- W empik go
Pan Samochodzik i zagadka kaszubskiego rodu - ebook
Pan Samochodzik i zagadka kaszubskiego rodu - ebook
Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik.
Doświadcz malowniczych Kaszub, świeżego powietrza, morskich fal i zagadki kryminalnej!
Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji . z Marią Dębską i Anną Dymną!
Na spokojnych Kaszubach, Paweł Daniec doświadcza niezapomnianych, pełnych zagadek wakacji. Spotyka dwóch skarbołowców, którzy pragną odkryć dawno ukryte sekrety tego regionu. W trakcie swojego śledztwa, Paweł odkrywa gościnność i urok Kaszub, dzięki pomocy miejscowych mieszkańców. Wszystko to okraszone jest niecodziennym zdarzeniem w muzeum w Lęborku.
Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-9587-5 |
Rozmiar pliku: | 471 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Statyw z mikrofonami stanął w szuwarach na wschodnim brzegu jeziora. Urządzenie zostało skierowane na najbliższą wysepkę, któ ra w zachodzącym kwietniowym słońcu spotężniała w cieniu własnych drzew. Dogasające w resztkach dnia lekko pomarszczone lustro wody z cichym szumem obmywało zarośnięty, niedostępny brzeg. Gdzieś tutaj ptactwo znalazło sobie przystań, a rybitwy miejsce na ościstą kolację. Było ciepło, trochę duszno i jak na razie bezwietrznie. Komary cięły na deszcz, drażnił je zapach ludzkiego potu, ale nie zniechęciły dwó ch młodych chł opców do kalibracji czułych mikrofonów kierunkowych z okazałą tarczą lunety. Po chwili z małego głośniczka dobiegły ich niewyraźne odgłosy przyrody, pomruk drzew, szelest liści oraz ptasi szczebiot, dla którego znaleźli się tutaj. Nie byli ornitologami. Należeli do członków szkolnego oddziału Ligi Ochrony Przyrody.
Zerknęli w górę — zanosiło się na deszcz, ale jeszcze nie teraz. Zmienili więc baterie, sprawdzili czułość sprzętu i włączyli mały magnetofon. Wkrótce wycofali się na brzeg. Usiedli pod dorodnym grabem, wyjąwszy z plecakó w bidony. Z ulgą ugasili pragnienie kwaśnym kompotem, któ ry przyrządziła Kolasiowa, ż ona leśniczego.
Gdzieś w g ó rze, w ciemniejących koronach drzew zaświergotał sennie drozd, tak przynajmniej wydawało si ę młodszemu.
Starszy z chłopaków oparł się o grab i popatrzył na piegowatego kompana z poważną miną.
— Powiedz teraz, co to są jeziora lobeliowe? — zapytał tonem egzaminatora.
— Nazwa ich pochodzi od lobelii jeziornej, inaczej stroiczki wodnej — odpowiedział tamten śpiewająco, jakby wykuł się tego na pamięć. — To taka roślina wodna, zimozielona. W Polsce rzadka i ginąca.
— „Liść ich zielony jak jodłowe szpilki, kiedy je śniegi pobielą” — wyrecytował starszy.
— Słowacki?
— Blisko, Mickiewicz. Ale poezją zajmiemy się kiedy indziej. Teraz, sprawdzimy twoją ł acinę. Tracz nurogęś?
— Mergus merganser.
— Gągoł?
— Bucephala clangula.
Nagle, zamilkli. Oto bowiem z wysokich trzcin porastających brzeg wyspy wystrzeliło stado kaczek. Ptaki p oderwały się do lotu najwyraźniej czymś spłoszone, ale zaraz z charakterystycznym pluskiem opadły na powierzchnię wody trzydzieści metrów dalej, zwró ciwszy się dziobami ku oczeretom południowego cypla. Chłopcy wytężyli wzrok. Z północy nadpływał stary ponton z dwójką miejscowych mężczyzn. Pojawili się nieoczekiwanie i cicho niczym zjawy z kiczowatego horroru. Zarośnięci i niedbale ubrani osobnicy palili papierosy i rozmawiali szeptem. Kierowali się prosto na wyspę.
Dwójka chłopców momentalnie ukryła się za drzewem, by w pełnym napięcia milczeniu obserwować płynący ku nim ponton.
— Kłusownicy — szepnął starszy.
Nic więcej nie dodał, gdyż jeden z mężczyzn wyjął wiatró wkę i stanął na dziobie łajby. Z gęstwiny oczeretu broniącego dostępu do ma łej wysepki wyleciał spłoszony łabędź. Ś redniej wielkości ptaszysko ostrzegawczo p isnęło, a potem bijąc wściekle skrzydłami zaczęło w panice uciekać w pozycji niemal wyprostowanej po powierzchni jeziora. Wtedy ten stojący wycelował w niego ze swojej broni. Rozległ się głośny trzask, któ ry tutaj, w samym sercu rezerwatu ciszy, zabrzmiał niczym armatni wystrzał. Trafiony łabędź przystanął i opadł na powierzchnię wody. Kłusownik oddał drugi strzał, tak na wszelki wypadek.
Dwójka osobników zaczęła wiosłować, ignorując drugiego łabędzia uciekającego po wodzie ku zachodniej wyspie.
— Bandyci — wyszeptał z wściekłością młodszy chłopak. — Widziałeś? Zamordował łabędzia. To nie kłusownicy. To mordercy.
Starszy nic nie powiedział. Położył się ostrożnie brzuchem na ziemi i wolno podczołgał na sam brzeg, gdzie stał mikrofon z lunetą. Młodszy poszedł zaraz w jego ślady.
W tym czasie dwó jka kłusownikó w dobiła już do brzegu sąsiedniej wysepki, zabrawszy po drodze martwego łabędzia z powierzchni jeziora. Przó d pontonu wsunął się w trzcinowisko i po chwili gumowa jednostka znalazła się poza polem widzenia obserwatorów.
Na jeziorze znowu zapanował rajski spokój. Kłusownicy zapalili papierosa — kłęby dymu unosiły się nad trzcinami poruszane jedynie przez zefirek. Jeden z mężczyzn zaklął siarczyście. Rzucone przez niego przekleństwo poniosło się po wodzie, jak złe zaklęcie.
Starszy z chłopców skierował lunetę mikrofonu w kierunku niewidocznego pontonu ukrytego przy brzegu pobliskiej wysepki, a następnie uruchomił funkcję nagrywania.
Dwójka nastolatków szybko przekonała się, że rozmowa kłusowników dotyczyła nie tylko łabędzi.ROZDZIAŁ PIERWSZY
ACH, WAKACJE! • AUTOSTOPOWICZKA • KIM JEST CZAPLA? • OSTRE POŻEGNANIE • NA JASIEŃ • KOLASIÓWKA I SZCZEŻUJ • KOLASIOWA O WYPADKU LEŚNICZEGO • BŁOGOŚĆ POOBIEDNIA • CO MNIE TU SPROWADZA? • O DWÓCH KŁUSOWNIKACH • CO MAJĄ WSPÓLNEGO ŁABĘDŹ, KÓŁKO LOP I NASZ DEPARTAMENT? • O DZIWNYM NAGRANIU • BIWAK • PRZYRODA JASIENIA I DOLINY SŁUPI • STRAŻNIK W MOIM NAMIOCIE
Przełom czerwca i lipca od dziecka kojarzył mi się z radosnym uniesieniem, graniczącym niemal z euforią. Rzecz zrozumiała — wakacje! Jadąc z Warszawy do Lęborka, mijając liczne miasta i wsie, wszędzie odczuwałem ów magiczny oddech lata. Cała przyroda zdawała się pozostawać na usługach leniwego błogostanu. Szczegó lnie młodzi ludzie zdradzali
wyraźne objawy wakacyjnej „choroby” — w ich sposobie chodzenia i mówienia, w uśmiechach i grymasach odradzało się na moment nasze własne, beztroskie dzieciństwo.
Wakacje — czas amnestii dla szkolnych obibokó w, okres wytchnienia i opamiętania dla pracusió w i prymusó w. Ach, wakacje! Jak miło, znowu cię mieć.
Ale nie wszyscy mogli oddać się bezczynności i beztrosce. We źmy mnie — oficjalnie przebywałem na urlopie, pierwszym od kilku lat pracy w Departamencie Ochrony Zabytkó w działającym przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie. Ale wcale nie zamierzałem przez całe dwa tygodnie wylegiwać się na morskiej plaży lub żeglować po mazurskich jeziorach. Tym razem bawiłem na Kaszubach. Dodajmy, że przyrodę wręcz kochałem, ale w te wakacje nie wybrałem się na wypoczynek na łonie natury. Moja wizyta tutaj miała stricte służbowy charakter. Tylko, co może być ciekawego na Kaszubach? — zapyta ktoś niewtajemniczony w charakter mojej pracy detektywa zajmującego się ochroną zabytków i przeciwdziałaniem przestępczości przeciwko skarbom narodowej kultury. Jeden stary kościół na wsi lub zdewastowany poniemiecki dworek?
Zacznijmy jednak od początku.
Kiedy tylko m ó j szef, zwany w pewnych kręgach Panem Samochodzikiem, podpisał mój wniosek urlopowy — udzieliwszy wcześniej stosownych wskazó wek— pojechałem naszym ministerialnym jeepem do swego mieszkania na Ursynowie, aby się spakować (w tym czasie szef wyruszał pociągiem w delegację do Paryża, więc nie potrzebował samochodu). Wyjąłem z pawlacza stary, nieużywany od dawna namiot dwuosobowy i ku swojemu zadowoleniu, stwierdziłem, że nie ma w nim ani jednej dziurki. Potem zająłem się kompletowaniem pozostałego sprzętu i koszmarnie długim praniem, aż wreszcie wybrałem się na małe zakupy do pobliskiego supermarketu. Pod wieczór nastawiłem budzik na czwartą rano i ległem na wyrku.
Tej nocy prawie nie zmrużyłem oka. Przez całą noc przewracałem si ę z boku na bok, myśląc o czekającej mnie misji na północy kraju. Zresztą, zawsze tak reagowałem w takich sytuacjach. Każdy wyjazd w miejsca, któ re znałem wyłącznie z przewodnikó w i folderó w traktowałem jak swego rodzaju wyzwanie. Oczekiwanie na konfrontację miało posmak tremy przed randką z nieznajomą dziewczyną. Miejsca, któ rych nigdy się nie widziało, choć znało wyłącznie z opisó w, fascynowały z podwójną mocą. I nieważne, że chodziło o zabitą deskami wiochę — zawsze oczekiwaniu na wyjazd w nieznane towarzyszyła mi nabożna ciekawość. Potem zwyczajny drewniany płot, dzwonnica kościoła lub opuszczony dom wydawały się ciekawsze właśnie z powodu owego poprzedzającego wzrokowy kontakt wyobrażenia.
Ale dość tych ckliwych refleksji. Właśnie minąłem przejazd kolejowy w Lęborku, zbliżając się od wschodu do centrum tego rozłożystego miasta o średniowiecznym rodowodzie, które smażyło się w ostrym słońcuniczym jajko na patelni. Daleko przede mną, ale nieco na prawo, idealnie błękitne niebo łączyło się nad miastem z ciemnozielonymi wzgórzami.
Zatrzymałem się na przydrożnej stacji benzynowej, aby zatankować.
— Do pełna — rzuciłem w stronę milczącego pracownika stacji, stojącego przy dystrybutorze.
Mężczyzna w drelichu włożył pistolet do otworu baku i oparłszy się plecami o bok kufra mojego pojazdu, obserwował ze znudzoną miną licznik dystrybutora.
Postanowiłem rozprostować kości. Stanąłem przed wejściem do sklepiku i oglądałem ustawioną tam ekspozycję z okularami przeciwsłonecznymi. Zainteresowała mnie jedna para, więc pobieżnie sprawdziłem jakość zamków, stan piętek i nośników. Potem założyłem je na nos i obejrzałem się w małym lustereczku.
Ale coś innego niż własne odbicie zwróciło moją uwagę — za moimi plecami zamajaczyła jakaś postać, a właściwie ponad dachem jeepa przesunęła sięgłowa dziewczyny. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nieznajoma poszła sobie dalej. Ale ona dyskretnie otworzyła drzwiczki mojego pojazdu i błyskawicznie wskoczyła do środka. Odwrócony do niej plecami pracownik stacji nawet nie zareagował.
„Co za czort?” — pomyślałem zszokowany całą sytuacją.
Oczywiście, nie dałem po sobie poznać, że wiem o obecności intruza w samochodzie. Nie chciałem go spłoszyć. Postanowiłem bowiem doprowadzić do konfrontacji, aby dowiedzieć się, co jest grane? Dodam jeszcze, że nasz ministerialny pojazd wyposażono w specjalny wtrysk gazu obezwładniającego, który ulatniał się po każdej próbie włamania. Oczywiście, przecież podczas krótkich postojów z tej opcji nigdy nie korzystaliśmy, więc dziewczynie nie mogło stać się nic złego.
Kupiłem jakieś okulary z fioletowymi szkłami, zapłaciłem za paliwo i jakby nigdy nic usiadłem za kierownicą. Przez jakiś czas siedziałem nieruchomo, nie zapalając silnika. Wprawdzie mogłem uruchomić opcję automatycznego złożenia się tylnego siedzenia, co spowodowałoby uwięzienie dziewczyny w kleszczach fotela, ale zrezygnowałem z takiego rozwiązania. Zamiast tego wyjąłem ze schowkamapę i udawałem, że ją studiuję. Na moment wstrzymałem oddech — za sobą posłyszałem cichy szelest. Tak więc nieznajoma lekko się poruszyła.
„Kim jesteś?” — zgadywałem w myślach, oglądając plan miasta. — „Złodziejką? A może w ręce trzymasz nóż?”
Dopiero klakson samochodu za mną, zmusił mnie do działania. Ruszyłem spod stacji i wolno wyjechałem na ulicę. Po kilku minutach jazdy w spiekocie dotarłem w pobliże centrum do zabytkowej części miasta, w której przeważały solidne budynki neogotyckie z czerwonej cegły, pamiętające niemiecką dominację w tych stronach.
Po chwili zaparkowałem na poboczu obok komisariatu policji. Zgasiłem silnik i zablokowałem wszystkie drzwi.
— Jeśli nie powiesz mi, co robisz w moim samochodzie — zwróciłem się przez ramię do nieznajomej — idę na policję.
Na moment z apanowała cisza. Wbiłem wzrok we wstecznelusterko, ale nieznajoma nie odważyła mi się pokazać. Dopiero po kilku sekundach wyczekiwania nastąpił gwałtowny atak na drzwi Rosynanta. Dziewczyna z furią uczepiła się klamki, próbując wydostać się na zewnątrz.
— Ej, spokojnie! — zawołałem. — Wyrwiesz mi klamkę.
To powiedziawszy, odwróciłem się za siebie. Wreszcie ujrzałem szczupłą dziewczynę w wieku około szesnastu lub siedemnastu lat o ciemnych włosach ściętych na wysokości płatków uszu. Wrażenie chudości pogłębiała jej długa i wąska szyja — zupełnie jak u czapli. Nieznajoma ubrana była w lnianą sukienkę i jasną koszulę bez rękawów żywo kontrastującą ze świeżą opalenizną.
— Co jest? — złościła się Czapla, szarpiąc za klamkę. — Otwórz pan, no już!
— A kto tutaj wszedł bez pytania? — warknąłem. — I przestań szarpać! Wiesz, ile kosztuje klamka do jeepa grand cherokee? Starczyłoby na bilet kolejowy nad morze i z powrotem. Przestań!
Mój krzyk sprowadził ją na ziemię. A może po prostu zwątpiła w sens ucieczki. Po prostu padła zrezygnowana na tylne siedzenie, oddychając szybko i nerwowo. Patrzyła na mnie spode łba, aż wreszcie jej wzrok spoczął na wysokich schodach prowadzących do budynku policji.
— Niech mnie pan wypuści — jęknęła. — Pójdę sobie i już. Po co zawracać głowę policji?
— Przecież nie wiem, kim jesteś? — mruknąłem. — Może złodziejką? Albo uciekinierką?
— A wyglądam na taką?
— A który złodziej wygląda na złodzieja? Weszłaś do mojego samochodu i to mi wystarczy.
Nie uzyskałem żadnych wyjaśnień. W naszą stronę szedł już bowiem mundurowy. Wyłonił się nagle zza rogu budynku, gdyż — co zauważyłem z opóźnieniem — zaparkowałem w miejscu niedozwolonym. Tak więc policjant zamierzał wręczyć mi mandat, w najlepszym wypadku przegonić.
— Błagam — wyszeptała Czapla, patrząc na zbliżającego się policjanta.
— Kim jesteś? — zapytałem ostro. — Powiesz, wszystko zostanie między nami. To jak?
— Jestem Agata z Częstochowy — rzuciła bez zastanowienia. Kto wie, czy mówiła prawdę, ale uwierzyłem jej. — Wybieram się do Łeby. Tylko, że forsa mi się skończyła. Postanowiłam pojechać na gapę... ma pan warszawską rejestrację, więc z pewnością jedzie nad morze. Chciałam tylko tam się dostać. Jezu, on już tu jest.
Myślała o policjancie. Rzeczywiście, od jeepa dzieliło go zaledwie kilka metrów.
— Ile ty masz lat? — zapytałem jeszcze.
— Ja? — zastanawiała się ciut za długo. — Skończone osiemnaście!
— O — zdziwiłem si ę i zaraz posłałem jej kwaśny uśmiech. — To tyle, co ja.
Kiedy policjant znalazł się obok jeepa, wreszcie z apaliłem silnik. Na wszelki wypadek uniosłem rękę w geście pojednania. Odjechaliśmy zaraz spod komendy, odprowadzani wzrokiem przez policjanta.
— Dokąd pan jedzie? — zapytała po chwili Czapla.
— Nad jezioro Jasień.
— A gdzie to?
— W powiecie bytowskim. Na południe od Lęborka. Za godzinę będę na miejscu. Rozbiję nad brzegiem swó j dwuosobowy namiocik w kolorze khaki i...
— Mogę jechać z panem? — jęknęła błagalnie.
Zerknąłem we wsteczne lusterko, a właściwie w odbicie jej rozjaśnionych, pe łnych nadziei oczu.
— Zaraz — mruknąłem. — Twierdziłaś, że wybierasz się nad morze. Do Łeby.
— No, tak… ale nie mam pieniędzy, więc mogłabym zabrać się z panem — wyjaśniła. — Co mi za różnica, czy będę opalała się nad morzem czy nad jeziorem.
— Moja droga — zaśmiałem si ę i wbiłem wzrok we wsteczne lusterko. Patrzyłem na nią spod zmrużonych powiek. — Moim zdaniem, ty coś kręcisz, dziewczyno. Ba, ja nawet sądzę, że ty właśnie wracasz znad morza.
— Jak to?
— Twoja opalenizna — posłałem jej słodki uśmiech.
Wzruszyła ramionami, a następnie zaczęła tłuc pi ęściami w szybę.
— Nie dasz rady — oświadczyłem beztrosko. — S pecjalnie hartowana szyba. Szkoda ręki.
— Puść mnie! — zaczęła krzyczeć. — Policja! Ratunku!
— W łaśnie stamtąd wracamy — rzuciłem za siebie. — Czego ty chcesz? Ale okej, w porządku, już cię wypuszczam. W końcu nie chciałem ci ę porywać, tylko odstawić na dworzec. Tak naprawdę, nie obchodzisz mnie, dziewczyno.
Wzruszyłem ramionami i zatrzymałem samochó d. Nie chciałem jej przecież wieźć nad Jasień, tylko wyciągnąć z niej to i owo.
— Wysiadaj — nakazałem surowym tonem. — Albo jadę prosto na policję.
Zawahała się.
— Ale gdzie ja p ó jdę ? — wyszeptała.
— Chciałaś nad morze do Łeby. Droga wolna.
Wysiadłem i otworzyłem drzwiczki z jej strony.
— Na co czekasz? — popatrzyłem w jej brązowe oczy, któ re wydały mi się urocze, choć nieco smutnawe.
Czapla nie odpowiadała. Z agryzając dolną wargę, z astanawiała się nad czymś intensywnie.
— A ty kim jesteś? — zapytała nieoczekiwanie.
— Paweł Daniec z Warszawy. Pracownik Departamentu Ochrony Zabytkó w. Poszukiwacz przygó d i tropiciel przemytnikó w dzieł sztuki. Czy ta wiedza pomoże ci wreszcie podjąć jakąś decyzję?
Ze zdumienia wytrzeszczyła oczy, ale zaraz sposępniała. Zapewne pomyślała sobie, że żartuję. Lecz jeepa nie opuściła. Oceniała mnie wzrokiem, jakby próbowała zgadnąć, czy jestem porządnym gościem? Wreszcie potaknęła głową do swoich myśli.
— I jak? — zagadnąłem ją.
— A ładnie tam chociaż? — zapytała z rozbrajającą naiwnością. — Nad tym pańskim jeziorem?
— Nie, nie i jeszcze raz nie — odpowiedziałem stanowczo, próbując jednocześnie wyciągnąć dziewczynę z samochodu. — Dość tych podchodów. Nie wiem, co z ciebie za ziółko, kochana. Założę się, że jesteś krnąbrnym dzieckiem. I coś mi mówi, że przynosisz pecha. Mogłaś zapytać, poprosić, a nie wchodzić bez pytania. Proszę!
Na te słowa wyjąłem z kieszeni pięćdziesięciozłotowy banknot i wręczyłem go dziewczynie.
— To na bilet do Częstochowy. Ulgowy, rzecz jasna. Niech stracę. Nie chcę mieć żadnej smarkuli na sumieniu. Wracaj do domu. Ż egnam!
Czapla niechętnie wyszła z jeepa i ruszyła przed siebie. Nawet się nie obejrzała. Powoli wsiadłem do samochodu i przez pewien czas obserwowałem ją, aż wreszcie znikła mi z oczu.
„Może i ma te osiemnaście lat” — pocieszałem si ę w duchu. — „Skoro rodzice puścili ją nad morze, musi być pełnoletnia”.
Odjechałem z wiarą, że nic jej się nie stanie. Jednego byłem pewien — Czapla oszukiwała, m ó wiąc, że jedzie nad morze. Po pierwsze, miała typowo morską opaleniznę. Po drugie, jakim cudem podróżowała bez grosza przy duszy? Odpowiedź była prosta — ona właśnie stamtąd wracała! Być może dlatego właśnie, że zabrakło jej forsy.
Zresztą, co mnie to wszystko mogło obchodzić? Więcej już o niej nie myślałem, chociaż jakimś sensie zrobiło mi się jej żal.
Do Jasienia — wzorem Pana Samochodzika — jechałem bardzo wolno, podziwiając zza szyby senny kaszubski krajobraz. Witałem w milczeniu prowincjonalne miasteczka z tradycyjną zabudową i wsie na skraju soczystych łąk, torfowisk i małych jezior, a także osady leżące u podnóża większych i mniejszych wzniesień, już to zalesionych, już to porosłych trawami, któ rych zieleń ozdabiały rdzawe zacieki szczawiu. Jeszcze tylko minąłem Rokitki i Rokity, potem las się przerzedził, ustępując miejsca pagó rkom. K ręta nitka asfaltu z drzewami wyrastającymi niemal z pobocza prowadziła mnie przez wznoszący się lub opadający teren, mijałem liczne gospodarstwa, bajeczne zagajniki i oczka wodne. Tak było aż do Mydlity. Tam, po północnej stronie drogi znowu wyrosła ściana drzew. Las towarzyszył mi na odcinku kilku kilometró w do samej wsi Jasień.
Ta mała, zapomniana miejscowość położona na wschodnim brzegu jeziora o tej samej nazwie, nawet latem nie tętniła życiem, gdyż turyści chętniej odpoczywali w ośrodkach wypoczynkowych. W żółwim tempie p rzejechałem g łówną ulicę, któ ra za ładnymi, kolorowymi domami opadała nieco w dół, aż po samo jezioro, zasłonięte jeszcze przez wysokie sosny.
Wreszcie między drzewami ukazała się tafla jeziora. Rozlana między zalesionymi brzegami niebieska woda mieniła się w słońcu niczym diamenty. Droga biegła dalej przez nieregularny cypel — przypominający wyspę o nieregularnych kształtach — który łączył oba brzegi jeziora, a zarazem dzielił cały akwen na część południową i północną.
Zwolniłem. W prześwicie drzew po lewej ukazała się panorama południowego zbiornika z bujnie porośniętymi wysepkami. Natomiast po prawej stronie drogi ujrzałem porosłą świerkami wysoką skarpę, która dalej kończyła się piaszczystą dróżką, odbijającą pod kątem prostym ku lasowi.
Przed drewnianym mostkiem skręciłem w prawo w kierunku leśniczó wki, jadąc nieco pod g ó rkę w błogim cieniu, jaki dawały gęste korony drzew. Pociągnąłem nosem — pachniało wodą i lasem.
Leśniczó wka stała na zalesionym klifie mniej więcej w połowie długości jeziora. Był to piętrowy dom z bali zwieńczony g ó ralskim dachem. Teren otaczał drewniany płot, a za otwartą bramą rozciągał się rozległy dziedziniec, na któ rym parkowały gazik i kilkuletnia skoda. Na tyłach domu zauważyłem biegnącą do jeziora alejkę z wyciętymi drzewami, dzięki czemu z tarasu można było od biedy podziwiać północną część akwenu i fragment owej “wyspy” z drogą łączącą oba brzegi.
Pierwszy wyszedł mi na powitanie pies. Wybiegł zza rogu domu i zaczął szczekać w moją stronę. Po chwili w drzwiach domu pojawiła się starsza, korpulentna kobieta w letniej sukience. Czworonóg natychmiast podbiegł do niej. Zgasiłem silnik, opuściłem pojazd i wyszedłem kobiecie naprzeciw. Pies znowu zaczął ujadać, ale w jego zachowaniu nie wyczułem agresji.
— Cicho, Szczeżuj! — zawołała gospodyni na czworonoga. — Wcale mnie nie słuchasz, łapserdaku!
Przyjrzała się lepiej numerom rejestracyjnym jeepa.
— Czy mam przyjemność z panem Dańcem?
Zamiast odpowiedzi, z pewnym niepokojem zerknąłem na ciemnego mieszańca przypominającego skrzyżowanie sznaucera z wyżłem.
— On gryzie? — zapytałem.
— Szczeżuj? — zachichotała kobieta. — Owszem, groźny bywa. Ale tylko jak jest głodny. Wtedy groźnie patrzy. Niech się pan nie boi, pół godziny temu dostał ż arcie.
Wyciągnąłem r ękę w stronę kobiety.
— Paweł Daniec z Warszawy — przedstawiłem się.
I przykucnąłem, patrząc na psa. Szczeżuj usiadłszy na zadzie, obserwował mnie z zainteresowaniem. Pogłaskałem go.
— Dlaczego „Szczeżuj”? — zapytałem gospodynię.
— A bo on lubi małże — odpowiedziała. — Kiedyś, jak był u nas PGR, zakradał się, łapserdak, i wyjadał małże podawane do pasz. Małż to szczeżuja. I tak jakoś zostało. Tak naprawdę, Szczeżuj to pies męża. Mnie tam wcale nie słucha. Chyba, że mam jakąś ścierkę pod ręką. Znam tylko jedną komendę, na którą reaguje. Dzieje się tak wyłącznie wtedy, gdy jest głodny. Ale nie chcę pana zanudzać. Zapraszam do domu. Nie przedstawiłam się. Maria Kolaś, żona leśniczego. Niestety, wczoraj wydarzył się wypadek… O niczym pan nie wie, prawda? Mąż trafił do szpitala i prawdopodobnie wyjdzie dopiero za tydzień, taki pech...
Ruszyliśmy we dwójkę w stronę domu. Szczeżuj został na dziedzińcu. Zdaje się, że zainteresował się oponą jeepa.
— Coś poważnego? — zapytałem żonę leśniczego. — Przedwczoraj rozmawiałem z pani mężem i był pełen energii...
— Tak, wiem, ale to wydarzyło si ę wczoraj — wyjaśniła. — Mąż wracał z rezerwatu „Gniazdo Orła Bielika”. To niedaleko stąd na zachó d, za Dziką G ó rą nad jeziorem Skoławsko Duże. Napadnięto na niego.
— Napadnięto? — przeraziłem się.
— Tak. We wsi Łupawsko po drugiej stronie Jasienia. W szpitalu powiedzieli, że to lekkie wstrząśnięcie m ó zgu. Trzymają go na obserwacji. Ale lekarz zapewnia, że wszystko będzie w porządku.
Weszliśmy do sieni, a stamtąd do urządzonego w drewnie salonu, z któ rego wychodziło si ę na szeroki taras z widokiem na część jeziora.
— Kim byli napastnicy? — dopytywałem się. — Czy pan leśniczy widział ich?
— Było ich dwó ch. Tylko tyle widział, a raczej usłyszał. Mąż obserwował z zachodniego brzegu jeziora wyspy. Zaskoczyli go. To wszystko. Sądzi jednak, że wypadek może mieć związek z ostatnimi morderstwami... tych łabędzi. Ktoś je nadal zabija z wiatró wki.
— Niewykluczone, że pani mąż został zaatakowany przez tych konkretnych kłusownikó w — zauważyłem.
— Zgoda. Mąż też tak uważa.
— A policja?
— Policja jak zwykle ma ręce pe łne roboty. Innej.
Usiadłem na wiklinowym fotelu, aby nieco odsapnąć i ochłonąć.
— Gdzie są nasi młodzi detektywi z LOP? — zagadnąłem po chwili.
— Przyjadą dzisiaj — odpowiedziała kobieta. — Z instruktorką, panną Małgorzatą. Ale dość gadania. Zapraszam na obiad.
Zjadłem sporej wielkości talerz kaszy gryczanej polanej świńskim tłuszczem, popijając strawę prawdziwym, zsiadłym mlekiem. Przepyszne wiejskie jedzenie. Prawdziwy rarytas wśród kulinarnych wynalazków współczesności.
“Zapach i smak takich dań jak te — pomyślałem sobie — powinny zostać utrwalone i przechowane dla przyszłych pokoleń w jakimś muzeum etnograficznym, tak jak niektóre stare domy wpisuje się do rejestru zabytków.Tylko jak zapisać smak i zapach?”
Po posiłku poczułem się senny — zmęczenie podróżą dawało o sobie znać.
Kolasiowa poszła do kuchni pozmywać naczynia, więc rozsiadłem się w wiklinowym fotelu na zadaszonym tarasie. Drzewa stały nieruchomo niczym zielone posągi. Spokojne jezioro mieniło si ę złotymi refleksami. Miły zefirek muskał delikatnie liście jakby chciał ukołysać mnie do snu. Poczułem się tak błogo, że nie mogłem dosłownie ruszyć się z miejsca. W tej konkretnej chwili cieszyłem się jak dziecko, że jestem z dala od stolicy, jej wielkomiejskiego ruchu i zgiełku, że mogę nacieszyć się pięknem polskiej prowincji i rozkoszować się rajskim spokojem, otoczony z jednej strony przez las, z drugiej przez wodę. Wprawdzie nie przyjechałem tutaj na typowy urlop, ale moją pracę kochałem właśnie za takie chwile.
Przymknąłem oczy, zapominając o spacerze wzdłuż jeziora i po pachnącym jagodami borze. Zdawało mi się, że odpływam, gdy z błogiego letargu wyrwały mnie głosy turystó w dobiegające od strony akwenu. Jacyś ludzie, zapewne turyści, płynęli łódką wypożyczoną z jakiegoś pobliskiego ośrodka wypoczynkowego.
Otrząsnąłem si ę, jak pies po kąpieli. Szkoda było czasu na drzemkę. Nie po to przyjechałem w te strony.
Po krótkim namyśle, poszedłem do kuchni i oświadczyłem przemiłej gospodyni, że zanocuję poza leśniczówką. Kolasiowa nie kryła zawodu, ale nie naciskała, widząc moją zamyśloną minę.
— Zawsze może pan wrócić i zamieszkać — dodała. — Mamy dla pana pokój.
— Dziękuję. Dzisiaj chciałbym rozbić namiot, gdzieś nad wodą, w zupełnej dziczy. Czekałem na taką chwilę całymi miesiącami. Zresztą będziemy w kontakcie. Martwię się o pani męża. Ale wpadnę na kolację.
Kobieta bez słowa potaknęła głową. Pożegnałem się i wskoczyłem do jeepa. Jeszcze tylko poczciwy Szczeżuj zaszczekał przyjaźnie, a następnie zamerdał ogonem. Opuszczając teren leśniczówki, myślałem już o czekającej mnie rozmowie z chłopcami, któ rzy prawie cały miesiąc temu przeżyli na tym konkretnym jeziorze chwile grozy. Ta ich ponura przygoda była interesująca z kilku powodó w. Ale do rzeczy. Otóż, w maju tego roku dwó ch k łusownikó w zastrzeliło na jeziorze łabędzia, a wyżej wspomniani uczniowie lęborskiego liceum byli tego świadkami. Wybrali się tutaj na ptasie „łowy” w ramach programu szkolnego kółka Ligi Ochrony Przyrody. W majowy weekend Ballada z Młokosem, ukrywszy się na brzegu Jasienia z mikrofonem kierunkowym, zamierzali nagrać śpiew ptakó w o zachodzie słońca na jednej z tutejszych wysp. Była to wyprawa szkoleniowa na potrzeby przyszłego sprawozdania dla „Zeszytów Informacyjnych” LOP. Wszystko szło zgodnie z planem, gdy oto na jeziorze pojawił się nieoczekiwanie ponton z kłusownikami. Już po chwili stało się najgorsze — dosłownie n a ich oczach dwaj nieznajomi zabili łabędzia. Jak twierdził wychowawca chłopców — notabene, mój dawny znajomy pochodzący z Lęborka— w tych stronach kłusownicy urządzali polowali na te dumne ptaki. Byli przebiegli i doskonale znali teren, co utrudniało ich wytropienie. Wiedział o tym doświadczony leśnik, pan Kolaś, któremu nie tylko nie udało się ich złapać na gorącym uczynku, ale nawet nie potrafił przewidzieć kolejnego kroku kłusowników. Zresztą, to właśnie oni zaatakowali go na łupawskim brzegu.
Pewnie dziwisz się teraz, Drogi Czytelniku, dlaczego nasz departament — zajmujący się przecież skarbami polskiej kultury — zainteresował się w ogóle sprawą jasieńskich łabędzi? To była robota dla leśniczego i dla policji, nie zaś dla pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki. I pewnie nie byłoby mnie tutaj, gdyby Ballada i Młokos nie nagrali rozmowy kłusowników w pontonie. Mikrofon kierunkowy ma tę zaletę, że potrafi zarejestrować nawet ludzkie kroki z odległości ponad stu metró w. Dzięki specjalnie skonstruowanej lunecie — chroniącej szerokim kołnierzem czuły mikrofon — takie urządzenie działa jak mikrofon i zarazem wzmacniacz. Owo cacko stanowiło idealny instrument badawczo—poznawczy każdego ornitologa, chociaż częściej wykorzystywano je do ochrony obiektó w czy w profesji szpiegowskiej. W naszym warszawskim biurze żartowaliśmy sobie z panem Tomaszem, że Ballada z Młokosem planowali nagrać mowę jasieńskich ptakó w, a uwiecznili na kasecie magnetofonowej rozmowę „niebieskich ptaszkó w”.
Pragnąłem jak najszybciej pogadać z dwójką nastolatków i przesłuchać taśmę z nagraniem rozmowy kłusownikó w, ale skoro licealiści jeszcze się nie zjawili nad jeziorem, postanowiłem znaleźć odpowiednie miejsce na biwak.
Po przejechaniu ponad kilometra odcinka szosy towarzyszącej wschodniemu, zalesionemu brzegowi jeziora, natrafiłem wreszcie na leśną dróżkę ginącą w lesie i zmierzającą ku niewidocznej z tego miejsca wodzie. Zatoczyłem spory łuk ową drogą, która z jednej strony przylegała do lasu, z drugiej zaś do zbocza opadającemu ku nieużytkowanej łące i niebawem znalazłem si ę na rozłożystej polanie z widokiem na jezioro. Spokój tego miejsca momentalnie wprowadził mnie w nastrój wakacyjnej beztroski. I tylko nieduże fale z cichym szumem obmywały jasieński brzeg. Zapachniało lasem i wodą. Gzy cięły niemiłosiernie. Przede wszystkim, miałem stąd dobry widok na kilka wysepek i na ukryte za sosnami przeciwległego brzegu ośrodki wypoczynkowe. Poza tym, miałem blisko do leśniczó wki i Jasienia.
Na jeziorze nie było tłoczno. Ot, naliczyłem zaledwie kilka łódek i żaglówek przemykających w oddali po spokojnych wodach akwenu.
I jeszcze coś. Dzięki ważnej legitymacji LOP — któ rą zdobyłem dzięki staraniom mojego starszego kolegi z Lęborka— mogłem śmiało rozbić się tutaj, nie zważając na wszelkie zakazy i ewentualny sprzeciw leśniczego. Inna sprawa, że ten leżał teraz z rozwaloną głową w szpitalu, a kłusownicy cieszyli się wolnością.
Samochó d ukryłem w cieniu za drzewami, aby nie był widoczny z jeziora, namiot zaś rozbiłem na małym cyplu, porośniętym częściowo młodymi wierzbami. Szare khaki tropiku idealnie w tapiał o si ę we wszechobecną tutaj zieleń, dzięki czemu nie rzucałem się w oczy, a jednocześnie kontrolowałem sporą część jeziora Jasień z niektórymi jej wyspami.
W tym miejscu należy się kilka słów o tym największym naturalnym zbiorniku wodnym leżącym w obrębie Parku Krajobrazowego „Dolina S łupi”. Jezioro Jasień ma powierzchnię ponad pięciuset siedemdziesięciu hektaró w i średnią głębokość sięgająca niewiele ponad osiem metró w (maksymalna: trzydzieści dwa metry). Ta długa na ponad osiem i szeroka na półtora kilometra „śledziona” dzieli się na oddzielone usypaną groblą części — północną i południową. Jezioro ot aczają zalesione wały morenowe, a jego dnem biegnie trzeci wał, któ rego szczyty wyłaniają się jako malownicze wysepki. Do Jasienia Południowego wpada rzeka Obró wka. Natomiast z Jasienia Północnego wypływa w Zawiatach rzeka Łupawa. W spokojnych wodach alwenu żyje wiele gatunkó w ryb (w tym sieje i sielawy z rodziny łososiowatych). Na jego powierzchni bytują łabędzie, w trzcinowiskach i oczeretach gniazdują kaczki, a gęste korony drzew siedmiu wysp dają schronienie wielu gatunkom ptaków. Sam zbiornik zachęca do ślizgó w, lecz, o dziwo, niewiele spotkamy tutaj ż agli i łódek, nie mówiąc już o hałaśliwych motoró wkach. Na szczęście istnieją jeszcze na świecie miejsca, w któ rych człowiek bardziej ceni naturę niż infrastrukturę. Wprawdzie bez zdobyczy techniki nasze dzisiejsze życie praktycznie nie byłoby możliwe, to jednak ograniczenia nałożone w takich zakątkach na cywilizacyjne wyuzdanie uważałem za świetny sposó b na spędzenie prawdziwych wakacji w stylu retro.
Przed wyjazdem na zakupy, wyjąłem z samochodu pewien tajemniczo wyglądający gadżet własnej konstrukcji, a konkretnie małe pudełeczko z kablami i dwoma bezprzewodowymi głośnikami, pełniące rolę alarmu na wypadek, gdyby ktoś niepowołany zakradł się do namiotu. Zasilane na baterie urządzenie wykorzystywało zasadę działania zwykłego obwodu elektrycznego, któ rego zamknięcie generowało impuls radiowy docierający do cewek i przetworników przytwierdzonych do membrany głośników, dając ostrzegawcze dźwięki — na przykład warczenie i szczekanie psa. Aby całość zadziałała, potrzebna była ręka intruza.
Wyobraźmy sobie zakradającego się pod namiot złodzieja, który klęka przed nim i chwyta za języczek suwaka. Jego ręka unosi się ku g ó rze, aż wreszcie na wysokości trzydziestu centymetró w nad ziemią suwak dotyka specjalnej płytki zamocowanej w linii zamka, połączonej z pudełeczkiem—nadajnikiem działającym na małe litowe baterie. To zetknięcie zamykało obwó d i nadajnik wysyłał fale radiowe do głośniczkó w ukrytych wewnątrz namiotu. Intruz z przerażeniem słyszy warczenie psa dochodzące z namiotu. Rzuca się do ucieczki w przekonaniu, że uniknął rozszarpania przez wściekłego czworonoga, w czym utwierdza go jego zajadłe szczekanie.
To zabezpieczenie nie gwarantowało stuprocentowego bezpieczeństwa, ale z pewnością mogło wystraszyć niejednego nieproszonego gościa.
Zamknąłem starannie namiot i wsiadłem do jeepa.
— Czas na mały rekonesans — mruknąłem pod nosem.ROZDZIAŁ DRUGI
JEZIORO • KTOŚ SIĘ TOPI • FORTEL • ZŁODZIEJE JEEPA • POKONANY I BEZRADNY • ZOSTA JĘ OTOCZONY • MAŁGORZATA I GAWRYŁKO PRZEPRASZAJĄ • CZY W JASIENIU GRASUJE POTWÓR? • DO KOLASI ÓWKI • NAGRANIE MŁOKOSA I BALLADY • HERR KALTZ, LEGENDA NOŻYŃSKA I MAŁY ZIUTEK • WARTA Z MIKROFONEM ZAMIAST PISTOLETU • KTO W NOCY NAS PODGLĄDAŁ? • WITAJ, NOWY DZIONKU!
Postanowiłem objechać j ezioro zgodnie z ruchem wskazówek zegara, kierując się najpierw na południe. Tam, w zacisznej i bajecznie pięknej dolince szybko znalazłem leś ny parking. Zatrzymałem się, aby w prześwitach dorodnych sosen popatrzeć na niebieskie wody akwenu. Ruszyłem w dalszą drogę, robiąc kilka podobnych postojów.
Po półtorej godziny dotarłem do Jasienia. W pierwszym lepszym sklepie kupiłem kiełbasę, chleb, kilka konserw i musztardę. Na prywatny biwak wró ciłem porządnie głodny i z ulgą stwierdziłem, że podczas mojej nieobecności nikt nie próbował dostać się do namiotu, co dobrze wróżyło mojemu pobytowi w tych stronach.
Dochodziła siedemnasta.
Ostrożnie „wyłączyłem” alarm — a polegało to na odsunięciu zamka do wysokości trzydziestu centymetró w i wyjęciu z wnętrza płytki połączonej z małym nadajnikiem — i dopiero wtedy zabrałem si ę za kolację. Zrezygnowałem z rozpalenia ogniska, korzystając tym razem z dobrodziejstwa gazowej butli. Pęto kiełbasy znalazło się na specjalnym ruszcie turystycznym i po kwadransie usiadłem na brzegu z widokiem na jezioro. Z kiełbasą w jednej ręce i z pajdą chleba w drugiej, mogłem oddać się wyłącznie konsumpcji wzbogaconej kontemplacją otaczającej mnie przyrody. Spokój tej okolicy dosłownie hipnotyzował. Na jeziorze nie było żagli, od pewnego czasu nie zauważyłem nawet łódki. Życie przeniosło się gdzieś na ląd, być może z powodu późnego obiadu lub kolacji. Na wschodnim brzegu hałasowała tylko dzieciarnia. Zrobiło się sennie. Zdawało się, że woda obywa z cichym poszumem moje stopy, ale jej lustro znajdowało się przecież kilka metrów niżej od zielonego brzegu, na którym przysiadłem. I tylko ptaki nade mną, niczym aniołki, czuwały nad moim bezpieczeństwem.
Nagle czyjś krzyk postawił mnie na nogi. Głos dochodził od strony jeziora z kierunku północnego, z miejsca dla mnie niewidocznego z powodu wysokich kęp wierzby i krzaków przesłaniających widok na tamtą część zbiornika. Gdzieś w pobliżu k rzyczała kobieta. Jej przeraźliwe zawodzenie świadczyło o jednym — stało si ę co ś złego. Ktoś blisko brzegu się topił.
— Ratunku! Pomocy! — krzyczała nieznajoma. — Nie umiem pływać!
Nastąpiła cisza. Po dwóch sekundach przerwał ją głośny plusk wody.
Odłożyłem kiełbasę i bez zastanowienia ściągnąłem z siebie koszulkę i spodnie. Zszedłem do chłodnego jeziora. Moja stopa zahaczyła o coś ostrego w żwirowatym dnie. Nie zważając na b ó l, pokonałem p łyciznę i wyszedłem na głębszą wodę z widokiem na linię brzegową ciągnącą się za parawanem krzaków. Dwadzieścia metró w ode mnie dostrzegłem kobiecą głowę i ręce trzepiące o wodę.
— Ratunku!
Dałem nura i szybko znalazłem si ę przy nieznajomej.
— Spokojnie! — zawołałem, chwyciwszy ją za rękę. — Już nie krzycz! To rezerwat przyrody.
Nie słuchała mnie, choć przecież było tutaj płytko. Nie namyślając się dłużej, objąłem r ękami kibić dziewczyny, aż nasze twarze znalazły się blisko siebie. Gdyby teraz ktośz brzegu podglądał nas, pomyślałby zapewne, że przyłapał na igraszkach parę wakacyjnych kochanków. Jednakże nieznajoma nie patrzyła na mnie z czułością. Była przerażona.
Wyciągnąłem ją na brzeg dziwnie bezbronną, wręcz zwiotczałą i ułożyłem między krzakami na piasku obok rzuconych niedbale dżinsów i T —shirta.
Dziewczyna miała zgrabną sylwetkę. By ła blondynką w moim wieku, na oko sprawną fizycznie i dość silną, co natychmiast wywołało u mnie dysonans poznawczy z uwagi na to, że przecież wyciągnąłem ją z płycizny. Ale nie raz słyszałem o wielu wysportowanych ludziach odczuwających silny lęk przed wodą, któ ry dosłownie ich paraliżował. Taka reakcja najczęściej spowodowana była niemiłymi bądź tragicznymi przeżyciami z dzieciństwa. Takie osoby mogły uprawiać nawet lekką atletykę, grać w siatkó wkę, jeździć konno i szusować bez opamiętania na g ó rskich stokach, lecz w wodzie traciły g łowę. I przytomność.
I zaraz w mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Bo jeśli ta oto kobieta nie umiała pływać i panicznie bała się wody, czemu zdjęła z siebie ubranie i w samym kostiumie wskoczyła do jeziora?
Patrzyłem na nią jak na zagadkę. Leżała nieruchomo, ledwo przytomna i tylko jej kształtne piersi ukryte za modnym stanikiem poruszały się szybko i miarowo. Delikatnie klepnąłem ją w policzek.
— Obudź się — rzuciłem po przyjacielsku. — Halo! Słyszysz mnie?
Nie odpowiadała. Jedynie jej powieki drgnęły. Cały czas była dziwnie sparaliżowana.
— Nie ma innej rady, przechodzę do sztucznego oddychania — bąknąłem.
To powiedziawszy, pochyliłem się nad nią i zbliżyłem swoją twarz do jej mokrego nosa. Improwizowałem na całego. Kiedy m oje usta prawie dotykały jej wąskich warg, poczułem silne kopnięcie w udo. Jęknąłem z b ó lu. Kobieta cudownie ożyła. Błyskawicznie odepchnęła mnie od siebie, w efekcie czego upadłem, a ona poderwała się na nogi. Ale zaraz uspokoiła się. Ba, zaczęła nawet chichotać pod nosem, patrząc na mnie z góry. Jej usta wykrzywił lekko drwiący uśmieszek, a ja leżałem nieruchomo na piaszczystym brzegu wpatrzony w nią wyczekująco.
Nagle, dziewczyna wskoczyła do wody i wykonała efektowny ślizg. Tak, była silna, wysportowana i bardzo przytomna. Przede wszystkim znakomicie pływała. Po pokonaniu kraulem kilkunastu metrów, zrobiła efektowny obrót, dając popis sztuki pływania stylem grzbietowym. A potem dała kolejnego nura i zaczęła płynąć żabką.
Wstałem i wskoczyłem za nią do jeziora, zerknąwszy przelotnie w stronę namiotu i jeepa. Nikogo tam nie było, nikt się nie kręcił. To mnie uspokoiło, gdyż zachowanie blondynki mogło sugerować podstęp mający na celu zwabienie mnie do wody i tym samym umożliwienie wspólnikowi kradzieży.
Byłem niezłym pływakiem, więc dość szybko pokonałem kilkanaście metrów. Ale gdy tylko nieznajoma zauważyła, że ją doganiam, natychmiast przeszła na kraul. Mój nie był wystarczająco dobry. Jej należał do mistrzowskich.
Z każdą sekundą zwiększała dzielący nas dystans. Kierowała się w kierunku drugiego brzegu. Oceniłem odległość — ponad kilometr. Niewykluczone, że dziewczyna zrobi sobie krótki postój na którejś z wysp, więc zanim tam dopłynę, ona już pewnie odpocznie i znowu zacznie uciekać. Czy w sytuacji, gdy m oja porażka wisiała w powietrzu powinienem ją w ogó le ścigać? Dziewczyna mnie nabrała. Oszukała, zakpiła i rzuciła wyzwanie. Jak mi się zdawało, płynąłem za jakąś mistrzynię w pływaniu.
Zniechęcony przerwałem kraul. To nie miało sensu. Trzydzieści, czterdzieści metrów przede mną ujrzałem ją unoszącą się w toni jeziora. Zatrzymała się. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu niczym pokerzyści.
I wtedy intuicyjnie obejrzałem się za siebie. Wzrokiem omiotłem swój prywatny biwak. Nagle, wszystko zrozumiałem — w moim służbowym jeepie ktoś w najlepsze myszkował. Tak więc dałem się podejść jak żółtodziób. O na udawała topielca, aby zwabić mnie na jezioro. Do tego wszystkiego zapomniałem zamknąć samochód. Zresztą dlaczego miałbym to robić? Przecież nic nie zapowiadało kłopotów.
Rozważania te nie miały już żadnego znaczenia. Ujrzałem bowiem dwó ch wyrostkó w uciekających z Rosynanta. Jeden z nich potrząsał nawet kluczykami, któ re nieopatrznie zostawiłem w stacyjce. Zanim dotarłem na brzeg, już ich nie było. Zniknęli w lesie, przepadli. Stałem bezradny, gdyż pościg za złodziejami nie miał sensu — mieli przewagę. Poza tym, mój palec u nogi krwawił.
Zerknąłem na jezioro. Dziewczyna także zniknęła. Nigdzie jej nie było. Dostrzegłem jedynie dwa łabędzie opływające najbliższą wyspę. Gdzie zatem podziała się podstępna pływaczka? Przecież w tak kró tkim czasie nie dopłynęłaby ani do wyspy, ani tym bardziej na przeciwległy brzeg. Utonęła? Bzdura, za dobrze pływała. Chyba, że zaatakował ją miejscowy potwó r żyjący w wodach Jasienia, o ile takowy w ogóle tutaj bytował.
— Dzięki ci, potworze! — ryknąłem na całe gardło.
Tym wrzaskiem spłoszyłem z wyspy ptaki. Zebrałem myśli. Jeśli dziewczyna była znakomitą pływaczką, mogła przepłynąć pod wodą kilkadziesiąt metró w, a następnie wynurzyć się gdzieś bliżej mojego brzegu, a ja przeoczyłem jej powró t.
Wró ciłem do miejsca naszego ostatniego spotkania na lądzie. Jej dżinsy i T —shirt leżały na piachu. Tak więc nie zdążyła wró cić po ubranie. Sprawdziłem kieszenie spodni — puste. Zabrałem jej rzeczy i wróciłem do jeepa.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.