Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan starosta: powieść z czasów Ks. Warszawskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan starosta: powieść z czasów Ks. Warszawskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 316 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

War­sza­wa. – Druk Synó w St. Nie­mi­ry, plac Wa­rec­ki Nr 4.

I.

Pan sta­ro­sta.

Już od go­dzi­ny wy­glą­daj pan po­ru­czriik z nai-wię­fe­szem utęsfc­niie­matn za okno, już hyi trzy razy ima­ry­aszo­we kar­ty na zwy­czaj­ną ka­ba­łę: tuz, król, kral­ka prze­ło­żył, w nie­cier­pli­wo­ści wlazł na sto­łek i ipa­su­nął in­deks ze­ga­ra na­przód, aby so­bie czas ocze­ki­wa­nia skró­cić; za­war­czał ze­gar, cyk­nął i wy­bił czi­wan­tą, a pal­na ste­ro­isty jesz­cze wi­dać nie by­łoi

– Pro­szę ujii­że­mie – rzekł do An­to­nie­go kre-den­cze­rza–żeby ie­gon­ność przy­najm­niej był po­iwie dział, że tak nie­ry­chło wró­ci to­bym był co pod­jadł na śnia­dan­de, a te­ra­iz już nie war­to, bo­bym soMe obiad ze­psuł.

– Za­pew­ne – od­po­wie­dział An­to­ni zie­wa­jąc, a ocu­co­ny z drze­ro­atiia, po­stą­pi} do kcm-ina i drze:-wa ma ogień przy­lo­źyt – le­piej było ipo­to z je­go­mo­ścia na po­lo­wa­inie je­chać, jafc oto tak cze­kać nie ja­dłi­szy.

– A któż się tam spo­dzie­wał, żeby dziś je­go­mość tak dtu­igo iin­ła­if ba­wić… Pój­dę ja na­prze­ciw-nie­go, to ira' się czals nie tak dta­gi zda­wać bę­dzie.

Wdzia! na gfo­wę isiur­kę i po­su­mął się kti drziw-iom, wltem też trza­snął któś moc­no przed bra­mą, za­Arzy­pia­ły wro­ta, 'i je­ga­molść z wy­po­got­dzo­ną twa­rzą za,je­chat przede dwór.

– A co? Czyś waść cze­kał na mnie z obia­dem? – rzekł do po­rucz­ni­ka, któ­ry go wi­taf przed sie­nią. – Je­śli talk, toś isię dy­able prze­gło­dził, a próż­no, próż­ni­li­teń­ko, bo ja iuż po obie­dzie. Mo­ispa­niei, ta­kim kon­te­nit, ta­kim we­sół, jak gdy­by mię kto na sto koni w.sa­dził.

– To za­pew­ne po­lo­wa­nie do­brze po­wieść się mu­isia­ło? An­ło­ni 'idź też po.ie­dze­nie – ws'zak pra­wi­da?

– E! co tam z po­lo­wa­tiiem! Pole ostre. Char­ty się pod­bi­ły, le­d­wo jed­ne­go kota usa­czwa­Jem.

; Mia­łem­ci ja co lep­sze­go., iak po­lo­wa­nie… No, zga-(łniii też waść, gdsie ja by­łem po oibie­dzie?

– U któ­re­go z są­sia­dów. Albo ja wiem, w któ­rą stro­nę je­go­mość jeź­dził?

– Ani go waść znasz, ani się spo­dzie­wasz, żeby coś tak po­czci­we­go o parę gra­nic od nas miesz-kafo.

Pod­czas tej ro­izt­no­wy, wszedł pan sta­ro­sta do po­if­co­ju, usiadł so­bie przed ko­mi­nem, a pan po­rucz­nik za­brał się do obia­du.

– Oj talk, mój mo­ści po­rucz­ni­ku, ani się waść spo­dzie­wasz. Po­czci­wy chło­pak, przy­się­gam Bogu!

Szl­ko­da, że mu fo­in­tu­mia nie­lel­piej usłu­ży­ła, da­lii­bóg B

szko­da.

– Ale o (kim­że to pan mó­wisz?

– Bo to, wi­dzisz waść, trze­ba ci rnzyst­ko opo – B wie­dzieć. Od go­ri­zi­ny wlo­kłem się z za­go­ma na za­gon, z pola na pole, i ani jed­ne­go kota upa­trzeć ni mo­głem. Już mi s5ę też i przy­ikrzeć 'za­czę­łO', tyl'kij l mię wstyd było ibez ni­cze­go wra­cać. Wtem wje­cha­łem na Wo­liń­skie pole: Tam nie po­lu­ją – po­my­śla łem so­bie – za­pew­ne tam któ­ry sie­dzi. Nie znam wpra­iWi­dzie szlach­ci­ca, co tę wio­si­kę idzier­ża­wą trzy ma, alle toć mię prze­cież nie zje, choć­bym go i spo tkał. – Le­d­wo, żem to po­my­ślał, wi­dzę, mo­ści do­bro­dzie­ju, że wali (ku mi­nie kłu­sem ja­kiś pa­niioz, a za nim do­ijeż­dżacz z dwie­ma smy­cza­mi. A to char­ciarz – pa­my­śla­łe­im so­bie – to mu ta moja wi­zy­ta nie bę­dzie.po my­śli; ale nie wry­pa­da umy­kać..– Go­tu­ję się na re­pli­kę; aż tu mój pa­nicz zda­löka zdej­mu­je czap­kę, kła­nia się uprzej­mie i rzek­nie, jak­by daw­ny zna­jo­my: – A co, czy się po­szczę­ści­ło po-lo­wa­inie? Je­śli asan do­bro­dziej po­zwo­lisz, to mu będę słu­żył do kom­pa­nii. – No pro­szę wa­ścia, mój mo­ści po­rucz­ni­ku, iak mię to nie mia­ło, ob­li­go­wać? To rzad­ka iuź dzi­sia­ii taka aiten­cya w mło­dzi­ku. Po­kło­ni­łem mu się pięk­nie, prze­pro-si­tem za to, że… śmiem po iego polu jeź­dzić, za­pew­ni­łem, że­bym się' ani był wa­żył, gdybj'm był wie­dział, że tak­że je­Sit' my­śli­wym. On zaś na to oświad­czył mi: iżby był naj­szczę­śliw­szy, gdy­by w czem­kol­wiek są­sia­dom swo­im mógł się przy­po­do­bać, że wie, z kim ma za szczyt mó­wie­nia i… uwa­żasz waść, jak to było grze-czi­ne – że bar­dzo jest kon­tent, iż zna­lazł spo­sob­ność za­zi­na­jo­mie­nia się ze mną.

– A… – od­po­wie­dział pan po­rucz­nik, wsta­jąc sto­łu – te­ra­zem prze­cie ożył. I któź-to jest ten k grzecz­ny je­go­mość?

– Kto? To­ćem wa­ści po­wie­dział: dzier­żaw­ca Drob­nid­kie­go, Au­gust Za­ryc­ki, mło­dy, po­czci­wy chło­pak, któ­ry nie­daw­no isf­con­czyl na­uki, i nie ma­jąc swo­je­go, za­czął na dzier­ża­wie do­ra­biać się chle­ba, ale skrzęt­nie i po­czci­wie.

Więc to u nie­go je­go­mość się z obia­dem spo­tkał?

– Hola, nie taik za­raz. Je.szcze­śmy di­łu­go z sobą po polu jeź­dzi­li, i mo­ści do­bro­dzie­ju, gdy­śmy się za­ga­da­li, po­mknął za­ijąc przed nim, ale to był gracz z gra­czy, pa­nie; wo­dził psy sza­le­nie, moja Lo­it­ka dala mu ob­rót – gdzie tam! jesz­cze wy­sa­dził z po­mię­dzy wszyst­kich, ai do­pie­ro za dru­gim ob­ro­tem schwy­cił go któ­ryś. Ja by­łem pew­ny, że mój Por-wisz, a on, że jego sti­ka, i gdy­śmy się o to cer­to­wa­li, ustą­pił mi Wkrót­ce i pi­rzy­anał prym… moim psom, a na­wet do­gan­ja­czo­wi iswe­mu nie ohciał dać wia­ry, a to wszyst­ko, żeby mnie cie­szyć. Ja to do­brze po­zna­łem, i było mi miło; bo to wszyst­ko ozna­cza­ło nie­po­spo­li­tą aten­cyę z jego stro­ny.

– Za­pew­ne, za­pew­ne.

– Po tym ko­cie chcia­łem iuż wra­cać do domn, ale że to do­bra mila stąd i że wła­śnie już obia­do­wa güdzii­na iia­stiiia, pro­sit mię tedy Au­gust, abym do iego d:om,u po my­śliw­sku za­je­chał i skrom­ny go-pa­dar­ski obiad przy­jął. Co z do­bre­go ser­ca oüa-rują, tego się nig­dy nie od­ma­wia, bo dziś szcze­ra go­śo­iln­ność dy­able rzald­ka. Po­do­bat mi się są­siad i nie da­łe­im się pro­sić.' ' '

Pm po­rucz­nik ru­szy! ra­mio­na­mi, kiw­nąt gło­wą, oparł się o ścia­nę przy ko­mi­nie i za­czął zęby wy­ka­lać, jak­by o ni­czem nie my­slał.

– Bo że­byś to waść wie­dział, mój i;;"sci po-ru­czi­ni­ku, co to za dziar­ski chło­pak! Wi :'yst­kOi u nie­go w domu przy­zwo­icie, ale bez zbyt­ku, l;ez prze­sa­dy. A oo naj­lep­sze, owa sta­ro­pol­ska go­ścin­ność i otwar­tość, per mo­dum, jak to za na­szych czr,-sów u każ­de­go po­rząd­ne­go, szlach­ci­ca by­wa­ło, a nic tak,.Iak te­raz, co to pię­ki­ne­mi sło­wa­mi zby­wa­ją, i strzy­gą, i golą, i głasz­czą, i dra­pią za­ra­zem; co to Po­pstrzą tem i owem, mi po pol­sku, ni po fran­cu­sku, ale Wie go li­cho po… ja­kie­mu.

– Aiboż to jio­go­mość my­śli, że u tego Au­gu­sta in­a­czej jest, niż u in­nych? Gdzie tam… wszyst­ko to far­bo­wa­ne lisy; twarz układ­niej­sza, lep­szy spryt do po­chle­bia­nia, wię­i­cej nic.

– O! nie, mój mo­ści ipo­rucz­ni­ku, nłe, wiesz waść daw­ne przy­sło­wie: in vino ve­ri­tas. Była to praw­da u tego chło­pa­ka,.bo po trze­cim i czwar­tym ki­disz­ku… kie­dy mu się po­licz­ki za­ru­mie­ni­ły, za­czął się z całą szcze­ro­ścią ser­ca przede mną wy­le­wać z uczu­ciem.swo­jem. Trze­ba go było wi­dzieć: oczy..

iskir'zylj' ie, gdy z za­ipa­lem o daw­nych cza­sach mó-ttil… gd.' za­czqł nad próż­no­ścii) i zbyt­ka­mi dzi­siej­szej iii­fo­dziież}' uty­ski­wać; so­dy­icz byfa w iego spoj­rze­niu, gdy mię za rękę ści­snął i proL­sił, aiby­im go-przy­jął do swe­go to­wa­rzy­stwa i…po­zwol­lił mu za­się­gać wia­do­mo­ści o daw­liy­oh dzie­jac­li i lu­dziach, mię­dzy którjmt ja prze­ży­łem, wa­ka­niec do­dał: – Ja po­rzu­ci­łem – si­to­li­cę na­za­iw­sze i po­sta­no­wi­łem w wiej-skiiem ustro­niu pę­dzić mo­iie ży­cie,.si­po­koj­me i przy pra­cy, ut pri­sca gens mor­ta­liiim. – Mo­ści pa­nie, na te sło­wa po­iw­stałcm, uści­ska­łem go z ca­łe­goi ser­ca i pef­ny kie­lich dusz­kiem za je­goi zdro­wie wy­pi­łem. Ut pri­sca gens mor­ta­lium! pro­szę wa­ści, któ­ry to mło­dzik dziś ipo­wie?

– Za­pew­ne, za­ipewt­ne – od­po­wie­dział pan po-ru­crmlk ze zło­śli­wym uśmie­chem. – Ja iod­tiiak my­ślę, że ten pan Au­gust szczwanj' lis i że ma w tom onś, iż tak je­go­mo­ści w hu­mor tra­fiać umiat.

– Ej do li­cha cięż­kie­go – za­wo­łał sta­ro­sta… iu;i-.'.wa­jąc się ze stoł­ka – co – też to waść za złe ma­isz my­śli o każ­dym; ja­bym cho­iat, żdby wszy­scy lu­dzie do­bri-mi byli, a kie­dy w na­tło­ku,i złych i głu­pich na ied­ne­go do­bre­go na­tra­fię, to mi gn waść je­sa­cze chcesz czer­nić.

– A czy mi to ie­gO­mość nie ty­siąc razy vo- wtó­rzył, że te­raz mie­imasz już tal­kich lu­dzi, iak przed­tem, że te­raz wszy­si­cy tyl­kO'…

– Nul­la re­gu­la… iak waść wiesz do­brze, a je­że­li kto go­dzien eks­cap­cyi, to za­pew­ne on.

– Ale mój mo­ści do­bro­dzie­ju, jak­żeż moż­ma po­znać czło­wie­ka w kil­ku go­dzi­nach? Ja po­wta­rzam: je­żeh on się je­ga­mo­śoi umiał po­do­bać, to dla­te­go, że ma w tem ooś i że frant.

– Ma w tem coś, ma w tem coś! I cóż ta­ikie-go mieć może?

– Albo ja wiem? Ałeć się to – fty­kry­je z cza­isem.

– Może dla­te­go, że ja bo­ga­ty i bez­dziet­ny, a on nie­ma­jęt­ny, więc mi już dla in­te­re­su po­chle­bia i (klien­ta chce grać rolę? Nie­ma­jęt­ny, iwiesz waść, ale i nio­ubo­gi; nie ma si­we­go, ale ma do­brą dzier­żaw­kę i do­brze się rzŁ dzi, a kto ma do­bre­goi fo­ry­sia w gło­wie i oszczęd­ną go­spo­dan­ność, ten ni­czy­jej la­ski nie po­trze­bu­je.

– Od przy­byt­ku gło­wa nie boli.

– I ja my­ślę, żeby go nie za­bo­la­ła, boby so­bie umiał dać radę z tem, coby mu przy­by­ło. Ta­kie­mu war­to­by do­brze uczy­nić.

– Za­pew­ne, nie­chże mu już je­go­mość co za pi­sze.za ten obiad, co mu ofia­ro­wał.

– Cze­mu nie? cze­mu nie? Mo­że­bym i nie eszył. Wiesz waść, że jak mi co za­je­dziie .1" wy, to ja ko­niecz­nie na swo­jem po­sta­wić mus a .iak mi się kto sprzc­cii­wiia, to jesz­cze bar­dziej y swo­jem ob­sta­ję.

To rze­kł­szy, sta­ro­sta za­siadł pww­tór­me przed k 'ii­ni­ne­im i za­czął so­bie sta­rą dum­kę nu­oić, patr 'ni" iui ogień, któ­ry po­grze­ba­czem roz­ga­ri­niat. Pan i ru­cziiiik po­znał, że to nie była pora spo­KOb­na, aby je­go­mo­ści od przy­ja­znych ku in­nemn uczuć od­wo­dzić i że mu trze­ba hyfo zo­sta­wić czas do wy­sa­pa­niia się; usiadł tedy przed isto­ili­kiem i bez żad­nej my­śli: tuz, król, kral­ka ukła­dać 'za­czął.

II.

Pan po­rucz­nik.

Od dnia owe­go, jak pan po­ru­czi­niik ma­wiaj „jniesz.czę­si­ne­igo po­ilo­wa­nia i obia­du”, za­szła nie­ja­ka scy­sya mię­dzy pryn­cy­pa­łem a re­zy­den­tem. Sta­ro­sta bo­wiem co­dzien­nie pra­wie przy 'za­pa­da­niu dnia cho­dził po izbie du­ża­mi kro­ka­mi, nu­cił so­bie ulu­bio­ną dum­kę pad no­sem i mil­czał; le­d­wo, że kie­dy nie­kie­dy, sia­da­jąc przed ka­mi­ni­ki­öm, wy­rzekł parę razy: – Oj tak, tak! – i ude­rzył przy­tem łak­ko ta­ba­kier­ką w ko­la­no. A pan po­rucz­nik z swej stro­ny stał opar­ty o mtu­rek przy Iko­min­fe, pa­trzał się na ogień i po­krę­cał wol­niu­teń­ko wąsa, my­śląc wie­le, uwa­ża­jąc jesz­cze wię­cej, ale za­wsze głę­bo­kie za­cho­wu­jąc miil­czen­je.

– Jest w tem coś, jest w tem coś! – rzek? do­sie­bie sa­me­go gdy we­dług zwy­cza­ju tia noc do swo­jej izby po­wró­cił, a na wzór sta­ro­sty, du­że­mi kro­ka-f"' po niej cho­dzić za­czął.

2e przy.tej prze­chadz­ce wie­le umy­ślił i dzia­łać przed­się­wziął, to… się in­a­zą­iu­itrz dka­za­ło.

Wstaw­szy iprze­dedn­tem, ubrał isiię po my­śliiW- skii w kurt­kę z łi­Sa­ini i baty sa­ko­we, przo­wie­siif na się tor­bę i trąb­kę i wy­szedł dO' przed­pol­ło­ju, oznaj­mu­jąc lu­dziom, że na dni parę od­cho­dzi na po­lo­wa­nie. Lecz Am­fo­ini wy­Me­ra­ił się wła­śnie z kawą do je­go­mo­ści, więc nie wy­pa­da­ło odejść bez po­iże­gna­nia.

Wcho­dząc do po­ko­ju sta­ro­si­ty, za­stał go sie­dzą­ce­go u kan­tor­ka, gdzie wszyst­kie pa­pie­ry swo­je cho­wał, i tak za­ję­te­go, iż nie zwa­żał wca­le na wej­ście j pana re­zy­den­ta. Za­ostrzy­ła si'ę cie­ka­wość i tak już nia­spo­koj­ne­go po­ru­czi­ni­ka; pod­no­sząc się me­icO' na pal­cach za An­tol­nim, spoj­rzał na kan­to­rek i spor-stregl, że je­go­imość roz­my­ślał nad wie­id­fe­roć iuż od­mie­nia­nym i po­pra­wia­nym ko­dy­cy­lem, któ­re­go po­wierz­chow­ny for­mat do­brze był pa­trzą­ce­mu zna­jo­my. To do­sfrze­ża­nie po­twier­dzi­ło ge w po­dej­rze­niu i tem­bar­dziej do ry­chłe­go wy­fco­ina­niiia aatr­tia­ni i'to­nil­to.

– Dzień do­lbry je­go­mo­ścia czy do­brze się spa- i": – rzek! z owym gło­sem i z ową miną wpraw­ne­go w ob­łu­dzie szer­wie­rza.

– Do­bry dzień – od­po­wie­dział nie­co prze­lę­ik-nic­ny sta­ro­sta, cho­wa­jąc do­syć nie­zręcz­nie ko­dy­cyl po­mię­dzy pa­pie­ry, zdiął lich­tarz z um­brel­ką z kan­tor­ka, któ­ry za­mknąw­szy, do przy­go­to­wa­ne­go przed ko­mi­nem śnia­da­nia za­siadł. – Cóż-to? – rzek! da­lej, spoj­rzaw­szy na po­rucz­ni­ka – waść się pono na po­lo­wa­nie wy­bie­rasz, a tam zda mi się, wiatr na dwo­rze, to źle bę­dzie z oga­ry.

– Pro­sit miię cze­śniik ze­szłe­go ty­god­mia, że­bym go na parę dini na­wie­dził, i ja się też dzi­siaj do nie­go wy­bra­łem.

– Jak­to, na pie­cho­tę?

– Si­wosz imJ oku­lał, a nie chcę też je­go­mo­ści koni próż­no tru­dl­nić.

– I co zaś waść za ce­re­mol­nie ro­bisz… Hej, za­przrjż­cie (do brycz­ki, a…

– Nie, nie, dziię­ku­aę uni­że­nie, po­trze­bu­ję agi­ta­cyi, ta mil­ka to Isię przej­dzie, iak mic.

– Ci­hy­ba że tak, boć ro­zu­miem, że­byś waść prze­cież sam so­bie ka­zał za­prządz, gdy­byś chciał. Czy waść weź­miesz strzel­ca z sobą?

– Nie, ja talk sam pój­dę, bo nie wiem jasz­cze, czy dziś, czy ju.tro za­po­lu­je­my.

1 skło­niw­szy się sta­no­ście, wy­szedł za­wdzie-wa­jąc du­bel­tów­kę na rami.

Po­szedł ku wsi, iak dro­ga do pana cze­śni­ka pro­wa­dzi­ła, lecz do­szedł­szy do sto­dół, za­krę­cił w lewo i ob­ró­cił kro­ki ku Za­le­siu do pani kasz­te­la­no­wej, sio­stry ro­dzo­nej pana sta­ro­sty, oglą­da­jąc, czy kto nie wi­dział jego ob­ro­tiu.

Dwie mile po­cho­du nie za­stra­sza­ły by­najm­niej wpra­wi­ne­go do wę­drów­ki po­ru­czr­ti­ka; hyl to dla Tiie­go zwxzaj­ny spa­cer, gdy szfo o to… aiby nie­po-strzeżc­ny wy­pra­wę jaką w oko­li­cę zro­bi!, bądź to dia za­nie­sie­niia waż­nej dla któ­re­go z oby­wa­te­li no­wi­ny, bądź też dla uła­twie­nia obie­gu ja­kiej plot­ki mię­dzy da­ma­mij, ibądź też dla zej­ścia się z do­bra­ny­mi przy­ja­ciot­mi na Bra­itlę lu­ila­dlią w po­blia­szem mia­stecz­ku. Tym ra­zem na­der lek­ką mu się zda­ła po­dróż, bo waż­ne miał za­mia­ry do – wy­pet­nie­nia, a tych po­myśl­ny sku­tek za­le­żał od wi­dia­nia się pani ka­szie­la­no­wej.

Za­trwo­żo­ny zbyt­nim afek­tem.sta­ro­sty dla Au- i gu­sta, lę­kał się o upa­dek wła­sne­go kre­dy­tu, i są­dząc po so­bie o tym ni­ło­dzień­cu, wi­dział w nim kon­ku­ren­ta do miej­sca, któ­re on od lat dzie­się­ciiu wy­łącz­nie pia­sto­wał. Po­znał, że w otwar­tem polu nic ze sta­ro­stą po­cząć nie moż­na było i 'wy­my­śJU pod­stęp wo­jen­ny, aże­by za­po­biedz wy­ko­na­niu za­mia­rów, któ­rych isię oba­wia­ił. Wie­dział lOn do­brze, że pani kasz­te­la­no­wa, jako naj­bliż­sza sta­ro­sty suk­ce­sor­ka, czuj­ny do­zór nad w.szel­kie­mi czyn­no­ścia­mi jago pro­wa-da­ił­ri, i aby tem pew­niej­szym był swe­go, umiał ią so­bie zjed­nać przez to, że.ietj swo­je usłu­gi, jako szpieg do­mo­wy, ofia­ro­wał; bo tym spo­so­bem fa-tviej mu było i za­piis jaki zy­skać i cer­tum Qu­an­tum ru­cho­mo­ści so­bie przy śmier­ci sta­ro­sty za­bez­pie­czyć, niż gdy­by, otwar­tą z inią to­cząc woj­nę, iei pode.irz!ivośd miał być przed­mio­tem. Do niej umy­ślił się udać, aby przez zręcz­ne pod­szep­ty tak da­łe­ce ią pdd­bu­rzyć, iżby dna wcze­śnie nad ze­rwa­niem wszel­kich związ­ków sta­ro­sty z Au­gu­stem pra­co­wać za­czę­ła.

Pani kasz­te­la­no­wa wsta­ła była, prze­ciw­ko zwy­cza­jo­wi, oko­ło go­dzi­ny ósmej z rana i sama uda­ła się do gar­de­ro­by, aby dO­być z ku­fra daw­no iuż nie­uży­wa­nej taty srebr­nej i im­bry­ka do jier­ba­ty; bo mia­ła rzad­kie­go i na­lder zna­ko­mi­te­go go­ścia u sie bie, pa­inią hra­bi­nę L…, któ­ra prze­jeż­dża­jąc do War sza­wy, wo­la­ta we dwo­rze, miż w nie­wy­god­nej karcz­mie no­col­wać, i jako niby do daw­nej a szcze­rej przy­ja­ciół­ki za­je­cha­ła.

Ta wi­zy­ta była dla kasz­te­la­no­wej z ro­dza­ju tych, na któ­re się w ustro­niu ra­mio­na­mi ru­sza i twa­irz krzy­wi, a któ­re się na jaw z naj­więk­szą uprzej­mo­ścią przyj­mu­je; co się po­tem o niej dtu­go każ­de­miu przy­by­wa­ją­ce­mu z nie­chce­nia opo­wia­da i przy któ­rej wszyst­ko, co tyl­ko naj­lep­sze­go, musi wejść na stół i na oso­ibę go­spo­dy­ni, cór­ki i dwo­ru, Wie dJa uczcze­nia przyj­mo­wa­inych go­ści, ale dla po- ka­za­inia prze­cie, że i my żyć umie­my.

Po stra­wie­niu go­dzin}' przed go­to­iwal­li­nią, czę­ścią na po­wzię­ciu de­cy­zyi wzglę­dem ran­ne­go ne­gli­żu, któ­ry­by byt bo­ga­tym, a nie­nad­to stroj­nym, świe żym a niby co­dziie­inym, czę­ścią na przy­mie­rza­niu i oidrz­Mo­aniu czep­ków i szla­fro­ków, ka z ,ata pani ka szte­la­no­wa przy .iść Wa­le­ryi. aby obej­rzeć całą jej po­sta­wę i po­wtó­rzyć lek­cyę mod­ne­go tonu. Ośm­jia- sto­le­6nie dziiew­czę mia­ło wło­sy na dwa war­ko­cze sple­cio­ine i bez lo­ków za uszy za­cze­sa­ne, i dzi­siaj, iako i w ka­iż­dej po­dob­nej nad­zwy­czaj­nej oka­zyi, a zwłasz­cza pod nie­byt­ność wia­ro­god­nych świad­ków, pię­it­na­ście lat tyl­ko li­czyć mia­ło. Od nici prze­szła skrzęt­na go­spo­dy­ni do przed­po­ko­ju i od była rca­vi­zye li­be­ryi. do któ­rej do­kom­ple­to­wa­nia przy­był, w po­sta­ici ka­ine­Tji­ne­ra. wy­słu­żo­ny krc­den-

Pan sta­ro­sta.

ccrz wie­basz­czy­ka 'je­go­niio­ści, aż z drii­gi'wsi… gdzie na sta­re lata nada­nie sio­bJe gi-unta po­isia­dat, pod wa-ru­ni­kiiiam fi­giiii­ro­wa­mia nie­kie­dy, za po­przed­nietm uwia-dcmie­niem; tu­dzież ga­jo­iwy, w 'Wy­pło­wia­łą, zie­lo­iną lii­be­ryę ii­rzy­bra­iny… któ­ry ty­Ji­ko pół­mii­ski mfcil przy­no­sić i do tego do­syć zre­ozi­no­ści po­sia­dał.

IVfa­jac już wszyst­ko go­to­we do wy­stą­pie­nia, uda­ła się wraz z cór­ką do ba­wiial­ne­go po­ko­ju, gdzie mia­ła cze­kać na pa­nią łi­ra­ibi­nę, któ­ra ra­czy­ła oświad- czyć wczo­raj, iż dla uga­da­in­ja się z do­brą przy­ja­ciół­ką, ra­zem z nią śnia­da­niie hrać bę­dzie.

Po pół­go­dzi­ni­nem przes-zto oicze­kii­wa­niu, otwo­rzy­ły się drzwi sze­ro­ko i we­szła, prze­cliy­la­jąc się z ied­nei na dru­gą s:tro­nę, pa­inii hra­bi­na z cier­pią­cym uśmiec­tiam na twa­rzy, przy­wi­ta­ła sło­dziu­te­fi­ko i mat­kę i cór­kę, a po­pra­wia­jąc prze­ki 'lu­strem wło­sy, na­rze­ka­ła na sła­bość, na ból gło­wy i okrop­ne spa- 7-ivy, któ­rych świe­ży ru­mie­niec 'naj­lep­szym by't do­wo­dem. Za jej przy­kła­dem, za­ra­iz i pa­nią kasz­te­lan nc,'ę gło­wa za­bo­la­ła, do­sta­ła Si­zu­mu w uszach i była bar­dzo cier­pią­cą, zwłasz­cza, że nig­dy sypi 'ac nie micg­ta.

– Mais la cliar­man­te eniunt ma sp 'Oj­rze­mie zdro­wia – rze­kła pani hra­bim'a, pa­trząc na s:zal swój, któ­ry sia­da­jąc, zrę­ca­nie dra­po­iwa­ła na' so­bie.

– O, mon dien, non! – od­po­wie­dzia­ła pani kasz­tel :i .nci va – om taka skłon­na do fluk­syi.

Od sła­bo­ści prze­szła roz­mo­wa do po­go­dy, od po­go­dy d '0' stro­jów, i w tej waż­nej ma't'eryi bar­dzo się żwa­wo przy her­ba­cie to­czy­ła, gdy z trza­skiem otwo­rzo­ne drzwi ola­za­ty za­ma­szy­stą fi­gu­rę pana po­rucz­ni­ka, któ­ry nie zwa­żał na lii­be­ryi na­po­mnie­nia i zło­żyw­szy ty­li­ko strzel­bę i tor­bę w przed­po­ko­ju, wszedł w swo­im my­śliw­skim istro­ju do ba­wial­ne­go po­ko­ju. Krzyk­nę­ły damy prze­lęk­nio­ne, pani hra­bi­na aż się cof­nę­ła na ka­na­pie, a pani kasz­te­la­no­wa za­ru­mie­ni­ła się od ucha do ucha.

– Prze­pra­szam moje pa­nie, że tak po pro­stu wclio­dzę – rzekł pan po­rucz­nik, nie tra­cąc by­najm­niej fan­ta­zyi i po­ca­ło­wał wszyst­kie trzy z ko­lei w ręl­kę, z wiel­kiem za­dzi­wie­mem pani hra­bi­ny, któ­ra nie­znacz­nie 'Chust­ką rękę ob­tar­ła – ale kto tak, jak ja, dwie mile już pie­cho­tą zro­bił, ten po­trze­bu­je od­po­czyn­ku i za­sił­ku.

To rze­kł­szy, wziąt parę grza­nek z ta­le­rza i usiadł z dru­giej stro­my sto­łu.

Pani ka'szte­la­ino­wa ko­rzy­sta­ła 'z chwi­li, przez nie­go je­dze­niem za­ję­tej, aby się uża­lić po­ci­chu przed pa­nią hra­bi­ną na tę nie­przy­jem­ność wiej­skie­go po­ży­cia, że każ­dą fi­gu­rę trze­ba bez mel­do­wa­nia przy­jąć, Ł ade­fi­no­wa­ła w dwó­ah sło­wach nowo przy­by­łe­go go­ścia, wy­ma­wia­jąc się z tego, iż go musi cier­pieć, po­nie­waż to jest przy­ja­ciel od ser­ca jej bra­ta.

– Pan sta­ro­sta naj­niż­sze.ukło­ny za­sy­ła aca­ni do­bro­dziej­ce i swo­jej ko­cha­nej Wa­ler­ci – rzekł po­rucz­nik gło­śno.

Za­ru­mie­ni­ła się pa­nien­ka, skrzy­wi­ła hra­bi­na, a pani kasz­te­la­no­wa gra­ła rolę, jak mo­gła.

Trze­ba było prze­iwać roz­mo­wę o po­go­dzie, o któ­rej pan po­rucz­nik, jako pie­chot­ny po­dróż­ny. Ie piej mogł są­dzić od dam. Lecz po jej skoń­cze­niu oświad­czy­ła pa­ini li­ra­lii­na, że na nią już bę­dzie czas oidjeż­dżać; lo­tej dał znać, że wszyst­ko go­to­iwe, pa­mii kasz­te­la­no­wa pro­si­ta, aby przy­najm­niej na ahiad zo­sta­ła i za­Wii­na­ła ją, aże­by się ma dru­gi raz.na dłuż­szy czas wy­bra­ła; na­ko­iniec po panu tu­zi­nach ma cfie­re, ma hon­ne i po uści­ska­niu rów­nie szcze­rem, jak sło­wa, wsia­dła prze­cież 'naj­uko­chań­sza przy­ja­ciół­ka, wra­ca­jąc wol­ność ca­to­mu do­mo­wi, in­a­czej dila niej na­stro­jo­ne­mu.

– Ju­żeś mi też acan dzi­siaj ta­Me­go wsty­du na­ro­bił, mój pa­nie p'orucz,niku – rze­kła kasz­te­la­no­wa, wró­ciw­szy do po­ko­ju.

– A to czem, pro­szę pami do­bro­dziej­ki?

– Jak­że moż­na było przy hra­ibio­iie tak wcho­dzić nie mel­do­wa­ny?

– Moj.a mo­ści do­bro­dziej­ko! daw­no to już miną! czas, kie­dym ja się mel­do­wał i po­noi już nig­dy riie po­wró­ci. Aie mniej­sza o to, bom tu nie bez ko­ze­ry przjr­szed}, i czy z ety­kie­tą, czy bez ety­kie­ty, za­wsze iako do­bry – słu­ga pani, przy­by­łem z in­te­re­sem i z ra­por­tem.

– Cóż tam ta­kie­go, mój po­rucz­ni­ku? Sia­daj­że, pro­szę cię.

– Jej­mość do­bro­dziej­ka znasz moją przy­chyl­ność do ca­łe­go iei domu; wiesz do­brze, jak da­le­ce je­stem do pana sta­ro­sty przy­wią­za­ny i że nie trze­ba sii­niej­szych po­bu­dek iak te, któ­re we mnie sza­cu­nek i umi­ło­wa­nie jej fa­mi­lii wi­zbu­dza, aże­by mię na­kło­nić do zwie­rza­nia się oanj do­bro­da­ie­jioe, jako sio­strze ro­dzo­nej mego przy­ia­cie­la i do­bro­czyń­cy, w tem wszyst­kiem, co­kol­wiek się do­ibra ia­imi­lii ca­łej ty­czy.

– Znam to do­brze i ce­nię two­ią uczyn­ność… Ale cóż ta­kie­go mi po­wiesz?

– Ja, jako naj­szczer­szy przy­ja­ciel tego za­cne­go domu, ubo­le­wał­bym moc­no nad wszel­kiem osła­ibie­iniem związ­ku lub ze­rwa­niem do­brej kot­mitj'-wy mię­dzy pań­stwem, a tem­bar­dziej są­dzę po-win­no­śe­ią moją ostrzedz wcze­śnie aca­nią do­bro­dziej­kę o wszel­kiem zda­rze­niu, któ­re­by za­gra­żać mio­gło ro­ze­rwa­niem lub przej­ściem w Obce ręce ma­iąt­ku fa­mi­lij­ne­go, któ­re­go wac­pan! do­bro­dziej­ka i god­na jej cór­ka je­dy­ne­mi je­ste­ście dz:edzicz­ka­nii.

– Jalk­to? Al­boż mój brat ja­kie głup­stwo zifo-bić za­my­śla? Czy aby nie ja­kie mał­żeń­stwo nie­spo­dzie­wa­ne?

– 'O nie, tego się pani nig­dy oba­wiać nie po win­naś, pan sta­ro­sta za­nad­to ceni swo­ją wol­ność, za­nad­to źle są­dzi o ko­bie­tach, aże­by się kie­dy­kol­wiek miał oże­nić. Ale…

Przy­tem HSz t ra­mio­na­mi, roz­two­rzył ręce.

– I cóż ta­kie­go? Ga­daj­że acan!

– Pani do­bro­dziej­ka wie do­brze, że od lat dzie­się­ciu ja sam tyl­ko pra­co­wa­łem nad utrzy­ma­niem tego ma­jąt­ku, któ­ry­by do­bro­czyn­na hoj­ność, a ra­czej ła­two­wier­ność pana sta­ro­sty daw­no iuż str­wo­nii­ta. Ja, jako się rze­kło, przez afekt szcze­gól­ny dia domu pań.skie­go, miet­t­sta­no­ie nad god­niin bra­fem aca­ni do­bro­idziej­ki pra­cu­ję, aby oid­dia­ilić od

I

iugo wszel­kie za­mia­ry do­bro­czyn­nych za­pi­sów loz­tr­wo­niie­nia ma­jar­kii do pań­stwa ma­Je­żą­ce­go, ale gdy ja nie będę… to…

– …Jak­to, czy­ście się pog'niew.al,i? Czy acan po­rzucssz 'dom mego bra­ta?

– Nie, by­na­iim­ro­ej, ja tego nie mó­wię, moja przy­jaźń za­nad­to jest moc­na, aże­bym mógj się od­da­lić od in­ie­go; ale ie­śli kto imi­ny opa­nu­je jego ła­two­wier­ne ser­ce, je­śli ja, zbyt już dCu­go sie­dzą­cy, spo­wsze­dnie­ję, wten­czas przy­mw­szo­iny będę ustą­jiić mie­ii­sca, bo mnie ty­iko przy­jaźń i uf­ność we mnie po-, kJa­da­na do god­nej oso­by jego przy­wią­zu­je, a sko-ra­bym te po­stra­idat…

– I któż taki może aca­nu cho­ieć szko­dzić?

– Mnie szko­dzić?…. Tego Ja się mie oba­wiam, fa­imj­lii pań­stwa, miia­mo­wi­cie aca­ni do­bno­dzie­joe

Wie­le to szko­dzić może, gdy­by­im ja miaJ dom pana sta­ro­sty po­rzu­cić, a kto inny…

– Ale któż jest ten inny?

Tu wi­szedl pan po­rucz­nik – w szcze­gó­ło­wy opis po­zna­nia się sta­ro­sty z Au­gu­stem, od­ma­lo­wał jego cha­rak­ter talk, jak o nim są­dził, za­czy­na­jąc za każ­dem szka­lo­wa­niem od tych wy­ra­zów: Jo może być bar­dzo za­cny czło­wiek, ale…, i skoń­czył na wnio­skach.swo­ich, jż mu sta­ro­sta znacz­ny jaki za­pis uczy­nić za­my­śla, o czem tem moc­niej byt prze­ko­na­ny, iż dziś iesz­cze w jego ręku te­sta­ment wi­dział.

Prze­stra­szo­na kasz­te­la­no­wa naj­słod­szych słów diu zjed­na­nia sdbie po­irucz­ni­ka do­bie­ra­ła i za­się­ga­ła i,go rady… coby uczy­nić wy­pa­da­ło, z ośiadc,.-„ieffl, iż bez wa­ha­nia wy­paW wszyst­ko, eoM,iek on żą­dać bę­dzie.

Sta­me­to więc, że pani kasz­te­la­no­wa pa­wia­na „ie­baw­riie od­dać w'ii­zy­te bra­tu swe­mu, że mu nic nie wspo­ni­ni o byt­no­ści po­rucz­ni­ka u sie­bie, i że, da­jąc za po­wód do na­wie­dze­nia tro­skli­wość o zdro­wie iego, wraz z có­ri­ką naj­wiięb­sze aiten­cye czy­nić mu bę­dzie i 'Przy zi­da­rzio­nej spo­sob­no­ści, zręcz­nie go od­wo­dzić od ści­ślej­szej z Au­gu­stem przy­jaź­ni. Pan po-ru­czi­niik zaś miat wró­cić na­za­jutrz do domu i dal­sze pio­strze­zen'ia czy­nić.

III.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: