Pan Samochodzik i skarb Atanaryka - ebook
Pan Samochodzik i skarb Atanaryka - ebook
Zabawne perypetie studenta historii sztuki, który udaje się na kolejną wyprawę archeologiczną. Razem ze swoim bratem Pawłem, oraz Babim Latem, szukają zaginionego skarbu Gotów. Przy okazji przeżywają wspaniałą przygodę w otoczeniu przepięknej przyrody. Pływają kajakiem po jeziorze, nocują pod namoptem i spotykają ciekawe osoby. Czy ich trud się opłaci i uda im się znaleźć skarb? Książka ta jest kontynuacją przygód opisanych w Panu Samochodziku i świętym relikwiarzu.
Powieść Zbigniewa Nienackiego Pan Samochodzik i skarb Atanaryka po raz pierwszy została wydana w 1960 roku jako Skarb Atanaryka. Nie była wtedy pomyślana jako książka o Panu Samochodziku. Autor zdecydował się jednak na zmianę głównego bohatera i rysu fabuły. Opublikowana jako część cyklu stanowiła prequel do opowieści o przygodach detektywa-amatora.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7741-124-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…Zanim po swoim wuju odziedziczyłem niezwykły wehikuł, który spowodował, że zaczęto mnie nazywać Panem Samochodzikiem, studiowałem historię sztuki na jednym z naszych uniwersytetów. Już wówczas ujawniły się moje zdolności detektywistyczne, które sprawiły, że przeżyłem kilka niezwykle dramatycznych przygód i odzyskałem dla naszych muzeów bardzo cenne zabytki kultury. Miało to później decydujący wpływ na fakt, że gdy ukończyłem studia, natychmiast zatrudniono mnie w Ministerstwie Kultury i Sztuki jako swego rodzaju detektywa lub — wyrażając się inaczej — człowieka do specjalnych zadań. Owe zadania polegały na poszukiwaniu zaginionych podczas minionej wojny lub zrabowanych przez hitlerowców cennych polskich dzieł sztuki i kolekcji muzealnych, a także już później włączyłem się w walkę przeciw fałszerzom dzieł sztuki, nieuczciwym handlarzom antyków oraz złodziejom naszych zabytków kultury. Niektóre ciekawsze przygody z tych czasów opisałem w cyklu opowieści o Panu Samochodziku, a jest tych opowieści aż dwanaście.
Lecz czy dramatyczne historie z moich lat studenckich powinny być zapomniane tylko dlatego, że wówczas nie pracowałem w Ministerstwie i nie nazywano mnie Panem Samochodzikiem? Jakże ciekawa jest na przykład sprawa odnalezienia słynnego szczerozłotego skarbu króla Atanaryka, którą przeżyłem, gdy jako student brałem udział podczas wakacji w pracach na wykopaliskach we wsi Gąsiory? Wyobraźcie sobie ogromny skarb złotych przedmiotów, skarb bezcenny, który został odzyskany tylko dzięki ludzkiemu sprytowi i naukowej wiedzy. A ileż z odnalezieniem go wiązało się niezwykłych przygód…
Zapewne trapi was pytanie: kim był król Atanaryk? Dlaczego właśnie we wsi Gąsiory w Polsce udało się odzyskać jego złoty skarb? Przecież król Atanaryk był Gotem, a co mogli robić Goci — plemię skandynawskie — na polskich ziemiach przed prawie dwoma tysiącami lat, bo to z tamtych czasów pochodził ich złoty skarb. Na te pytania odpowie wam niniejsza opowieść.
* * *
Ojczyzną Gotów była południowa Skandynawia. W III wieku n.e. założyli potężne państwo Ostrogotów i Wizygotów w południowo-wschodniej Europie. Od ciosów ich mieczy padły dwa wielkie miasta: Olbia, położona u ujścia Bohu i Dniepru, oraz Tyras, u ujścia Dniestru. Pod wodzą Alaryka złupili Ateny, Korynt, Rzym. Na początku V wieku stali się panami Hiszpanii, a potem pod wodzą Teodoryka Wielkiego opanowali Italię. Dotąd prawie nikomu nie znane północne plemię germańskie szczękiem swego oręża napełniło całą Europę, od stepów nadczarnomorskich aż po daleką Hiszpanię.
Jak się to stało, że w III wieku znaleźli się Goci nad Morzem Czarnym?
Napisano o Gotach setki rozpraw naukowych i powieści. Urzekała pisarzy historia pięknej gockiej królowej Amalasunty i jej zdegenerowanego syna Atalaryka, zachwycała postać wielkiego króla Gotów Teodoryka i jego mądrego ministra, Rzymianina Kassjodora. Ale choć poświęcono Gotom tyle książek, przecież nie odpowiedziano w żadnej z nich w sposób zdecydowany i wyczerpujący: którędy i kiedy wywędrowali Goci ze swej północnej ojczyzny.
Minister króla Teodoryka, mądry Kassjodor, w latach 526-533 napisał na rozkaz swego władcy „Historię Gotów”. Do naszych czasów dochowała się ona tylko w złym streszczeniu, sporządzonym w 551 roku przez Jordanesa, mnicha, Gota z pochodzenia, który — gdy Ostrogoci zeszli już z areny politycznej świata — zapragnął pamięć o nich ocalić na kartkach książki noszącej tytuł: „De origine actibusque Getarum”.
Opowiadał Jordanes, że pod wodzą króla Bericha odbili Goci od brzegów Skandynawii i na trzech jesionowych okrętach przepłynęli przez morze do miejsca, które przez nich nazwane zostało „Gothiscandza”. A było to nasze wybrzeże Bałtyku, bowiem Jordanes opisując dalej wędrówkę gockiego szczepu Gepidów, którzy opuścili kraj w kilkadziesiąt lat później w ślad za Gotami, mówi: „Ci więc Gepidzi, tknięci zawiścią, przebywali w kraju Spesis na wyspie otoczonej wodami Wisły, którą w mowie ojczystej nazywali Gepedojos”.
Tylko kilka zdań w księdze Jordanesa — a ileż sporów naukowych i polemik! Gdyby pozwolić równocześnie przemówić wszystkim kłócącym się w tej sprawie, powstałaby wrzawa tak wielka, że zagłuszyłaby hałas wzlatującego w niebo odrzutowca. Ale krzyk ten ginie tłumiony stronicami grubych foliałów, szemrze cicho jak strumyk w murach pracowni historyków i archeologów. My, niefachowcy, musimy dobrze nadstawić ucha, aby choć cokolwiek usłyszeć…
Wywędrowali Goci ze swej ojczyzny prawdopodobnie na krótko przed początkiem lub na początku naszej ery. Czy można więc ufać Jordanesowi, który dopiero w sześć wieków później opowiada o tej wędrówce? — zastanawiają się historycy. I śmieją się z owych „trzech jesionowych okrętów”. Bo czyż możliwe, aby plemię, które podbiło potem prawie cały świat antyczny, wyruszyło w bój tylko na trzech łódkach? I dochodzą do wniosku, że Jordanes przekazuje nam prastarą gocką legendę. Trzy jesionowe okręty mają symbolizować późniejszy podział Gotów na Ostrogotów, Wizygotów i Gepidów. Zastanawiają się uczeni: „A może legendą jest także historia pobytu Gotów u ujścia Wisły? Bo czy nie bliżej i łatwiej było im przemaszerować po Półwyspie Jutlandzkim, a potem wędrując wzdłuż Łaby i Dunaju zjawić się nad Morzem Czarnym?”
I wielu historyków powiada: „Nie, nie było nigdy Gotów na polskim Pomorzu”.
Jeśli zaś przyjąć, że wędrówka Gotów odbyła się tak, jak ją opisuje Jordanes, znowu zagrodzi drogę mur pytań. Kogo spotkali Goci na Pomorzu? Czy natknęli się tu na plemię germańskich Burgundów — jak twierdzą niektórzy niemieccy naukowcy? A może wypadło im walczyć z plemionami Prasłowian pomorskich? Odnieśli nad nimi zwycięstwo czy też zostali pokonani? Jak długo przebywali na Pomorzu i kiedy stąd poszli na dalszą wędrówkę, która przyniosła im tyle sławy?
W spór historyków wmieszali się archeologowie. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta — wydawało się, że archeologowie w sposób najbardziej zdecydowany rozwiążą zagadkę tak zwanej „sprawy gockiej”. Jeśli bowiem Goci rzeczywiście byli na Pomorzu, to przecież musieli pozostawić jakieś ślady.
…Są ślady. Wiele śladów. Zawiłych, krętych, splątanych ze sobą jak tropy zwierząt w dzikiej puszczy leśnej. Który z nich jest tym poszukiwanym, tym najwłaściwszym, tym, co zawiedzie do celu? Archeologowie — „tropiciele historii” — kluczą pośród rozrzuconych na Pomorzu starych cmentarzysk, odnajdują gliniane naczynia, metalowe ozdoby, poznają materialną kulturę ludzi, co tu żyli przed wiekami. I jak w puszczy leśnej, gdy goniącemu po splątanych śladach nagle otwiera się przed oczami wypełniona słońcem przestrzeń wolna od drzew i wydaje mu się, że oto dobrnął do kresu lasów, tak i archeologom zdawało się nieraz, że już rozwikłali gocką zagadkę. Potem okazywało się, że była to tylko niewielka polana. A za nią jest znowu las gęsty, pełen zawiłych tropów.Rozdział pierwszy
Paweł chce zapuścić bródkę • W poszukiwaniu magicznych kręgów • Spotkanie z TEMATEM • Alfred z Doliny • Straszna historia dziada Rzyndy • Złoty skarb • Smutny przypadek łowcy raków • Dziwne światełko • „Pawle, czemu mnie prześladujesz?”
Zbliżały się wakacje — tym razem ostatnie w moim życiu, ponieważ ukończyłem wreszcie historię sztuki i nawet napisałem pracę magisterską. Jak zwykle podczas wakacji chciałem wziąć udział w ekspedycji archeologicznej, a potem przygody takiej wyprawy opisać w gazecie, gdzie jako dziennikarz dorabiałem sobie do skromnego stypendium.
Historyk sztuki nie zarabia w redakcji gazety zbyt wiele pieniędzy. Zazwyczaj pisze sprawozdania lub recenzje z wystaw artystycznych lub jakichś odkryć dzieł sztuki. Skromnie więc zarabiałem, uzupełniając swoje stypendium. Kogo obchodzą bowiem korespondencje z ekspedycji archeologicznych i to nie gdzieś za granicą, w Egipcie czy w Palmirze, ale z wykopalisk dokonywanych w Polsce? A jednak cieszyłem się, że z ramienia redakcji wyjadę do wsi Gąsiory.
Oczekujące mnie wakacje napełniały mnie więc radością. Jedyną troskę stanowił mój młodszy brat Paweł, który właśnie zdał maturę, ale nie okazywał chęci do dalszego zdobywania wiedzy. Tak w ogóle był to młody człowiek dziwnie zgorzkniały i niechętny światu, o dziwacznych manierach i braku zainteresowania dla kogokolwiek poza własną osobą. Rodzice sądzili, że mogę mieć na niego dobry wpływ, zainteresować go czymkolwiek i uczynić wartościowym człowiekiem. Dlatego poprosili mnie, abym zabrał go ze sobą na planowaną wyprawę archeologiczną i poświęcił mu więcej uwagi. A właśnie w tym czasie pasjonowały mnie tajemnicze „kamienne kręgi” odnalezione na Pomorzu i chciałem swoim pragnieniem zbadania ich tajemnicy zarazić młodszego brata.
Powiedziałem do niego:
— Pawle, masz dopiero dziewiętnaście lat. Ale świat w twoich oczach wygląda jak stara i brudna ścierka. Czy naprawdę nie ma sprawy, która mogłaby cię szczerze zainteresować? Czy nic nie jest w stanie cię zachwycić, przerazić, wstrząsnąć, porwać?… W tym roku uzyskałeś maturę. Zdałeś ją z wynikiem przeciętnym. W ogóle wszystko w tobie jest przeciętne, letnie, nijakie. Próbowałeś zdać na uniwersytet i nie przyjęto cię. Okazało się, że nie masz żadnych szczególnych zainteresowań. Z równym niepowodzeniem mógłbyś studiować chemię, fizykę, matematykę, etnografię, medycynę czy archeologię. Rodzicom i mnie, bratu twemu, nie sprawiłeś nigdy żadnego kłopotu. Nie przysporzyłeś jednak i chwili dumy czy radości. Zaczynasz ziewać po piętnastu minutach czytania najciekawszej książki, ja ziewam po pięciu minutach twojego towarzystwa. Powiedz mi: co z ciebie wyrośnie? Wieje od ciebie szarością, pleśnią i stęchlizną jak od pustej beczki po kapuście. Błagam cię: zainteresuj się czymś i zacznij być człowiekiem, a nie próżnym śpiworem bez serca i bez duszy, nieciekawą powłoką kryjącą tylko kształt człowieka. I powiedz mi: co zamierzasz z sobą czynić, skoro jednak nie przyjęto cię na studia?
Paweł ziewnął.
— Tymczasem wyjadę z kumplami na wakacje nad morze. Wiesz, co postanowiłem? — ożywił się. — Zapuszczę sobie bródkę. Taką szwedzką bródkę, bo nie mam jeszcze zbyt gęstego zarostu.
Wyobraziłem sobie twarz Pawła okoloną kępkami młodzieńczego zarostu, rude, brzydkie wąsiki i nad nimi ogromny nos, świecący czerwono. Patrzyłem na wykrzywione nudą usta, małe śpiące oczka i ogarniało mnie uczucie ogromnego niesmaku, jakby w tym pokoju wraz z jego obecnością rozchodził się znienawidzony zapach gotowanych kalafiorów.
— Jesteś śmieszny — wyrzekłem.
Wzruszył ramionami. Mówił jakby od niechcenia, jak człowiek, który przeżył już wszystko i wszystko pozostało poza nim.
— Jeśli ja wydaję ci się śmieszny, cóż mogą powiedzieć ci, którzy patrzą na ciebie? Czym się teraz zajmujesz? Alchemią? Truciznami? Rolnictwem? A może zamierzasz hodować bawełnę albo szykujesz wyprawę po złote runo?
Mówił długo i zawile jak wszyscy w naszej rodzinie. Żałosny, smutny człowiek. Jakże wiele bym dał, aby uwolnić go od nudy i szarości jego własnej osoby, tchnąć ducha w tę glinianą figurę o dużym, czerwonym nosie i o policzkach, które obrosnąć miały niechlujną szwedzką bródką…
Zdjąłem ze stołu książki, rozłożyłem mapę Pomorza Wschodniego. Zazieleniła się duża plama Puszczy Tucholskiej, wąskie, długie jeziora Wyżyny Kaszubskiej spojrzały na nas jak szparki wielu niebieskich, przymrużonych oczu.
— Popatrz, Pawle — zaostrzonym końcem ołówka dotknąłem czerwonej niteczki drogi, wijącej się wśród jezior. — Dwa lata temu, wędrowałem tędy od Kartuz z archeologiem, doktorem Andrzejem K. Pomagałem mu szukać kamiennych „kręgów magicznych”.
Spod sterty książek wyciągnąłem teczkę z fotografiami i naprędce robionymi szkicami.
— Nie wyobrażasz sobie, jakie potężne wrażenie czyni widok kamiennego kręgu. Wchodzisz do lasu albo na wrzosowisko nad jeziorem i oto nagle natykasz się na kilka ogromnych kół utworzonych z podługowatych głazów. Pośrodku koła stoją zazwyczaj po trzy głazy, z których środkowy bywa wyższy od dwóch pozostałych. Te trzy głazy nazywają archeologowie „trylitami”, zaś te podługowate „stelami”. Z obecnością kręgów związana jest trudna do rozwiązania zagadka. Prawdopodobnie twórcami ich byli Goci! Ale to długa historia…
— Błagam cię, nie rób mi wykładu — jęknął Paweł.
— Czy lubisz kryminalne powieści?
— Oczywiście. Byle nie polskich autorów.
— Niestety, to będzie „kryminał” polskiego autora.
* * *
Pamiętam, był właśnie początek września, wieczór, brnęliśmy z Andrzejem drogą od Kartuz.
Przemaszerowaliśmy chyba z piętnaście kilometrów na piechotę. Bolały mnie nogi, byłem głodny i zmęczony, ciążył mi plecak i połowa namiotu. Mijał ostatni dzień lata i ostatni dzień tegorocznej swobody, nazajutrz mieliśmy wsiąść w autobus i jechać do Gdańska, a stamtąd koleją do domu, do zwykłych zajęć. Andrzej był archeologiem, a ja kończyłem historię sztuki.
Wędrowałem z Andrzejem już przeszło tydzień. Odnaleźliśmy jedno wczesnośredniowieczne grodzisko, które okazało się już kiedyś przez kogoś odkryte i wymienione w pracy naukowej, natrafiliśmy na kilka mogił „skrzynkowców”¹.
W napotkanej po drodze wsi Gąsiory postanowiliśmy zanocować. Czuliśmy się tak strudzeni, że nie chciało się nam rozbijać namiotu, ale wprosiliśmy się na nocleg do stodoły. Gospodarz, Kaszub, przyjął nas bardzo życzliwie i gościnnie. Opowiedzieliśmy mu, skąd i po co wędrujemy.
— Koła z kamieni? Mogiły usypane z kamienia z głazem na szczycie? Są, są u nas. Pięć kilometrów od wsi. Nad jeziorem.
Podziękowaliśmy za nocleg i choć noc się zbliżała, poszliśmy we wskazanym kierunku. Andrzej był niestrudzony, gdy tylko mały krok dzielił go od celu.
Weszliśmy w pustą, bezludną okolicę. Na jałowych kamienistych wzgórzach rósł wrzos i malutkie karłowate sosenki, piaszczysta droga prowadziła głębokim wąwozem pośród stromych zboczy. Na horyzoncie majaczyły lasy — skraj rozległej Puszczy Tucholskiej. Piękna malownicza okolica, teraz jednak kryjąca swoje piękno pod szarą zasłoną zmierzchu.
Nad jeziorem znajdowało się spore wzgórze i niewielki, rzadki las, schodzący po stromym stoku pagórka aż do jeziora i do malutkiego zamulonego strumyka. To tu, na wzgórzu i nad brzegiem strumyka, drzemało od wieków stare cmentarzysko. Pośród pni drzew wyrastały z ziemi podłużne głazy, jedne, jakby rozrzucone w chaosie bez ładu i składu, inne — ułożone w wielkie symetryczne koła otaczające trylity.
Noc uniemożliwiała dokładniejsze obejrzenie cmentarzyska. Rozbiliśmy namiot u ujścia rzeczki, nad brzegiem jeziora. Rozpaliliśmy ognisko, w sąsiedztwie wody odczuwało się bowiem chłód bliskiej jesieni.
Pamiętam dobrze tę chwilę. Oto przecież zbliżał się do mnie TEMAT. Tajemniczy, niejasny jak księżyc wiszący nad jeziorem, nakryty krągłą czapą żółtawej mgły. Dookoła nas trwała noc i zupełna cisza. Trzask palących się w ognisku sosnowych gałązek wydawał się bardzo głośny. O kilka kroków od nas spały kurhany i kręgi magiczne, smuga blasku ognia bezszelestnie płynęła po jeziorze gdzieś ku drugiemu brzegowi, ledwie rysującemu się w mroku. Widziałem twarz Andrzeja — szczupłą, pociągłą twarz, która w blasku ognia była prawie czerwona, czerwono mieniły się także jego jasne włosy. Pomyślałem, że jest zupełnie podobny do owych Gotów, którzy przed niespełna dwoma tysiącami lat siedzieli być może tu, w tym samym miejscu, u ogniska, i których ślady — te kręgi magiczne i kurhany — tak cierpliwie tropił. „Wszyscy mają białą cerę, jasne włosy i przyjemne oczy, a wysokiego są wzrostu” — pisał o Gotach Prokop z Cezarei².
Nagle struga blasku na jeziorze zadrgała, załamała się. Dopiero potem usłyszałem cichy plusk i zamajaczył kształt łodzi rybackiej. W milczeniu i bez ruchu oczekiwaliśmy przyjazdu gościa. Wyłuskał go z nocy blask naszego ogniska — jak chyba nikt inny pasował do kolorytu tej okolicy. Stary siedemdziesięcioletni rybak kaszubski, Alfred Rzynda, zwany wśród swoich Alfredem z Doliny.
* * *
Teraz, rozmawiając z Pawłem, wyobraziłem sobie, że jestem jednym z kapłanów gockich. Siedział przede mną młody, ale zupełnie znudzony człowiek, którego nic nie interesowało poza własną nieciekawą osobą.
Jak obudzić w nim życie i rozdmuchać pragnienie przygody?
Dla osiągnięcia tego celu wszystkie chwyty zostały mi dozwolone, mogłem zastosować wszelkie zabiegi magiczne.
Mówiłem szeptem. Tajemnica sznurowała mi usta:
— Jezioro, przy którym odnaleźliśmy z Andrzejem stare cmentarzysko i kręgi kamienne, nazywa się Długie. Ale Alfred z Doliny, czyli Rzynda, powiedział mi, że niekiedy zowią je Złotym. Przez wiele lat wśród Kaszubów zamieszkujących wieś Gąsiory krążyła legenda przekazywana z pokolenia w pokolenie, że kamienne kurhany nad jeziorem kryją złote skarby. Byli nawet tacy, co przysięgali, że w noc Sobótki widzieli ognie płonące w kurhanach. Tak w legendach pali się złoto zakopane w ziemi. Opowiadał Alfred z Doliny, że jego dziad, rybak na jeziorze Długie, postanowił wydostać skarby z kurhanów. W noc św. Jana, w tajemnicy przed własną żoną i synami, zakradł się na cmentarzysko i wypatrzył, z którego kurhanu wydobywa się blask złota. Miał ze sobą łopatę i kurhan rozkopał. Znalazł w nim bogate naczynia z litego złota, klejnoty najszlachetniejsze. Pierwszy kur piał, gdy dziad Rzyndy przeniósł skarby do łodzi, żeby przewieźć je do swego domu. Ludzie mówią, że skarbami ukrytymi w kurhanach opiekują się siły nieczyste. Dziad Rzyndy przewrócił się z łodzią na jeziorze, skarby wpadły w głęboką toń. Rzynda próbował ratować wielką złotą misę, ale była tak ciężka, że jak kamień młyński pociągnęła go za sobą na dno jeziora. Skąpstwo nie pozwoliło Rzyndzie rozstać się z ciężką misą, nie wypuścił jej z ręki i wraz z nią zatonął. Odtąd nigdy już w żadną noc świętojańską nie pali się złoto na cmentarzysku. Nie ma już skarbów w kurhanach, wykradł je Rzynda i wraz z nimi spoczął głęboko pod wodą.
Paweł niespokojnie poruszył się na krześle. Na ustach miał sceptyczny uśmieszek, ale słowa jego biegły zbyt nerwowo i pośpiesznie. Nie potrafił zamaskować ciekawości.
— To oczywiście tylko legenda? Lipa? Prawda?
— Nie wiem…
Westchnął.
Czyżby mu żal było, że historię dziada Rzyndy należy włożyć między bajki?
Wyciągnąłem spośród książek fotografię uchatego kubka. Na odwrocie fotografii widniała metryczka:
ZBIORY MUZEUM ARCHEOLOGICZNEGO: ZŁOTY KUBEK, JEZIORO DŁUGIE NA POMORZU WSCHODNIM
— Odnaleziono ten kubek jeszcze przed wojną. Znalazca przekazał go do muzeum. Proszę cię, Pawle, zachowaj tę sprawę w ścisłej tajemnicy. Ludzie roznieśliby kurhany w poszukiwaniu skarbów, uniemożliwiłoby to pracę naukowcom.
— I… i… — Paweł aż jąkał się z wrażenia — i nie znalazł żadnego innego złotego przedmiotu?
— Opowiadał mi stary Rzynda, że zaraz po wojnie pewien młody chłopak ze wsi przez całe lato łowił w jeziorze raki, które potem sprzedawał w mieście. Pewnego dnia okazało się, że chłopak ten, syn ubogiego rolnika, posiada bardzo dużo pieniędzy; kupił działkę ziemi nad jeziorem i duży dom tam stawia. Może dorobił się na połowie raków? Dom wymurował duży, ceglany. Ale rozpił się i umarł. Dom pozostał pusty i niszczy się, nikt ze wsi nie chce w nim zamieszkać. Tłumaczą, że nie wykończony, za bardzo na uboczu, z daleka od drogi i od wsi. Andrzej, który od trzech tygodni kieruje ekspedycją wykopaliskową na cmentarzysku w Gąsiorach, pisał mi w liście, że gdy nocą przechodził obok tego domu, w oknach zauważył światło. Wszedł do wnętrza, ale napotkał tylko pustkę i ciemność. Światło zgasło albo było tylko złudzeniem…
— Hm… — chrząknął Paweł.
— Postanowiłem spróbować wyjaśnić zagadkę „złotego jeziora”. Jadę do ekspedycji Andrzeja. Jeśli chcesz, jedź razem ze mną. Zrezygnuj z brody, z kumpli, z morza… Andrzej przyjmie cię jako robotnika. Otrzymasz dniówkę za pracę przy wykopach. Popołudnia będziesz miał wolne, pomyszkujemy po okolicy.
— Phi, i tak mają wyglądać wakacje? Harówka na wykopach. Nie możesz mnie jakoś inaczej urządzić?
Rozgniewany pośpiesznie składałem wielką mapę Pomorza. Mój młodszy brat okazał się, jak na mój gust, człowiekiem zbyt wygodnym i pozbawionym wyobraźni. Było mi już wszystko jedno, czy zdecyduje się pojechać ze mną, czy też wybierze morze, kumpli i zapuszczenie bródki. Żałowałem tylko naszej matki, która tak mnie przecież prosiła: „Zabierz go ze sobą, oderwij od tych kolegów, zainteresuj go czymś, niech przestanie być taki wiecznie skrzywiony i znudzony, pamiętaj, że i ty, jako starszy brat, ponosisz za niego odpowiedzialność…”
— No co? Jedziesz ze mną? — zapytałem po raz ostatni.
Rozejrzał się po moim pokoju, jakby u kogoś niewidzialnego szukał pomocy czy ratunku.
— Jadę — burknął ponuro tonem człowieka wyświadczającego ogromną łaskę.
Wieczorem zobaczyłem Pawła w małej zadymionej kawiarni. Siedział w gromadzie podobnych do niego chłopców i dziewcząt, okupujących aż trzy stoliki. Chłopcy nosili małe, niechlujne bródki, a jeden bezwąsy palił ogromną fajkę. Czym prędzej ukryłem w kieszeni swoją ulubioną fajeczkę — nie chciałem, aby ktoś myślał, że należę do ich towarzystwa. Dziewczęta miały twarze aniołów, hałasowały jednak jak przekupki. Wszyscy oni najpierw bardzo długo i niemądrze mówili o samochodach, językiem, który wydawał mi się podobny do mojej ojczystej mowy, ale był chyba jakąś jej dziwną odmianą. Potem nudzili się indywidualnie i zespołowo, a wreszcie poczęli przy stoliku bawić się w dziwną grę. Podrzucali do góry pudełeczko zapałek, z niezwykłym napięciem oczekując, na którą stronę upadnie. Trwało to bardzo długo. Tak długo, że opuścił mnie spokój i czmychnąłem z kawiarni.
Na ulicy dogonił mnie Paweł i jakiś młody wysoki człowiek w spodniach nabijanych gwoździami jak żołnierskie buty.
— Mój przyjaciel Kurza Rączka — przedstawił go Paweł.
— Pojutrze nasz wyjazd… — przypomniałem Pawłowi.
Kurza Rączka konfidencjonalnie uścisnął mą prawicę.
— Ach, to pan jesteś ten nadziany facet, co nam Pawła zabiera? Ma baciar fajnego braciachę. Poderwiemy go panu, koniec świata.
Spojrzałem surowo na swego brata. „Rzekł Pan: Pawle, Pawle, czemu mnie prześladujesz?”
1. Mogiły „skrzynkowców” — rodzaj grobów budowanych z płaskich płyt kamiennych, układanych w formie skrzyń. Taka budowa grobów charakteryzuje kulturę nazwaną przez historyków kulturą grobów skrzynkowych; powstała ona na początku epoki żelaznej (ok. 800 r. przed n.e.) na południowym wybrzeżu Bałtyku i stamtąd szerzyła się w kierunku południowo-wschodnim.
2. Prokop z Cezarei (ok. 490-562) — historyk grecki. Opisał dwór cesarza bizantyńskiego Justyniana (ok. 483-565) i prowadzone przez niego wojny.