziewczyna.
– Wszystko jedno. Na Wyspy Fidżi też nie polecimy. A nawet jeśli Pani Minister podpisze się pod delegacją, to po pierwsze, departament nie ma funduszy na takie wojaże, a po drugie, czekają na nas obowiązki służbowe.
Merkury nie dawała jednak za wygraną.
– Czy ten cały Jorgensen to człowiek wiarygodny? – dopytywała się. – No wie pan… czy dotrzymuje słowa, czy raczej rzuca je na wiatr?
– No cóż, ma trochę grzeszków na sumieniu – odpowiedział pan Tomasz. – Ale w zasadzie to człowiek honorowy.
Potwierdziłem opinię szefa potaknięciem głową.
– Jeśli zatem ten wasz norweski olbrzym obiecał pokryć koszty naszej podróży, to chyba wie co mówi?
– Raczej tak – odpowiedziałem. – To bogaty facet.
– No to problem finansowy mamy z głowy.
– Pozostaje drugi, moja panno – uśmiechnął się szef. – Nie możemy, ot tak sobie, opuścić biura. Poza tym, cierpię na chorobę samolotową.
– Wszyscy nie możemy. Zostanie pan w Warszawie, a na Szetlandy polecę z Pawłem.
– Wykluczone – zaprotestował szef. – To zbyt niebezpieczna misja. Posłuchaj, Jorgen to człowiek odważny, autentyczny wilk morski. Jeśli taki zawadiaka prosi nas o pomoc, to znaczy, że jest w poważnych tarapatach.
– A my jako dobrzy chrześcijanie musimy mu pomóc – uśmiechnęła się Merkury. – Zostawi go pan na pastwę losu? Przecież nie wiemy nawet tego, co lub kto mu zagraża?
– Spróbuj to przeczuć – rzuciłem żartobliwie.
– Przede wszystkim wyczuwam twój sarkazm – odparowała. – A jeśli chodzi o waszego wilka morskiego, to jest on w wielkim niebezpieczeństwie.
– Coś już o tym wiemy – westchnąłem ciężko.
– Panowie, tu nie chodzi o żaden sztorm – wyszeptała poirytowana naszym oporem. – To ludzie są zagrożeniem dla Jorgensena. Źli ludzie.
Pan Tomasz zdjął okulary i przetarł je fragmentem koszuli. Kiedy to robił, zazwyczaj walczył z podjęciem właściwej decyzji. Wiedziałem, że martwi się o Jorgena – tak samo, zresztą, jak ja – ale nie potrafił zająć konkretnego stanowiska w kwestii wyprawy do Lerwick.
Merkury wyraźnie się niecierpliwiła.
– Mój znajomy przekona górę i Pani Minister wypisze te delegacje – przekonywała Merkury. – Do Lerwick polecę z Pawłem. Przy okazji lepiej się poznamy i odnajdziemy waszego Jorgena. To jak?
Szef założył okulary, wziął głęboki wdech i wstał od biurka.
– Nikt z nas nie może polecieć służbowo na Szetlandy – oświadczył autorytatywnie. – Na to się nie zgodzę. To byłoby nie w porządku wobec podatnika. Nie za to nam płaci. Ale pomóc Jorgenowi musimy. Jeśli więc któreś z nas ma tam polecieć, to tylko prywatnie. Jorgensen zadeklarował się pokryć koszty podróży i pobytu na Szetlandach, dzięki czemu unikniemy konieczności zaciągnięcia w banku kredytu. A Czersk może poczekać. Jednakże na Szetlandy poleci Paweł. Sam. Wysyłam go na urlop.
Pan Tomasz nawet nie raczył zapytać mnie o zdanie w powyższej kwestii, ale nie protestowałem. Sam byłem gotów zaproponować takie rozwiązanie. Jak widać, nie tylko Merkury umiała czytać w ludzkich myślach.
– Panie szefie – jęknęła zawiedziona Merkury. – A ja?
– Poleci tylko Paweł – obstawał przy swoim pan Tomasz. – Zna Jorgensena i ma doświadczenie w podobnych misjach. Poza tym, żeglarstwo to jego konik. Na miejscu zorientuje się co jest grane i da nam znać. A wtedy być może dołączysz do niego. Posłuchaj, dziecino, nie możesz tam teraz polecieć. Byłby to wielki nietakt wobec Jorgensena. Skoro prosi o dyskrecję, nie mogę wysłać do niego nieznanej mu osoby. No i nie powinniśmy naciągać go na dodatkowe koszty. Ponadto Jorgen zwrócił się o pomoc do mnie, a ja posyłam tam w zastępstwie Pawła. Znają się i chyba lubią. Zresztą i tak bym nigdzie nie poleciał. Jak wiecie, w piątek rano mam ważne spotkanie w ambasadzie niemieckiej, na którym muszę być. Jest jeszcze coś, moja panno. Nie możesz w pierwszych dniach pracy pójść na urlop. Jakby to wyglądało? A Paweł już od dawna nie miał urlopu.
– To prawda – szepnąłem.
Merkury nie mogła pogodzić się z decyzją szefa. Stała na środku gabinetu z zamkniętymi oczami, tłumiąc w sobie wściekłość.
– Już i tak wiele zrobiłaś w tej sprawie – pocieszył ją szef. – Przekonałem się, że jesteś sprytna i umiesz myśleć, a twoje zdolności w dziedzinie parapsychologii mogą się nam kiedyś przydać. Lecz teraz powinnaś raczej zgłębiać tajniki zawodu detektywa. Zapamiętaj, każdy detektyw powinien przede wszystkim ćwiczyć cierpliwość. Przeżyłem dziesiątki przygód i uwierz mi, cierpliwość to umiejętność, którą stawiam na równi z dedukcją czy znajomością karate.
Merkury usiadła ciężko w fotelu. Skapitulowała. A mimo to wciąż nie otwierała oczu.
– Dobrze się czujesz? – zagaiłem.
– Dobrze – westchnęła ciężko i wreszcie otworzyła oczy. – Nie polecę. Okej. Niech i tak będzie. Nawet specjalnie się nie denerwuję. Przed chwilą miałam wizję. Otóż, niedługo spotkamy się z Pawłem, gdzieś daleko stąd na jakimś jachcie. Okej, w porządku, teraz nie polecę na Szetlandy. Ale co ma wisieć, nie utonie. Wkrótce dołączę do Pawła. I to szybciej, niż się nam wydaje.
Szef odetchnął z ulgą, a ona już więcej nie nalegała na wyjazd do Lerwick. Wtedy, żadne z nas nie wierzyło w przepowiednię Merkury. Chyba nawet ona sama nie była do niej w pełni przekonana.
*
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.