- W empik go
Pan świata. Maître du monde - ebook
Pan świata. Maître du monde - ebook
Powieść Juliusza Verne z cyklu „Niezwykłe podróże” Jest to kontynuacja powieści „Robur Zdobywca”. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.
Fragment: „Dwudziestego siódmego kwietnia stanąłem w Raleigh, głównem mieście Karoliny Północnej. Dwa dni przedtem pan Ward, dyrektor policyi w Waszyngtonie, wezwał mnie do swego biura. – Panie Strock – rzekł do mnie – zwracam się do pana, jako do agenta zdolnego, przenikliwego, pełnego zapału. Chcę panu polecić trudną misyę. Złożyłem ukłon głęboki. – Jestem całkowicie na usługi pana. Co się zaś tyczy mego poświęcenia... – Tego jestem pewny. Zaraz panu wyłuszczę, o co rzecz idzie. Pan Ward powierzał mi już nieraz sprawy trudne, z których zawsze wywiązywałem się pomyślnie. Posiadałem więc całkowite uznanie dyrektora. Teraz od dłuższego już czasu nie zdarzył się żaden wypadek ciekawy. Bezczynność zaczynała mi ciężyć. Z niecierpliwością więc wyczekiwałem nowego zlecenia. – Słyszałeś pan, zapewne, o niezwykłych zjawiskach w okolicach Morgantonu... Potrzeba zbadać na miejscu, czy zaszłe tam nadzwyczajne wypadki nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla ludności okolicznej? Np., czy nie są one zapowiedzię wybuchów wulkanicznych, albo trzęsienia ziemi. Musimy się dowiedzieć koniecznie. Co się dzieje na tym szczycie tajemniczym. Utarło się mniemanie, że jest on niedostępny. Wątpię jednak o tem. Należałoby przedsięwziąć wyprawę doraźną, nie oglądając się na wydatki. Idzie tu przecież o uspokojenie mieszkańców i osłonięcie ich przed możliwem niebezpieczeństwem.... Zresztą może się na Great-Eyry ukrywa banda złoczyńców?... – Czyżby pan przypuszczał?... – Wszystko jest możliwe... Zresztą mogę się mylić... Zależy mi jednak, aby w czasie jak najkrótszym rozwikłać tę sprawę zagadkową. A może Karolinie Północnej grozi opłakany los Martyniki? Wprawdzie góry Allegańskie nie są natury wulkanicznej... W każdym razie jednak należy coprędzej zająć się urządzeniem wyprawy na Great-Eyry, a przedtem jeszcze rozpytać dokładnie mieszkańców. Nie taję, że zadanie to jest bardzo trudne i dlatego powierzamy je panu. – Wdzięczny jestem niezmiernie i postaram się odpowiedzieć godnie położonemu we mnie zaufaniu. – Jeszcze jedno panie Strock: zalecam panu jaknajwiększą ostrożność i dyskrecyę, aby daremnie nie płoszyć mieszkańców. – Rozumiem, panie Ward. Kiedy mam wyjechać? – Jutro. – Pojutrze zatem będę w Morgantonie. – Nie zapomnij pan donosić mi codziennie o przebiegu sprawy. – Będę przysyłał listy i telegramy. Żegnam pana i dziękuję najgoręcej za powierzenie mi tej misyi. Udałem się co prędzej do domu i zająłem się przygotowaniami do odjazdu. Nazajutrz o świcie pociąg pośpieszny unosił mnie do Raleigh, stolicy Karoliny Północnej.”
De nombreux incidents mystérieux se produisent sur le mont Great-Eyry. Des bruits sourds se font entendre, un gigantesque incendie se déclare au sommet de ce mont. Plus tard, des témoins, qui ont entendu un bruit, craignent que le volcan Great-Eyry ne se réveille. L’inspecteur Strock qui est connu pour sa curiosité quasi-maladive est envoyé gravir ce mont, ce que tout le monde croit impossible et n'a jamais été réalisé. Strock échoue et, dépité, rentre à Washington où l'attend une autre mission non moins étrange. En effet, une mystérieuse voiture extrêmement rapide a été aperçue en divers endroits des États-Unis, mettant en danger les passants et autres conducteurs. Puis elle a disparu laissant la place à un nouveau bolide, mais cette fois il s'agit d'un sous-marin. Celui-ci disparaît à son tour et un bolide marin fait son apparition. L'inspecteur Strock est chargé de mettre aux arrêts le ou les mystérieux pilotes. (http://fr.wikipedia.org/wiki/Maître_du_Monde)
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-332-2 |
Rozmiar pliku: | 885 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnia powieść Juliusza Verne’a
I. Tajemnicze zjawiska.
Łańcuch gór, ciągnący się równolegle do wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej i przerzynający Stany: Karolinę Północną, Wirginię, Maryland, Pensylwanię, New-York, nosi nazwę Alleganów albo inaczej Apalaszów. Tworzą go dwa pasma oddzielne: góry Kumberlandzkie na zachodzie i Niebieskie na wschodzie.
Długość Alleganów wynosi około 900 mil czyli 1600 kilometrów, średnia wysokość zaledwie dosięga 1600 stóp. Najwyższym szczytem jest Waszyngton.
Góry te mało przedstawiają uroku dla alpinistów.
Na początku 20-go wieku zwrócił jednak na siebie uwagę szczyt Great-Eyry, uważany przez turystów za niedostępny.
Jako główny inspektor policyi w Waszyngtonie, wziąłem czynny udział w niezwykłych wypadkach, których widownią była tak niedawno Ameryka Północna.
Great-Eyry znajduje się w górach Niebieskich, w Karolinie Północnej. U stóp jego leży wioska Pleasant-Garden, a nieco dalej miasteczko Morganton.
Skąd powstała nazwa Great-Eyry ? Może orły, sępy i kondory krążą nad tym szczytem częściej, niż nad innymi wirchami Alleganów? – Przeciwnie, w ostatnich czasach stada skrzydlatych drapieżców zdawały się nawet unikać tajemniczego wirchu, rozpraszając się w najrozmaitsze strony z oznakami niezwykłego przerażenia.
Jaką tajemnicę kryły te wysokie, strome urwiska? Może jezioro górskie, może lagunę, które tak często znajdujemy nietylko w Alleganach, lecz i we wszystkich innych systemach orograficznych starego i nowego świata?
A może to krater uśpionego wulkanu, który wybuchnie lada chwila, zlewając na okolicę klęski podobne do tych, jakie sprowadzały wybuchy Krakatoa i Mont-Peleé. Może równinom Karoliny groził opłakany los Martyniki w 1902 roku.
To ostatnie przypuszczenie zdawało się mieć uzasadnione podstawy. Pewnego razu włościanie, pracujący na polach, usłyszeli jakiś łoskot, głuchy, straszliwy.
W nocy zauważono ponad górami jakby snopy bladawych płomieni, które odbijając się od chmur zawieszonych poniżej rzucały na okolicę jakieś blaski posępne.
Z wnętrza Great-Eyry wydobywały się kłęby dymu i pary, zdradzając pracę sił wulkanicznych. Uniesione wiatrem ku wschodowi pozostawiały na ziemi ślady popiołu i sadzy.
Nic dziwnego zatem, że w obec zjawisk tak niezwykłych, w całej okolicy zapanował niepokój i żądza zbadania tajemniczego szczytu. Dzienniki stanu Karoliny nieustannie potrącały o tak zwaną „tajemnicę Great-Eyry”, roztrząsając pytanie czy pobyt w Morganton, Pleasant-Garden oraz sąsiednich wioskach i fermach nie przedstawia niebezpieczeństwa poważnego; artykuły tego rodzaju rozbudzały zajęcie niezwykłe wśród szerszej publiczności, interesującej się zjawiskami przyrody w ogóle, oraz obawy ze strony tych wszystkich, którym katastrofa groziła bezpośrednio.
Żałowano powszechnie, że dotąd nikt z turystów nie wdarł się na ten wirch skalisty i niedostępny.
W promieniu wielu kilometrów nie było żadnego szczytu wyższego, skądby się można było przyjrzeć, chociażby przy pomocy lunety, tajemniczemu Great-Eyry.
A jednak zbadanie to zdawało się w chwili obecnej prawie koniecznością. Dla dobra całej okolicy należało się przekonać, czy istnieje tam krater i czy wybuch wulkanu nie zagraża stanowi Karoliny. W tym celu postanowiono urządzić wyprawę na Great-Eyry, nie zwracając uwagi na trudność zadania.
Przedtem jednak zaszła okoliczność, mogąca usunąć potrzebę tej wyprawy.
W pierwszych dniach września aeronauta Wilker, zapowiedział swój wzlot w Morgantonie, korzystając z wiatru wschodniego balon możnaby skierować ku Great-Eyry, a wzniosłszy się o kilkaset stóp ponad wierzchołek, Wilker, przy pomocy lunety, mógłby zbadać jego tajemnicę.
Wzlot został wykonany według programu. Wiatr był umiarkowany, niebo czyste i pogodne. Mgły poranne rozproszyły slę pod wpływem promieni słonecznych. Wzrok sięgał daleko. W tych warunkach aeronauta z łatwością mógłby dostrzedz na Great-Eyry obecność dymu i pary, które oczywiście, stwierdzałyby hypotezę wulkanu – o co głównie chodziło. Balon wzniósł się na wysokość 1500 stóp i zawisł w przestrzeni nieruchomo. Wiatru nie było najmniejszego. Lecz co za zawód! Po upływie kwadransa nowy prąd powietrza porwał balon i skierował go ku wschodowi, oddalając od pasma gór. Wkrótce potem dowiedziano się, że opadł na ziemię w pobliżu miasta Raleigh w Karolinie Północnej.
Wielkie nadzieje spełzły na niczem – postanowiono wprawdzie przedsięwziąć nową próbę lecz w warunkach pomyślniejszych.
Ponad Great-Eyry widywano wciąż dymy sadzowate, błyski migające, światełka niepewne.
W pierwszych dniach kwietnia r. b. obawy nieokreślone dotąd zaczęły graniczyć z przerażeniem. Dzienniki rozniosły szybko wieści zatrważające.
W nocy z 4-go na 5-ty kwietnia straszne wstrząśnienie, któremu towarzyszył głuchy, podziemny łoskot, zbudziło ze snu mieszkańców Pleasant-Garden. Powstała panika powszechna, wywołana myślą, że część górskiego łańcucha zapadła się w ziemię. Wszyscy rzucili się ku drzwiom gotowi do ucieczki, przekonani, że za chwilę otworzy się przed nimi jakaś przepaść olbrzymia, która pochłonie ich, sąsiednie fermy i wioski.
Noc była bardzo ciemna. Gęste skłębione obłoki zwieszały się nad posępną równiną. Nie sposób było rozpoznać nic. Zewsząd rozlegały się krzyki przerażenia. Spłoszone gromadki mężczyzn, kobiet i dzieci, tłoczyły się po ścieżkach i drogach. Tu i ówdzie rozlegały się wołania:
– Co to takiego?
– To trzęsienie ziemi.
– To wybuch wulkanu...
– To Great-Eyry przynosi nam zniszczenie!
Okropna wieść, dobiegła aż do Morgantonu. Godzina upłynęła, a żaden z zatrważających objawów się nie powtórzył. Powoli wszyscy ochłonęli z przestrachu i zaczęli powracać do swych domów. Nikt już nie wątpił, że to jakiś głaz olbrzymi – oberwał się z wyżyn Great-Eyry, każdy pragnął, aby świt co prędzej rozjaśnił ciemności.
Nagle – około godziny trzeciej – nowy popłoch.
Z głębi skalistego zrębu wybuchły płomienie, rzucając potoki światła na znaczną przestrzeń nieba. Równocześnie usłyszano grom straszliwy i jakby trzask palących się drzew.
Co spowodowało ten pożar dziwny w miejscu tak niezwykłem? Z pewnością nie piorun, nikt bowiem nie słyszał jego uderzenia. Materyału dla ognia była moc, góry Niebieskie bowiem i Kumberlandzkie pokryte są gęstym lasem. Cyprysy, latanje i inne drzewa o listowiu trwałym znajdują się tam w wielkiej obfitości.
– Wybuch!... wybuch!...
Zewsząd się rozlegały okrzyki przerażenia.
A zatem Great-Eyry ukrywał w swej głębi krater wulkanu! Wulkan ten, zagasły od tylu lat, a może nawet od tylu wieków, wybuchł znowu.
Wkrótce więc deszcz rozpalonych do czerwoności kamieni spadnie na dolinę; potoki lawy i ognia zaleją te niwy, lasy, wsi i miasteczka aż do Gleasant-Garden i Morganton.
Tym razem nic już paniki powstrzymać nie mogło. Kobiety, oszalałe prawie z przerażenia, ciągnąc za sobą dzieci, uciekały ku wschodowi chcąc się oddalić co prędzej od tych miejsc pełnych grozy. Mężczyźni zapakowywali pośpiesznie wszystkie kosztowności, wypuszczali na swobodę bydło domowe, konie, owce, które się rozbiegały we wszystkie strony.
To skupienie ludzi i zwierząt w noc ciemną, wśród lasów, wystawionych na działanie ogni wulkanicznych, nad brzegiem bagnisk, grożących wylewem, wytwarzało jakiś chaos dziwny. Może nawet ziemia rozstąpi się pod stopami uciekinierów? Może przypływ lawy, zagrodzi im drogę, uniemożliwiając wszelki ratunek?... Rozsądniejsi wszelako nie łączyli się z tym tłumem rozszalałym, którego żadna siła powstrzymać nie mogła.
Istotnie, blask płomieni zmniejszał się widocznie, można więc było przypuszczać, że dziwny ten pożar zagaśnie wkrótce. Ani jeden kamień nie spadł na równinę, ani jeden potok lawy nie przedarł się przez gąszcz leśny; żaden łoskot podziemny nie wstrząsnął powierzchnią ziemi. Nad równiną zapanowała wkrótce ciemność i cisza.
Tłum uciekających zatrzymał się w pewnej odległości, gdzie już niebezpieczeństwo zdawało się nie grozić.
Odważniejsi wrócili nawet z pierwszym brzaskiem dnia do swych ferm i wiosek.
Około godziny czwartej zaledwie niewyraźny blask różowił jeszcze wierzchołek Great-Eyry. Oczywiście pożar się kończył i można było mieć nadzieję, że się więcej nie powtórzy.
Bądź co bądź nasuwało się przypuszczenie, że dziwne zjawiska, związane z Great-Eyry, nie były natury wulkanicznej. Mieszkańcom zatem nie groziła żadna katastrofa.
Nagle, około godziny piątej, ponad grzbietem gór tonących jeszcze w cieniach nocy, usłyszano jakiś szum niezwykły, jakiś hałas dziwny, jakby sapanie miarowe, któremu towarzyszył potężny ruch skrzydeł.
Gdyby nie mrok poranny, możeby mieszkańcy sąsiednich ferm i wiosek ujrzeli olbrzymiego ptaka, jakiegoś potwora napowietrznego, który, wzniósłszy się ponad Great-Eyry, ulatywał ku wschodowi.
Przypis
II. W Morgantonie.
Dwudziestego siódmego kwietnia stanąłem w Raleigh, głównem mieście Karoliny Północnej.
Dwa dni przedtem pan Ward, dyrektor policyi w Waszyngtonie, wezwał mnie do swego biura.
– Panie Strock – rzekł do mnie – zwracam się do pana, jako do agenta zdolnego, przenikliwego, pełnego zapału. Chcę panu polecić trudną misyę.
Złożyłem ukłon głęboki.
– Jestem całkowicie na usługi pana. Co się zaś tyczy mego poświęcenia...
– Tego jestem pewny. Zaraz panu wyłuszczę, o co rzecz idzie.
Pan Ward powierzał mi już nieraz sprawy trudne, z których zawsze wywiązywałem się pomyślnie. Posiadałem więc całkowite uznanie dyrektora. Teraz od dłuższego już czasu nie zdarzył się żaden wypadek ciekawy. Bezczynność zaczynała mi ciężyć. Z niecierpliwością więc wyczekiwałem nowego zlecenia.
– Słyszałeś pan, zapewne, o niezwykłych zjawiskach w okolicach Morgantonu... Potrzeba zbadać na miejscu, czy zaszłe tam nadzwyczajne wypadki nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla ludności okolicznej? Np., czy nie są one zapowiedzię wybuchów wulkanicznych, albo trzęsienia ziemi. Musimy się dowiedzieć koniecznie. Co się dzieje na tym szczycie tajemniczym. Utarło się mniemanie, że jest on niedostępny. Wątpię jednak o tem. Należałoby przedsięwziąć wyprawę doraźną, nie oglądając się na wydatki. Idzie tu przecież o uspokojenie mieszkańców i osłonięcie ich przed możliwem niebezpieczeństwem.... Zresztą może się na Great-Eyry ukrywa banda złoczyńców?...
– Czyżby pan przypuszczał?...
– Wszystko jest możliwe... Zresztą mogę się mylić... Zależy mi jednak, aby w czasie jak najkrótszym rozwikłać tę sprawę zagadkową. A może Karolinie Północnej grozi opłakany los Martyniki? Wprawdzie góry Allegańskie nie są natury wulkanicznej... W każdym razie jednak należy coprędzej zająć się urządzeniem wyprawy na Great-Eyry, a przedtem jeszcze rozpytać dokładnie mieszkańców. Nie taję, że zadanie to jest bardzo trudne i dlatego powierzamy je panu.
– Wdzięczny jestem niezmiernie i postaram się odpowiedzieć godnie położonemu we mnie zaufaniu.
– Jeszcze jedno panie Strock: zalecam panu jaknajwiększą ostrożność i dyskrecyę, aby daremnie nie płoszyć mieszkańców.
– Rozumiem, panie Ward. Kiedy mam wyjechać?
– Jutro.
– Pojutrze zatem będę w Morgantonie.
– Nie zapomnij pan donosić mi codziennie o przebiegu sprawy.
– Będę przysyłał listy i telegramy. Żegnam pana i dziękuję najgoręcej za powierzenie mi tej misyi.
Udałem się co prędzej do domu i zająłem się przygotowaniami do odjazdu.
Nazajutrz o świcie pociąg pośpieszny unosił mnie do Raleigh, stolicy Karoliny Północnej.
Przybyłem tam późnym wieczorem, przenocowałem, a nazajutrz rano wyruszyłem w dalszą drogę. Po południu stanąłem w Morgantonie. Miasteczko to zbudowane jest na gruncie wapiennym. W okolicy znajdują się bogate pokłady węgla kamiennego, które wywołały rozwój górnictwa. Obfite źródła mineralne ściągają podczas sezonu licznych gości. W sąsiednich wioskach rozwija się pomyślnie rolnictwo. Mieszkańcy uprawiają z powodzeniem rozmaite gatunki zbóż. Pola leżą przeważnie wśród błot, zarośniętych mchem i trzciną.
Lasów bardzo dużo. Większość drzew o listowiu trwałym. Brak tylko źródeł nafty, których obfitość cechuje równiny allegańskie.
Ustrój powierzchni i bogactwo pokładów spowodowały gęstość zaludnienia; liczne wioski i fermy urozmaicają jednostajność lasów i pól uprawnych.
Eljasz Smith, mer Morgantonu, wysoki, silnie zbudowany, a śmiały i energiczny, liczył już lat przeszło czterdzieści. Zahartowany na mróz i upały, które w Karolinie Północnej bywają niezwykle silne, namiętny myśliwy uganiał się nietylko za dzikiem ptactwem i zwierzyną, lecz nawet za niedźwiedziami i panterami, których bardzo wiele znajduje się w zaroślach cyprysowych i wąwozach allegańskich.
Eljasz Smith był właścicielem licznych ferm, któremi zarządzał osobiście. Tam też spędzał wszystkie chwile wolne od zajęć, oddając się łowiectwu.
Zaraz po przybyciu do Morgantonu udałem się do mieszkania p. Eljasza, który o moim przybyciu był już uprzedzony. Wręczyłem mu list polecający od p. Warda. Znajomość zawartą została szybko.
Zasiedliśmy do stolika i popijając brandy, oraz paląc fajki, zaczęliśmy rozmowę o wypadkach na Great-Eyry i o mojej misyi. Pan Eljasz Smith słuchał mnie w milczeniu i bardzo uważnie. Od czasu do czasu napełniał szklanki. Po oczach błyszczących, z pod gęstych brwi i ożywionym wyrazie twarzy można było poznać, że sprawa zjawisk tajemniczych obchodzi go mocno. Nie dziwiłem się temu wcale: jako najwyższy urzędnik w Morgantonie i właściciel ziemski, zainteresowany był przecież w tem osobiście.
... Istnienia krateru nie przypuszczam, Allegany bowiem nie posiadają wulkanów. Dotąd nie znaleziono nigdzie popiołów, lawy ani innych śladów wybuchu.
– A jednak wstrząśnienia, które odczuwano w pobliżu Pleasant-Garden...
– Wstrząśnienia? – powtórzył p. Smith, poruszając głową z niedowierzaniem. Czy jednak nie były one złudzeniem, wywołanem paniką powszechną? Znajdowałem się wtedy w swej fermie Wildon, mniej więcej o milę od Great-Eyry i nie skonstatowałem żadnych wstrząśnień ani pod ziemią ani też na jej powierzchni.
– A płomienie, wybuchające z pomiędzy skał?
– O, płomienie, to rzecz inna!... Widziałem je na własne oczy. Łuna oświetlała niebo na znacznej przestrzeni... Słyszałem też dziwny ogłuszający huk, łoskot... jakby potężny syk kotła, z którego wypuszczają parę.
– Raporty, przysyłane do pana Warda wspominają jeszcze o dziwnym hałasie, który przypominał jakby uderzanie olbrzymich skrzydeł...
– Istotnie... Słyszałem coś podobnego... Uważałem to jednak za złudzenie wyobraźni. Nie chce mi się wierzyć, żeby Great-Eyry mógł być gniazdem potworów napowietrznych. Jakże olbrzymim musiałby być ten ptak, żebyśmy u stóp Great-Eyry słyszeć mogli ruch jego skrzydeł!... Tak, w tem wszystkiem dziwna kryje się tajemnica!
– Wyjaśnimy ją wspólnemi siłami, panie Smith!
– Przynajmniej dołożymy wszelkich starań. Zaczynamy od jutra, nieprawdaż?
– Od jutra!
Udałem się do hotelu dla zarządzenia niezbędnych przygotowań i napisania listu do pana Warda.
Przed wieczorem zeszliśmy się raz jeszcze dla omówienia wszystkich szczegółów jutrzejszej wyprawy.