- W empik go
Pan Samochodzik i przemytnicy - ebook
Pan Samochodzik i przemytnicy - ebook
Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik.
Rozwiąż wakacyjną zagadkę dzieł sztuki, relaksując się w leśnej chatce nad Biebrzą.
Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji . z Marią Dębską i Anną Dymną!
Choć Pan Samochodzik przygotowuje się do sezonu urlopowego, odkrywa, że nie może oderwać się od swojej profesji. Kiedy znajomy proponuje mu idylliczne schronienie w drewnianym domku nad Biebrzą, detektyw zostaje uwikłany w sprawę w cennymi dziełami sztuki i tajemniczymi sprawami na wschodniej granicy...
Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-9844-9 |
Rozmiar pliku: | 438 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROŚBA PRZYJACIELA * PANNA TATALKIEWICZ I UMOWA * ZLECENIE * WYJEŻDŻAM NAD BIEBRZĘ * MROŻĄCY KREW W ŻYŁACH EPIZOD * COCO CHANEL I MUPPETY * MALARSTWO ABSTRAKCYJNE, CZYLI POTYCZKA SŁOWNA * PORZĄDKI * INCYDENT POD SKLEPEM * KTO MNIE PORATOWAŁ KOLACJĄ * IZABELA MEDYCEJSKA * KOLACJA Z MUPPETAMI * KIEROWCA CZARNEGO BMWA
Czy życie może składać się z samych przypadków? Z pewnością – nie. Niemniej jednak przypadki się zdarzają. Raz nas mile zaskakują, innym razem wpędzają w tarapaty. Zawsze jednak wprowadzają do naszego życia element zmienności i ożywienia. Może być i tak, że jakaś przygoda zaczyna się od dwóch niecodziennych zbiegów okoliczności, tak nieprawdopodobnie ze sobą sprzężonych, iż wydaje nam się niemożliwe, aby mogły zaistnieć obok siebie. Mogą one uruchomić nawet lawinę mniejszych zdarzeń zdolnych wykreować jakąś niezwykłą, niemożliwą zdawałoby się historię. Właśnie tego lata miałem się przekonać, że w najbardziej spokojnym miejscu na Ziemi może wydarzyć najbardziej zwariowana przygoda.
***
Pod koniec czerwca na moim biurku w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie wylądował telegram od Leonarda Z., mojego przyjaciela muzyka, który dawno temu sprzedał swoje małe mieszkanie na Woli i za uzyskane pieniądze kupił za Łomżą działkę rekreacyjną w miejscowości S. niedaleko ujścia Biebrzy do Narwi Tam postawił drewniany domek, zagospodarował teren, zadomowił kilka zwierząt i na dobre osiedlił się w tych stronach, zapominając na zawsze o swojej dawnej profesji. Jak się wyraził – ten niegdyś wybitny kompozytor – śpiew ptaków i odgłosy natury na dobre wyparły z jego życia fortepian i zeszyt nutowy.
Gościłem u niego dwa razy i wspominam te wizyty z wielką nostalgią.
Telegram, który miałem przed sobą nawiązywał do wysłanego tydzień wcześniej listu z propozycją przyjazdu do S. na całe dwa tygodnie. Tak się bowiem złożyło, nowojorska Akademia Muzyczna uhonorowała mojego przyjaciela prestiżową nagrodą i zorganizowała mu kilka oficjalnych spotkań z Polonią oraz młodzieżą uniwersytecką. Tak więc lada dzień Leo miał polecieć za ocean. I chociaż kusił mnie perspektywą spędzenia dwóch tygodni na odludziu, z żalem musiałem mu odmówić. Nie mogłem pojechać nad Biebrzę, gdyż mieliśmy mnóstwo papierkowej roboty. Ja i Monika, nasza sekretarka. Paweł bawił na Mazurach pod żaglami. W takich chwilach myślałem nawet o zatrudnieniu nowego pracownika.
Nie będzie mnie pół lipca, Tomaszu – pisał przyjaciel w liście sprzed tygodnia. – Przyjedź do S. pod koniec czerwca i czuj się jak u siebie w domu. Gdybyś mnie już nie zastał, klucz i wszelkie instrukcje znajdziesz u sąsiada, pana Gapińskiego. Wiem, że kochasz naturę i nade wszystko spokój. Tutaj odpoczniesz od zgiełku wielkiego miasta i jego smrodu. Z kolei ja muszę odwiedzić Nowy Jork i zainkasować trochę grosza. Moja siostrzenica Halina (jedyna osoba z rodziny, z którą utrzymuję kontakt) nie może mi pomóc. Zachorował właśnie jej wnuk. Tylko Ty mi zostałeś! Ale jak wrócę, to razem wybierzemy się na podglądanie ptaszków albo powędkujemy. Łódka jest cały czas sprawna. Niech żyje natura! Nie odmawiaj staremu piernikowi! Aha, przejrzyj mój kajet znajdujący się w szafce.
Dla twojego bezpieczeństwa.
Leo
Właśnie miałem odpisać przyjacielowi, gdy dwudziestego ósmego czerwca dostałem od niego telegram:
Kochany Tomaszu. Tragedia. Przyjeżdżaj natychmiast! Muszę być w NJ wcześniej.
Pozdrawiam, L.
Oto cały mój przyjaciel! Ekscentryczny brodacz o twórczej naturze, człowiek żywiołowy i prostolinijny, a przy tym odludek gardzący problemami mieszczuchów. Lubiłem go, ale jego prośba wydała mi się zwariowana i, co tu dużo gadać, wymuszona. I jeszcze ten pośpiech! A przecież nie zarządzałem prywatną firmą i nie mogłem w dowolnej chwili zamknąć biura. Owszem, wakacje na łonie natury kusiły, ale nadmiar obowiązków zawodowych nie dawał szans na dłuższy odpoczynek. Nie byłem też do wyjazdu nad Biebrzę przygotowany.
I pewnie byłbym zmuszony mu z przykrością odmówić, gdyby nie to, że tego samego dnia w naszym biurze sekretarka oznajmiła mi:
– Panie Tomaszu, przyszła pani w sprawie pracy.
– Jakiej pracy? – wyraziłem zdumienie.
– Mówi, że pisała do pana kilka razy, a raz nawet dzwoniła – wyjaśniła Monika. – Podobno kazał jej pan przyjść.
Rzeczywiście, zdarzały się takie telefony i niejednokrotnie musiałem odmawiać różnym kandytatom na skromne stanowisko w naszym departamencie, chociaż, tak między nami, dodatkowy pracownik bardzo by się przydał. Niestety, ministerstwo nigdy nie miało pieniędzy na stworzenie nowego etatu,
– Nie przypominam sobie – mruknąłem. – O kogo chodzi?
– Dominika Tatalkiewicz! – zawołała młoda kobieta za moimi plecami.
Odwróciłem się za siebie. W progu stała dziewczyna w wieku mojego współpracownika Pawła, średniego wzrostu, dość ładna, z czupryną niesfornych blond włosów. Ubierała się nowocześnie – miała na sobie jakieś wąskie spodnie dzwony i kusą bluzeczkę. Widząc nasze zaskoczenie, wtargnęła bezceremonialnie do biura i zatrzymała się przed biurkiem Moniki. Nie powiem, nieznajoma wyglądała apetycznie, ale Bóg mi świadkiem, nie mogłem skojarzyć jej osoby z żadnym konkretnym telefonem ani podaniem. I jeszcze coś, nosiła nazwisko znanej w polskiej kulturze postaci, ale zapewne był to zbieg okoliczności.
– Nie przypomina pan sobie? – zdziwiła się.
– Nie znam pani – wydukałem, poprawiając okulary tkwiące na nosie. – Chciała pani u nas pracować?
– Tak, proszę pana, gdyż skończyłam historię sztuki. Co za czasy, że absolwenci naszego wydziału nie mogą znaleźć pracy w wyuczonym fachu.
– Zawsze tak było – bąknąłem. – Ani jeden mój kolega ze studiów nie pracuje w swoim zawodzie.
– No właśnie. Sam pan widzi, że to katastrofa. Wysłałam do was ofertę pod koniec ubiegłego roku. Bez odzewu. Dzwoniłam w kwietniu, a pan powiedział, żebym przyszła pod koniec czerwca, bo wtedy macie mnóstwo papierologii.
– To prawda.
– Czyli dobrze się stało, że przyszłam – ucieszyła się. – Chociaż swoją drogą chciałabym zajmować się czymś atrakcyjniejszym niż przewalanie stosów papierów.
W tym czasie Monika znalazła w którejś z szuflad podanie panny Tatalkiewicz i położyła dyskretnie na blacie biurka.
– Panie dyrektorze – mówiła dalej kandydatka. – Czy serce się panu nie kraje, kiedy widzi młodych ludzi po studiach bez pracy? Totalna katastrofa! Demoralizacja.
Potaknąłem głową dla świętego spokoju i zacząłem czytać jej podanie.
– A tak, i owszem – szepnąłem zakłopotany. – Ale nie mamy wolnego etatu. Napisała pani, że pochodzi z zamożnej rodziny, a więc z głodu pani nie zginie…
– To dyskryminacja! – rzuciła z tupetem. – I to jest powód, dla którego mam nie pracować? Tylko dlatego, że mój tata jest znanym literatem? Panie dyrektorze, jestem osobą samodzielną. Ja nawet ojca nie widuję, bo on ciągle zamyka się w swoim gabinecie, do którego nikt nie ma prawa wstępu. Poza tym mam własną kawalerkę w centrum i nie muszę dużo zarabiać. Ja mogę choćby pół roku przepracować za darmo!
– Za darmo? – Odjęło mi mowę. – Nie powiem, propozycja jest kusząca, ale doprawdy nie mogę pomóc. W ministerstwie nie przyjmują do pracy za darmo.
– To koszmar – jęknęła dziewczyna. – Katastrofa.
I opadła załamana na wolny fotel.
– Z pewnością znajdzie pani pracę w innej, pokrewnej instytucji. Warszawa jest duża.
– Pan żartuje? – Popatrzyła na mnie kpiąco. – Gdzie znajdę pracę? Chcę pracować w swoim zawodzie i tak jak pan rozwiązywać zagadki historyczne!
– A skąd pani wie, czym się zajmujemy? – zdziwiłem się.
– W prasie o panu pisali – wyjaśniła. – I to niejednokrotnie. Na swój sposób w pewnych kręgach jest pan dość popularny.
Tak, Dominika Tatalkiewicz była przebojowa aż do bólu. Pochodziła z rodziny znanego literata, a więc nie była osobą zahukaną czy nadmiernie skromną. Lubiła też nazywać rzeczy po imieniu, co z kolei zdradzało kobietę zaradną i przebojową. Nie liczyła na pomoc bogatych rodziców, nic z tych rzeczy – sama chciała w życiu dojść do czegoś. Zamiast rozbijać się luksusowymi samochodami po mieście, chodzić do dyskotek i salonów mody, ona pragnęła zostać pracownikiem naszej szacownej, lecz skromnej instytucji. Taka postawa mi zaimponowała, ale pomóc dziewczynie nie mogłem. Minister zredukował ostatnio liczbę pracowników i zapowiedział dalsze zwolnienia.
– Jak już powiedziałam, mogę pracować za darmo – nie dawała za wygraną. – Proszę powtórzyć to ministrowi. Na pewno się ucieszy. Nie zaszkodzi spróbować.
– Chwileczkę, ale czy pani na pewno nadaje się do pracy w naszym departamencie? – Teraz ja się postawiłem. – Trzeba tutaj codziennie przychodzić, i to punktualnie, a potem przez osiem godzin ślęczeć nad papierami. Znudzi się pani szybciej, niż się jej wydaje.
– Czuję, że wy tutaj się nie nudzicie. – Zachichotała.
– A wie pani przynajmniej, w którym roku Jan Ciągliński namalował obraz zatytułowany „Krajobraz z wozem siana”? – zapytałem znienacka.
– Że co? Przecież to dzieło Józefa Pankiewicza z 1890 roku! – obruszyła się. – Czy pan mnie sprawdza?
Dziewczyna popatrzyła na mnie, zwężając swoje niebieskie oczy w szparki. Miała rację, w podstępny sposób chciałem sprawdzić jej wiedzę, gdyż sami przyznacie – jej prośba była doprawdy dziwaczna. Ale trzeba przyznać, że panna Tatalkiewicz znowu mi zaimponowała.
– Panie dyrektorze, niech pan zadzwoni do ministra – zaczęła mnie błagać. – Chyba nie chce pan, abym poprosiła mojego ojca o interwencję w tej sprawie? Jeden jego telefon i już ma mnie pan na karku.
– To szantaż!
– Przepraszam – ściszyła głos i spokorniała w okamgnieniu. – Ale musi pan wiedzieć, że nie tak dawno rodzice załatwili mi atrakcyjną pracę za granicą. Ale odmówiłam. Ja tak nie chcę. Z tym że zawsze mogę namówić ojca, aby popytał na górze o jakiś etacik w Departamencie Ochrony Zabytków. Co mi tam! Dlatego proszę, niech pan nie odmawia i zadzwoni do ministra z prośbą o przyjęcie mnie do racy w trybie natychmiastowym. Tylko proszę nie mówić, kim jestem, bo nie znoszę taniej protekcji.
– To jednak szantaż. – Westchnąłem i niechętnie sięgnąłem po telefon.
Połączyłem się z sekretariatem ministra.
– Nie daję pani żadnych szans – rzekłem półgębkiem do panny Tatalkiewicz. – Minister dostaje szału, kiedy słyszy o nowych pracownikach.
Po chwili rozmawiałem już z samym ministrem. Nie miał czasu, więc szybko przedstawiłem mu sprawę.
– Nowy pracownik?! – krzyknął, a ja ze zdenerwowania zacisnąłem usta. – I chce pracować za darmo?
– No właśnie – bąknąłem. – Też wydaje mi się to dziwne i kłopotliwe…
– A ma kwalifikacje?
– Cóż, Pankiewicza od Ciąglińskiego odróżnia...
– Kogo? Nie znam. Źle pana słyszę. Oni pracują w naszym ministerstwie?
– Kto?
– No ten Ciągliński, czy jak mu tam?
– Panna Dominika jest niezła, panie ministrze! – podniosłem głos, aby przerwać tę komedię.
– No to, panie Tomaszu, na co pan czeka?! – ryknął minister. – Jak ktoś chce pracować za darmo, nie możemy mu tego zabronić. Ale lepiej zatrudnić na zlecenie po najniższej stawce. I proszę o pośpiech, gdyż dzisiaj jestem jeszcze tylko godzinkę. Dokumenty podpiszę od ręki! Zapraszam do siebie.
Radość panny Tatalkiewicz nie miała granic. I Moniki, która się ucieszyła, że wreszcie będzie miała kogoś do pomocy.
Zdruzgotany rozwojem sytuacji – choć jednocześnie trochę rozbawiony całą sytuacją – wprowadziłem nową pracownicę w niuanse naszej pracy, wydałem odpowiednie dyspozycje i pognałem do ministra po dwa podpisy. Jeden na umowie-zleceniu dla Dominiki Tatalkiewicz, drugi… na moim wniosku urlopowym.
***
Do położonego nad Biebrzą S. dojechałem nazajutrz w samo południe. Był gorący i słoneczny dzień. Przypomniały mi się dawne wakacje spędzane na polskiej prowincji i przygody, które zawsze mi wtedy towarzyszyły. Tym razem jednak chciałem od nich odpocząć. Od kilku lat z moim młodszym pracownikiem Pawłem “hurtowo” rozwiązywaliśmy zagadki historyczne, przemierzyliśmy naszym jeepem tysiące kilometrów po kraju i po świecie, przeżyliśmy niezapomniane i niebezpieczne przygody. Nic dziwnego, że po raz pierwszy w życiu zapragnąłem poleniuchować w samotności, popływać łódką i powędkować. Poza tym, ktoś musiał zająć się dobytkiem Leo. Tym bardziej, że mój przyjaciel trzymał w swojej zagrodzie zwierzątka.
S. to zwyczajna polska wieś. No, może nie do końca. Od wielu innych podobnych miejsc w kraju odróżnia ją jedno – opada ona bajkowym zboczem ku biebrzańskim rozlewiskom na wschodzie i Bagnu Ławki bardziej na północ, dając jeden z najpiękniejszych widoków na naszej planecie. Nie jest to może przejmujący grozą i pięknem widok w stylu Wielkiego Kanionu w Arizonie, ale tak urzekającego polskością pejzażu nie spotkacie zbyt często. Ze szczytu zbocza roztacza się cudowny widok na zielone morze traw, po którego łonie przepływa pokrętna rzeka. Tworzy ona liczne zakola i odnogi, ale głównym nurtem płynie bliżej skarpy i wpada do Narwi kilka kilometrów dalej na południe, za Wierciszewem, konkretnie w Samborach. Wczesną wiosną, zanim rozkwitną tutaj żółte „stada” kaczeńców, tworzą się niespotykane nigdzie indziej na świecie rozlewiska. Nie sposób ich wtedy pokonać suchą nogą czy nawet łódką. Zdradziecka, gigantyczna breja odstrasza swoim ogromem każdego śmiałka. Z końcem wiosny woda opada, dając azyl dla wszelkiego rodzaju ptactwa, płazów, gadów i ryb. Robi się wtedy zielono. Dopiero, hen daleko, na horyzoncie tego dzikiego i podmokłego stepu majaczą wiejskie zagrody Giełczyna, a bliżej Narwi w kierunku zachodnim, niecały kilometr od głównej szosy na Białystok, dumnie sterczy nad okolicą Góra Strękowa.
Leo mieszkał tutaj od kilkunastu lat z Muppetami. Kiedy gościłem u niego pięć wiosen temu, zastałem wtedy na jego działce małą wiejską chatę stojącą na szczycie skarpy i zbudowaną z bali po rozebranym wiejskim kościółku. Teren jego posesji był długim pasem zbocza opadającym aż do samej rzeki i ogrodzony świeżo ciosanymi palikami. Leo zamierzał wkrótce kupić większy dom, a paliki zastąpić ogrodzeniem z siatki.
Z usłanej kocimi łbami wąskiej drogi, ciągnącej się dalej na Burzyn i Radziłów, skręciłem ku zabudowaniom blisko owej skarpy, która towarzyszyła rzece przez wiele kilometrów. Piaszczysta alejka zaprowadziła mnie wkrótce na skraj wioski opadający, jak już wspomniałem, malowniczym zboczem ku dolinie Biebrzy.
Wysiadłem z jeepa, nabrałem w płuca czystego, wiejskiego powietrza i rozejrzałem się po okolicy. Wprawdzie byłem tu kiedyś, ale niewiele pamiętałem z tamtej wizyty. Jeden dom po lewej na końcu ścieżyny, na której stałem, mógł być nowym domem Leo – piętrowy, otynkowany i z dachem pokrytym czerwoną dachówką. Był ogrodzony solidną drucianą siatką. Wydał mi się jednak trochę zbyt banalny jak na gust mojego ekscentrycznego przyjaciela. Natomiast po prawej panowało królestwo dorodnych chwastów i drzewek, wśród których dominowały dziki bez i jarzębina. Ich zieleń zdawała się przysłaniać jakąś znajomą mi ruderę, za którą ciągnął się ku rzece lasek. Tak, to tutaj spędziłem z przyjacielem kilka dni. Teraz to sobie przypomniałem, ale założyłem, że Leo już tu nie mieszka i przeniósł się obok do nowego, białego domu.
Poszedłem tam. Ledwo postawiłem stopę na terenie posesji, gdy zza rogu budynku wyszedł niski człowiek z czerwoną twarzą i gołym torsem. Miał na sobie robocze spodnie.
– Pan Leonard już wyjechał – poinformował mnie, zapalając papierosa. – Dzień dobry. Ja jestem Gapiński. Jego sąsiad.
– Sąsiad? – powtórzyłem głucho.
O sąsiedzie nie wiedziałem nic. Kilka lat temu nie było tu żadnego innego domu. Widocznie ów Gapiński pobudował się tutaj stosunkowo niedawno. Tak więc przyjaciel wciąż mieszkał na tej zarośniętej działce.
– Pan pewnie do niego – zaczął mężczyzna. – Wspominał, że ktoś przyjedzie. Z samego ministerstwa.
– Tak, to ja. Na imię mam Tomasz. Byłem tu kilka lat temu. Ale, tak między nami, niewiele pamiętam...
– To dobrze, że pan się zjawił. Ale teraz niech pan, cholercia, idzie szybciutko do jego chatki i, z łaski swojej, pomoże tej młodej osobie.
– Nie rozumiem.
– Wynajmuję pokoje, a pan Leonard przed wyjazdem poprosił moją letniczkę o przysługę. On trzyma tam swoje zwierzęta. Pomagamy, mu jak możemy. Ale skoro już tu pan jest, to kłopot z głowy.
Kiwnąłem głową i ruszyłem do posesji Leo. Ponad zieloną ścianą drzew ujrzałem fragment starego dachu z kominem. Do chaty prowadziła ścieżyna, stanowiąca wąskie gardło w gąszczu bujnej ognichy i ostu. Poznałem to miejsce – ukryte, odgrodzone od reszty wsi, skazane na samotność. Wysoka na dwa metry furtka – wkomponowana w dwa dębowe bale pomalowane na zielono – była otwarta, a gruby łańcuch stanowiący jedyne zabezpieczenie luźno z niej zwisał. Mojemu przyjacielowi udało się nawet postawić ogrodzenie z siatki ciągnące się aż po samą rzekę w dole, które dawało jako takie poczucie bezpieczeństwa.
Za furtką należało jeszcze pokonać krętą alejkę, w dalszym ciągu zapuszczoną i zacienioną przez rosnące krzaki i stare jabłonki, a w dalszym planie klony i wierzby.
Zaśmiałem się pod nosem. Tak więc Leo nadal tu mieszkał! Ze swoim zwierzęcym trio, czyli z Muppetami. Ten dziwak nic się nie zmienił. A może raczej nie miał pieniędzy na rozbudowę działki i dlatego przyjął nagrodę z Ameryki.
Zanim dotarłem pod dom zerknąłem na leniwą rzekę w dole. Posesja Leo była tak naprawdę szerokim na pięćdziesiąt metrów i długim na sto pasem zarośniętego zbocza, rodzajem łagodnej skarpy, która w zimie mogłoby posłużyć jako stok narciarski. Na jej szczycie dominowała Leonówka, czyli wspomniana chata. Oba boki tej działki ogrodzone były, jak już wspomniałem, siatką. Po lewej, północnej stronie rósł za nią zagajnik, po prawej, południowej, spory lasek.
Na miejscu spotkała mnie niespodzianka. Na trawie przed betonowym tarasem, zwróconym na rzekę Biebrzę, leżała kobieta ubrana w dżinsy i koszulkę. Oddychała, lecz trwała w dziwnym bezruchu. Może dlatego, że nad nią pochylała się koza z nisko opuszczonym łbem, gotowa do ataku. Na tym nie koniec! Na grzbiecie zwierzaka siedział, a raczej szykował się do skoku, średniej wielkości pręgowany kot. Nastroszył niebezpiecznie sierść, wydając z siebie groźne pomruki pod adresem kobiety. Jedynie pies rozłożył się na zacienionym tarasie, nie biorąc udziału w tym pełnym grozy przedstawieniu. Ba, ten czworonóg prawie nie zareagował na moje przybycie. Przez kilka sekund popatrzył na mnie ufnymi ślepiami i ziewnął rozkosznie. To był Sierota – najbardziej przyjazny kundel pod słońcem, a jednocześnie leń patentowany, “psi nieudacznik”, jak go nazywał Leo. Nie wiem, czy mnie pamiętał, w każdym razie nie zaszczekał i nie zamerdał ogonem. Zresztą on wcale nie szczekał – ani na obcych, ani na swoich.
Patrząc na leżącą kobietę i jej czworonożnych agresorów, nie potrafiłem powstrzymać się od uśmiechu.
– Maggie! – krzyknąłem na kozę.
Zwierzę wcale nie zareagowało. Natomiast kobieta zerknęła w moją stronę z wielką nadzieją.
Zignorowałem piękny widok, jaki z tego miejsca roztaczał się na rzekę i otaczające ją ogromne turzycowe łąki, i zrobiłem krok naprzód.
– Maggie! – powtórzyłem ostrzej. – Huncwot! Tak nie można traktować gości.
Tym razem koza zareagowała – zabeczała. Kot natychmiast zeskoczył z jej grzbietu i podbiegł do mnie, łasząc się przymilnie. A jednak coś zapamiętałem z mojej dawnej wizyty u przyjaciela – przezwiska Muppetów.
Kobieta wreszcie podniosła się z ziemi.
– Co tu się dzieje? – zapytałem, śmiejąc się do rozpuku. – Boi się pani Muppetów?
Nie odpowiedziała. Było jej trochę głupio, a może nie mogła wyjść jeszcze z szoku. A ja zwróciłem się do każdego zwierzaka z osobna:
– Huncwocie, nie zmieniłeś się ani trochę na lepsze. Ciekawe, czy w pojedynkę też byś napadł na biedną kobietę. Maggie, nie posądzałem cię o tak agresywną postawę. Terrorystko! A ty, Sieroto, prześpisz kolejny piękny dzionek. Twoja sprawa.
W tym czasie niewiasta otrzepała dżinsy, łypiąc na mnie z rozbawieniem i jednocześnie ze zdziwieniem. Była ładną i młodą brunetką o gęstych, pofalowanych włosach, której twarz wydała mi się znajoma. Nie, nie znałem jej wcześniej. Nic z tych rzeczy! Ale ze zdumieniem odnotowałem niezwykłe podobieństwo do francuskiej projektantki mody z pierwszej połowy XX wieku, tej, która wprowadziła na rynek znane na całym świecie perfumy Chanel N° 5. Natychmiast stanął mi przed oczami portret malarki Marie Laurencin zatytułowany „Mademoiselle Coco Chanel” z 1923 roku. Zresztą, widziałem go kiedyś na własne oczy w Paryżu. Przede mną stała niemal ta sama kobieta co tamta z portretu, ale w bardziej pospolitym wydaniu z uwagi na niezbyt wykwintny strój – a za taki uważałem dżinsy i t-shirt – oraz szybkie, nerwowe ruchy ręki otrzepującej spodnie. Poza tym, coś mnie w niej denerwowało, a mianowicie perełka tkwiąca w płatku kształtnego nosa, szpecąca dość ładną buzię. Nie zachwycił mnie także jej tatuaż na ramieniu przedstawiający jakiś kwiat.
– Poszła! – wrzasnęła Coco na kozę i łypnęła badawczo na mnie. – Kim pan jest? I jeszcze jedno... nie jestem żadną „biedną kobietą”, proszę pana, okej?
Jej agresywna postawa trochę mnie zirytowała. Powinna się śmiać z zabawnego skądinąd epizodu, a nie wyżywać się na bliźnich.
– Niech się pani uspokoi – westchnąłem. – Rozumiem, że jest pani w szoku, to zrozumiałe, ale zapewniam, że niebezpieczeństwo już minęło. W końcu ta ja uratowałem pani życie, więc należy mi się odrobina życzliwości. Poza tym, nie wiem z kim mam do czynienia.
Wiedziałem już od sąsiada, że przyszła do zwierząt, ale przecież nic o niej nie wiedziałem.
– Dokarmiam zwierzęta pana Leonarda – odpowiedziała niechętnie. – Prosił mnie o to przed wyjazdem.
– Dokarmia pani? – zdziwiłem się i rozejrzałem po podwórku. – Jakoś trudno w to uwierzyć. Nie widzę tu żadnej miski, żadnej karmy, siana czy zwykłej kiełbasy.
– Wie pan – wzruszyła ramionam. – Prawdę powiedziawszy, kot sam się wyżywi. Ma tu mnóstwo myszy. Koza je trawę, więc z głodu nie zdechnie. A podobno kozy jedzą wszystko, więc ostatecznie w sytuacji kryzysowej mogłaby skonsumować tę chałupę. A pies... ? Pies nie ma apetytu. Pewnie tęskni za swoim panem.
– Chyba dobrze się stało z tym moim przyjazdem – westchnąłem niepocieszony. – Uratowałem życie tym zwierzaczkom.
– Niech pan nie przesadza.
Wyciągnęła do mnie rękę.
– Marzena Czarska, artystka graficzka, pracuję w reklamie. Wynajmuję kwaterę po sąsiedzku u pana Gapińskiego. Przepraszam, za moje fochy, ale nigdy wcześniej nie miałam do czynienia ze zwierzyńcem.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Przewróciłam się i myślałam, że skręciłam kostkę – kontynuowała wyjaśnienia. – Aż tu nagle ta koza stanęła nade mną. Nie boję się zwierząt, ale sam pan rozumie... cuchnie jej z gęby aż miło.
A zatem moja Coco była artystką! I ostro kręciła – z tą kostką u nogi. Po prostu, głupio jej się zrobiło, że przyłapałem ją na drobnych potyczkach z Muppetami.
– Czy pan nie jest przypadkiem tym przyjacielem, który miał tutaj przyjechać? – Popatrzyła na mnie uważniej. – Podobno lubi pan zwierzęta. Tylko że pan nie wygląda na dyrektora. A Leonard mówił, że przyjedzie jakiś ważniak z ministerstwa.
„A to dobre” – pomyślałem z goryczą. – „Leo nie upewnił się, czy na pewno przyjadę i poleciał do Stanów”.
– A na kogo wyglądam, proszę pani? – zapytałem.
Malarka zmrużyła oczy, aby mnie lepiej ocenić.
– Czy ja wiem… – mruczała pod nosem. – Nic ciekawego. To znaczy przepraszam pana, nie w tym sensie, oczywiście. Chciałam powiedzieć, że jest pan typowym mieszczuchem, ale i niezłym dziwakiem. Kocha pan zwierzęta i nie cierpi sztuki nowoczesnej.
– I z czego to wszystko pani wywnioskowała? – zdumiałem się.
– Z fluidów, jakie pan roztacza wokół siebie – odparła Coco i wyjęła z tylnej kieszonki jakieś zawiniątko, które okazało się tytoniem. – Poza tym widziałam, jak pan oswoił ten cały zwierzyniec.
– Lubię zwierzęta i one widać to wyczuwają. Odwzajemniają się sympatią.
– Miło z ich strony – dodała.
I zaczęła nasypywać do bibuły trochę tytoniu.
– Chce pan skręta? – zaproponowała.
– Dziękuję, ale rzuciłem. To chyba nie narkotyk?
– Że niby trawka? Nie, nie. Też rzuciłam. Palę mocny tytoń.
Nie skomentowałem tego, ale pomyślałem sobie w duchu, że lepsze to od jego żucia.
– Wie pani co? – zagaiłem. – Ma pani rację. Jestem dziwakiem i do tego starym kawalerem. No i tak się składa, że nie przepadam za nowoczesnym malarstwem, abstrakcją w szczególności. Na imię mam Tomasz i jestem przyjacielem Leo.
– Ach, nareszcie! – Uniosła rękę w geście zadowolenia. Wręczyła mi klucze do chaty, zaciągnęła się rozkosznie skrętem i popatrzyła na mnie przychylniej. – Świetnie, już nie będę musiała tutaj przychodzić. Jak bardzo się cieszę! Pan mówił serio?
– O czym?
– Że nie lubi abstrakcji?
– Bardzo poważnie, ale chyba nie obraziła się pani za to?
– Nie, za co? Tylko współczuję panu.
Coco była twardą sztuką. A może tylko pozowała na taką? Artyści często przybierali pewne sprzeczne ze swoją naturą postawy, wierząc święcie, że są kimś innym niż ich Pan Bóg stworzył. Tak było ciekawiej i przykuwało uwagę nas maluczkich.
– Rozumiem. – Uśmiechnąłem się. – Na pewno pięknie maluje pani plamy, ale ja nie jestem sympatykiem brudzenia płócien…
– Ale ja tworzę sztukę multimedialną! – prychnęła. – Idę z duchem postępu. Konceptualizm, proszę pana. To lepsze od niekończącego się kopiowania natury, chociaż czasami, tak jak teraz, przyjeżdżam, aby szukać w dzikich stronach inspiracji dla wyższej sztuki. Ale pan tego nie zrozumie. Niech zgadnę, lubi pan obrazy z wiejskimi pejzażami i tłuste kobiety Rubensa?
A więc Coco traktowała przyrodę instrumentalnie. Dopóki meandry rzeki Biebrzy i dzikie torfowiska mogły jej pomóc w natchnieniu do stworzenia kolejnej abstrakcji albo telewizyjnej reklamówki, dopóty akceptowała istnienie przyrody. I to wszystko.
– Uwielbiam „Wenus z Urbino” Tycjana – oświadczyłem.
Gdy tak rozmawialiśmy, kątem oka spostrzegłem, jak Maggie podchodzi bliżej malarki i staje bezczelnie za jej plecami.
– Niech pani uważa! – krzyknąłem.
Ale było już za późno. Maggie zamachnęła się łbem i uderzyła kobietę w pośladek. Ta przerażona rzuciła się do ucieczki.
– Jezu, biją! – wrzeszczała.
Sierota ocknął się z letargu na tarasie i powiódł leniwym wzrokiem w stronę uciekającej kobiety. Jeszcze tylko Huncwot rzucił się w pogoń za intruzem.
– Niech nas pani jeszcze kiedyś odwiedzi! – krzyknąłem za nią.
Ale już zniknęła w chaszczach otaczających dom Leo. Skrzypnęła niewidoczna stąd furtka, a ja poklepawszy kozę po grzbiecie, ruszyłem leniwym krokiem do parkującego za ogrodzeniem jeepa.
Po chwili, przestawiłem pojazd bliżej furtki i zabrałem swoje rzeczy.
Przez kilka następnych godzin miałem mnóstwo pracy. Wewnątrz chaty zastałem bowiem taki nieporządek, że mój bałagan w kawalerce na Krakowskim Przedmieściu mogłem uznać za całkiem przeciętny.
Z tarasu wchodziło się przez skrzypiące drzwi do wąskiego przedpokoju ciągnącego się wzdłuż całej długości budynku. Podłoga niemiłosiernie trzeszczała i w ogóle miało się wrażenie, że w każdej chwili może się zawalić pod naszym ciężarem. Po lewej znajdował się duży salon, w środku kuchenka, dalej zamknięty na kłódkę magazynek, a kolejne drzwi prowadziły do sypialni. Wszędzie było pełno kurzu i pajęczyn. Trochę zaczynałem żałować mojej decyzji o spędzeniu tutaj urlopu. A kiedy odkryłem, że w chatce nie ma nawet prądu, gotów byłem wyjechać stąd na dobre. Ale wystarczyło popatrzeć na Muppety, aby szybko zmienić zdanie.
Tak więc mój przyjaciel był absolutnym outsiderem, samorodnym wygnańcem, który wzorem naszych pradziadów używał świeczek, starej lampy naftowej, brzytwy i miednicy. Nawet radia nie miał. Na szczęście w kuchni działała butla gazowa.
Przyniosłem z jeepa latarkę, lornetkę i skrzynkę z narzędziami. Do wieczora naprawiałem okna, zawiasy u drzwi i inne elementy skromnych mebli. Udało mi się także pobieżnie posprzątać salon.
Ale nie dane mi było odpocząć. Późnym popołudniem beczenie Maggie kazało mi odstawić szmaty i śrubokręt na bok. Musiałem zająć się moimi czworonożnymi przyjaciółmi. Zauważyłem bowiem jedno, że gdy Maggie zaczynała specyficznie beczeć, wtedy pozostałe zwierzaki schodziły się pod taras jak nawiedzone. Nawet Sierota przestrzegał tego rytuału i cudownie ożywał.
Co z tego, skoro w chatce nie było nawet suchej kromki chleba, a ja nie zdążyłem zaopatrzyć się w artykuły spożywcze. Jedyne, co mogłem teraz zrobić, to napoić Muppety. Na szczęście studnię znalazłem na granicy z posesją pana Gapińskiego.
Dochodziła dziewiętnasta, więc w pośpiechu wsiadłem do jeepa. Najbliższy sklep znajdował się niedaleko brukowanej szosy. Zdążyłem przed zamknięciem. Zaopatrzyłem się zatem w chleb, masło, trochę zleżałej kiełbasy, musztardę i inne niezbędne artykuły.
Gdy wychodziłem z zakupami pod pachą, pod sklep zajechało czarne BMW z białostocką rejestracją, wznosząc wokół tuman kurzu. Z samochodu wysiadł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z przylizanymi i zaczesanymi do tyłu włosami. Ubrany był w sztruksy i ciemną koszulkę. Na nosie miał okulary przeciwsłoneczne.
Zza chmury pyłu wyłoniły się postaci trzech chłopców i dziewczyny stojących po drugiej stronie drogi. Jeden z nich zakasłał, inny ręką odganiał od siebie unoszącą się w powietrzu chmurę pyłu. Idący do sklepu kierowca BMW śpieszył się, bo właśnie zamykano sklep. Przechodząc obok mnie, wytrącił mi zakupy. I pewnie wszystko skończyłoby się na pozbieraniu z ziemi produktów, gdyby nie agresywna postawa młodego człowieka.
– Uważaj pan! – syknął. – Czego się rozpychasz, człowieku?
Nagle, stracił mną zainteresowanie. Zauważył, że ekspedient zamyka sklep, więc podbiegł do drzwi i wcisnął w ich szparę nogę. Potem pchnął je z taką siłą, że sklepowego odrzuciło do środka. Usłyszałem jęk mężczyzny.
Nawet nie sięgnąłem po zakupy.
– Nie zna pan popularnego słowa, którego zazwyczaj używa się w podobnych sytuacjach? – rzuciłem zdenerwowany.
– Znam. To słowo, to “spadaj”!
Zaśmiał się ze swojego dowcipu.
– Wystarczyć powiedzieć “przepraszam” i poprosić o obsługę – kontynuowałem. – Moimi zakupami niech się pan nie przyjmuje. Ale to, co zrobił pan z ekspedientem, to już rozbój w biały dzień.
Młody człowiek w okularach przeciwsłonecznych podszedł do mnie i uśmiechnął się szyderczo pod nosem.
– Co tam bredzisz, staruszku?
Stanął obok mnie i bezczelnie rozdeptał leżące obok masło. A kiedy skończył, przerażony obejrzał swoje buty.
– No, nie – jęknął. – I jeszcze buty mi pobrudził.
– Przepraszam – rzuciłem ironicznie.
Kopnął resztę zakupów, a następnie wytarł swoje buty o trawę i ruszył dziarsko do sklepu. Drzwi były otwarte, gdyż wystraszony ekspedient nie śmiał zamknąć swojego przybytku. Młody człowiek wszedł do środka, a ja obejrzałem się za siebie. Podeszła do mnie grupka nastolatków. Jednakże, gdy się lepiej przyjrzałem owej dziewczynie, stwierdziłem, że jest starsza od chłopaków. Miała lekko ponad dwadzieścia lat, ale z powodu drobnej, dziewczęcej sylwetki i subtelnej buzi mogła być postrzegana – przynajmniej z pewnej odległości – jako nastolatka.
– Niech pan lepiej się stąd zabiera – szepnęła. – Z takim się nie wygra. Przecież to kawał chama i łobuza.
Spojrzeliśmy na walające się na ziemi zabrudzone od piasku kiełbasę i połamany chleb. Z tego wszystkiego ocalał jedynie słoik z musztardą.
– I gdzie ja teraz kupię kolację? – zawyłem. – Mam do wykarmienia jeszcze trzy gęby, a nie mam nic. Musztardą się nie najemy.
Młoda kobieta chwyciła mnie za rękę i ruszyła w kierunku przeciwnym do miejsca mojego noclegu.
– Idziemy! – zawołała na chłopców i zaraz zwróciła się do mnie. – Znajdziemy coś dla pana w naszej kuchni. Jesteśmy na obozie językowym. Uczę ich angielskiego. Mieszkamy na końcu wsi.
Chłopcy ruszyli za nami.
– A tak w ogóle Sławka jestem – przedstawiła się.
Obejrzałem się jeszcze za siebie.
Młody człowiek wyszedł ze sklepu, niosąc dwie butelki wódki, kilka butelek piwa i napoje gazowane. Nie patrzył na nas. Wrzucił zakupy na tylne siedzenie, usiadł za kierownicę i ruszył z piskiem opon w kierunku szosy. Tuman pyłu znowu przesłonił sklep.
Machnąłem na wszystko ręką i popatrzyłem na Sławkę.
Była miłą blondynką o subtelnym, rudawym odcieniu blond włosów. I – podobnie jak Marzena Czarska – kogoś mi przypomniała. Czyżbym dzisiaj doświadczał jakiegoś malarskiego déjà vu? Na dobrą sprawę, jakby się rozejrzeć po ludziach, to do każdego z nas można by dopasować jakiś znany lub mniej znany portret.
Nie wiedziałem jednak, kogo Sławka mi przypomina, ale w tej dziewczynie o prostych i równo przyciętych do wysokości brody włosach było dużo łagodności i szlachetności. Nie należała do tak zwanych piękności, ale emanowała z niej kobiecość w starym, dobrym stylu. Na sobie miała schludną sukienkę z rysunkami słoneczników, a zachowywała się tak naturalnie, że mógłbym patrzeć na nią godzinami. Nie narzucała się, nie grymasiła i nie dziwaczyła, lecz kiedy trzeba potrafiła być ostra i zdecydowana.
– Tomasz – przedstawiłem się z opóźnieniem.
Na chwilę zapomniałem, że w Leonówce czekają na mnie wygłodniałe Muppety.
– Przyjechałem dzisiaj. Mieszkamy na końcu wsi, na szczycie zbocza. Mamy tam nawet mały las.
– Z całą rodziną pan przyjechał?
– A nie, skądże.
– Wspominał pan o trzech głodomorach…
– Ach, Huncwot, Maggie i Sierota! To moi nowi przyjaciele. Pochodzą z tych stron.
*
Obóz językowy dla niedużej grupy młodzieży szkolnej mieścił się na terenie gospodarstwa zajmującego się agroturystyką pół kilometra za sklepem na skraju lasku.
Sławka przyniosła z kuchni wielki słój grochówki, bochen chleba, butelkę mleka, konserwę, żółty ser i trochę rzodkiewek. Zostałem także zaproszony na wieczorek, ale musiałem odmówić ze względu na Muppety. Obiecałem jednak odwiedzić ich jutro i wziąć udział w planowanym ognisku. I kiedy odwróciłem się plecami do Sławki, przed oczami stanął mi stary obraz florenckiego malarza Agnolo Bronzino z 1542 roku przedstawiający Izabelę Medycejską. Sławka przypominała ową młodocianą księżniczkę.
– Już wiem! – krzyknąłem triumfalnie, jakbym odkrył rzecz niezwykłą, i popatrzyłem na zdumioną Sławkę. – Izabela Medycejska! Otóż to, Izabella Medycejska. Jak nic!
I mamrocząc, odszedłem w lepszym humorze.
W Leonówce rozdzieliłem prowiant według wieku, wagi i predyspozycji układu pokarmowego każdego zwierzaka. Zrobiłem sobie trochę kanapek i odlałem trochę zupy do garnka. A potem na tarasie spokojnie spałaszowałem kolację, wpatrzony w roztaczający się przede mną cudowny widok na dolinę Biebrzy. Zupełnie mi nie przeszkadzało, że Huncwot niezauważenie wyjadł z mojego talerza zupę, a Maggie podstępnie podskubała kanapkę.
Słońce szykowało się do snu, ale było jeszcze widno. Patrzyłem jak zauroczony na ogrom tutejszej przyrody. Przystawiłem lornetkę do oczu. Obserwowałem perkozy bliżej rzeki i nieco dalej czaple. Były prześliczne. Gdzieś bliżej mnie stary człowiek wracał łódką z połowu. W obiektywie lornetki mogłem nawet odczytać nazwę firmy produkującej zestaw jego wędek.
Zerknąłem dalej. Poprawiłem ostrość widzenia i zobaczyłem jakąś stodołę na skraju Giełczyna, w bliskim sąsiedztwie lasu. Obok niej stał dom. Na teren zagrody wjechał właśnie zielonkawy żuk, a na podwórzu kręcili się jacyś ludzie. Po chwili zaczęli wynosić z pojazdu skrzynie.
Nie byłoby w tej krzątaninie niczego nadzwyczajnego, gdyby nie jeden fakt. Otóż pod dom zajechał czarny BMW. Wysiadł z niego młody człowiek w przeciwsłonecznych okularach, ten sam przylizany typ, który nie tak dawno pozbawił mnie i moich czworonożnych przyjaciół kolacji.ROZDZIAŁ DRUGI
JAK SIĘ DOI KOZY * ŚNIADANIE PODANO, SIR * KPINY COCO * POZNAJĘ PODOPIECZNYCH SŁAWKI * I ZNOWU MAGGIE W AKCJI * KRZĄTANINA * PIERWSZY REJS ŁÓDKĄ * KONTEMPLUJĘ W ZAKOLU RZEKI * WERONIKA I CZARNY BOCIAN * GDZIE JEST HANS? * UCIEKAMY PRZED DESZCZEM * ZDJĘCIE Z RUDZIELCEM * CZY PODRYWAM MĘŻATKI? * W GONIĄDZU * PRZEMOC PO DRUGIEJ STRONIE TORFOWISKA * NA POLICJI W WIŹNIE * DZIWNE ZACHOWANIE RATAJCZAKA I JEGO SZWAGRA
Spałem jak suseł. Obudziło mnie dopiero beczenie kozy. Był piątek, mój pierwszy ranek w S. Odsunąłem od siebie lekko zawilgocony koc, wstałem otępiały z łóżka – a było ono lichą konstrukcją zbitą z desek, z grubą pierzyną zastępującą materac – i wyszedłem na werandę. Ptaszki świergotały jak nakręcone, rzeka w dole leniwie zdążała do swego ujścia kilka kilometrów dalej na południe, podmokła łąka towarzysząca jej biegowi suszyła się w pierwszych promieniach słońca. I tylko Maggie psuła majestat owego poranka, tłukąc łbem o balustradę. Sierota spał w kącie tarasu i ledwo na mnie spojrzał. Jedynie Huncwota gdzieś poniosło.
Oho, zanosiło się, że Maggie nie ustąpi.
– I czemu tak walisz? – przemówiłem. – Chcesz, żeby chałupa się zawaliła? Już dobrze, dobrze… masz rację, Maggie, nikt cię wieczorem nie wydoił.
Czy doiliście kiedyś kozę? Bo ja nigdy tego nie robiłem.
Chcąc nie chcąc, musiałem doświadczyć tej czynności pierwszy raz w życiu, nie mając pod ręką żadnego podręcznika. Jeśli miałem tu spędzić dwa tygodnie, musiałem się tego nauczyć.
Wziąłem z kuchni jakiś garnek i wyszedłem przed taras. Klęknąłem przed kozą.
Niestety, za każdym razem moje palce zesmykiwały się z małych kozich strzyków.
– Dlaczego żaden genetyk nie wyhodował kozy, która potrafiłaby sama się wydoić – szepnąłem pod nosem wściekły na moją niemoc.
Wtedy poczułem za swoimi plecami czyjąś obecność.
To była Sławka.
– Co pan robi? – przeraziła się.
– Nie widzi pani? – odburknąłem. – Doję kozę.
– To jest dojenie? To jest wszystko, tylko nie dojenie. Pan chce wyrwać biednej kozie strzyka.
I zdecydowanym ruchem odciągnęła mnie od Maggie, przykucnęła i zaczęła ją doić z taką wprawą, jakby była najlepszym dojarzem w okolicy. Jej palce delikatnie naciskały strzyk, a ja nie wiedziałem, czy jest to zwykłe dojenie, czy może patrzę na popis wirtuozerskiej gry flecistki. Jednak zamiast muzyki płynęły cienkie mleczne strumienie, które rozbijały się o dno garnka z metalicznym dźwiękiem.
– Należy nacisnąć u nasady i przenieść ucisk sąsiednich palców ku dołowi – instruowała mnie Sławka. – Z wyczuciem. I z uczuciem. O, widzi pan, jakie to proste? Hej, dzieciaki!
Krzyknęła za siebie i na podwórku pojawiła się zaraz poznana wczoraj trójka jej podopiecznych.
– Zobaczcie, jak wygląda dojenie! – zachęcała ich.
– Nie jesteśmy dzieciakami – obruszył się wysoki, chudy chłopak z bujną blond czupryną. Na nosie miał plaster, którego wczoraj nie zauważyłem, więc zapewne była to świeża rana. – I po co doić kozy albo krowy, jak gotowe mleko w kartonach czeka na nas w sklepie?
– Ale przedtem trzeba wydoić, co nie? – zaśmiał się chłopak o śniadej twarzy. – Widzisz, Piotrek, jak kiedyś nasi przodkowie załatwiali sobie śniadanie?
– Otóż to, Grzegorzu – dodała Sławka. – I bądźcie cicho. Koza nie lubi hałasu.
Spojrzałem na nich, a następnie przeniosłem wzrok w kierunku wejścia na posesję.
– Furtka była otwarta – wyjaśniła Sławka. – Łatwo pana znaleźliśmy. Przy końcu wsi, nad zboczem koło lasku. Lepiej niech się pan zamyka na noc.
– Zapomniałem o łańcuchu. Ale skąd ta umiejętność? Chodzi mi o dojenie.
– To proste, pochodzę ze wsi.
Chłopcy otoczyli zaniepokojonego obecnością obcych Sierotę. Zaczęli go głaskać i zasypywać słodkimi epitetami. Ale psu szybko znudziły się wszelkie pieszczoty. Ignorując gości, odwrócił się do nich grzbietem i ułożył do snu.
– Czy on jest chory? – zapytał Piotrek.
– Nie, to tylko wrodzona melancholia – odpowiedziałem.
Trzeci chłopak, krótko ostrzyżony szatyn w drucianych okularach na nosie, wskazał ręką tył domu.
– To pana? – zapytał. – Ten jeep przed wejściem na działkę?
– Służbowy – odpowiedziałem lakonicznie.
– Chętnie się przejedziemy...
– Nie masz prawa jazdy, Kacperku – zaśmiała się słodko Sławka.
– To chociaż usiądziemy z tyłu, a pan Tomasz poprowadzi.
– Przykro mi, panowie! – zawołałem radośnie. – Jestem na wakacjach. Koniec z samochodem! Na całe dwa tygodnie go nie odpalę. Nie ma mowy. Dopiero, jak będę stąd wyjeżdżał.
Jak bardzo się myliłem w tej kwestii, miałem przekonać się niebawem, ale na razie trwała sielanka.
– Z pana to doprawdy asceta – skrzywił się Grzesiek. – A ma pan tu chociaż prąd?
– Nie mam. Ale tak mi dobrze. I niech tak pozostanie.
– Dziwny z pana człowiek – mruknął Piotrek.
Sławka wstała z garnkiem do połowy wypełnionym kozim mlekiem.
– Śniadanie podano, sir.
Z gracją podała mi garnek.Wypiłem duszkiem trochę mleko, ale w porę odstawiłem naczynie. Nie mogłem zapominać o moich czworonożnych przyjaciołach.
– Tak więc to są ci pana przyjaciele – zagaiła Sławka, patrząc na zwierzęta. – A gdzie trzeci?
Nalałem trochę mleka do dwóch spodeczków i zacząłem wołać:
– Kici, kici! Huncwot! Kici, kici!
Przywołując kocura, rozbawiłem przy okazji chłopaków. Być może widok mieszczucha zabawiającego się w wiejską gosposię był dla nich nieco groteskowy, ale dzisiaj byłem w radosnym nastroju. Nic nie mogło mnie wyprowadzić z równowagi.
– Kici, kici! – wołali chłopcy. – Kici, kici! Papu, papu!
Nagle na podwórku pojawiła się Coco, wyraźnie zaciekawiona naszymi nawoływaniami. Była ubrana tak samo jak wczoraj, a towarzyszył jej młody, smukły mężczyzna z długimi włosami zawiązanymi z tyłu w koński ogon. Nieznajomy miał na sobie luźne spodnie i długą lnianą koszulę sięgającą do kolan.
– Co tu się dzieje? – Ogarnęła przerażonym wzrokiem zgromadzone przed tarasem towarzystwo. – Przechodziliśmy ścieżką obok działki i usłyszeliśmy jakieś hałasy…
– A witam panią, Marzeno. – Posłałem jej czarujący uśmiech i zerknąłem pytająco na wysokiego młodzieńca, z którym przyszła.
– To Kuba! – przedstawiła go szybko. – Mój kolega. Odwiedził mnie.
– Pan też artysta? – zapytałem.
– Nie wiem. Dla jednych artysta, dla drugich aferzysta.
– Abstrakcja? – zmierzyłem go surowym wzrokiem.
– Graffiti.
– A co to jest? – zdziwiłem się.
– Jak to co? Żartuje pan? – prychnął.
– Mówię poważnie.
– Widział pan takie malunki w miejscach publicznych?
– I co z tego?
– To jest właśnie graffiti. Sztuka nowoczesna.
– Sztuka? – zdziwiłem się szczerze. – Myślałem, że to akty wandalizmu. A to sztuka! Ależ czasy się nam się zmieniły.
W dalszym ciągu nie opuszczał mnie dobry humor. Zaczęły podobać mi się te moje wakacje nad Biebrzą. Było dużo humoru i sporo ciekawych ludzi.
Wreszcie przybiegł Huncwot i podbiegł do spodeczka z mlekiem. Coco wyciągnęła z kieszeni tytoń i bibułki. Zerknęła nieco ironicznie na moich gości.
– Ale skąd tu tyle dzieci? Nie powie pan, że jest dyrektorem obozu młodzieżowego? Leo nic o tym nie wspominał.
– To obóz młodzieżowy mnie odwiedził – wyjaśniłem. – Ale tylko na chwilę. Panna Sławka jest opiekunką tych chłopców. Pani Sławko, to jest Marzena.
Sławka skinęła głową na powitanie, ale Coco nawet na nią nie spojrzała. Włożyła skręta do ust i przypaliła go. Zaciągnęła się i nagle, ku swojemu przerażeniu, zauważyła szykującą się do ataku Maggie. Koza przybrała stricte bojową postawę i z nisko opuszczonym łbem ruszyła na nią.
– Tytoń! – krzyknąłem. – Maggie nie znosi tytoniu!
– Boże, ratuj! – darła się wniebogłosy Coco.
Widać, nie zapomniała wczorajszego incydentu, gdyż momentalnie schowała się za Kubę.
Ale jej przyjaciel, jakby nie było dość duży i dorosły chłop, okazał się wielkim tchórzem. Jak tylko spostrzegł nacierającą na nich kozę, sam rzucił się do ucieczki za dom.
– Poczekaj! – wołała za nim Coco i też dała dyla. – Nie zostawiaj mnie! Ra-tun-ku!
Coco i jej przyjaciel znikli w popłochu za rogiem chałupy i dopiero wtedy Maggie wyhamowała. A my, zgromadzeni przed domem, wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.
– Zdaje się, że Maggie bardziej od tytoniu nie znosi pani Marzeny – zauważyła Sławka.
***
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.