Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan sędzia: obrazek z niedawnej przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan sędzia: obrazek z niedawnej przeszłości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 16-ãî Îę­òÿáðÿ 1886 ãîäà.

Druk „WIE­KU”, Nowy-Świat 61.

Tak nie­daw­no, a zda­je się że daw­no już, bar­dzo daw­no… Wi­dzę cię jesz­cze przed sobą, do­bra, mała mie­ści­no, roz­sia­dła na pia­skach, oto­czo­na la­sa­mi. Ni­byś ty ta sama, a jed­nak już; nie ta! Po­zo­sta­ły odra­pa­ne mury w ryn­ku i niz­kie w bocz­nych ulicz­kach do­mecz­ki, te same ka­łu­że lśnią­ce, czar­ne, nie­wy­sy­cha­ją­ce nig­dy–ale już w oknach ka­mie­nic odra­pa­nych i dom­ków ni­ziut­kich, zna­jo­mych twa­rzy nie wi­dzę…

Na ryn­ku, jak daw­niej, ży­dzi za ge­sze­fta­mi go­nią, po­waż­ny miesz­cza­nin, w gra­na­to­wej ka­po­cie, ści­śnię­ty pa­sem czer­wo­nym, w wy­so­kiej ro­ga­tyw­ce na gło­wie, ku szyn­kow­ni kro­czy; chło­pek z fur­ką drze­wa kup­ca wy­glą­da, sta­ra ży­dów­ka nad stra­ga­nem sie­dzi… niby jak daw­niej – a jed­nak nie tak jak daw­niej.Nie wi­dać tu pew­nych ty­pów, pew­nych sym­pa­tycz­nych po­sta­ci.

Znik­nę­ły one, roz­pro­szy­ły się po świe­cie, a po­tro­szę i za­po­mnia­no już o nich.

Któż­by cię po­znał dziś mała mie­ści­no, roz­sia­dła na pia­skach, oto­czo­na la­sa­mi?! I lasy już rzad­sze i pia­ski lot­niej­sze i ty sama mie­ści­no inna ja­kaś… cho­ciaż niby ta sama. Może są­dzisz czy­tel­ni­ku że chcę tu kre­ślić z koń­ca ze­Pan Sę­dzia.

szłe­go wie­ku ob­ra­zek? Ale gdzież tam! tak da­le­ko pa­mięć moja nie się­ga.

To co opo­wia­dać będę dzia­ło się przed Jaty… lecz Die wspo­mi­naj­my dat; może któś po­si­wia­ły przed­wcze­śnie wziął­by to za zło­śli­wą alu­syę, może jaka pa­nien­ka z o wy eli cza­sów, chcia­ła­by pro­te­sto­wać.

Mie­ści­na i wów­czas była taka sama jak dziś, mia­ła dwa pięk­ne ko­ścio­ły, ry­nek pe­łen skle­pów, sy­na­go­gę wiel­ką,nie­zgrab­ną, po­ma­lo­wan­ną na żół­to, ma­gi­strat, sąd, pocz­tę, sło­wem wszyst­ko co do ży­cia cy­wi­li­zo­wa­ne­go mia­sta było po­trzeb­nem.

Na ro­gat­kach trzy­ma­li straż nia ha­la­bar­dzi­ści, nie uzbro­je­ni od stóp do głów ry­ce­rze, lecz zwy­czaj­ni żyd­ko­wie w kam­lo­to­wych żu­pa­nach, w czap­kach ak­sa­mit­nych, w poń­czo­chach, w pan­to­flach, z pej­sa­mi, jak Bóg przy­ka­zał; gdyż wów­czas pod tyra wzglę­dem ist­nia­ła nie­ogra­ni­czo­na swo­bo­da i pięk­nie za­krę­co­ne locz­ki oby­wa­te­la-wy­znaw­cy Moj­że­sza nie bu­dzi­ły ener­gii po­li­cyj­nych no­ży­czek.

Wjeż­dża­jąc do mia­stecz­ka, po­dróż­ny za­trzy­my­wa­ny był na ro­gat­ce przez żyd­ka, któ­ry za­miast ha­la­bar­dy trzy­mał w ręku ostro za­koń­czo­ny drut i ta­ko­wym jak le­karz son­dą, ba­dał wnętrz­no­ści brycz­ki.

– Co wiel­moż­ny pan de­kla­ru­je? było pierw­sze za­py­ta­nie straż­ni­ka, któ­re­mu cho­dzi­ło oto, aże­by ja­kaś ba­ry­łecz­ka wód­ki, lub ka­wa­łek mię­sa nie do­sta­ły się do mia­stecz­ka bez opła­ty na rzecz „dzier­żaw­cy do­cho­dów kon­sum­cyj­nych i pro­pi­na­cyj­nych”.

Dzio­ba­no tedy za­war­tość brycz­ki na wsze stro­ny i kłu­to bez mi­ło­sier­dzia–a każ­dy z przy­jezd­nych mu­siał się tej kon­tro­li pod­da­wać, gdyż in­a­czej mógł­by się na­ra­zi­li na in­ter­wen­cyę sła­wet­ne­go ma­gi­stra­tu, w oso­bie po­li­cy­an­ta z koł­nie­rzem i no­sem czer­wo­nym, męża uzbro­jo­ne­go w miecz za­wie­szo­ny przez ple­cy na sze­ro­kim rze­mie­niu, taki sam miecz, ja­kich ongi uży­wa­li sław­ni gre­na­dy­erzy wiel­kie­go Fry­de­ry­ka…

Na po­chwa­lę miesz­kań­ców mia­sta i oby­wa­te­li przed­ża­ją­cych przy­znać na­le­ży, że groź­ny ten oręż nig­dy a nig­dy z po­chwy do­by­wa­nym nie by­wał – a na­wet wąt­pić się go­dzi czy­by się dal wy­jąc i czy po­sia­dał kie­dy­kol­wiek ostrze… Lud­ność była lo­jal­na i spo­koj­na, żyd­ko­wie straż­ni­cy w peł­nie­niu obo­wiąz­ków su­mien­ni, a pan dzier­żaw­ca kon­sum­cyi skła­dał ty­sią­czek do ty­sią­cz­ka i set­ki ta­kich ty­sią­cz­ków dla swych dzia­tek zbie­rał.

Do dziś dnia po­zo­sta­ły owe ro­gat­ki miej­skie ze szla­ba­na­mi, bud­ka­mi i ca­łym apa­ra­tem, ra­po­mo­cą któ­re­go moż­na było mia­sto uczy­nić nie­przy­stęp­nem, nie dla nie­przy­ja­ciel­skie­go na­jaz­du wpraw­dzie, lecz przy­najm­niej dla zwy-zzaj­nej fury chłop­skiej, albo ła­dow­ne­go to­wa­ra­mi wozu.

Może dzię­ki owej „for­ty­fi­ka­cyi ko­usum­cyj­nej” i czuj­no­ści stra­ży, może dzię­ki groź­ne­mu ob­li­czu po­li­cy­an­ta i ener­gii pana bur­mi­strza, nie sły­chać było w mie­ści­nie o wiel­kich kra­dzie­żach i roz­bo­jach – a oby­wa­te­le miej­scy rol­ni­cy, wy­cho­dząc w pole na ro­bo­tę, za­my­ka­li drzwi do­mostw swo­ich na pa­tyk, spo­koj­ni że im nic a nic nie zgi­nie.

Tak, tak; były to cza­sy pra­wie pa­try­ar­cha! u ej pro­sto­ty i czy­sto­ści oby­cza­jów, tak da­le­ce że na­wet na je­dy­ny w ca­łem mie­ście bi­lard, z moc­no po­dziu­ra­wio­nem suk­nem i wy szczer­bio­ne mi bi­la­mi, za­pa­try­wa­no się jako na rzecz nie­mo­ral­ną i zdroż­ną.

Pro­sto­ta prze­cho­wy­wa­ła się w mia­stecz­ku w czy­sto­ści, bo też na­wet wie­ści i szer­sze­go, ła­twiej ule­ga­ją­ce­go wpły­wom ze­psu­te­go za­cho­du świa­ta, do­cho­dzi­ły tu w do­zach ho­me­opa­tycz­nych.

Dwa razy na ty­dzień, chra­pli­wy dźwięk trąb­ki pocz­to­wej ob­wiesz­czał mia­stu przy­by­cie bied­ki, w któ­rej wnę­trzu mie­ści­ły się ga­ze­ty i li­sty. Na ten od­głos za­pa­le­ni po­li­ty­cy:

pan ma­jor eme­ryt, go­rą­cy wiel­bi­ciel Na­po­le­ona, sta­ry dok­tór za­wzię­ty wróg fran­cu­zów, i re­wi­zor ta­bacz­ny, za­wsze mil­czą­cy i ści­śle neu­tral­ny – spie­szy­li na pocz­tę i za­ta­pia­jąc się w ga­ze­tach, ćwier­to­wa­li Eu­ro­pę na drob­ne ka­wa­łecz­ki, wy­po­wia­da­li woj­ny, hili, ma­sa­kro­wa­li na wszyst­kie stro­ny, do­pó­ki nie za­war­li peł­ne­go chwa­ły i ko­rzy­ści po­ko­ju, przy pre­fe­ran­so­wym sto­li­ku…

Próż­no dziś od­zy­wa się trą­ba. Ci sta­rzy po­li­ty­cy już na jej od­głos nie spie­szą.

Może tro­chę dla uas ory­gi­nal­ne i za­baw­ne, ale w grun­cie rze­czy po­czci­we, sym­pa­tycz­nej ich po­sta­cie, znik­nę­ły z wi­dow­ni, prze­szły do ga­le­ryi ty­pów za­po­mnia­nych, mi­nio­nych.

Wie­my swo­im za­sa­dom ex ma­jor ka­zał się po­grze­bać w za­chod­niej stro­nie cmen­ta­rza, bo się przez całe ży­cie na za­chód oglą­dał; sta­ry le­karz em­pi­ryk we wschod­niej czę­ści grób so­bie za ży­cia jesz­cze wy­mu­ro­wał, a neu­tral­ny re­wi­zor spo­czął na środ­ku cmen­ta­rza, pod trze­ma pła­czą­ce­mi brzo­za­mi.

Za­po­mnia­no już pra­wie o tych lu­dziach, bo star­sza ge­ne­ra­cya wy­mar­ła – a młod­sza, bie­żą­ce­mi tro­ska­mi za­ję­ta, nie bar­dzo się we wspo­mnie­niach za­głę­bia. Mało kto już przy­po­mi­na so­bie gra­na­to­wy płaszcz ma­jo­ra i roz­wia­ną sze­ro­ko al­ma­vi­vę le­ka­rza… mało kto wspo­mni ich na­zwi­ska w roz­mo­wie.

I niby to nie­daw­no–a daw­no; niby taż sama mie­ści­na a nie ta sama, bo jak się w niej ro­zej­rzyć bli­żej, to wi­dzi sic że tego typu nie­ma, tam­te­go bra­ku­je… że z in­te­li­gent­nej sfe­ry miesz­kań­ców wszyst­ko roz­pro­szy­ło się, roz­wia­ło, niby po­żół­kłe bi­cie na je­sie­ni, gdy je wiatr po sze­ro­kim świ­te­cie roz­rzu­ci…

Nie nia was, nie ma już, do­brzy, sta­rzy zna­jo­mi! Fala cza­su jak wzbu­rzo­nych wód fala, unio­sła was swo­im ru­chli­wym grzbie­cie, unio­sła bez­pow­rot­nie

Ktoż­by cię po­znał dzi­siaj mala mie­ści­no, osia­dła na pia­skach, oto­czo­na la­sa­mi?!

I.

Wcze­snym ran­kiem, ci­cho jesz­cze było w mia­stecz­ku. Z ko­ścio­łów roz­le­ga­ły się dźwię­ki sy­gna­tur­ki–a jed­no­cze­śnie, siwy jak go­łąb, dłu­go­bro­dy szkol­nik ży­dow­ski ko­ła­tał za­krzy­wio­nym ki­jem w okien­ni­ce, bu­dząc tym spo­so­bem ze san swych współ­wy­znaw­ców i przy­po­mi­na­jąc im że trze­ba dzień roz­po­cząć mo­dli­twą,

Z jed­nej i dru­giej ka­mie­ni­cy wy­su­wa­li się ży­dzi, z czer­wo­ne­mi wor­ka­mi pod pa­chą i spie­szy­li ku wiel­kiej, na żół­to ma­lo­wa­nej sy­na­go­dze, któ­ra, jak sta­ro­żyt­ny za­mek nad je­zio­rem, roz­sia­dła się nad wiel­ką, czar­ną jak smo­ła ka­łu­żą.

Na środ­ku pryn­cy­pal­nej uli­cy zja­wił się ob­dar­ty, głu­po­wa­ty pa­stuch miej­ski i glo­śnem trza­ska­niem z bi­cza oznaj­miał że czas by­dło na pa­stwi­sko wy­pę­dzać… Na to ha­sło, ze skrzy­pie­niem i zgrzy­tem otwie­ra­ły się bra­my i wy­cho­dzi­ły z nich kro­wy z dzwon­ka­mi i kle­kot­ka­mi na szyi.

Bury, kusy, o zje­żo­nej sier­ci pies pa­stu­szy, pa­trzył pil­nie na gro­mad­kę by­dła, jak gdy­by po­li­czyć pra­gnął wszyst­kie sztu­ki i spraw­dzić, czy któ­rej nie brak­nie.

Mia­sto nie mo­gło się po­chwa­lić ze­ga­rem, bo aże­by mieć ze­gar po­trze­ba wie­ży, aby mieć wie­żę trze­ba po­sia­dać ra­tusz. Ra­tu­sza tym­cza­sem nie było, a urząd miej­ski miał swo­ją „po­sie­dzial­ność” jak mó­wi­li miesz­cza­nie, w ka­mie­ni­cy pana Kisz­la Fajn, pierw­sze­go bo­ga­cza w mie­ście, człon­ka do­zo­ru bóż­nicz­ne­go i in­nych kor­po­ra­cyj.

Po­wia­da­ją sta­rzy lu­dzie, że nie­gdyś, ale to już bar­dzo daw­no, był tu w mia­stecz­ku ra­tusz, jak się na­le­ży, fun­da­ment­nie zbu­do­wa­ny, z wie­żą, ze­ga­rem, na­wet z trę­ba­czem miej­skim – ale sia­ło się nie­szczę­ście. Ogień zni­we­czył wspa­nia­ły gmach, wie­ża ru­nę­ła, ze­gar zgi­nął w pło­mie­niach, a trę­bacz roz­pił się ze zmar­twie­nia i umarł.

Od cza­su tej smut­nej ka­ta­stro­fy, mniej oświe­ce­ni miesz­kań­cy, w let­nim se­zo­nie zwłasz­cza, li­czy­li czas „we­dług wy gna­nia i przy­pę­dza­nia by­dła”–i do­brze im się z tem dzia­ło.

Gdy trza­ska­nie pa­stuc­no­we­go bi­cza roz­le­gło się na pryn­cy­pal­nej uli­cy, bu­dzi­li się miesz­cza­nie rol­ni­cy, bu­dzi­li ży­dzi, szyn­ka­rze i kra­ma­rze otwie­ra­li swe za­kła­dy, sło­wem w mia­stecz­ku ruch się za­czy­nał.

Na uli­cach, na ryn­ku, ro­bi­ło się lud­no dość i gwar­no, wozy za­czy­na­ły dud­nić po bru­ku, a je­że­li to był dzień tar­go­wy to i fur­ki chłop­skie z wszel­kie­go ro­dza­ju pro­wian­tem cią­gnę­ły od ro­ga­tek.

O tej po­rze zwy­kle, to jest w chwi­li wy­pę­dze­nia by­dła sta­wał przed drzwia­mi swe­go do­mo­stwa gar­ba­ty ży­dek Szu­lim, z któ­rym mu­si­my za­po­znać bli­żej czy­tel­ni­ka.

Mały ten, jak wszy­scy ułom­ni, ru­chli­wy, pręd­ki o by­strych, prze­ni­kli­wych oczach czło­wie­czy­na, był zna­ny ca­łe­mu mia­stu. Współ­wy­znaw­cy wo­ła­li na nie­go: rebe Szu­lim, chło­pi i miesz­cza­nie. Szu­lim Gar­ba­ty, w ob­li­czu ma­gi­stra­tu i in­nych władz zwal się on Szu­lim Ge­lieb­ter–a na szyl­dzie nad drzwia­mi miesz­ka­nia i za­kła­du swe­go miał na­pi­sa­ne: „Szu­lim An­giel­ski, star­szy fel­czer z Lon­dy­nu.”

Naj­bar­dziej mu się po­do­ba­ło gdy kto na nie­go za­wo­łał „pa­nie An­giel­ski” W ta­kich wy­pad­kach roz­czu­lo­ny Szu­lim go­tów był na­wet wy­rwać komu ząb naw pół dar­mo, lub po sta­wić bań­ki ni­żej ceny kosz­tu. Lon­dyn al­bo­wiem był jego czu­łą, stro­ną, jego sła­bo­ścią. Uwiel­biał to mia­sto i prze­ję­ty był za­sa­da­mi cy­wi­li­za­cyi an­giel­skiej tak da­le­ce, że wbrew zwy­cza­jom miej­sco­wym, no­sił ka­po­tę się­ga­ją­cą za­le­d­wie do ko­lan, strzygł krot­ko wło­sy na bro­dzie, a w uro­czy­stych go­dzi­nach ży­cia ubie­rał się w cy­lin­der od­wiecz­ne­go fa­so­nu.

In­ne­mu ży­do­wi mo­że­by ta­kie no­wa­tor­stwo nie uszło na su­cho–dla Szu­li­nia jed­nak ist­nia­ły pew­ne kon­ce­sye. Był z nie­go prze­cież fel­czer i to sław­ny fel­czer, o mały wło­śnie dok­tór; miał sta­no­wi­sko i sto­sun­ki, go­lił al­bo­wiem wszyst­kich dy­gni­ta­rzy mia­sta, sa­me­go pana bur­mi­strza przy­najm­niej dwa razy na ty­dzień za nos trzy­mał.. a przy­tem czło­wiek, któ­ry tyle świa­ta zwie­dził, ta­kie po­dró­że od­by­wał, miał, bądź co bądź, pew­ną wyż­szość nad do­ma­to­ra­mi, któ­rzy co naj­wy­żej gu­ber­nial­ne mia­sta wi­dzie­li w swem ży­ciu.

Słyn­ny bo­gacz Pi­sze] Fajn, wiel­ki ku­piec zbo­żo­wy, był dwu­krot­nie w Gdań­sku, a Mar­kus Ry­bie­oko, utrzy­mu­ją­cy han­del win, do­tarł w pe­re­gry­na­cjach aż do Bro­dów, ale cóż to zna­czy wo­bec po­dró­ży Szu­li­ma, wo­bec jego dość dłu­gie­go po­by­tu w Lon­dy­nie! Wy­ba­cza­no mu więc zbyt krót­ką ka­po­tę, przy­strzy­żo­ną bro­dę i ory­gi­nal­ny cy­lin­der, wy­ba­cza­no, bo zna­ko­mi­tym lu­dziom wie­le rze­czy ucho­dzi…

Może się kto za­py­ta z ja­kiej przy­czy­ny i w ja­kim celu bied­ny ży­dzi­na, fel­czer z ma­łe­go mia­stecz­ka od­by­wał tak da­le­ką wę­drów­kę? Sta­ło się to nie­spo­dzie­wa­nie. Pew­ne­go dnia nad­szedł pocz­tą list z An­glii, do­no­szą­cy że ja­kiś krew­ny Szu­li­ma, dzia­dek czy wu­ja­szek, od­daw­na w sto­li­cy An­glii za­miesz­ka­ły, prze­niósł się do lep­sze­go ży­cia, a za­pi­saw­szy Se­li­mo­wi cały ma­ją­tek, wy­no­szą­cy coś sto ośm­dzie­siąt, czy po­dob­no na­wet cale dwie­ście fun­tów.

Ra­do­sna ta wieść skło­ni­ła Szu­li­ma do po­dró­ży. Jako szczę­śli­wy suk­ce­sor, Szu­lim miał za­raz w mia­stecz­ku otwar­ty kre­dyt; po­ży­czył więc sto ru­bli, z któ­rych po­ło­wę dał żo­nie na za­ło­że­nie skle­pi­ku, żeby tym­cza­sem mia­ła z cze­go żyć, z dru­gą zaś po­ło­wą pu­ścił się w po­dróż.

Je­chał bar­dzo dłu­go, ale ta­nim kosz­tem. Aku­rat tak ale szczę­śli­wie zda­rzy­ło, że to była wio­sna i je­den z miej­sco­wych kup­ców wy­y­pra­wił drze­wo do Gdań­ska. Dzię­ki uprzejm­no­ści kup­ca, Szu­lim do­stał miej­sce na tra­twie i po­pły­nął na fa­lach Wie­prza do Wi­sły, a Wi­słą het, het da­lej, ai do Gdań­ska.

Na tra­twie nie­wie­le miał do ro­bo­ty. Był wpraw­dzie na niej niby okrę­to­wym le­ka­rzem, ale ory­le, zdro­wi jak ko­nie, nie do­star­cza­li mu wiel­kiej prak­ty­ki. Miał więc czas, mogł roz­my­ślać o tem co zro­bi z suk­ce­syą, w jaki spo­sób sta­nie się mi­lio­ne­rem z owych dwu­stu fun­tów?

Roz­my­śla­jąc po ca­łych dniach na ten te­mat, do­pły­nął na­resz­cie, po dłu­giej po­dró­ży do Gdań­ska, a tam­tej­si żyd­ko­wie dali mu in­for­ma­cye co do dal­szej po­dró­ży, i ulo­ko­wa­li go na pierw­szym okrę­cie dą­żą­cym do Lon­dy­nu.

Opo­wia­da! póź­niej Szu­lim że mo­rze wy­war­ło na nim wiel­kie wra­że­nie; opo­wia­dał że jest ono tak ogrom­ne, tak strasz­ne, że gdy­by w nie świat wrzu­cić, to ten świat wy­glą­dał­by jak jed­no ziarn­ko pie­przu, pły­wa­ją­ce w ka­dzi bro­war­nej…

Okręt bu­jał się i ko­ły­sał jak łu­pi­na orze­cha rzu­co­na na rze­kę–i Szu­lim był prze­ko­na­ny naj­moc­niej, że ani spo­dzie­wa­nych dwu­stu fun­tów, ani Lon­dy­nu, ani żony swej i ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka już nig­dy w ży­ciu nie zo­ba­czy.

Szu­lim miał głę­bo­kie prze­ko­na­nie że du­sza jego ule­ci lada chwi­la w nad­ziem­skie kra­iny, bła­gał tyl­ko Boga aby to roz­sta­nie się du­cha z cia­łem od­by­ło się w spo­sób naj­mniej dla cia­ła bo­le­sny.

Nie za­pi­sa­nem jed­nak było w księ­dze prze­zna­czeń aby Szu­lim Ge­lieb­ter miał zgi­nąć w sło­nych fa­lach. Po chwi­lo­wej sła­bo­ści, wró­cił mu moc du­cha i ener­gia, bal­wa ny mor­skie wy­da­ły się mniej strasz­ne­mu. Na dru­gi dzień pa­trzył na nie już z pew­ną wyż­szo­ścią a przy koń­cu po­dró­ży z lek­ce­wa­że­niem na­wet.

Przy­byw­szy do Lon­dy­nu i zo­ba­czyw­szy ol­brzy­mie mia­sto, bied­ny Szu­lim prze­ra­ził się zno­wu, i za­czę­ła go mę­czyć oba­wa, w jaki spo­sób on, pro­sty ży­dek, w ta­kiem ogrom­nem ro­jo­wi­sku lu­dzi, w ta­kiem na­gro­ma­dze­niu skle­pów i wsze­la­kich bo­gactw, zdo­ła zna­leźć swo­je bied­ne dwie­ście fun­tów?

Szu­lim mial jed­nak szczę­ście, któ­re jak wia­do­mo w han­dlu zna­czy wię­cej ani­że­li pie­niądz;–i w tym ra­zie do­pi­sa­ło mu ouo. Zna­lazł kil­ku żyd­ków, któ­rzy za nie­wie! – kiem wy­na­gro­dze­niem za­pro­wa­dzi­li go gdzie na­le­ża­ło i po­mo­gli za­ła­twić po­myśl­nie in­te­res.

Przez kil­ka ty­go­dni trwał po­byt Szu­li­ma w sto­li­cy trzech kró­lestw, po­czem szczę­śli­wy suk­ce­sor, zgar­nąw­szy pie­nią­dze do kie­sze­ni, wsiadł zno­wuż na okręt i do­stał się szczę­śli­wie do Gdań­ska, ztam­tąd zas do War­sza­wy.

Tu zmie­nił an­giel­skie fun­ty na ru­ble i pew­ną część tego ka­pi­ta­łu umie­ści! w kie­sze­ni; pew­ną zaś znacz­nie więk­szą, dla więk­sze­go bez­pie­czeń­stwa, za­szył pod pod­szew­kę ka­po­ty. Tę­sk­no­ta cią­gnę­ła go do ro­dzin­ne­go mia­sta, wy­na­jął więc so­bie miej­sce na ży­dow­skiej fu­rze i w lic­nem gro­nie współ­wy­znaw­ców po­je­chał w swo­je stro­ny.

Było go­rą­co–upał nie­zno­śny, ko­ni­ska wlo­kły się noga za nogą, a Szu­lim skra­cał po­dróż­nym czas opo­wia­da­niem o dziw­nych oso­bli­wo­ściach i bo­gac­twach, któ­re wi­dział za mo­rzem.

Zmę­czo­ny upa­łem i szyb­kiem mó­wie­niem, Szu­lim zrzu­cił z sie­bie ka­po­tę i je­chał da­lej w ne­gli­żu… Do­pie­ro już pra­wie u celu po­dró­ży spo­strzegł że mu ka­po­ta zgi­nę­ła.

Czy nie­zau­wa­żo­na spa­dła z fury i sta­ła się łu­pem pierw­sze­go lep­sze­go prze­chod­nia, któ­ry na­wet nie do­my­ślał się jej war­to­ści–czy też ją któ­ry współ­pa­sa­żer ukradł,– dość że prze­pa­dła jak ka­mień w wodę.

Szu­lim wy­dzie­rał so­bie wło­sy z bro­dy, krzy­czał, la­men­to­wał, zło­rze­czył, wzy­wał po­msty nie­bios i wszyst­kich plag pie­klą na spraw­cę nie­szczę­ścia, ale to nic nie po­mo­gło. Ka­po­ta zgi­nę­ła bez­pow­rot­nie i o dal­szych jej lo­sach nie moż­na się było do­wie­dzieć.

Nie­pięk­ne przy­wi­ta­nie z żoną miał dzię­ki temu wy­pad­ko­wi nasz po­dróż­nik–ale z cza­sem po­go­dził się z lo­sem i prze­stał się mar­twić. Stra­cił ka­pi­tał, to praw­da, ale bądź co bądź,świat zwie­dził, zbo­ga­cił się mą­dro­ścią i do­świad­cze­niem, co tak­że jest ma­jąt­kiem, o tyle od pie­nię­dzy lep­szym, że go ani w ka­po­tę za­szyć, ani nie­opatrz­nie zgu­bić nie moż­na.

Szu­lim me zo­stał Szu­li­mem bo­ga­tym, lecz Szu­li­mem an­giel­skim, o całe nie­bo wyż­szym od zwy­czaj­nych Szu­li­mów kra­jo­wych. Po­sia­dał pusz­cza­dło, dwa lan­ce­ty i pięć brzy­tew naj­ory­gi­nal­niej­szych an­giel­skich, gdyż sam je ku­pił w Lon­dy­nie, w tem mie­ście gdzie nie ma żad­ne­go oszu­kań­stwa, gdzie naj­zwy­czaj­niej­szy nóż, pro­sty nóż do kra­ja­nia chle­ba, jest au­ten­tycz­nie an­giel­ski.

Otwo­rzyw­szy okie­ni­ce, Szu­lim szedł do bóż­ni­cy po­mo­dlić się–a po­wró­ciw­szy do domu za­bie­rał się do co­dzien­nych za­trud­nień.

Wło­żyw­szy do kie­sze­ni swo­je ory­gi­nal­ne an­giel­skie brzy­twy i wszyst­kie przy­bo­ry po­trzeb­ne do sztu­ki go­lar­skiej, pusz­czał się na wę­drów­kę do miesz­kań dy­gni­ta­rzy miej­skich.

W owym cza­sie wąsy nie były w mo­dzie, bro­dy no­si­li tyl­ko ży­dzi, ztąd też Szu­lim miał do­syć za­trud­nie­nia. Naj­pierw sta­wiał się zwy­kle u pana bur­mi­strza, któ­ry ex re swe­go urzę­do­wa­nia mu­siał wsta­wać naj­wcze­śniej; po­źniej szedł do dok­to­ra, na­stęp­nie zaś ope­ro­wał człon­ków są­dów – nic­twa, ad­mi­ni­stra­cyi, go­lił gło­wy za­kon­ni­kom w klasz­to­rze, sło­wem jako je­dy­ny "Fi­ga­ro" miej­ski by­wał wszę­dzie.

Przy­jeż­dża­ją­cych do mia­sta chło­pów ope­ro­wa­ła pani Szu­li­mo­wa, przy po­mo­cy dwóch swo­ich sy­nów wy­rost­ków.

Dziś, wbrew zwy­cza­jo­wi, Szu­lim omi­nął ma­gi­strat i skie­ro­wał swe kro­ki w bocz­ną ulicz­kę, przy któ­rej miał swo­ją po­sia­dłość Dr. Za­błoc­ki, sta­ry już czło­wiek, nie­gdyś chi­rurg woj­sko­wy.

Re­al­ność rze­czo­na skła­da­ła się z dom­ku drew­nia­ne­go, za­bu­do­wań go­spo­dar­skich i ogro­du; cała oto­czo­na była wy­so­kie­mi szta­che­ta­mi i utrzy­ma­na bar­dzo po­rząd­nie.

Pan dok­tór po­sia­dał ma­leń­kie go­spo­dar­stwo, trzy­mał kil­ka krow, parę koui i li­czył się do za­moż­niej­szych oby­wa­te­li mia­sta. Mó­wio­no na­wet że ma ja­kiś ka­pi­ta­lik–wy­pie­rał się tego jed­nak, cho­ciaż wi­dzia­no nie­raz jak za­glą­dał do ga­zet i szu­kał kur­su li­stów za­staw­nych.

Szu­lim otwo­rzyw­szy furt­kę, wszedł pro­sto do ga­bi­ne­tu dok­to­ra. Przed biur­kiem, w wiel­kim sta­ro­świec­kim fo­te­lu, sie­dział wy­słu­żo­ny syn Esku­la­pa, w szla­fro­ku, w pa­cior­ka­mi wy­szy­wa­nej cza­pecz­ce na gło­wie. Na no­sie dźwi­ga! duże oku­la­ry w nie­zgrab­nej ro­go­wej opra­wie, a w ręku dłu­gi cy­buch z wi­śni tu­rec­kiej, ozdo­bio­ny kil­ko­ma du­że­mi bur­strzy­na­mi.

Dok­tór był to sym­pa­tycz­ny sta­ru­szek; peł­ną j dość jesz­cze czer­stwą twarz jego ota­cza­ły bia­łe sta­ran­nie utrzy­ma­ne fa­wo­ry­ty, w oczach znać było in­te­li­gen­cy­yę i spryt pe­wien.

Szu­lim wszedł­szy do ga­bi­ne­tu ukło­nił się niz­ko.

– Dzień do­bry, pa­nie kon­sy­lia­rzu–rzekł.

– Haj­du­ju­du, me­ster Szu­lim.

– Pan dok­tór za­wsze po an­giel­sku! ja bo już co­praw­da tro­chę za­po­mnia­łem tę mowę, ho to było daw­no… oj daw­no, pa­nie dok­to­rze.

– To umie dzi­wi, taki spryt­ny czło­wiek, jak ty, mój Szu­lim­ku, po­wi­nien mieć lep­szą pa­mięć.

– At! pro­szę pana dok­to­ra, niby to w Lon­dy­nie to każ­dy po an­giel­sku ma ga­dać?

– Po ja­kie­muż więc?

– Ja tam ga­da­łem BO­bie jak w domu – po ży­dow­sku! Co pan dok­tór chce, za tę tro­chę suk­ce­syi, co mi ukra­dli, mia­łem so­bie, broń Boże, gębę po­psuć.

Rze­kł­szy to, Szu­lim za­czął z wiel­ką ener­gią ostrzyć brzy­twę na pa­sku.

– Cóż mi po­wiesz no­we­go? co sły­chać w mie­ście?– spy­tał dok­tór.

– Aj, wiel­moż­ny pa­nie kon­sy­lia­rzu, do­bre­go to nic nie sły­chać. Po­wia­da­ją na­sze żyd­ki, że… nie wiem czy oni praw­dę po­wia­da­ją, ale tak sły­sza­łem – ie za ty­dzień ma się tu do nas spro­wa­dzić nowy dok­tór.

– Ho! ho!…. a nie­wiesz ty Szu­lim­ku, co on bę­dzie tu jadł?

– Nie wiem ja­kie on w swo­jej gło­wie po­my­śle­nie ma, ale mnie się wi­dzi, co cała ta bie­da wy­la­zła z ap­te­ki.

– In­try­gant!–szep­nął przez zęby kon­sy­liarz, – nie­na­sy­co­ny! Mało mu re­cept za­pi­su­ję?! Chy­ba chce żeby epi­de­mia spa­dła na mia­sto.

– Aj, aj; pa­nie dok­to­rze! To na­wet grzech po­my­śleć co się ta­kie­mu ap­te­ka­rzo­wi może za­chcie­wać!!

– Jak­to grzech?

– No tak pro­szę, pana kon­sy­lia­rza… Ap­te­ka­rze, to cał­kiem pa­skud­ny na­ród!…Jak mają co dać to ra­chu­ją na un­cye, na drach­mę, na gra­ny–a brać to chcie­li­by za­raz na cent­na­ry! Mam ja już do­syć z na­szym pa­nem ap­te­ka­rzem! un mi cał­kiem prak­ty­kę chce po­psuć.

– Cie­ka­wym bar­dzo w jaki spo­sób?

– Aj, aj, on ma na wszyst­ko spo­sób–zwy­czaj­nie jak ap­te­karz! On po­wia­da ie krew pu­ścić to już wy­cho­dzi z mody… ba­li­ki po­sta­wić nie pa­su­je, bo to jest chłop­ska ku­ra­cya… pi­jaw­ki to, po­wia­da, są szko­dzą­ce na oczy… a ząb wy­rwać, to już cały gwałt! Po co ząb wy­rwać? kie­dy on ma ta­kie kro­ple od zę­bów co od nich cały ję­zyk czło­wie­ko­wi spuch­nie!…. Pan kon­sy­liarz my­śli że ja nie wiem co w tych kro­plach jest! ja wiem., jed­no z dru­giem nic… tro­chę gor­czy­co­wy ole­jek, tro­chę mię­to­wy ole­jek, a tro­chę oko­wi­ty… Wiel­gie me­cy­je ta­kie le­kar­stwo!

– Zką­dżeż to ten nowy dok­tór?

– Da­li­bóg nie wiem. Po­wia­da­ją że mło­dy, że do­pie­ro co swo­je ucze­nie skoń­czy!… Zkąd on jest? dja­bli jego wie­dzą… pew­nie musi być fu­szer.

– Co ty się mo­żesz znać na­tem, mój Szu­lim­ku.

– Przez ura­zy wiel­moż­ne­go pana kon­sy­lia­rza, czy to mnie pierw­sze­go dok­to­ra wi­dzieć.

– Tego prze­cież nie wi­dzia­łeś jesz­cze.

– To jest praw­da żem nie wi­dział, ale moge so­bie miar­ko­wać. Już sko­ro go nasz ap­te­karz spro­wa­dza to nie bę­dzie wiel­gi cy­mes, bo co on spro­wa­dzi to za­wsze jest i dro­gie i gał­gań­stwo!… Niech-no pan kon­sy­liarz pod­nie­sie trosz­kę bro­dę… Oj, oj,–mó­wił da­lej Szu­lim prze­cią­ga­jąc brzy­twę po twa­rzy dok­to­ra,– on by chciał mieć na­wet na ru­mia­nek ha­za­ke…

– Jak­to ha­za­kę?

– Żeby broń Boże nikt nie sprze­dał ru­mian­ku tyl­ko on!… Tu jed­na ży­dów­ka, śle­pe­go Lejb­ki zona, mia­ła tro­chę ru­mia­nek w skle­pi­ku–pan ap­te­karz za­raz ją za­skar­żył że utrzy­mu­je wszist­kich ma­te­ry­ałów! Na­pi­sał całe dwa ar­ku­sze, co ona sprze­da­je wro­nie oko… opium, ar­sze­nik, hisz­pań­skie mu­chę, co pan tyl­ko chce! Żeby na­sze żyd­ki nie wda­li się w ten in­te­res, to ja nie wiem coby to buło!

– No, no, Szu­lim­ku,–rzekł śmie­jąc się dok­tór,–ap­te­karz miał ra­cyę… ta pani Lej oko­wa na­praw­dę sprze­da­wa­ła róż­ne rze­czy.

– Co z tego? Sprze­da­wa­ła! wiel­gie rze­czy… ja wiem że ona sprze­da­wa­ła–ale co mia­ła z tego? Cale pa­ra­dę tyl ko je­den am­ba­ras! Pan kon­sy­liarz my­śli że u uas może być jaki han­del? W Lon­dy­nie to cał­kiem co in­ne­go! Tam każ­dy sprze­da­je co mu się po­do­ba; może na­wet trzy­mać w skle­pie ar­ma­tę i pikę i jesz­cze gor­szy in­te­res niż wro­nie oko. Co (vo komu prze­szka­dza? Jak się kto chce za­strze­lić albo otruć, na co mu bro­nić? Niech on się tru­je!

– A–tak nie moż­na.

– To, wi­dzi pan ko­sy­liarz ja po­wia­dam dla przy­kła­du, że u nas to wszyst­ko in­a­czej niż na świe­cie. Coby mnie pan kon­sy­liarz po­wie­dział że­bym ja chło­pu po­sta­wił, daj­my na to, sto cię­tych ba­niek na ple­cy, albo pu­ścił tyle krwi ile­by on sam chciał?

– Miał­byś się zpysz­na! z urzę­du bym cię ści­gał.

– Ja wiem o tem, i nia ro­bię ta­kich in­te­re­sów–ale tyl­ko py­tam dla cze­go? Sko­ro chłop chce po­sta­wić sto ba­niek na ple­cy, eo komu do tego? Po­sta­wić muf Prze­cież to za po­zwo­le­niem ani pana kon­sy­lia­rza ple­cy, ani z prze­pro­sze­niem rzą­do­we ple­cy… tyl­ko chłop­skie ple­cy. Dla cze­go jemu nie wol­no ro­bić ze swe­mi wła­sne­mi ple­ca­mi co on chce?

Dok­tór, ogo­lo­ny już, po­pra­wił na no­sie oku­la­ry, od­chrząk­nął i za­bie­rał się do wy­tłó­ma­cze­nia Szu­li­mo­wi waż­no­ści przy­czyn, dla któ­rych ple­cy oby­wa­te­la oto­czo­ne są tro­skli­wą opie­ką pań­stwa, gdy wbie­gła do ga­bi­ne­tu mał­żon­ka pana kon­sy­lia­rza–i nie da­jąc ni­ko­mu przyjść do sło­wa za­sy­pa­ła Szu­li­ma gra­dem róż­no­rod­nych za­py­tań i po­le­ceń.

– Dzień do­bry mężu! jak się masz Szu­lim­ku! spo­dzie­wam się że prze­pę­dzi­łeś noc spo­koj­nie, bez kasz­lu?

– Dzię­ku­ję pani kon­sy­lia­rzo­wej, – rze­ki z ukło­nem Szu­lim.–BogU dzię­ko­wać co nie mam ka­szel…

– Głu­pi je­steś… cóż to mnie ob­cho­dzi? Py­ta­łam się męża… po­dob­no dziś są bar­dzo ład­ne ryby na tar­gu?

– Nie wiem dusz­ko…

– Szu­lim! cóż… sto­isz jak ko­łek! Są ryby czy nie? bo jak są, w tej chwi­li po­sy­łam na targ… do­wiesz się czy pani bur­mi­strzo­wa ku­pi­ła i po cze­mu pła­ci­ła? bo ja nie my­ślę dro­żej, każ­dy pan za swo­je trzy gro­sze… Może so­bie mieć bur­mistrz tań­sze mię­so, to jego przy­wi­lej – ale ryby na­le­żą do ca­łe­go świa­ta! Pro­szę cię tak­że daj mi znać jak bę­dzie drze­wo… mogą tu wprost za­je­chać, no­ta­be­ne je­że­li nio dro­gie. Ale co tu mó­wie… Rę­czę że co było to już ap­te­ka­rzo­wa wy­ku­pi­ła.

– Aj, aj,–wtrą­cił po­ta­ku­jąc Szu­lim.

– A co? nie mó­wi­łam? ia ko­bie­ta chy­ba o pół­no­cy wsta­je i bie­gnie za ro­gat­ki cza­to­wać, jak prze­kup­ka… Je-dntk mają lu­dzie przy­wią­za­nie do gro­sza… Szcze­gól­ne, jak dzie­ci ko­cham, szcze­gól­ne!…. Wi­dzia­łeś ją za ro­gat­ka­mi Szu­lim­ku, za­ło­ży­ła­bym się żeś ją tam wi­dział… Za­baw­ne, jak dzie­ci ko­cham, za­baw­ne! Po­wiedz­że gdzieś ją wi­dział?

– Mnie sze zda­je, pro­szę pani kon­sy­lia­rzo­wej, co pani ap­ty­kar­ka z có­recz­ką szła so­bie chy­ba do ko­ścio­ła., w tam­tą stro­nę szły.

– Ko­me­dya da­li­bóg!…. Tym pa­niom się zda­je że oszu­ka­ją Pana Boga! Cos w tem musi być! Bar­dzo były po­kro­jo­ne? co? ga­daj.

– Bar­dzo… na­wet bar­dzo po­stro­jo­ne,–rzekł Szu­lim.

– Pew­nie w gra­na­to­wych suk­niach?

– Nie pa­mię­tam, ale wy­glą­da­ły jak graf­nie; mia­ły spód­ni­ców do same zie­mie, jak zwy­czaj­nie, na­wet tro­che opad­nię­to bo się cią­gnę­ły po bru­ku… mie­li wiel­gie czep­ki ze wstąż­ka­mi…

– Co ty ple­ciesz chy­ba ka­pe­lu­sze.

– Nie wiem–może uni są i ka­pe­lu­sze.

– Ależ ko­cha­na Sa­lu­siu,–ode­zwał się dok­tor, – nie dasz ni­ko­mu przyjść do sło­wa. Szu­lim wła­śnie przy­niósł cie­ka­wą no­wi­nę.

– Więc cze­mu stoi jak ko­łek i nic nie mówi? Ja za­wsze po­wia­dam że ten ży­dzi­sko jest pa­ten­to­wa­ny nie­do­łę­ga!…, sto ty­się­cy razy to po­wta­rza­łam i jesz­cze raz po­wtó­rzę. Cóż więc? nie wy­krztu­sisz na­resz­cie tej no­wi­ny? Czy się ma­gi­strat za­wa­lił? czy ra­bin z Koc­ka ma przy­je­chać? Ba py­tam ja­ka­by.-i ty no­wi­nę lep­szą mogł przy­nieść?

– Prze­pra­szam pa­nią kon­sy­lia­rzo­we…

– Nie prze­pra­szaj, tyl­ko mów co masz mó­wić; bo nie mam cza­su… mu­szę za­raz pójść wy­sza­me­ro­wać słu­gi, że do kawy jesz­cze nie na­kry­ły.

– Ależ Sa­lu­siu, Sa­lu­siecz­ko, po­zwól­że mó­wie… no­wość jest waż­na… nowy le­karz ma się tu­taj osie­dlić. Pani kon­sy­lia­rzo­wa usia­dła na so­fie.

– Nowy dok­tór?! nowy dok­tór,–rze­ki po chwi­li mil­cze­nia.–Kto­by się to spo­dzie­wał? nowy dok­tór–ale może to nie­praw­da Szu­li­mie?

– Oj, że­bym ja tak zdrów był, jak to praw­da jest…

– Cóż nic ja­koś nie mó­wisz Sa­lu­siu? – za­py­tał pan kon­sy­liarz z iro­nicz­nym uśmie­chem.

Ten uśmiech wy­wo­łał bu­rzę na­tych­miast.

– Cie­ka­wam co mam mó­wić? – rze­kła na­wpół z pła­czem.–Chy­ba po­wtó­rzyć to, com już ty­siąc razy po­wie­dzia­ła… Wy­cho­dząc za cie­bie po­peł­ni­łam me­za­lians. gdyż mat­ka moja była z domu hra­bian­ka, a ja wy­cho­wy­wa­łam się w pa­ła­cach. Po­mi­mo tego po­świę­ci­łam ci moją mło­dość, pięk­ność i jaki taki po­są­żek, cho­ciaż ty nie by­łeś już pierw­szej mło­do­ści. I cóż mam za to? Wiecz­na nie­wol­ni­ca! za­mu­ro­wa­na w tej obrzy­dli­wej mie­ści­nie, za­po­zna­nał. Gdzie je – gdzie? czy lo to­wa­rzy­stwo ja­kie mam jest to­wa­rzy­stwem dla mnie? A w co się ob­ró­cił mój po­sag? w tę nędz­ną cha­łu­pę z ogród­kiem! taką samą po­sia­da prze­cie lada łyk…

– Prze­pra­szam wiel­moż­nej pani kon­sy­lia­rzo­wej,wtrą­cił Szu­lim, – ta­kie pięk­ne po­se­syę ża­den łyk nie ma­lin by ją za­raz prze­piuł…

– Cze­go tu sto­isz? cze­go chcesz? po co się wtrą­casz w nie swo­je rze­czy? Czy wiesz gdzie je­steś?

Szu­lim po­spiesz­nie ze­brał swo­je przy­bo­ry go­lar­skie i po­ci­chut­ki wy­niósł się z po­ko­ju.

– Aj waj! – szep­nął w pro­gu, – kon­sy­liarz bę­dzie miał te­raz go­rą­cych ka­ta­pla­zmów!!

– Czys już skoń­czy­ła Sa­lu­siu? – za­py­tał fleg­ma­tycz­nie dok­tór, za­ło­żyw­szy ręce na pier­siach.

– Ja nie za­czę­łam jesz­cze!–krzyk­nę­ła w unie­sie­niu.

– To się po­spiesz moje ser­cu, bo już dzie­wią­ta; mam kil­ku cho­rych na mie­ście, a nie chciał­bym wy­cho­dzić nie do­sły­szaw­szy do koń­ca…

– Ach! ty ka­mie­niu! rybo! gła­zie! isto­to bez uczu­cia! moje łzy pa­da­ją na cie­bie jak na drew­no, na bruk!…

– Owszem Sa­lu­siu dusz­ko, każ­de two­je prze­mó­wie­nie za­wsze mnie wzru­sza, ale jak w tym wy­pad­ku, nie mam wy­obra­że­nia o co ci idzie?

– O co mi cho­dzi? Tyle lat tu sie­dzisz i nie było dok­to­ra, a te­raz gdy się dru­gi spro­wa­dza… prak­ty­kę ci wy­drze, in­try­go­wać bę­dzie… – tu, tu, pod bo­kiem, to ty nic!? Ty opo­wia­dasz naj­obo­jęt­niej w świe­cie „nowy dok­tór przy­jeż­dża……. i ty je­steś męż­czy­zna? masz ener­gię… siłę? Ha! ha!

gorz­ka iro­uio… Ty masz tyl­ko jed­ną od­po­wiedź na wszyst­ko: „rób­cie co chce­cie byle mnie nie rusz­cie”.

– Prze­cież tam­te­go z mia­sta nie wy­rzu­cę.

– O! je­stem tego pew­na… że go nie wy­rzu­cisz – wo­lisz cier­pli­wie cze­kać aż on cie­bie wy­rzu­ci.

– Nie dam się…–rzekł fleg­ma­tycz­nie.

– Ty się nie dasz? z la­kiem uspo­so­bie­niem, z ta­kim tem­pe­ra­men­tem!! Ależ on cię sprze­da dzie­sięć razy i pie­nią­dze weź­mie – a ty na­wet wie­dzieć o tem nie bę­dziesz. Ty na­wet go­tów je­steś za­przy­jaź­nić się z nim, w kar­ty gry­wać! kie­lisz­kiem się trą­cać!!

– Dla­cze­go nie? Je­że­li czło­wiek po­rząd­ny…

– Mój mężu, ty mnie chcesz do gro­bu wpę­dzić! ty mnie umyśl­nie tak draż­nisz…

– Uroń Boże… ży­czę ei le­piej niż są­dzisz.

– Więc dla­cze­go ta­kie rze­czy mó­wisz?

– Na­przód dla­te­go, że nie mam za­sa­dy nie­na­wi­dzieć czło­wie­ka, któ­ry mi do­tych­czas nic z tego nie wy­rzą­dził – a po­wtó­re że je­stem oj­cem cór­ki do­ra­sta­ją­cej.

– Broń­ci?! cóż na­sza Bron­cia ma do tego?

– Róż­nie bywa na świe­cie… Sły­szę że ma to być czło­wiek mło­dy… któż wie czy nie ze­chce wejść do na­szej ro­dzi­ny?–a je­że­li chło­pak uczci­wy to po­bło­go­sła­wię…

– Nie ty po­bło­go­sła­wisz tyl­ko ja! bo cór­ka do mat­ki na­le­ży. Zresz­tą i ja nie po­bło­go­sła­wię!… dość mam już dok­to­ra! dość, dość tej roz­ko­szy! Póki młod­szy to bie­ga za prak­ty­ką i ani chwi­li w domu nie po­sie­dzi–jak zaś star­szy to po­zwa­la żeby mu inny le­karz osie­dlał się pod bo­kiem. Mieć męża fleg­ma­ty­ka i wiecz­nie peł­ną sień cho­rych ży­dó­wek i pła­czą­cych dzie­ci–to wca­le nie roz­kosz! Moja Broń­cia war­ta tro­chę lep­sze­go losu…

– I… nie wy­dzi­wiaj, bo nasz los nie jest bar­dzo zły. Masz co jeść, w czem cho­dzić.

– To samo ma każ­da słu­ga; ostat­nia wy­rob­ni­ca na­wet za swo­ją pra­cę do­sta­je łach­man na grzbiet i po­ży­wie­nie.

– Przy­znaj że co­kol­wiek gor­sze, ani­że­li two­je..

– Gor­sze?! Ty nie masz po­ję­cia jak one te­raz gry­ma­szą!… żeby im wolu upiec to jesz­cze mało! Nie­na­sy­co­ne gęby… spi­żar­nia dla nieb nie wy­star­czy! Że­byś ty wi­dział ile na­sza Ma­ryś­ka zja­da, to prze­ląkł­byś się. Na­wet będę cię pro­si­ła że­byś im co za­pi­sał na zmniej­sze­nie ape­ty­tu, bo ja, jak cię ko­cham, nie wy­star­czę, Pro­szę cię mój Igna­siu, siądź i za­raz za­pisz… to bę­dzie naj­le­piej.

– Co zno­wu? Niech je­dzą, to zna­czy że są zdro­we.

– Tego jesz­cze bra­ku­je że­bym im da­wa­ła tyle ile chcą! To­bie się zda­je że one mają żo­łąd­ki!

– O ile mi wia­do­mo z ana­to­mii…

– Wi­dać że ten kto ana­to­mię wy­my­ślił nig­dy sług nie trzy­mał. One nie mają wca­le żo­łąd­ków, tyl­ko stud­nie, prze­pa­ście bez­den­ne! No pro­szę cię, sia­daj za­raz i za­pisz tę re­cep­tę; w tej chwi­li po­szlę ilo ap­te­ki.

– Sa­lu­3iu… Sa­lu­siu! cóż zno­wu?

– Bez żad­nych wy­mó­wek! pro­szę cię pisz!…

– Przy­znam ci się że tego zro­bić nie po­tra­fię.

– To wy­bor­ne! Do­praw­dy wy­bor­ne! Dok­tór me­dy­cy­ny, były chi­rurg woj­sko­wy! lu­dzi le­czy, na kon­sy­lia jeź­dzi, nie­bosz­czy­ków kra­je! a głu­piej re­cep­ty dla sług nie po­tra­fi za­pi­sać! I dzi­wić się że nowy le­karz przy­jeż­dża i osie­dla mu się pod sa­mym no­sem

– Ależ nie pod no­sem, Sa­lu­siu… zką­dże zno­wu?

– Ta­kie­mu cia­maj­dzie jak ty, mógł­by osiąść na­wet i na no­sie!

– Być moie, – od­po­wie­dział fleg­ma­tycz­nie dok­tór,– ale już dzie­wią­ta… idę do cho­rych… Roz­mo­wę na­szą mo­że­my do­koń­czyć jak po­wró­cę.

– Mo­żesz so­bie nie za­przą­tać tem gło­wy… bo czy mó­wić do ścia­ny czy do cie­bie, to wszyst­ko jed­no.

Dok­tór nic nie od­rzekł, wziął ka­pe­lusz, skło­nił się grzecz­nie mał­żon­ce i wy­szedł.

Pani rzu­ci­ła się na sofę. Przez ja­kiś czas sie­dzia­ła w mil­cze­niu. Ty­sią­ce my­śli ci­snę­ło się do jej gło­wy. Nowy le­karz, moż­li­wa ztąd utra­ta, lub przy­najm­niej zmniej­sze­nie się prak­ty­ki męża… wil­czy ape­tyt sług, ka­pe­lusz ap­te­ka­rzo­wej… wszyst­ko to ra­zem nie­cier­pli­wi­ło ją i gnie­wa­ło.

Na­gle ze­rwa­ła się z sie­dze­nia i wy­szła.

– Broń­ciu! Broń­ciu!–wo­ła­ła prze­bie­ga­jąc przez sto­ło­wy po­kój, sy­pial­nię i sa­lo­nik,–Bro­ii­ciu, chodź­żeż tu prę­dzej! gdzie je­steś?

– Je­stem w ogród­ku, ma­tecz­ko,–ozwał się z za okna dźwięcz­ny gło­sik,–ma­li­ny zbie­ram.

– To­bie tyl­ko ma­li­ny w gło­wie!

– Prze­cież ma­tecz­ka ka­za­ła–mamy kon­fi­tu­ry sma­żyć…

– Co mi tam kon­fi­tu­ry! chodź do po­ko­ju.

Na to we­zwa­nie Bron­cia po­spie­szy­ła na­tych­miast. Była to przy­stoj­na, siedm­na­sto­let­nia dzie­wecz­ka, o peł­nej, kwit­ną­cej zdro­wiem twa­rzycz­ce i ja­snych wło­sach.

– Moja ko­cha­na,–rze­kła to­nem wy­mów­ki pani kon­sy­lia­rzo­wa, –ty nic nie dbasz o two­ją to­a­le­tę. Dziew­czy­na w two­im wie­ku po­win­na być za­wsze wy­stro­jo­na jak la­lecz­ka.

– Za­wsze ma­tecz­ka mówi że nie po­win­nam uga­niać się za stro­ja­mi; ja też sta­ram się sto­so­wać…

– No tak; nie­raz to mó­wi­łam, ale nie moż­na się zno­wu za­nie­by­wać… je­steś już w tym wie­ku, że mo­żesz się komu po­do­bać.

– Po­do­bać?!

– Cóż się tak pa­trzysz? cie­ka­wam dla cze­go nie mia­ła­byś się po­do­bać i pójść za­mąż?

– Ach, mar­no! czyż mi to źle w domu?

– ?le­czy do­brze, to wszyst­ko jed­no. Kie­dy star­sza ap­te­ka­rzów­na wy­szła, to i ty po­win­naś wyjść za­mąż.

– Nikt się o mnie nie sta­ra, ma­tecz­ko.

– Zkąd ty mo­żesz wie­dzieć, czy kto sta­ra się o cie­bie, lub nie? Zresz­tą tak czy owak, po­trze­ba po­my­śleć o ja­kiejś stroj­niej­szej su­kien­ce. Ubierz się, pój­dzie­my do skle­pów i po­szu­ka­my. Może znaj­dzie się co u Ber­ko­wej, a w ra­zie gdy­by się nie zna­la­zło, to każę na­tych­miast spro­wa­dzić. Tyl­ko pro­szę cię po­spiesz, że­bym nie po­trze­bo­wa­ła cze­kać na cie­bie. Ty wiesz że ja nie lu­bię ba­ła­mu­cić, co z my­śli to z gło­wy, nie od­kła­da­jąc do ju­tra!

– Do­brze, do­brze, ma­tecz­ko–za pięć mi­nut będę go­to­wa.

– Znam ja two­je pięć mi­nut… Cie­bie tyl­ko do pre­fe­ran­sa za­sa­dzić z ma­jo­rem i z two­im ta­tu­siem ra­zem!

II.

In­te­li­gen­cya mia­stecz­ka lu­bi­ła bar­dzo spa­ce­ro­wać po pięk­nym par­ku po­bliz­kim, w któ­rym znaj­do­wał się sta­ry, od daw­na opusz­czo­ny pa­łac.

Gmach ten, nie­gdyś świet­ny i błysz­czą­cy, był pań­ską re­zy­den­cya; póź­niej opusz­czo­ny, nie­za­miesz­ka­ły i za­nie­dba­ny, słu­żył za przy­tu­łek so­wom i nie­to­pe­rzom, któ­re się w nim ma­sa­mi gnieź­dzi­ły.

Pa­łac opu­sto­szał i do upad­ku się chy­lił, ale par­ko­wi za to nie za­szko­dził ząb cza­su. Prze­ciw­nie, drze­wa roz­ro­sły się w nim po­tęż­nie, krze­wy po­two­rzy­ły nie­zbi­te gąsz­cze, a od­daw­na nie strzy­żo­ne szpa­le­ry li­po­we, wy­bu­ja­ły, po­plą­ta­ły swe ga­łę­zie tak, że na­wet pro­mień słoń­ca nie zdo­łał prze­drzeć się przez nie.

Było w tym par­ku chłod­no i za­cisz­nie jak w boru, na po­lan­kach mię­dzy drze­wa­mi po­ziom­ki ro­sły, –a nie­raz i grzyb się tam zna­lazł. Przez uszko­dzo­ne w kil­ku miej­scach ogro­dze­nie do­sta­wa­ły się tu za­ją­ce z pól są­sied­nich–sło­wem było tu zu­peł­nie jak w le­sie. Z pod stóp ogrom­ne­go dębu wy­try­ski wato źró­dło, a woda szu­miąc po ka­my­kach, spły­wa­ła do ma­łej ocem­bro­wa­nej stu­dzien­ki, z któ­rej każ­dy spra­gnio­ny mogł czer­pać do­wo­li. Wie­le osób umyśl­nie dla tej wody przy­cho­dzi­ło do par­ku,- przy­pi­sy­wa­no jej na­wet ja­kieś lecz­ni­cze wła­sno­ści.

Oprócz źró­dła, znaj­do­wał się jesz­cze w par­ku staw ogrom­ny, ale za­nie­dba­ny, do po­ło­wy już za­ro­śnię­ty trzci­ną i si­to­wiem.

W głów­nej alei sta­ło jesz­cze kil­ka­na­ście ła­wek nie­zgrab­nych, cio­sa­nych z ka­mie­nia, a przed jed­ną z nich był stół duży, okrą­gły, z ta­kie­goż ma­te­ry­ału. Po­wierzch­nia owe­go sto­łu była po­szczer­bio­na i po­ry­so­wa­na. Bóg wie czy­je ręce po­wy­rzeź­bia­ły na niej cy­fry, daty i wi­ze­run­ki serc strza­ła­mi prze­szy­tych – a sia­dy na­ba­zgra­nych kre­dą ra­chun­ków świad­czy­ły, że nie­tyl­ko za­ko­cha­ni, ale i kup­cy sia­da­li przy tym sto­le.

Da­lej nie­co, w gru­pie drzew za­sa­dzo­nych w pół­ko­le, znaj­do­wał się mar­mu­ro­wy po­sąg „ry­ce­rza”, jak mó­wio­no w mia­stecz­ku. Trze­ba wie­rzyć tej wer­syi–gdyż z sa­me­go po­są­gu nie moż­na się było do­my­śleć na czy­ją cześć zo­stał tu po­sta­wio­ny. Po­są­go­wi od­trą­ci! któś obie ręce, nos i cały tył gło­wy; mar­mur zla­so­wał się i po­pę­kał pod wpły­wem desz­czów, a z na­pi­su, jaki nie­gdyś ist­niał, nie zo­sta­ło na­wet i śla­du.

Po­mi­mo opusz­cze­nia i za­nie­dba­nia zu­peł­ne­go, park był bar­dzo mi­łem ustro­niem; nic też dziw­ne­go że miesz­kań­cy mia­stecz­ka przy­cho­dzi­li tu szu­kać wy­tchnie­nia i spo­czyn­ku. Tu nie do­la­ty­wał zgiełk ryn­ku, ani dud­nie­nie wo­zów po bru­ku–tu wio­sną śpie­wa­ły cale chó­ry sło­wi­ków, zdzi­cza­łe róże kwit­nę­ły, a z po­bli­skich łąk do­la­ty­wał za­pach świe­żej tra­wy i kwie­cia.

Pod cie­niem drzew par­ko­wych, dok­tór z ma­jo­rem kre­śli­li czę­sto la­ska­mi na zie­mi map­py Eu­ro­py, we­dług no­we­go, przez nich sa­mych wy­kon­cy­po­wa­ne­go po­dzia­łu. Tu opo­wia­daun so­bie o daw­nych cza­sach, o kło­po­tach co­dzien­nych lub o pre­fe­ran­so­wych tur­nie­jach; tu za­ko­cha­ni pro­mie­niom księ­ży­ca po­wie­rza­li swe smut­ki, tu wresz­cie we­so­ła, szczę­śli­wa dzia­twa, nie zna­ją­ca jesz­cze cier­ni i go­ry­czy ży­cia – igra­ła we­so­ło, aż się jej śmiech szcze­ry po ca­łym par­ku roz­le­gał.

La­tem, przed wie­czo­rem zwy­kle, gro­ma­dził się w par­ku cały wiel­ki świat ma­łe­go mia­stecz­ka i lo­ko­wał się po róż­nych ale­jach, we­dług tego jak był na róż­ne po­dzie­lo­ny ko­te­rye.

Mały, krzy­wy co­kol­wiek i bar­dzo zło­śli­wy pod­pi­sarz są­do­wy po­nada­wał na­wet ale­jom roz­ma­ite na­zwi­ska. Jed­ną na­zwał ale­ją pani ap­te­ka­rzo­wej, dru­gą ale­ją wyż­szej dy­plo­ma­cya inną pre­te­ran­so­wą zno­wuż…

Dok­tór za­ła­twiw­szy się z pa­cy­en­ta­mi, od­byw­szy po­obied­nią drzem­kę, ubie­rał się w swój sze­ro­ki płaszcz hisz­pań­ski i szedł do par­ku, pe­wien że ma­jo­ra tam znaj­dzie.

Dziw­na przy­jaźń łą­czy­ła tych lu­dzi… Kie nie po­tra­fi­li oni trzech zdań z sobą wy­mie­nić bez sprzecz­ki, a za­ra­zem obejść się je­den bez dru­gie­go nie mo­gli.

Gdy ma­jor za­cho­ro­wał i bez­przy­tom­ny zu­peł­nie, znaj­do­wał się, jak to mó­wią, jed­ną nogą w gro­bie… sta­ry dok­tór nie od­stę­po­wał pra­wie jego łóż­ka; w kry­tycz­nej chwi­li kon­sy­lium zwo­łał, żad­nych kosz­tów nie szczę­dził, aby tyl­ko przy­ja­cie­la ra­to­wać; lecz gdy nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło i przy­ja­ciel mogł już roz­ma­wiać – po­kłó­ci­li się jak naj­zaw­zięt­si wro­go­wie. Po­mi­mo tego, na dru­gi dzień zra­na, dok­tór z naj­więk­szą tro­skli­wo­ścią ba­dał re­kon­wa­le­scen­ta.

Ma­jor znacz­nie od dok­to­ra był star­szy, ale po­mi­mo róż­ni­cy wie­ku, żwaw­szy i ru­chliw­szy. Cho­dził zwy­kle pręd­ko, mó­wił do­bit­nie, wy­raź­nie, wę­zlo­wa­to, nie zno­sił prze­cze­nia i opo­zy­cyi. Ro­dzi­ny nie ma­jąc, żył sa­mot­nie i oszczęd­nie, szczu­pła pe­nyj­ka wy­star­cza­ła mu jed­nak na opę­dze­nie skrom­nych­po­trzeb zy­cia.

– Po­wia­dam ci ma­jo­rze,–mó­wił dok­tór wcho­dząc ze swym przy­ja­cie­lem do par­ku,–że ten ostat­ni ar­ty­kuł daje wie­le do my­śle­nia… w tem coś jest…

– Głup­stwo!

– Ale po­zwól­że…

– Głup­stwo jest!

– Go­rącz­ka z cie­bie, po­cze­kaj, roz­waż tyl­ko te sło­wa: „bu­rza, któ­ra przyj­dzie ze wscho­du”…

– Fałsz!

– Po­wta­rzam ci „bu­rza któ­ra przyj­dzie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: