- W empik go
Pan Samochodzik i zakładnicy - ebook
Pan Samochodzik i zakładnicy - ebook
Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik.
Rozwiąż ze śledzczym eko spisek i zagadkę śmierci amerykańskiego milionera!
Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji . z Marią Dębską i Anną Dymną!
Śmierć teksańskiego przemysłowca - Teda Benettona - wywołuje fale poruszeń, które docierają aż do Polski. Oprócz pól naftowych nieboszczyk posiadał imponującą kolekcję światowego malarstwa, którą po śmierci postanowił przekazać muzeom.
Jakie reperkusje dla środowiska i świata sztuki będzie miała śmierć bogacza? Czy Pan Samochodzik zdoła zapobiec strajkom ekologów pragnących zemsty za wydobywanie ropy? Aktywiści w muzeum nie cofną się już przed niczym...
Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-9846-3 |
Rozmiar pliku: | 394 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O NOWEJ MISJI • SPACER PO GREENWICH VILLAGE • MARUDNY PIETRAŚ • CZY W POLSCE JEST TANIEJ? • ZOSTAJĘ DZIWAKIEM • HISTORIA TEDA BENETTONA • KOLEKCJA WARTA MILIONY • ODBIERAM WEHIKUŁ • PAN ZDZISIEK, GREENPOINT I WHISKY • WEHIKUŁ NIE WZBUDZA ZAUFANIA • WYJAZD • BIAŁY DODGE JEDZIE ZA NAMI
Spotkanie w Polskim Instytucie Naukowym na Manhattanie upłynęło w miłej i serdecznej atmosferze. Podczas kolacji powspominaliśmy ostatnią wizytę w Stanach Zjednoczonych, podczas której razem z panem Tomaszem przemierzyliśmy całą Amerykę w celu odzyskania cennej kolekcji obrazów polskiego hrabiego. Opowiedziałem też o losach wehikułu podarowanego nam przez biznesmena Paradaja. Na koniec omówiliśmy detale związane z jutrzejszym wyjazdem do Tarrytown.
Musisz wiedzieć, Drogi Czytelniku, że obecna wizyta nie miała nic wspólnego z misjami, jakich w ostatnich latach podejmował się nasz skromny departament. Zjawiłem się tutaj na tydzień w charakterze konsultanta polonijnych placówek naukowych – Polskiego Instytutu Naukowego oraz Instytutu im. Józefa Piłsudskiego. A towarzyszył mi magister Jan Pietraś – pracownik gabinetu ministra, kierownik naszej dwuosobowej delegacji. Z oczywistych powodów nie było z nami pana Tomasza, który – od czasu naszej ostatniej wizyty w tym kraju – bał się latać samolotami. W rachubę wchodziła jedynie podróż statkiem, ale rejs w jedną stronę trwałby dłuższy niż cały pobyt na amerykańskiej ziemi. Dlatego szef bez namysłu zdecydował, że polecę sam.
– Praca w Departamencie Ochrony Zabytków to nie tylko wyjazdy, poszukiwania skarbów i zagadki historyczne – westchnął z ulgą Pan Samochodzik, gdy w naszym biurze na Krakowskim Przedmieściu odbyliśmy krótką naradę. – To także spotkania z ważnymi dla polskiej kultury ludźmi, rozmowy, znajomości. Poza tym na wyjazdach masz okazję podszkolić angielski.
– Pewnie żałuje pan, że nie może polecieć? – zapytałem drwiąco.
– Gdyby nie ten mój lęk przed lataniem – rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał wyrazić ogromny żal. – Trudno się mówi. Skorzystasz ty! Mamy początek września, więc twój pobyt w Nowym Jorku i jego okolicach zbiegnie się z targami książki w tym mieście. Może nawet kupisz mi coś interesującego?
Tak tylko gadał. Wiedziałem, że – podobnie jak ja – nie znosił wszelkich spotkań, bankietów czy konferencji. Po prostu na wyjeździe do Stanów Zjednoczonych mu nie zależało. Oczywiście, przejmował się losami delegacji, gdyż miała wielkie znaczenie dla polskiej kultury, lecz za ocean wolał wysłać mnie.
Kolacja w Polskim Instytucie Naukowym skończyła się po dwudziestej pierwszej z minutami. Z nowo odnowionej, pięciokondygnacyjnej siedziby tej placówki – mieszczącej się przy 30 Ulicy i 3 Alei – udaliśmy się do metra. Po kilku minutach wysiedliśmy na skraju Washington Square w okazałej Greenwich Village. Nasz hotel mieścił się w zachodniej części Manhattanu za 7 Aleją przy Hudson Street, więc postanowiliśmy pospacerować po ciepłych, ruchliwych i rozświetlonych ulicach, chociaż owa dzielnica bardziej przypominała Londyn. Pełno tu bowiem brukowanych ulic obsadzonych drzewami, zieleni w postaci parków i skwerów czy ukrytych między budynkami podwórek. Znajdziemy tam także piętrowe kamienice z elewacją z piaskowca, dziesiątki sklepów i tętniące życiem bary oraz restauracje. Minąwszy Washington Square Park i sąsiedztwo uniwersytetu powoli zbliżaliśmy się przez Soho do Lower Manhattanu pogmatwaną siecią ulic, która – podobnie jak w Greenwich Village – niemal odtwarzała dziewiętnastowieczne granice między domostwami, a nawet dawne koryta strumieni. Na szczęście, już nigdy nie dało się w żaden sposób dopasować tego układu szlaków komunikacyjnych do regularnego planu miasta przypominającego szachownicę.
W ten miły wrześniowy wieczór kompletnie mi się nie spieszyło, chociaż myślami byłem już przy jutrzejszym dniu. Natomiast magister Pietraś wpadł w nastrój daleki od błogostanu. Zresztą, już po wyjściu z instytutu był jakiś markotny. Ten łysiejący na czubku głowy czterdziestolatek o korpulentnej budowie ciała najwyraźnie czuł się przytłoczony wielkością Nowego Jorku. Była to jego pierwsza wizyta za oceanem, więc swoją frustrację próbował maskować postawą na „nie”. Nie podobały mu się wieżowce, przeszkadzał hałas ulicy i denerwowali ludzie, szczególnie ekscentrycznie nosząca się i zachowująca młodzież. Nawet leżący na chodniku papierek wywoływał w nim odrazę. Oczywiście, ja sam nie przepadałem za metropoliami, a naszą wizytę traktowałem jako doświadczenie stricte egzotyczne i jednocześnie służbowe. Poza tym, gdyby się uprzeć znalazłbym kilka podobieństw do Warszawy – w godzinach szczytu ulice tonęły w korkach, a śmieci było tutaj tyle samo co w każdym większym europejskim mieście. Tylko, że w Nowym Jorku wszystko wydawało się dziesięć razy większe niż w Polsce. Taki Pałac Kultury i Nauki utonąłby w gąszczu nowojorskich drapaczy chmur, stając się zwyczajnym średniakiem na Manhattanie. Kiedy gościłem tutaj po raz pierwszy, właśnie rozmach tego miasta zafascynował mnie w równym stopniu, co przeraził.
– Panie Pawle – odezwał się magister, gdy zbliżaliśmy się do hotelu – czy rano zdążymy jeszcze zerknąć na te dwa wieżowce, które zniszczyli terroryści?
– „Bliźniaków” już nie obejrzymy – bąknąłem. – Tylko miejsce po nich.
– Niewłaściwie się wyraziłem. Oczywiście, że chodzi mi o samo miejsce.
– Niestety, o siódmej rano muszę odebrać wehikuł z urzędu celnego. Zajmie mi to ze trzy godziny, więc z powrotem będę na jedenastą, może dwunastą. W tym czasie może pan skorzystać z metra lub taksówki, by zwiedzić Manhattan. W cieniu drapaczy chmur ukrywa się wiele zabytków, które nawiązują do narodzin Nowego Jorku. To stara historia, sięgająca 1626 roku. I tak, na końcu Wall Street znajdzie pan piękny neogotycki kościół, Trinity Church.
– Na co mi kościoły w Nowym Jorku? – żachnął się. – Kościołów mamy w Polsce na pęczki. W Ameryce chcę zobaczyć właśnie drapacze chmur.
– Rozumiem, ale wśród nich znajdzie pan także kilka „zabytków” – droczyłem się. – Na przykład, Trinity Building to „gotycki” wieżowiec z początku XX wieku. Bardziej na południe od kościoła wznosi się Irving Trust Company z 1932 roku. Zresztą nazwa Wall Street pochodzi od dawnej palisady, która broniła ludność przed Indianami. Wprawdzie ówczesny gubernator Peter Stuyvesant rządził twardą ręką, to jednak mur nie zdołał uchronić osady, nazywanej wówczas Nowym Amsterdamem i później Nową Holandią, przed inwazją Anglików w 1664 roku. Od tego czasu, na cześć brata króla angielskiego, księcia Yorku, przyjęła się nazwa Nowy Jork.
– Tak, tak, to bardzo ciekawe – mruknął.
Wiedziałem, że magister Pietraś pragnął zwiedzić miasto – szczególnie miejsca znane z telewizji i kina – a ja idealnie nadawałem się do roli przewodnika. W końcu, mój program wszelkich służbowych i prywatnych wyjazdów sprowadzał się do prostego schematu – minimum snu, maksimum zwiedzania. I tak zapewno byłoby nazajutrz, gdyby nie rendez vous z nowojorskimi służbami celnymi. Otóż, nasz ministerialny pojazd wyleciał z Warszawy wieczornym lotem. Miałem obawy sądzić, że wehikuł wzbudzi w amerykańskich celnikach przesadną ciekawość i dlatego dokładnie go sobie obejrzą pod kątem zagrożenia terrorystycznego. Pocieszałem się jedynie faktem, iż nie rozbiorą go na części. Jakby nie było Polska była przecież sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w operacji wojskowej w Iraku.
Szliśmy kameralną uliczką wzdłuż zadbanych kamieniczek z podwórkami, pamiętających czasy dawnej cyganerii. Spokój tej okolicy zakłócały jedynie odgłosy dochodzące z pobliskiej alei, która pojawiła się przed nami. Mijając licznych przechodniów – teraz spacerujących z większym luzem niż za dnia – podziwialiśmy wystawy otwartych do późna sklepów oraz zatłoczone bary i liczne kafejki. W pewnym momencie magister Pietraś zatrzymał się przed wejściem do włoskiej restauracji. Zerknął do karty dań umieszczonej w wymyślnym stojaku i ciężko westchnął.
– Pan zobaczy, jaka tu drożyzna – bąknął. – Zwykły makaron z kawałkiem mięsa kosztuje piętnaście dolarów.
– To i tak niedrogo. Z tym, że musi pan jeszcze doliczyć kilka dolarów za napój i skromny napiwek. Jak nic, dwadzieścia kilka baksów na osobę.
– U nas taniej.
– To fakt. Mniej więcej trzy razy. Tylko, że zarabiamy dziesięć razy mniej. Poza tym, mają tutaj tanią benzynę. Średnio litr amerykańskiej kosztuje tylko pięćdziesiąt centów. Niech pan zanotuje dla potomnych, że to dane z roku 2003.
Magister Pietraś nie skomentował mojej uszczypliwej uwagi. Ruszył dalej, wzruszywszy ramionami. Nie podobał mi się ten jego krytykancki ton, zaprogramowany pesymizm i agresywny stosunek do wszystkiego co inne. Nie potrafił być turystą. Wyznawał światopogląd, że wszędzie jest dobrze, gdzie nas nie ma. Z takim marudą zwykły spacer zamieniał się w istny festiwal westchnięć i lamentów.
Z drugiej strony, Nowy Jork w jakimś sensie go fascynował. Musiało tak być, skoro wyzwalał w nim tak silne, choć negatywne emocje. Jeszcze na lotnisku Okęcie, a później w samolocie, ten człowiek ogrywał rolę niekwestionowanego lidera naszej delegacji, ale już na lotnisku J.F. Kennedy’ego stracił pewność siebie. Jego urzędnicza charyzma ulotniła się niczym powietrze z przekłutego balonika. Pomyślałem sobie, że magister Pietraś był tutaj bardziej sobą niż w Warszawie. Przecież tam, siadając codziennie za biurkiem, przybierał rutynową pozę ważniaka. Stojąc zaś na 3 Alei, przed stalową fasadą wieżowca Mobil Building, wydawał się dziwnie spięty i zagubiony. Lecz dobrze wiedziałem, że usilnie maskuje strach przed ogromem tego miasta, walcząc ze swoimi słabościami i uprzedzeniami.
Tym chętniej odgrywałem przed nim rolę luzaka i obieżyświata, mając cichą satysfakcję z jego rozterek.
– Może napijemy się kawy? – zaproponowałem na skrzyżowaniu w pobliżu naszego hotelu. – Nie chce mi się spać. Zapraszam do jakiejś kafejki.
Na jego pucołowatej twarzy oświetlonej migotliwym światłem z neonu pojawił się grymas niezadowolenia.
– Za drogo wyjdzie – skrzywił się z niesmakiem. – Tak się składa, że wziąłem ze sobą grzałkę i słoik kawy. Zaparzymy sobie w pokoju. Taniej będzie i tak samo smacznie.
– Ja stawiam – nie dawałem za wygraną. – Raz się żyje, magistrze! Niech pan zobaczy, o tej porze nikt tutaj nie myśli o łóżku.
Weszliśmy do małej i uroczej kawiarni, w której dyskretnie pobrzmiewał jazz. W jej klimatycznym wnętrzu siedziało kilkunastu gości, więc z trudem znaleźliśmy wolny stolik. Po chwili zamówiłem dwie kawy u czarnoskórej kelnerki.
– Może ma pan chęć na drinka? – zaproponowałem.
– Nie, dziękuję – odparł z niewyraźną miną. – W pokoju hotelowym mam jedną butelkę czystej. Wziąłem tak na wszelki wypadek. W Ameryce piją drinki, a to szalenie niezdrowe. Mieszają whisky z colą albo z innymi wynalazkami, zresztą kolorowa wódka obciąża wątrobę.
– Nie pijam mocnych trunków, więc nie wiem – odpowiedziałem z lekką ironią. – Czasami zadowolę się czerwonym winem do posiłku. W upał małym piwem. Mój szef od czasu do czasu częstuje mnie naparsteczkiem koniaku. Czyni to wyłącznie od święta.
– Pan Tomasz? – zainteresował się. – To podobno niezgorszy dziwak, co? Jak ten serialowy Columbo. Tylko cygar nie pali i nie nosi płaszcza. Takie chodzą plotki, rozumie pan. Podobno i pan ma zadatki na niezłego...
Urwał w pół zdania.
– Tak mówią? – udałem zdziwienie, chociaż czułem wyłącznie rozbawienie.
– No wie pan – mruknął speszony – z kim się zadajesz, takim się stajesz. Coś w tym jest, sam pan przyzna. No co? Wciąż jest pan kawalerem, tak jak on. Zajmujecie się jakimiś tajemniczymi i podejrzanymi sprawami. Ależ się dobraliście. I ten wasz pojazd! Jakiś zwariowany milioner podarował wam złom na kółkach, którego utrzymanie kosztuje nasze ministerstwo krocie.
– O nie – zaprotestowałem. – Wszystkie naprawy i przeglądy opłacane są z funduszu, jaki milioner zostawił po swojej śmierci. Nawet transport wehikułu do Ameryki obciąży konto nieżyjącego już kolekcjonera.
– Po co nam jakiś wehikuł? – westchnął ciężko. – Przecież do Tarrytown możemy zabrać się samochodem Polskiego Instytutu Naukowego.
– Lubię niezależność – oświadczyłem. – Dzięki wehikułowi będę mógł dojechać do każdego dowolnie wybranego przez siebie miejsca. Jak wspomniałem w samolocie, zamierzam napisać reportaż o polskich śladach w rejonie rzeki Hudson. Pewien magazyn podróżniczy jest zainteresowany moim pomysłem, a ministerstwo dało mi zielone światło w tej kwestii. Zrobię zdjęcia, popytam, odwiedzę biblioteki, muzea. W zamku Tarrytown zabawimy dwie doby, no, ale potem mamy kilka dni na zwiedzenie stanu Nowy Jork. Chciałbym odwiedzić Saratogę, West Point, Yonkers, miejsca, w których przebywał Tadeusz Kościuszko i w których znajdziemy jego pomniki. Jak pan zapewne wie, Kościuszko aktywny uczestniczył w fortyfikacji tej ważnej ze strategicznego punktu widzenia rzeki. Ślady jego pobytu na ziemi amerykańskiej sięgają dalej na północ, aż do Ticonterogi.
– Myślałem, że zobaczę Nowy Jork – jęknął.
– Nie mogę panu tego zabronić, magistrze. Nie musi pan korzystać z mojej oferty i może zwiedzać Nowy Jork na własną rękę. Tutaj pan się nie zgubi. Jest metro i są autobusy. Ba, na upartego Manhattan można zwiedzić na piechotę. Kiedy byłem tu pierwszy raz, mieszkałem w pobliżu siedziby Polskiego Instytutu Naukowego i rano szedłem do Central Parku pobiegać.
– Pan zwariował? Mam biegać po Nowym Jorku? To niepoważne. Urzędnik ministerstwa zabawiający się w sportowca podczas delegacji. O, nie! Muzeum? Proszę bardzo. Wystawa? Czemu nie? Ale wygłupy to nie w moim stylu. Jestem poważnym człowiekiem.
– Jak pan chce – wzruszyłem obojętnie ramionami. – Decyzja należy do pana. Ja zamierzam odwiedzić miejsca, w których Kościuszko zostawił po sobie trwały ślad. Stan Nowy Jork jest wielki, ciągnie się aż po wodospad Niagara na północy przy granicy z Kanadą, więc będę w ciągłym ruchu. Chciałbym też odwiedzić Albany, stolicę stanu, bo nie każdy wie, że Nowy Jork nie jest stolicą stanu Nowy Jork.
– A nie jest?
– Nie. Mimo, że to stolica świata. Jeśli chce pan zwiedzać Nowy Jork, nie ma sprawy. Spotkamy się na lotnisku w niedzielę.
– We dwójkę raźniej – sapnął. – Pan zna świetnie angielski...
– A pan? Podobno płynnie posługuje się pan angielskim, w mowie i piśmie.
Nie podjął wątku, co kazało mi sądzić, że z jego angielskim nie było najlepiej. Jak zdążyłem się już zorientować, posługiwał się nim dość słabo i niechętnie. Wprawdzie kolejka kandydatów na wyjazd za ocean należała do długich, ale jako pracownik gabinetu ministra z pewnością miał niezłe rekomendacje kogoś wysoko postawionego, aby bez zbędnego wysiłku odesłać z kwitkiem wielu urzędników świetnie znających języki obce. Z pewnych dobrze poinformowanych źródeł wiedziałem jednak, że magister posiadał inne cenne zalety przydatne w zawodzie biurokraty – był niezwykle drobiazgowy, uparty i metodyczny, odznaczał się przy tym lojalnością wobec zwierzchników i podobno posiadał duszę romantyka. W ten ostatni przymiot dość mocno wątpiłem, ale wkrótce miałem się przekonać, że niesłusznie. Z pewnością mój towarzysz podróży nie grzeszył komunikatywnością, co znalazło swój wyraz podczas spaceru.
Wreszcie kelnerka przyniosła kawę. Przez pewien czas milczeliśmy. Mieszając cukier, rozejrzałem się po mrocznej sali. Gdzieś obok zwolnił się kolejny stolik, który zajęli zaraz ładna brunetka pod trzydziestkę i dwóch mężczyzn w podobnym wieku. Nie zwróciłbym na nich uwagi, gdyby nie to, że kobieta zerknęła na mnie zbyt obcesowo. Natychmiast podchwyciłem jej spojrzenie. Trwało to sekundę, po której nieznajoma nagle straciła zainteresowanie moją osobą. Ubrana w skórzaną kurtkę i kusą spódniczkę przypominała studentkę, co podkreślały jeszcze druciane okulary tkwiące na nosie. Natomiast nie widziałem twarzy jej dwóch towarzyszy, gdyż siedzieli odwróceni do mnie plecami.
– Może porozmawiamy o zadaniach, jakie czekają nas w najbliższych dniach? – zaproponował magister.
– Wałkowaliśmy to podczas spotkania w Polskim Instytucie Naukowym.
– Niby tak, ale więcej było uprzejmości, żartów niż merytorycznej dyskusji.
Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem tego „wałkować”, tym bardziej, że powód, dla którego znaleźliśmy się w Ameryce nie miał żadnego sensacyjnego posmaku. Wreszcie mogłem odpocząć od fascynujących i mrożących krew w żyłach przygód, napić się dobrej kawy i rozkoszować innym światem. O tym, że nasza misja nie była jedynie urzędniczą wizytą, miałem przekonać się już niebawem. Lecz wtedy, w owej knajpce na obrzeżach Greenwich Village, nie przeczuwałem niczego złego.
A wszystko zaczęło się od dość osobliwego testamentu, który pozostawił po sobie umierający biznesmen polskiego pochodzenia – Ted Benetton, właściciel roponośnych pól w Teksasie. Człowiek ten zapisał cały swój majątek młodszemu synowi, poza kolekcją obrazów. Ta miała trafić – zgodnie z jego wolą – do muzeów. Dodajmy jeszcze, że Ted Benetton nie należał do wybitnych kolekcjonerów malarstwa, ale w swoich skromnych zbiorach posiadał między innymi kilka obrazów znanych malarzy, w tym mało znane dzieło van Gogha, i kilka płócien polskich autorów. Nas interesowały te drugie, albowiem bogaty Teksańczyk zamierzał wspaniałomyślnie ofiarować je narodowi polskiemu.
Nasz darczyńca urodził się w środkowym Teksasie pod innym nazwiskiem. Jego rodzina pochodziła właśnie z tego stanu, a jej dzieje sięgają XIX wieku. To wtedy, w latach czterdziestych tego stulecia, znikły niewolnicze plantacje bawełny, a Komanczów osadzono w rezerwatach. Rolnictwo stało się wówczas filarem tutejszej gospodarki. Na terenach zielonej i żyznej Wyżyny Edwardsa do dziś pozostały dość liczne skupiska Europejczyków, głównie Niemców i Skandynawów, ale także Polaków. Rodzina Teda mieszkała w okolicach Dallas. Po maturze młody człowiek wyprowadził się na zachód stanu i osiedlił na spalonej słońcem pustyni. Tam, w miarę szybko udało mu się ożywić jedno z licznych ghost towns – opustoszałych miast po dawnych osadnikach z okresu gorączki naftowej. Ostatecznie Ted Benetton wykupił wielkie połacie ziemi niedaleko El Paso. Dzięki kilku dobrym inwestycjom i łutowi szczęścia, „niesforny Ted”, jak go nazywano, w wieku trzydziestu lat stał się właścicielem zasobnych w miedź pól w okolicy Odessy – miasta oddalonego od El Paso o sto mil na wschód. Jak głosiły pogłoski, zdobył je w sposób nie do końca uczciwy. Podobno przyczynił się on do śmierci swojego wspólnika, który miał być faktycznym właścicielem ziemi. Jednakże Benettonowi niczego nie udowodniono. Zresztą sam Benetton zbywał tego typu oskarżenia lub podejrzenia niewybrednymi żartami. O jego potędze świadczyła nie tylko dobrze prosperująca huta miedzi, lecz także odważny plan wybudowania czwartej elektrowni atomowej w Teksasie, konkurencji dla potężnych South Texas Project i Comanche Peak.
Dlaczego zatem główny spadkobierca, syn Paul, wskazał miasteczko Tarrytown nad rzeką Hudson (cel naszej jutrzejszej podróży) jako miejsce uroczystego bankietu w swojej drodze do Nowego Jorku? Otóż, matka Teda pochodziła z rodziny niemieckich osadników, którzy mieszkali w tym rejonie od ponad stu lat. Prawdopodobnie istotną rolę w wyborze miejsca uroczystości odegrały familijne sentymenty.
Z niezrozumiałych dla rodziny powodów – o czym rozpisywała się lokalna prasa, a ostatnio nawet „New York Times” – Ted Benetton postanowił przekazać swoją kolekcję obrazów różnym organizacjom, co spotkało się z entuzjazmem Paula i jego rodziny. Mniej zachwycony był starszy brat Ronald, pozostający od dawna w konflikcie z ojcem.
Podczas konferencji prasowych Paul w kółko powtarzał:
– Taka była wola ojca. Różnie się między nami układało w przeszłości, ojciec zostawił mi jednak w spadku nieruchomości i pola naftowe. Nie mogę narzekać. Jeśli pragnął, aby obrazy wisiały w muzeach, tak się stanie!
W kolekcji „Teksańczyka” znalazły się dziewiętnastowieczne obrazy europejskich malarzy, w tym kilka płócien polskich twórców okresu międzywojennego, dzieła uznane za zaginione w czasie drugiej wojny światowej lub po prostu nieznane, jak chociażby zaginiony obraz Ludomira Sleńdzińskiego, autoportret Stanisława Szukalskiego oraz akwarela Alfreda Kamienobrodzkiego. Wprawdzie wyżej wymienieni artyści nie doczekali się takiej sławy jak im współcześni Wyspiański, Witkacy czy Żmurko, to jednak ich dzieła mają bezdyskusyjny status skarbów narodowej kultury. Wyjątkiem w tym gronie w kontekście sławy jest chyba tylko Szukalski, który w Ameryce zdobył jako taką sławę jako rzeźbiarz. Mało kto wie, że był on ojcem chrzestnym znanego hollywoodzkiego aktora Leonarda DiCaprio.
Tylko jakim cudem owe dzieła znalazły się w kolekcji Teda Benettona? – zapytasz, Drogi Czytelniku. Tego nie wiedział nikt. Ba, żaden polski czy amerykański historyk sztuki nie potrafił odpowiedzieć na pytanie: dlaczego właściwie Szukalski sięgnął po farby i pędzel? Pewien chicagowski reporter doszukiwał się związków „Teksańczyka” z polskim rzeźbiarzem, który jeszcze przed drugą wojną światową osiągnął w Chicago spory sukces, podczas gdy Ted Benetton robił w tym mieście interesy w latach trzydziestych XX wieku. Po drugiej wojnie światowej Szukalski wciąż utrzymywał kontakty z Ameryką, na starość zaś osiadł w Kalifornii i tamże zmarł w roku 1989. Lecz nic konkretnego nie wiedziano o kontaktach zmarłego rzeźbiarza z Tedem Benettonem. A może nikt takowych jeszcze nie odkrył? Być może – fantazjował ów dziennikarz – Szukalski wszedł w posiadanie polskich obrazów, uznanych za zaginione, a następnie w niejasnych okolicznościach zasiliły one zbiory Teda Benettona. Nie wiadomo. Wydawało się to wyssaną z palca dziennikarską bajeczkę, ot i co.
*
Nazajutrz pojechałem na lotnisko odebrać wehikuł, podczas gdy magister Pietraś wybrał zwiedzanie Manhattanu. Ku mojemu zaskoczeniu odprawa celna i wszelkie towarzyszące jej formalności zakończyły się już po niespełna dwóch godzinach. Nieocenionym atutem w biurokratycznych potyczkach z Jankesami okazały się moja świetna znajomość angielskiego i wzorowo przygotowany plik dokumentów. Jednakże doskonale wiedziałem, że wehikuł został skrupulatnie prześwietlony i zbadany przez amerykańskich celników. Kiedy odbierałem pojazd z lotniskowego parkingu, nic w nim nie brakowało, nawet laptop był w tym samym miejscu, co zawsze.
Z lotniska zadzwoniłem do magistra Pietrasia. Jak raczył mnie poinformować, zmienił plany na dzisiejsze przedpołudnie i ostatecznie postanowił odwiedzić kuzyna mieszkającego od lat na Greenpoincie, dzielnicy leżącej w obrębie rozległego Brooklynu, zwanej „Little Poland”. O trzynastej jechałem już jego ulicami ku najwyżej położonemu na północy Greenpointowi. Mieszkanie krewniaka magistra mieściło się w sąsiedztwie McCarren Park, ale panowie wybrali na miejsce spotkania pub na Manhattan Avenue.
Jadąc tam, z niejaką satysfakcją odnotowałem fakt, iż mój pojazd robi wrażenie nawet na nowojorczykach, których, jak wiadomo, nie jest łatwo zaszokować. Diabli wiedzą, co sobie o mnie myśleli? Byłem dla nich albo nieuleczalnym ekscentrykiem, albo biedakiem, którego nie stać na normalne auto. Nic dziwnego, pięciometrowej długości wehikuł miał kształt zbliżony do cygara lub jakiegoś owada bez skrzydeł, któremu zamiast odnóży wstawiono solidnie ogumione koła. Jego ciemnozielona karoseria, spuścizna po rajdowym samochodzie terenowym, skrywała pod maską silnik 550–konnego astona martina vantage . Dzięki temu osiągał prędkość do 280 kilometrów na godzinę. Ten unikalny pojazd był darem starego kolekcjonera, któremu mój szef, zwany Panem Samochodzikiem, pomógł odnaleźć cenną kolekcję obrazów. Z konta nieżyjącego już dzisiaj darczyńcy, na mocy specjalnej klauzuli spadkowej, co miesiąc wypływały na konto naszego ministerstwa fundusze wystarczające na pokrycie wszelkich kosztów eksploatacji tej niezwykłej maszyny, która, tak na marginesie, potrafiła jeszcze pływać, co było zasługą dyskretnie zamocowanej z tyłu śruby, wysuwanej za pomocą specjalnego przycisku znajdującego się na tablicy rozdzielczej. Jednakże najczęściej widok wehikułu nie napawał gapiów szczególnym entuzjazmem, a to za sprawą niestarannie wyklepanej karoserii i niespotykanego kształtu nadwozia. Bez tego pojazdu nie wyobrażałem sobie żadnej misji w terenie. Poza tym, w zamierzeniu naszego darczyńcy, miał on być swego rodzaju repliką dawnego wehikułu pana Tomasza, dzięki któremu mój szef zawdzięczał swój zabawny pseudonim.
„Najważniejsze, że zaistniałem w Nowym Jorku” – pomyślałem z satysfakcją, widząc zdumienie na twarzach ludzi.
Z Manhattan Avenue – stojąc twarzą ku północnemu zachodowi – roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na środkowy Manhattan po drugiej stronie East River. Na tamtym brzegu niski Brooklyn nie mógł chyba nikogo oczarować. Tutaj – było na co popatrzeć. Ciągnące się przez osiem kilometrów strzeliste budowle mieniły się teraz w słońcu gamą złocistych, srebrnych i platynowych barw. Żyjąc w tym najwyższym na świecie skupisku wieżowców na świecie nie widziało się tego cudu architektury tak dobrze, jak właśnie stąd, z Brooklynu. Manhattańczycy byli ubożsi o ten fascynujący obraz. Mieszkaniec Brooklynu miał go za darmo i prawie na wyciągnięcie ręki.
Polski pub znalazłem bez trudu, gorzej było z miejscem do parkowania. Ostatecznie wcisnąłem się między inne auta na równoległej Eckford Street i spacerkiem udałem się pod wskazany adres.
Pietraś był w szampańskim nastroju. Podobnie jak Zdzisław Mazur, jego chudy, pięćdziesięcioletni kuzyn. Obaj raczyli się whisky z colą i jak twierdzili, właśnie kończyli pierwszą szklaneczkę. Patrząc jednak na magistra, na jego błyszczące oczy i spocone oblicze (pomimo działającej bez szwanku klimatyzacji), powinienem chyba podwoić liczbę kolejek.
Po krótkiej prezentacji i mojej odmowie wypicia zdałem relację z odprawy celnej na lotnisku.
– Kiedy pojechał pan na lotnisko – zaczął opowiadać magister, gdy skończyłem mówić – połaziłem trochę po Greenwich Village, potem wsiadłem do metra i zjawiłem się na Greenpoincie. Ile można łazić po Manhattanie! Z automatu zadzwoniłem do Zdzisia i ten wyszedł po mnie.
– Ale zrobiłeś mi niespodziankę! – rechotał jego kuzyn. – Ha, ha! Dzisiaj akurat mam wolne, bo robię na dwie zmiany. Co za spotkanie. Na pewno pan się nie napije? Ja stawiam.
– Niestety – rozłożyłem wymownie ręce. – Jestem kierowcą. Dzisiaj czeka nas jazda do Tarrytown.
– Pan się nie martwi taki głupstwami Zawiozę was moim trzyletnim dodge'm – odparł pan Zdzisław. – Spokojnie, niech pan sobie strzeli jednego, młodzieńcze.
Moja odmowa wyraźnie go zdeprymowała, ale z uporem maniaka wciąż deklarował chęć zawiezienia nas do Tarrytown.
– Zawiozę was i już! – nadawał w stanie upojenia alkoholowego. – Tarrytown nie ucieknie.
– Nie powinno – mruknąłem. – Lecz tak się składa, że jesteśmy w delegacji. Dzisiaj musimy stawić się na uroczystej kolacji.
– No to zdąży pan do wieczora wytrzeźwieć.
To powiedziawszy, machnął ręką na barmana.
– Kelner! Jedną whisky, proszę!
Stanowczo odmówiłem i stanąłem obok speszonego przebiegiem rozmowy magistra Pietrasia.
– Wykluczone, panie Zdzisławie – zaprotestowałem. – Chciałbym jeszcze zrobić serię zdjęć nad rzeką Hudson. Musimy też przygotować się do wspomnianego spotkania. To nie jest zwykła kolacja.
– Wiem, wiem – mruknął zawiedziony. – Przyjechaliście po malowidła, Janek mi mówił. Pięknie... to ważna sprawa... służbowa... narodowa. Nie namawiam w takim razie. Ale zaraz! Janek zdradził mi, że przywiózł pan z Polski dziwny pojazd, jakiś cudaczny samochód z blachy, takiej ręcznie klepanej... no wie pan, handmade. Czy to prawda, że zrobiono go z puszek po wojskowych konserwach?
– Nie – odpowiedziałem spokojnie. – A skąd panu przyszło do głowy, że to wielka konserwa na kółkach?
Nie odpowiedział, tylko zerknął bezradnie na Pietrasia. Ten chrząknął zakłopotany i spuścił wzrok.
– Nieważne – machnął ręką pan Zdzisław. – Ale czy nie boi się pan, że zatrzyma was policja? Albo rozkraczycie się w terenie i doprowadzicie do bankructwa swoje ministerstwo. Pomoc drogowa sporo u nas kosztuje.
– Ależ to bardzo dobry pojazd – wyjaśniłem bez emocji. – Sprawdzał go naprawdę dobry mechanik. Nazywam ten pojazd wehikułem.
– Zwał jak zwał, ale trzeba uważać.
– Ano trzeba – westchnął magister i spojrzał z niepokojem na zegarek. – O Boże, jak późno!
Rzeczywiście, spieszyło się nam. Pan Zdzisław więcej już nie nalegał na wypicie bruderszaftu, ale odprowadził nas na Eckford Street, gdyż koniecznie chciał zobaczyć wehikuł, nazwany przez magistra Pietrasia konserwą na kółkach. Inna sprawa, że mój towarzysz podróży nigdy wcześniej nie widział mojej służbowej maszyny.
Wreszcie naszym oczom ukazał się parkujący przy chodniku wehikuł, owy pięciometrowy odwłok owada z dużymi kołami i reflektorami przypominającymi oczy gada. Pan Zdzisław stanął jak wryty na jego widok.
– Co to jest? – jęknął i odruchowo się przeżegnał. – Nie wierzę. Przepuścili pana na granicy? Nie wzięli tej skorupy za wóz bojowy jakiejś organizacji terrorystycznej?
Dyskretnie zerknąłem na magistra – zszokowany milczał, ale wydawał się już całkowicie trzeźwy.
– Ano nie – odpowiedziałem na luzie. – Może dlatego, że to nie jest wóz bojowy i stanowi własność polskiego ministerstwa. To bardzo szybki i praktyczny samochód. Może nie jest piękny, ale ma wiele zalet.
– Może jednak zawiozę was do Tarrytown moim trzyletnim dodge’m – zaproponował nieśmiało. – To dobry samochód.
– Właśnie! – poparł go magister.
– Wehikuł też jest dobry – poklepałem maskę wozu. – Trochę pali, ale na szczęście benzyna w Ameryce jest tania.
– Okej, jeźdźcie ostrożnie – wyrzucił z siebie pan Zdzisław. – Jak sobie chcecie. Ale pamiętajcie, chciałem wam pomóc.
– Dziękujemy – uśmiechnąłem się.
Magister Pietraś cały czas milczał. Jego niedawny entuzjam wyparował, ustępując miejsca zwątpieniu. Był to zapewne efekt zmiany czasu i działania alkoholu, ale chyba dopiero teraz uświadomił sobie jakim pojazdem przyjdzie mu podróżować do Tarrytown. O wehikule wiedział tylko tyle, ile pozostali pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki, czyli nie za wiele. W naszej instytucji krążyła bowiem legenda o tym, że mój szef ma słabość do dziwnych i brzydkich pojazdów. No i, oczywiście, do spódniczek.
Opuszczając Greenpoint, widziałem jeszcze we wstecznym lusterku, jak pan Zdzisław odprowadza nas posępnym wzrokiem, wiec tylko uśmiechnąłem się pod nosem na reakcję tego sympatycznego skądinąd człowieka.
*
Po trzech kwadransach wpadliśmy na chwilę do hotelu. Zabrawszy swoje manele, wsiedliśmy do wehikułu i ruszyliśmy w kierunku Henry Hudson Parkway, drogi ciągnącej się na północ od Manhattanu aż do Van Cortland Park wzdłuż rzeki Hudson. Po godzinie męczącej jazdy dotarliśmy do rozległego i smażącego się w słońcu Yonkers – miejscowości leżącej już poza granicami nowojorskiej metropolii. Zmęczenie coraz bardziej dawało nam się we znaki, tym bardziej, że wehikuł nie posiadał klimatyzacji. Magister Pietraś, który początkowo śledził każdy mój ruch kierownicą, jakby obawiał się, że pojazd rozleci się na kolejnym zakręcie, wreszcie dał spokój, widząc, że nic nam nie grozi. W trosce o stan jego ducha zwolniłem.
Gdzieś na trasie Saw Mill River Parkway – za północnym skrajem cmentarza Mount Hope na wysokości Greenburgha – zauważyłem jadący za nami w odległości stu jardów biały pickup dodge. Od razu pomyślałem o krewniaku mojego towarzysza podróży.
– Czy pański kuzyn nie jeździ przypadkiem białym dodge’m? – zapytałem magistra.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Zdaje się, że mówił coś o dodge’u. Ale czy pickup? Doprawdy nie wiem. Czemu pan pyta?
Zwolniłem jeszcze bardziej, powodując, że jadący za nami sznur samochodów zwolnił. Ten manewr zaniepokoił przede wszystkim mojego pasażera.
– Zaczyna się psuć? – jęknął. – Ten pański wehikuł.
– Po prostu wolniej jadę. Chcę zobaczyć, kto jedzie za nami.
Obejrzał się nerwowo za siebie.
– Nie rozumiem? A kto ma jechać?
– Nie wiem. Ale ktoś siedzi nam na ogonie.
Niestety, mój manewr okazał się niewypałem. Nie potrafiłem dostrzec siedzącego za kierownicą dodge’a człowieka. W ostrym słońcu nie widziałem nawet jego sylwetki. Inna sprawa, że oddzielały nas od siebie dwa inne pojazdy. Nie mogłem także zrozumieć, czemu kuzyn magistra miałby w ogóle za nami jechać? Zakrawało to na absurd – w Ameryce jeżdżą przecież miliony dodge’ów. Dlaczego więc ów biały pickup tak bardzo mnie zaniepokoił? Może dlatego, że widziałem ten pojazd już wcześniej w Yonkers, co mogło sugerować, że jechał za nami już dłuższego czasu.
Musicie bowiem wiedzieć, że w mojej pracy detektywa na ministerialnym garnuszku dość często śledziłem różne osoby podejrzane o handel dziełami sztuki, nierzadko i sam bywałem przez nie śledzony. Miałem więc wyostrzony zmył obserwacji. Poza tym, w takich przypadkach odzywała się zwykła intuicja.
Dodałem gazu, licząc, że uda mi się ustalić tożsamość kierowcy dodge’a dalej na trasie. Rozpędziłem wehikuł do nieprzepisowej prędkości siedemdziesięciu mil na godzinę. Wyprzedziłem inne samochody i w dalszym ciągu zwiększałem prędkość.
– Co się dzieje? – wystraszył się magister. – Panie Pawle!
Nie odpowiedziałem. W milczeniu obserwowałem we wstecznym lusterku, jak biały dodge wyprzedza inne samochody. Przyspieszył.
A jednak jechał za nami. Witaj, przygodo!ROZDZIAŁ DRUGI
W DRODZE DO TARRYTOWN • RZEKA HUDSON • SŁÓW KILKA O KOŚCIUSZCE • JAK DZISIAJ ROZUMIEĆ PATRIOTYZM? • ZAMEK W TARRYTOWN • ZNOWU BIAŁY DODGE • KPINY Z WEHIKUŁU • O RANY, JOHN DEEP WE WŁASNEJ OSOBIE • MELDUJEMY SIĘ • OBIAD W DOSTOJNYCH MURACH • NAD NURTEM RZEKI • KRYMINALNA PRZYGODA EDGARA ALLANA POE • ZNOWU JESTEŚMY ŚLEDZENI • PRZED RAUTEM • SPOTKANIE Z BENETTONAMI
Za miejscowością Ardsley dodge pickup zjechał z Saw Mill River Parkway. Odetchnąłem z ulgą, zganiwszy się w duchu za przesadną podejrzliwość – chorobę zawodową chyba każdego detektywa. Czasami przeklinałem tę przypadłość, tak bardzo utrudniającą zwiedzanie i czerpanie radości z normalnej turystyki. Z drugiej strony, tego typu wyjazdy zawsze wiązały się ze służbowymi obowiązkami. I nic na to poradzić nie mogłem.
Sunęliśmy po hrabstwie Westchester na północ w kierunku Tarrytown, przecinając zalesiony teren z wydłużonym zbiornikiem Woodlands Lake po prawej. Cały ten przyległy do koryta rzeki Hudson obszar należał do Doliny Hudson – regionu, który od pokoleń inspirował pisarzy, artystów i... kochanków. Oddalone zaledwie o godzinę jazdy od Nowego Jorku Tarrytown leżało między Irvington i Sleepy Hollow (w południowej części doliny zwanej Lower). Jeśli zaś chodzi o wieś Sleepy Hollow, to zasłynęła ona w światowej literaturze dzięki książce „The legend of Sleepy Hollow” autorstwa Washingtona Irvinga (także dzięki głośnej adaptacji filmowej).
Jeszcze słowo o samej rzece. Ma ona długość trzystu mil, a swój początek bierze w górach Adirondack i biegnie głębokim obniżeniem przez północne pasma Appalachów. Jej nazwa pochodzi od nazwiska angielskiego żeglarza Henry’ego Hudsona, który przepłynął ją w 1609 roku, chociaż już wcześniej (bo w roku 1524) pływał po niej inny żeglarz Giovanni da Verrazzano. Hudson pojawił się w tych stronach w ramach swojej podróży przez Przylądek Północny i Wyspy Owcze do Nowej Fundlandii. Kierując się na południe, dotarł do ujścia rzeki nazwanej później jego imieniem.
Dolinę Hudson pierwsi skolonizowali Holendrzy i wciąż jest ich tutaj spora populacja. Większość leżących u brzegów rzeki miast ma bogatą tradycję, sięgającą początków potęgi Ameryki (ośrodki te odgrywały istotną rolę podczas wojen domowych). Lista znanych mieszkańców południowych terenów Hudson Valley jest długa, by wymienić prezydentów Martina Van Burena czy Franklina Delano Roosevelta, mężów stanu w osobach George’a Clintona, Nelsona Rockefellera i Roberta Livingstone’a, pisarza Washingtona Irvinga oraz wynalazcę Samuela F. B. Morse’a. Przebywał tu także nasz rodak, wspomniany już wcześniej Tadeusz Kościuszko. Wzdłuż stromych, zalesionych brzegów rzeki wznoszą się zabytkowe rezydencje Rooseveltów, Vanderbiltów, van Cortlandów i innych zamożnych rodzin, a w kilku lokalnych muzeach znajdziemy wiele pamiątek po bogatej przeszłości tego regionu.
Co w ogóle wiemy o pobycie Kościuszki w Dolinie Hudson? I jakie były związki bohatera mojego przyszłego eseju z tą ziemią? Najpierw wypadałoby zacząć od przypomnienia kilku faktów z jego biografii. Dla zabicia czasu, postanowiłem przybliżyć koledze Pietrasiowi postać Kościuszki, o którym to niby uczono nas w szkołach, lecz tak naprawdę nasza wiedza o tym człowieku sprowadzała się najczęściej do jego udziału w insurekcji kościuszkowskiej i kilku zdań opisujących walkę o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.