- W empik go
Pan starosta kaniowski - ebook
Pan starosta kaniowski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 172 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O panu staroście kaniowskim chodziło historii dużo, nie wszystkie prawdziwe, bo na karb takich ludzi kładną często, co im nie należy; ja tylko tu o jednej awanturze powiem, w której kosa trafiła na kamień, jak to pospolicie mówią, i ów kawaler renomowany jaśnie wielmożny wojewodzic Gozdzki… starł się ze starostą kaniowskim. Gozdzkiemu, że szczęście we wszystkich jego awanturach służyło dziwnie, bo też męstwa był nieustraszonego tak go to uzuchwaliło, że się gotów był porwać na samego diabła. A miał to do siebie, że gdy słyszał o równym sobie śmiałku, korciło go niezmiernie guza nabić lub napytać. Naturę miał zawżdy niespokojną, a w spoczynku długo trwać nie potrafił.
Gozdzki już naówczas – na pniu sprzedawszy za bezcen przyszły spadek, bodaj po Humieckich – okupił się na Rusi, nabywszy miasteczko Jaryczów. Żył po części tu, czasami we Lwowie, gdzie awantury wyprawiał, bo był krewki z natury, szczególniej dla pięknych kobiet, a o te we Lwowie nigdy nie było trudno i miały, też Bóg raczy wiedzieć czy słusznie, famę, iż hołdów nie odrzucały.
Pan Bazyli Potocki, starosta kaniowski, naówczas się był właśnie, wedle swej fantazji kozackiej, ożenił. Nie znalazłszy panny w magnackim domu, która by za niego iść chciała – bo się go wszyscy obawiali, szczególniej gdy siwuchy się napił – rzucił okiem na ubogą szlachciankę, córkę ekonoma, który u niego rządził jednym folwarkiem. Biedny Dąbrowski ów miał sobie to za wielkie szczęście, że taki pan zażądał od niego dziecka, a choć dziewczyna z płaczem do nóg mu padała, Wypraszając się od szczęścia tego, nic nie pomogło, musiała ślubować panu staroście. Kobieta była dziwnie piękna, skromna, łagodna, a jak się to nieraz zdarza u nas, edukacji wielkiej nie miała, ledwie czytać i pisać od matki się wyuczywszy, rozumu jej nie było brak, ani tej szlachetności jakiejś, którą, niech mówią, co chcą, człowiek z sobą na świat przynosi. Kto jej nie ma, choćby się złotem obszył cały, będzie na chłopa wyglądał, a koniu ją Bóg dał, panem musi być, choć w łachmanach. Panna tedy Dąbrowska do takich wybranych istot należała, co to w zgrzebnej koszuli do królowych są podobne. Starosta kaniowski raz ją u ojca zobaczywszy na folwarku, nie uspokoił się, aż, tentując różnie, do ślubu z nią iść musiał. Poczęło się tedy życie, zrazu znośne, a dalej, przy zalanej pałce, okrutne i nielitościwe. Bywało, jak powiadano, że ją i kijem skropił, i rózgami karał, i do kordegardy między kozaków swoich odsyłał za urojone przewinienie. Kobieta była zacna, uczciwa, ale fantazjom szalonym, uwłaczającym jej ulegać nie mogła. Dziwy tedy prawić zaczęto o tyranii starosty, który jak z innymi, tak z żoną, podczas się obchodził, jakby nie Potockim był, ale prostym chamem.
Chodziły o tym wieści po kraju, rozpowiadano, może i dorabiając, osobliwe przygody, a wszyscy się nad nieszczęśliwą starościną litowali. Doszły te plotki do Lwowa, gdzie je na pytel wzięto. Więc jejmoście nad losem biednej kobiety płacząc, pomsty bożej na okrutnika wzywały.
Była naówczas mieszczanina pewnego żona, niejakiego Janasza, jeśli dobrze pomnę, kobieta fertyczna, języka doskonałego, wyszczekana, śmiała, którą Gozdzki polubił i, proszony czy nie proszony, do niej jeździł, choć mąż się krzywił na to. Jemu to było wszystko jedno, bo żeby słówko pisnął, wypłazowałby go niechybnie. Mieszczanin, spokojny człowiek, wreszcie tę łaskę pańską znosił, acz kwaśno, tyle tylko czyniąc, że ile razy mu gościa tego licho wniosło, zawsze z respektem wielkim asystował, na krok od jejmości nie odchodząc. Gozdzki go poić próbował, bo głowę miał, jak wiadomo, co antał węgrzyna znieść mogła, ani zwróciwszy, ale Janasz też ciągnął nie gorzej. Więc się w końcu ściskali, i mieszczanin jeszcze wojewodzica do powozu sadzał, sarn potem pod studnię idąc, aby pochmielu zbyć.
Raz u pani Janaszowej będąc Gozdzki, pod dobry humor, gdy różne rzeczy opowiadała zabawiając go, posłyszał o starościnie kaniowskiej, jaki los jej zgotował pan Potocki. Że to było przy kieliszku, wziął do serca – choć jak żyw nigdy owej pani na oczy nie widział. Janaszowa po kobiecemu dosypywała do powieści pieprzu i soli. Gozdzkiemu nie trzeba było tego, aby w ferwor wpadł.
– A to łotr! a to niegodziwiec! rozbójnik! – począł… – niewart takiej żony… kto poczciw, odebrać mu ją powinien.