- W empik go
Panaceum - ebook
Panaceum - ebook
Z nieba leje się żar, Łódź dusi się w kurzu, a komisarz Blattner walczy z własnymi demonami. W takich warunkach przychodzi mu prowadzić kolejne trudne śledztwo.
W jednym z apartamentowców policja odkrywa ciało pięknej młodej kobiety – uzdolnionej lekarki, której życie przypominało bajkę. W trakcie dochodzenia Blattner musi przyjrzeć się środowisku neurochirurgów. Światek wybitnych specjalistów okazuje się jednak bardziej hermetyczny, niż komisarz się spodziewał. Czy to specyfika zawodu, czy też pracownicy szpitala coś ukrywają?
Pojawiają się kolejne ofiary, a ślady zdają się prowadzić do znanego neurochirurga, niepodważalnego autorytetu w swojej dziedzinie. Nic tu jednak nie jest proste ani oczywiste. Rozwiązanie sprawy zaskakuje nie tylko śledczych, ale także środowisko medyków.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-230-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jadę powoli. Przestrzegam przepisów. Dziś nic nie może mnie zatrzymać. Na termometrze czterdzieści stopni. Powietrze faluje z gorąca. Klima pracuje na pełnych obrotach. Buty trochę cisną – są nowe. Trudno, wielkie chwile wymagają uroczystej oprawy.
Mijam Stajnię Jednorożców. Jej dach mieni się tęczowo. Lubię, kiedy barwnymi refleksami odrealnia ludzi i miasto. W mojej bajce nie ma zbyt wielu kolorów.
Myśleliście kiedyś o tym, jak to jest kogoś zabić?
Ręce miała szeroko rozrzucone, włosy spięte w wysoki, niedbały kok, a na sobie – wzorzystą letnią sukienkę. Jej stopy były bose. Obok leżały, porzucone w nieładzie, wściekle różowe japonki ozdobione absurdalnie wielkimi sztucznymi orchideami. Blada, niemal biała twarz odcinała się od purpurowego dywanu. Gdyby nie ta twarz, można było pomyśleć, że śpi.
– Denatka: Natalia Marzec, lat dwadzieścia siedem. Brak widocznych ciał obcych w naturalnych otworach ciała. Brak widocznych uszkodzeń ciała. Powieki oraz usta opuchnięte, obrzęk w okolicy twarzy i szyi, wysypka na policzkach, czerwone plamy pokrzywkowe na klatce piersiowej oraz na przedramionach, zaawansowane stężenie pośmiertne. – Lekarz monotonnym głosem nagrywał na dyktafon obserwacje ze wstępnych oględzin zwłok.
Z kuchni dobiegało nieludzkie wycie matki ofiary.
– Zabierzcie ją stąd. Może do jakichś sąsiadów – wydał dyspozycje Blattner. – Ktoś jej pomoże czy będziecie tak stać i się gapić?
– Psycholog już jest – zameldowała policjantka i posłusznie ruszyła w kierunku szlochającej kobiety.
– Ciepłota ciała zewnętrzna dwadzieścia dwa stopnie, temperatura powietrza dwadzieścia cztery stopnie, pomieszczenie klimatyzowane, plamy opadowe ustalone, co wskazuje, że denatka nie żyje od co najmniej dwunastu godzin. Nie widać oznak procesów rozkładu. Prawdopodobnie śmierć nastąpiła od dwunastu do dwudziestu godzin temu. W celu określenia dokładnego czasu zgonu konieczna jest sekcja – kontynuował lekarz.
– Czyli gdzieś między szesnastą a dwudziestą czwartą. Prawdopodobna przyczyna śmierci? – Komisarz odsunął się od ciała i rozpiął kombinezon ochronny. Mimo klimatyzacji laminowany polipropylen działał jak parowa łaźnia.
– Brak zasinień, wylewów, żadnych widocznych uszkodzeń ciała. Małe zadrapanie na prawej ręce. Nie wygląda na świeże. Obrzęk i pokrzywka wskazują na wstrząs anafilaktyczny, ale teraz nie mogę tego na sto procent stwierdzić. Może być inna przyczyna fizjologiczna albo zatrucie. Trzeba zrobić badania toksykologiczne. Jak nic nie wykażą, to histopatologię. Zajmą się tym już w zakładzie. – Doktor uważnie oglądał odsłonięte części skóry.
– Może na coś chorowała?
– Możliwe. Mogła nawet nie wiedzieć. Teraz spotyka się takie dziwne zgony. Młody, zdrowy człowiek i nagle trach! Umiera. A potem okazuje się, że zawał. Wszystko przez te dopalacze, sterydy, środki na katar, inne świństwa. Pokolenie chowane na pasionych hormonami i antybiotykami kurczakach, zupkach w proszku, fast foodach, w szkole jadące na tablicy Mendelejewa. Nic dziwnego, że organizmy im nawalają.
Cóż, widocznie jestem z lepszego rocznika – pomyślał Blattner. Sam przecież odżywiał się podobnie, a jakoś, odpukać, zdrowie mu nie szwankowało.
– No dobrze, wygląda na to, że nic więcej teraz nie wymyślimy. Mogę wpuścić chłopaków? – zapytał.
– Jeszcze chwilę. – Lekarz zbliżył wzrok do prawego uda ofiary. – Poczekaj, coś tu mam… ślad po wkłuciu.
– Ćpunka?
– Nie. Tylko jeden ślad. Zastrzyk domięśniowy.
– To lekarka, mogła sobie coś wstrzyknąć.
– Możliwe. Trzeba ją jeszcze dokładnie obejrzeć. Może jednak ćpała. I kłuła się gdzie indziej. Narkomani mają swoje sposoby. Możliwe też, że przyjęła jakiś lek, stąd wstrząs. Czasem się zdarza, na przykład po szczepionkach.
– Czyli tak… – Blattner postanowił podsumować dotychczasowe ustalenia. – Stawiasz na reakcję alergiczną albo zatrucie?
– Tak bym celował, ale potrzeba dokładniejszego badania – odparł doktor i podniósł się z kolan. – Dobra, możecie robić swoje, a ja trochę sobie popiszę.
– Udział osób trzecich? – zapytał Radziejewski.
– Na ten moment nie można wykluczyć, chociaż mało prawdopodobne. Wygląda raczej na wypadek – odparł. – Czuć tu alkoholem. Może się upiła i pomyliła ampułki?
– To co, panowie? Pozostaje czekać na wyniki autopsji. – Prokurator zamknął czarny notes.
– Dokładnie – potwierdził komisarz. – Luka! – przywołał robiącego przegląd pomieszczeń partnera. – Niech chłopaki pozbierają co się da, dobra? Zabezpieczcie resztę. A ja spróbuję pogadać z matką. Chociaż dziś pewnie nie dowiemy się wiele.
– W porządku. Jedziemy z robotą. Jak dam chłopakom zajęcie, przyjdę do ciebie. Matka jest u sąsiadów, pod trzydziestym czwartym, Zatorska z nią siedzi. – Woźniak przywołał gestem czekającego w progu technika.
Blattner rozejrzał się po mieszkaniu. Wnętrze obfitowało w typowo dziewczęce detale, jakby zamieszkiwała je nastolatka, a nie dorosła kobieta. Pośród białych fikuśnych mebelków rodem z domku dla lalek umieszczono mnóstwo bibelotów: wazoników, figurek, szklanych kolorowych kul. Półki zajmowała kolekcja książek – głównie literatury medycznej, romansów i polecanych przez kolorowe pisma hitów, poprzetykana zdjęciami oraz niemożliwie słodkimi pluszakami. Okna modnie udekorowano szalami z bladofioletowego szyfonu. Na obszernym balkonie, wyposażonym w zestaw ogrodowy z rattanu i beżową przeciwsłoneczną markizę, wisiały dwa wietrzne dzwonki, teraz martwe w nieruchomym powietrzu. Ściana naprzeciwko telewizora została ozdobiona reprodukcją Pocałunku Klimta, a także trzema indiańskimi łapaczami snów. Kuchnia miała osobne wejście. Stanowiła szczyt nowoczesności; aż kłuła w oczy czystą bielą i lśniącymi, chromowanymi detalami. Blattner zauważył, że nie była chyba zbyt często używana. Łazienka za to tonęła w romantycznych odcieniach écru oraz pudrowego różu. Całkiem spora kawalerka została urządzona dość kosztownie. Widać tu było gust właścicielki, ale też rękę profesjonalisty, który najwyraźniej próbował bez szwanku dla dobrego smaku sprostać lukrowanym zamiłowaniom gospodyni. Blattnerowi przemknęło przez myśl, że w tej bajce trup pochodził z zupełnie innej opowieści. Stanowił wręcz coś w rodzaju nietaktu. Tak głębokiego, że chciałoby się odwrócić oczy i ulotnić po angielsku, uznając zimne ciało za niezbyt eleganckie przywidzenie.
Zerknął ponownie na półki. Jedną z nich wypełniono poradnikami - zgodnym chórem doradzały, jak być idealną mamą, żoną i panią domu. Dziewczyna, uśmiechająca się do komisarza z umieszczonego na ich tle zdjęcia, wyglądała jak milion dolarów. Niegłupia, atrakcyjna babka, przed którą kariera stała otworem, właścicielka nieużywanej kosmicznej kuchni, w wolnych chwilach szkoliła się na idealną housewife? Za jego młodych lat raczej się takie miksy nie zdarzały. Było albo-albo. Widać denatka wyznawała ideę bardzo umiarkowanego feminizmu. Chyba że stanowiła typ perfekcjonistki, która musi odnosić sukcesy na każdym polu: od prowadzenia samochodu, poprzez naprawianie kranu, jazdę na nartach, karierę zawodową, aż po bycie mamą. Tak, podobne kobiety i dawniej spotykał. Tylko pod powierzchnią idylli najczęściej pływało niezłe szambo. Mistrzynie pozorów, kto ich nie zna? Ciekawe, co znajdzie tutaj, kiedy zdrapie ten cały lukier? Miał niejasne przeczucie, że nie będzie to kolejny pluszowy miś.
Po raz ostatni obrzucił wzrokiem pomieszczenie i skierował się do wyjścia. Na czystej, przestronnej klatce buchnęło mu prosto w twarz gorące powietrze. Takich upałów nie było w mieście od dawna. Odnosił wrażenie, że budynki, ulice, samochody, wszystko dosłownie aż skwierczy w palących promieniach słońca. Dobrze, że w mieszkaniu działała klimatyzacja. Bez niej, po tylu godzinach, mogliby zastać mocno nieciekawy widok. Zrzucił kombinezon i zwrócił się do jednego z zabezpieczających wejście policjantów:
– Ktoś tu jeszcze mieszka?
– Nikt, panie komisarzu – usłużnie odpowiedział chłopak. – Denatka zamieszkiwała samotnie. Matka przyszła ją odwiedzić celem dostarczenia obiadu, miała swoje klucze. Weszła do pomieszczenia dzienno-sypialnego i zobaczyła denatkę, która leżąc, nie dawała oznak życia, co by wskazywało na utratę przytomności albo zejście śmiertelne. Zadzwoniła po służby ratownicze…
– Znaczy po pogotowie? – wtrącił.
– Tak, po pogotowie – młody energicznie przytaknął. – No a oni do nas.
Kto ich uczy tak mówić? – zastanowił się Blattner. Zejście śmiertelne? Celem dostarczenia obiadu? Panie, widzisz i nie grzmisz? Nie był purystą językowym, ale bełkot rodem z policyjnych raportów zawsze przyprawiał go o ból głowy.
Niewiele wiedzieli. Ze standardowego wezwania mogła się zrobić grubsza sprawa. Jeśli to wypadek albo samobójstwo, nic tu po nich. Istniało jednak prawdopodobieństwo, że ktoś dziewczynę załatwił. Musieli zabezpieczyć pomieszczenie tak, jak gdyby było miejscem zbrodni, żeby nikt nie zatarł ewentualnych śladów. Spokojnie mógł zostawić temat Łukaszowi, który wskutek wrodzonej pedanterii radził sobie z tym o niebo lepiej niż on sam.
Stanął przed drzwiami oznaczonymi złoconym numerem trzydzieści cztery. Wiedział, co go teraz czeka. Nie był mocny w rozmowach z ludźmi w stanie szoku. Nie chciał naciskać na zrozpaczoną kobietę, liczył jednak, że wyciągnie z niej choć kilka podstawowych informacji, które pozwolą im w razie potrzeby szybko ruszyć ze śledztwem. Miał nadzieję, że Dorota go wesprze. Jej umiejętności nie raz, nie dwa ułatwiły mu zadanie. Westchnął ciężko, wytarł spoconą twarz w jednorazową chusteczkę i zapukał.
W niewielkim, przytulnie urządzonym i zadziwiająco chłodnym salonie siedziały cztery osoby: dwie młode dziewczyny, matka zmarłej oraz Dorota Zatorska, policyjna psycholog. Ta ostatnia próbowała pocieszyć kobietę, która już nie płakała, tylko wpatrywała się przed siebie tępym wzrokiem. W tle słychać było monotonny szum klimatyzacji. Zatorska wstała z kanapy i szepnęła mu do ucha:
– Dostała silne leki. Chyba nic z tego nie będzie. Daj jej dziś spokój.
Skinął głową na znak, że rozumie, jak delikatna jest sytuacja.
– Mogę w ogóle o coś zapytać? – upewnił się. Ostatnie, czego chciał, to wywołanie nowego dramatu.
– Spróbuj, ale bardzo ostrożnie, proszę cię.
– Jasne – przytaknął i zajął miejsce naprzeciw załamanej matki. – Komisarz Igor Blattner, Wydział Dochodzeniowo-Śledczy Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Chciałbym zadać pani parę pytań.
Kobieta nie odpowiedziała, tylko popatrzyła na Blattnera nieprzytomnie.
– Czy pamięta pani, kiedy ostatni raz rozmawiała z córką? – zaczął i sekundę później pożałował. Twarz matki ofiary wykrzywił grymas bólu. Gdyby nie leki uspokajające, z pewnością zakończyłoby się kolejnym wybuchem rozpaczy. A tak – skuliła się przez chwilę, jakby dostała cios prosto w żołądek, po czym, już wyprostowana, ponownie skierowała pusty wzrok przed siebie.
– Dobrze, nie będę teraz pani męczył… – zawahał się. Nie był pewny, czy nie powinien złożyć kondolencji. Ostatecznie jednak zrezygnował. Pokrywając chrząknięciem własną niezręczność, podniósł się z fotela. Gubił się w takich chwilach. Nie potrafił wyrazić własnych uczuć, nie umiał udźwignąć cudzych. Młode dziewczyny, sąsiadki Natalii, zajęły się starszą kobietą, gładząc ją po plecach i podtykając pod nos szklankę z wodą. Blattner z ulgą ustąpił im pola.
Skinął na Dorotę i oboje wyszli na klatkę. Głęboko odetchnął. Twarz Zatorskiej wyrażała dezaprobatę, a przynajmniej tak mu się wydawało.
– Wiem. Nie jestem w tym dobry – postanowił uprzedzić jej wyrzuty.
– Nikt nie jest – odpowiedziała.
Dopiero teraz, kiedy została z nim sama, dostrzegł, jak wiele ją kosztowała dzisiejsza akcja. Śmiertelnie poważna mina Zatorskiej wcale nie była związana z jego zachowaniem. Po prostu w ciągu ostatnich minut musiała unieść więcej niż ktokolwiek z nich. Popatrzył na nią z mieszaniną podziwu i wdzięczności, ale znów nie umiał znaleźć odpowiednich słów.
– Zmęczona jesteś? – zapytał idiotycznie. Oczywiście, że była. Ona chyba najbardziej.
– Trochę… – uśmiechnęła się blado, związując ciemnokasztanowe włosy w koński ogon. – Ten upał mnie wykańcza.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, ale wiedział, że wcale nie o upał chodzi. Przynajmniej – nie tylko.
– Co powiedziała? – przerwał krępującą ciszę.
– Niewiele. Przyszła około dziesiątej do córki. Chciała jej podrzucić obiad. Natalia powinna być wtedy w pracy, więc matka weszła, otwierając swoim kluczem. I zastała to, co widziałeś. Z początku myślała, że córka zemdlała, ale kiedy dotknęła jej ręki, zauważyła, że ta jest zimna. Wtedy się przestraszyła. Zadzwoniła po pogotowie. Próbowała swoje dziecko reanimować. Bezskutecznie. Ratownicy nie mieli już nic do roboty. Osoba młoda, nieznana przyczyna śmierci, więc zadzwonili po was – relacjonowała Dorota bezbarwnym tonem. – Podobno nie mogli matki odciągnąć od ciała – dodała po chwili.
Nie miał pojęcia, jak to skomentować. W tym momencie na szczycie schodów ujrzeli Łukasza. Komisarz znów podziękował losowi.
– A co z ojcem? – zapytał Woźniak.
– Wyjechał w interesach. – Głos Zatorskiej brzmiał już lepiej.
Jak ona to robi, że tak szybko potrafi się ogarnąć? – zastanowił się Blattner. Wiedział, że bez tej umiejętności nie dałaby rady pracować tu, gdzie pracuje, ale niezmiennie go to zaskakiwało. Dorota była twarda. Twardsza niż oni wszyscy.
– Ktoś go powiadomił, tak? – upewnił się.
– Tak. Zaraz tu dotrze – odparła.
W tej samej chwili usłyszeli trzask otwieranych drzwi, a potem czyjeś szybkie kroki. Na schodach pojawił się siwy mężczyzna w lnianych spodniach i jasnej koszuli z krótkim rękawem. Mimo wyraźnej nadwagi dwa piętra pokonał biegiem. Zaczerwieniona z wysiłku twarz, sinawy nos i krótki oddech palacza niezbicie świadczyły, że nie należy do tych, którzy o siebie dbają. Blattner miał wrażenie, że facet jest na granicy zawału.
– Gdzie moja córka?! – wykrzyknął na ich widok. – Co tu się… – Głos uwiązł mu w gardle. – Boże… moje dziecko. Co oni jej zrobili?
– Pan Roman Marzec? – Łukasz potwierdził tożsamość mężczyzny.
– Tak… Gdzie… Przepuście mnie! Chcę ją zobaczyć! – Oczy ojca Natalii były zaczerwienione od łez.
– Oczywiście, proszę za mną. – Zatorska delikatnie chwyciła Marca za łokieć, ale ten natychmiast się wyrwał i roztrącając ich, ruszył na górę.
Po chwili rozległ się krzyk policjantki:
– Proszę się odsunąć od ciała! Proszę pana! Bardzo proszę.
Nastała cisza.
Kiedy weszli do mieszkania denatki, Roman Marzec siedział na krześle przy maleńkim stoliku. Twarz ukrył w dłoniach. Tylko nieznaczne drżenie pleców świadczyło o tym, że szlocha.
– Panie Marzec… – Dorota nachyliła się nad mężczyzną. – Bardzo mi przykro. Ogromnie panu współczuję. Może podam panu lek na uspokojenie? To powinno pomóc.
– Pomóc? – Ojciec Natalii spojrzał na nią nierozumiejącym, pełnym bólu wzrokiem. W jego oczach czaiło się coś jeszcze, jakieś szaleństwo, które Blattnera przyprawiło o dreszcz grozy.
– Przyniesie ulgę.
– Nie trzeba – powiedział twardo. Ból zniknął, teraz spojrzenie wyrażało jedynie czystą nienawiść. – Znajdźcie ich – dodał po chwili. – Ktokolwiek to zrobił, niech za to zapłaci. – Ton jego głosu był lodowaty.
– Podejrzewa pan, że ktoś mógł się przyczynić do śmierci córki? – podchwycił Łukasz.
– Po co miałaby się zabijać? Była piękna, zdolna, miała wszystko. Po co miałaby się sama zabić? – Pokryte starczymi plamami dłonie zacisnął się w pięści tak mocno, że aż zbielały.
– Proszę pana… to wygląda raczej na wypadek. Lekarz mówi o wstrząsie anafilaktycznym. Czy córka była na coś uczulona?
– Na prokainę. Ale to bez sensu. Nigdy by tego nie wzięła. Jest lekarką… była… – przerwał na chwilę, starając się opanować emocje. – Wiedziała, czym to grozi.
– Rozumiem – przytaknął Łukasz. – Czy miała jakichś wrogów?
– Ona? Nie. To dobre dziecko, miła dziewczyna.
– Czemu zatem pan sądzi, że ktoś chciał ją skrzywdzić?
– Boże… Boże… Moja córeczka… – Marzec spuścił głowę, a z jego gardła wydobył się dziki, niemal zwierzęcy skowyt.
Kiedy Dorota go wyprowadziła, komisarz podszedł do pracującej w skupieniu ekipy.
– Co to jest ta prokaina? – zwrócił się do biegłego.
– Lek stosowany miejscowo, głównie do małych zabiegów chirurgicznych jako środek znieczulający. Najpopularniejszy preparat na naszym rynku to Novokaina – odparł lekarz, podnosząc głowę znad papierów. – Uchodzi za bezpieczny, ale istnieje możliwość uczulenia. To by tutaj nawet pasowało. Jedno mnie tylko dziwi, musiałaby go sobie wstrzyknąć. Po co, skoro była uczulona? Przecież to bez sensu.
– Racja – westchnął Blattner. – Niezbyt prawdopodobne. Znaleźliście jakieś puste opakowanie po lekach? – rzucił w kierunku policjantów.
– Nie, panie komisarzu, nie stwierdzono obecności pustego opakowania. W szufladzie znajdują się dwie strzykawki, ale pełne. Anapen.
– Anapen?
– Adrenalina. Lek ratujący życie w przypadku wstrząsu anafilaktycznego – wyjaśnił doktor.
– Może próbowała sobie to wstrzyknąć? – Łukasz poszedł do szuflady i ostrożnie zaczął przeglądać jej zawartość.
– Cokolwiek wzięła, gdzieś tu powinna leżeć pusta strzykawka. – Komisarz miał coraz gorsze przeczucia. – Chłopcy, przeszukajcie jeszcze dokładnie śmieci, inne miejsca. Może łazienkę? Przecież opakowanie nie wyparowało.
– Chyba że wstrzyknęła sobie coś wcześniej? Zanim wróciła do domu? – zaryzykował tezę Woźniak.
– To możliwe. Ja tu nie ocenię, kiedy zrobiono wkłucie. Może ci z sądówki coś wypatrzą. – Lekarz wstał i zaczął zbierać się do wyjścia.
Komisarz wyjrzał przez okno. Na zewnątrz Marzec, zgarbiony, złamany nieszczęściem, ciężko wsparty ręką o bok samochodu, tłumaczył coś drobnemu mężczyźnie, na oko czterdziestoletniemu, ubranemu w białą koszulę i czarne spodnie. Pewnie kierowca – domyślił się Blattner. Po krótkiej wymianie zdań młodszy posłusznie skinął głową, po czym wsiadł do auta i odjechał. Ojciec Natalii wrócił do budynku. Usłyszeli jego ciężkie kroki na schodach i dzwonek mieszkania piętro niżej. Poszedł do żony. I dobrze. Dziś i tak nic by z niego nie wyciągnęli, a tylko by przeszkadzał.
– Martwi mnie zabezpieczenie ewentualnych śladów – westchnął Łukasz. – Trochę ludzi bez ubrań ochronnych się tu kręciło.
– Luka, jest co jest. Nic nie poradzisz. Jak utrzymać matkę, ojca, ludzi z pogotowia z daleka od trupa? Ważne, żeby więcej nie brudzić.
– No wiem… ale jeśli to morderstwo, nie pójdzie nam lekko ze zbieraniem materiału.
– Łukasz, ja cię proszę, wypluj te słowa. Dopiero co skończyliśmy z Aptekarzem. Znów miła młoda, zdolna dziewczyna, którą ktoś zamordował? Źle mi się kojarzy. Nie chcę kolejnego pojeba w tym mieście.
– Ani ja.
Obydwaj mieli świeżo w pamięci tragiczne wydarzenia ostatniej wiosny. Studentka, dentysta, nastolatek, przedszkolanka i wreszcie tancerka o drobnych stopach – wszyscy oni wciąż im się śnili.2.
Jak opowiedzieć to od początku? Gdzie w ogóle jest początek? Czy jest nim ten deszczowy dzień, w którym zobaczyli Lucyfera po raz pierwszy? A może los miał już swój chytry plan dużo, dużo wcześniej? Więc? Kiedy ruszyła lawina, która mnie zaraz porwie?
I z czyjej winy?
Od progu powitał go obrzydliwy zaduch. Blattner pootwierał wszystkie okna na oścież, włączył rozklekotany wentylator, ale niewiele to dało. Gęste od upału powietrze przypominało saunę. Co się musi dziać w blokach z wielkiej płyty, skoro nawet w jego, zazwyczaj przyjemnie chłodnej, kamienicy panował podobny ukrop? Zrzucił ubranie i poczuł ostry zapach potu.
Pod zimnym strumieniem wreszcie odżył. Wyszedł z łazienki w samych tylko bokserkach i skierował się prosto do lodówki. Pierwszy łapczywy łyk lodowatej wody spowodował silne tąpnięcie pod czaszką. Odstawił wilgotną butelkę na blat, po czym zabrał się do krojenia melona. Nie licząc skandalicznie niezdrowego śniadania i dwóch batonów energetycznych, nie jadł przez cały dzień, mimo to nie miał ochoty na nic więcej. Rano profilaktycznie wmusił w siebie kawałek wczorajszej pizzy. Dobrze zrobił, bo potrzebował dziś sporo siły, choć z początku nic tego nie zapowiadało.
Kiedy tydzień temu dostali wezwanie na Obywatelską, do jednego z tych nowych, niedużych apartamentowców, podejrzewał, że będą mieli do czynienia z dość standardową sprawą. Normalna okolica, żaden slums, nie było powodu do złych przeczuć. Blattner sądził, że stwierdzą śmierć naturalną, ewentualnie samobójstwo. Tym razem intuicja niczego niepokojącego mu nie podpowiedziała.
Natalia Marzec, dwudziestosiedmioletnia jedynaczka, lekarka zatrudniona w jednym z łódzkich szpitali, dobrze zapowiadająca się kariera, ojciec – biznesmen, matka – uniwersytecki wykładowca, rodzina majętna, luksusowe mieszkanie, narzeczony – prawnik. Idealne życie. Parę rzeczy jeszcze musieli sprawdzić, jednak na pierwszy rzut oka nie wyglądało to na samobójstwo. Gdyby chociaż miała uczulenie na orzechy czy na coś, co mogłaby zjeść przez pomyłkę. O podaniu sobie przypadkiem prokainy nie było mowy. Zresztą nie znaleźli opakowania. A z tego, czego się dowiedział, wynikało, że reakcja alergiczna następuje niemal natychmiast. Gdyby przyjęła specyfik gdzie indziej, raczej tam by została. Miał już protokół sekcji. Zdążył zerknąć jedynie na podpis – należał do Ady.
Ada… Nie widział jej od tamtego dnia w „Iron Horse”. Po zakończeniu sprawy Aptekarza wszystko wróciło ze zdwojoną energią i złamał swoją żelazną zasadę. Miał nigdy nie gonić kobiety, miał uszanować jej decyzję. Stało się inaczej. Zadzwonił kilka razy, ale nie odebrała. Ani nie oddzwoniła. Nie mógł się dalej oszukiwać. Wycofał się na dobre. Od tej pory unikał spotkań z nią i z Krzyśkiem, jednak wiedział, że długo tak się nie da. W końcu będzie musiał stawić czoło dawnym demonom, choć akurat teraz, kiedy demony wreszcie odrobinę przysnęły i przestały go dręczyć, nie było mu to na rękę. Zdawał sobie sprawę, jak nietrwała jest świeżo odzyskana emocjonalna równowaga. Jeden bodziec, a znów ruszy lawina. Właśnie dlatego chciał jak najdłużej odwlec konieczność ujrzenia Ady. Jak ostatni tchórz po protokół z sekcji znów wysłał Łukasza. Coraz częściej odnosił nieprzyjemne wrażenie, że partner podejrzliwie mu się przygląda. Trochę go to niepokoiło. Luka nie był przecież głupi, musiał zauważyć, że od jakiegoś czasu Blattner wyraźnie Ady unika.
A może zwyczajnie płatała mu figle rozbudzona nieczystym sumieniem wyobraźnia?
Melona zjadł na stojąco, przy kuchennym blacie. Wrócił do pokoju, wyciągnął się na kanapie, zgasił lampkę i włączył Dummy Portishead. Musiał odpocząć: wyczyścić ze śmieci twardy dysk, zrestartować się i przygotować mózg do szybkiej, wydajnej pracy. Jego intuicja chyba się wreszcie obudziła – teraz już wyraźnie czuł, że to nie będzie łatwa sprawa. Z głośników popłynął psychodeliczny, hipnotyzujący wokal Beth Gibbons. W kobiecie o takim głosie mógłby się zakochać. Gdyby miał na to siłę. Ale nie miał. A może nie chciał. Sam nie wiedział, czego pragnie. Chyba najbardziej, żeby nie pragnąć w ogóle. Niepotrzebnie budził arktyczne jezioro do życia. Mógł egzystować jak dotychczas, bez wzlotów, ale i bez upadków, spokojnie tkwić pod bezpiecznym lodem. Teraz będzie ostrożniejszy – obiecał sobie. Nie da się więcej wkręcić w tę popapraną grę, w której był tak słabym zawodnikiem. Wyciągnął się wygodniej i zatopił w niepokojących dźwiękach Sour Times.
Who am I, what and why?
‘Cause all I have left is my memories of yesterday
Oh these sour times
‘Cause nobody loves me, it’s true
Not like you do
Beth śpiewała o nim. I nie o nim. Bo jego nikt nigdy w ten sposób nie kochał. Nawet Eliza była mu bardziej matką niż kochanką. Ada… miał wątpliwości, czy ona w ogóle jest zdolna do miłości. I oto właśnie Królowa Śniegu rozbiła jego lodową taflę. Cóż za ironia. Pozwalał sobie na podobne myśli, na muzykę, tak bardzo kojarzącą mu się z najpiękniejszymi chwilami jego pozbawionego większych namiętności życia. Nie dlatego, że czuł się już pewnie. Wcale nie. Przepaść wciąż była bardzo blisko. Trudno powiedzieć, czy przyciągała go otchłań, czy chciał sprawdzić samego siebie. Zacisnął powieki i jak co wieczór od kilku tygodni zaczął odtwarzać dobrze zapamiętane sceny: miękkie usta, wplątane w jego palce włosy, pachnącą zmysłowo słodkim piżmem aksamitną skórę. Przyśpieszony oddech Ady, mocne tykanie własnego pulsu, odrealnione echo szeptów. I słowa, wszystkie słowa, które wypowiedziała w chwilach uniesienia. Pozostałe starał się zapomnieć. Zasypiając, nie chciał analizować minionego dnia, nie chciał widzieć martwych ciał, szklanych spojrzeń. Ada była jego bajką – za dnia schowaną głęboko na najwyższej półce, wyciąganą tylko po zmroku, na dobranoc.
W rzeczywistości nie pragnął spotkania. Nie był pewny własnej reakcji. Jeszcze nie. Wolał mieć Adę pod powiekami. Jak gdyby nigdy nie istniała, jakby tylko ją sobie wymyślił. Tak jak kochał się w głosie Beth Gibbons, tak kochał się we wspomnieniach. Wszystko powoli wracało do normy, znów zaczynało być po staremu. Jak wtedy, kiedy ujrzał Adę po raz pierwszy. Jak wtedy, kiedy latami jej pragnął, ale nigdy się nie odważył. Marzenia odnalazły bezpieczne, dobrze znane miejsce – znów je trzymał ukryte głęboko w kieszeni. W ten sposób wydawały się łatwiejsze do zniesienia.
Innego dnia poczekałby, aż muzyka i tworzone w głowie obrazy go uśpią. Dziś jednak nie mógł sobie na podobny luksus pozwolić. Kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk Glory Box, z ciężkim westchnieniem włączył światło i podniósł się z posłania. Zbliżała się dwudziesta trzecia, nareszcie zrobiło się chłodniej. Poczuł, jak od okna napływa delikatna bryza, powiew niemal niedostrzegalny, a i tak na wagę złota podczas trwającego drugi tydzień okrutnego upału. Zgarnął z lodówki zimne piwo, z szafki solone orzeszki i wrócił na kanapę. Teraz, gdy ucichła muzyka, szum wentylatora zrobił się nieznośny, przestawił więc urządzenie na niższe obroty. Otworzył teczkę z protokołem sekcji.
Ominął wzrokiem część formalną i szybko przejrzał wyniki zewnętrznych oględzin. Nie wniosły nic do tego, czego się dowiedział od medyka na miejscu zbrodni. Skupił się na oględzinach wewnętrznych. W końcu dotarł do najbardziej interesującego fragmentu: causa mortis. Raport wskazywał na wstrząs normowolemiczny, a konkretnie – anafilaktyczny. Sięgnął do załączników. W Zakładzie Medycyny Sądowej zlecono wykonanie badania toksykologicznego oraz histopatologicznego. Obydwa potwierdzały ustaloną przez anatomopatomorfologa przyczynę. Toksykologia wykazała obecność prokainy, ale też znaczną zawartość alkoholu, histopatologia zaś charakterystyczne objawy DIC, czyli zespołu wykrzepiania wewnątrznaczyniowego. Nastąpiła również degranulacja komórek tucznych – typowa przy tego rodzaju wstrząsie. Prokaina została najprawdopodobniej podana za pomocą iniekcji w mięsień czworogłowy uda.
Radziejewski już zlecił śledztwo w tej sprawie. Było oczywiste, że Natalia Marzec nie wstrzyknęła sobie prokainy sama. Jeśli chciałaby w ten sposób popełnić samobójstwo, nie zdążyłaby usunąć strzykawki. Po co zresztą miałaby coś takiego robić? Który samobójca troszczy się o zacieranie śladów? Gdyby natomiast, jakimś cudem, wstrzyknęła sobie prokainę przez pomyłkę, miała pod ręką anapen. Czemu go nie użyła? Funkcjonowała ze swoim defektem od dziecka. O uczuleniu dowiedziała się w wieku siedmiu lat, podczas zabiegu stomatologicznego, kiedy przeżyła wstrząs podobny do tego, który teraz ją zabił. Jako lekarka dobrze się orientowała, co należy w takiej sytuacji zrobić. Blattnera z początku zastanawiało, po co miała w domu adrenalinę. Przecież nie było raczej ryzyka przypadkowego dostarczenia alergenu do organizmu. Dorota podpowiedziała mu, że domy lekarzy są wyposażone w rozmaite specyfiki, a Natalia po traumatycznym przeżyciu z dzieciństwa mogła się po prostu pewniej czuć, trzymając w zasięgu ręki lek ratujący życie.
Jeśli natomiast ktoś dziewczynie prokainę podał, zrobił to celowo. Miał przy sobie akurat ten specyfik, musiał więc wiedzieć o alergii swojej ofiary i wykorzystał to z zimną krwią. Nie wstrzyknął jej też adrenaliny, o którą niewątpliwie, dusząc się, błagała. Być może nawet uniemożliwił Natalii sięgniecie do szuflady, w której przechowywała anapen. Bez dwóch zdań – mieli do czynienia z zaplanowaną zbrodnią.
– O w mordę… – Pokręcił głową z niedowierzaniem, kiedy otworzył kolejną stronę raportu.
Tajemnica poradników perfekcyjnej pani domu została wyjaśniona. Natalia Marzec w chwili śmierci była w ciąży. Sprawa niespodziewanie się komplikowała, choć z drugiej strony nowa okoliczność mogła okazać się pomocna. Ada zleciła dodatkowe badania w celu precyzyjnego ustalenia wieku płodu. Miał co najmniej dziesięć tygodni.
Blattner ruszył do przedpokoju po plecak, z którego wyciągnął kolejną granatową tekturową teczkę. Wrócił na kanapę i zaczął rozkładać fotografie. Na miejscu zbrodni zabezpieczyli sporo materiału, jednak trudno było powiedzieć, czy się na coś przyda. Po wykluczeniu ratowników oraz policjantów znaleźli ślady bytności siedmiu osób. Przynajmniej na razie. Cztery z nich z łatwością zidentyfikowali: rodzice – Elwira i Roman Marcowie, Dawid Sulej – narzeczony, oraz Laila Mirzakhani – przyjaciółka denatki. Liczył, że pozostałe uda się wyłowić po wizycie w miejscu pracy Natalii, rozmowach z sąsiadami, znajomymi lub rodziną. Przyjrzał się zdjęciom. Dwa z nich, pochodzące z mieszkania ofiary, przedstawiały ją z narzeczonym. Następne, wypożyczone od rodziców, były częścią profesjonalnej sesji, którą zafundowali córce na dwudzieste piąte urodziny. Kolejne dostarczył policyjny fotograf. Te Blattner odłożył na bok. Zanim zacznie myśleć tylko o jej śmierci, chciał poznać Natalię żywą. Ze zdjęć patrzyła na niego prześliczna blondynka, dość wysoka i bardzo szczupła. Jej oczy były nieprawdopodobnie błękitne. Przez chwilę się wahał, czy to aby nie dzieło Photoshopa, jednak pozostałe fotki potwierdzały, że Natalia stanowiła ucieleśnienie marzeń małych i dużych chłopców. Jasne loki, śnieżnobiały uśmiech, łagodna opalenizna, piękne nogi, słodkie, lazurowe spojrzenie posyłane w kierunku obiektywu spod ciemnych, długich rzęs z pełną świadomością wrażenia, jakie wywołuje – gdyby nie była lekarką, spokojnie mogłaby zostać modelką. Jak widać, dziewczyna poza urodą miała też coś w głowie. W końcu medycyna to nie przelewki. Piękna, zdolna, z bogatej rodziny. Kto przerwał cudowny sen księżniczki o złotych włosach? Nie zdziwiłby się, gdyby motywem była zwykła, pospolita zazdrość. Takim dziewczynom jak ona pewnie nieraz życzono… no, może nie aż śmierci, ale przynajmniej solidnego potknięcia. A narzeczony? Ciekawe, jak się żyje z Miss America u boku? Do tego bystrą i niezależną? Pewnie niełatwo. Jak w tym powiedzeniu: kobiety są jak tłumaczenia – albo brzydkie i wierne, albo piękne i niewierne. A może było odwrotnie? Może to tłumaczenia były jak kobiety? Przeciętnej urody, nieco krępy i odrobinę niższy od swojej dziewczyny prawnik nie przypominał amanta. Jeśli był choć w połowie tak nijaki, na jakiego wyglądał, raczej nie spał spokojnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy narzeczona nie odbierała zbyt długo telefonu albo gdy wyjeżdżała z przyjaciółką na babski weekend. Swoją drogą, Sulej i Marcówna kompletnie do siebie nie pasowali. Co ich połączyło? – zastanowił się. Zwykle takie dziewczyny wybierają facetów z najwyższej półki. Młody prawnik, co prawda, sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego gościa, ale do czarującej Natalii było mu daleko. Na wszystkich zdjęciach wyglądał, jakby złapał Pana Boga za nogi. Dobrze wiedział, jakie szczęście go spotkało, o czym niezbicie świadczył wlepiony w blond Wenus, oczarowany wzrok zakochanego kundla. Najwyraźniej zmarła nie przywiązywała wagi do powierzchowności partnera, co tylko dobrze o niej świadczyło. Blattner raz jeszcze przyjrzał się idealnym rysom Natalii. Kto i dlaczego chciałby pozbawić życia tak słodkie stworzenie?
Pozbierał fotografie. Zastąpił je tymi z miejsca zbrodni. Obawiał się, że czeka ich żmudne szukanie po omacku. No cóż, od czegoś trzeba zacząć. Wziął do ręki komórkę i wybrał numer Łukasza.
– Co tam? – Woźniak odezwał się po pierwszym sygnale.
– Widzę, że też nie śpisz? – Dopiero zauważył, że jest dobrze po pierwszej.
– Jakoś mi nie idzie to spanie.
– Wszystko OK? – Zaniepokoił go ton partnera.
– Taaa… OK. Nigdy nie było lepiej.
– Jakiś problem?
– Coś w tym guście, małe kłopoty w raju. Ale zostawmy to, dobra? Nie chce mi się o tym teraz.
Blattner dawno nie słyszał takiej rezygnacji w głosie Luki. Zazwyczaj pełen energii, skory do przekomarzania, dziś brzmiał, jakby miał ze sto lat i pokaźny bagaż trudnych doświadczeń za sobą.
– Dobra, jak chcesz. – Postanowił nie drążyć.
Pogada z nim jutro, może pojutrze, kiedy Łukasz będzie gotowy – obiecał sobie. Sam w końcu też nie znosił, kiedy ktoś go naciska.
– Czytałeś protokół z sekcji? – Woźniak zmienił temat.
– No właśnie. Ja w tej sprawie. Mam to przed sobą. Ogólnie wszystko tak, jak podejrzewaliśmy. Wstrząs anafilaktyczny, ślady prokainy w organizmie, innych obrażeń brak.
– Czyli mamy robotę.
– Ano mamy – potwierdził Blattner. – I ta ciąża… Trzeba ustalić, kto jest ojcem.
– Pewnie Sulej.
– Się okaże. Od niego w każdym razie zaczniemy. Zrobimy test DNA. Jutro też wbijemy do szpitala. Trzeba pogadać z ludźmi. No i dalej szukamy osób, które były w ostatnim czasie u dziewczyny.
– To co? Widzimy się rano w szpitalu?
– Tak, spotkamy się na miejscu. Powiedzmy około jedenastej, będzie już po obchodzie.
– Spoko. Jak coś, to w holu na dole, żebyśmy się po tym molochu nie szukali.
– A… Łukasz! Jeszcze jedno. Będę miał do ciebie prośbę.
– Dawaj.
– Wyślij może paru chłopaków na Obywatelską, niech zrobią rozpytanie. Zaoszczędzimy trochę czasu.
– A dziewczynę mogę? – Wreszcie w głosie Łukasza zagościł cień uśmiechu.
– Racja, niech jedzie. Dobrze jej zrobi, jak się przewietrzy. Ostatnio trochę bladawa chodzi.
Komisarz kompletnie zapomniał, że od jakiegoś czasu mieli w zespole młodziutką policjantkę, Zosię Lenczewską. Swoją drogą, też się pannie temat na początek trafił – skrzywił się na samo wspomnienie. Z mety na głęboką wodę. Natalia mogłaby być jej kumpelą. Przypomniał sobie, jak małej trzęsły się ręce, kiedy wykonywała czynności zabezpieczające. Potem wyszła przed blok. Widział z okna jej lśniącą w ostrym słońcu, wściekle rudą czuprynę. Wyraźnie musiała ochłonąć. Nic dziwnego. To był jej pierwszy trup. I tak nie najgorszy. Nie jak jego początki: cuchnące, sinozielone, spuchnięte truchło. Dobrze, że ktoś wepchnął mu wtedy do nosa waciki z lidokainą, inaczej na bank by się porzygał. Do zwykłego odoru trupa zdołał się przez lata przyzwyczaić. Specyficzny, słodkawo-ostry, obrzydliwy zapach nie robił już na nim wrażenia. Nadal go jednak mdliło na samo wspomnienie fetoru dobrze nadgniłego topielca. Tego smrodu długo nie udawało się niczym zneutralizować. Nawet po trzech prysznicach i butelce żubrówki nie dał rady się go pozbyć. I w takich właśnie mało przyjemnych okolicznościach Blattner został „rozdziewiczony”. A przecież mógł trafić na świeże ciało jakiegoś higienicznego samobójcy. Albo na kogoś, kogo zwyczajnie zastrzelono. Wszystko było lepsze od wodnika szuwarka – każdy gliniarz mógł to potwierdzić. Przypomniał sobie bladą twarz Zośki. Trzeba się było do dochodzeniówki nie pchać, jak taka delikatna – pomyślał zjadliwie, ale zapisał w pamięci, żeby dać dziewczynie trochę odsapnąć. Nie wszystko naraz, mała musi się najpierw wdrożyć. Byle jej tylko tak nie zostało – westchnął. Nie miał czasu ani ochoty na bawienie się w starszego kolegę – terapeutę.
Pochował wszystkie papiery i zdjęcia do teczek, a następnie pociągnął spory łyk wody. Zanim wyłączył światło, na talerz gramofonu wrzucił jeszcze Koop Islands. Jego nowy-stary nabytek spisywał się znakomicie. Kupiony na Allegro sprzęt Unitry, model Bernard, radził sobie z dźwiękiem dużo lepiej niż nowoczesne wynalazki. Chodził jak złoto, ale nic dziwnego, bo został odrestaurowany przez znajomego Rosy, niejakiego Mietka Kaletę, szerzej znanego jako Ponton, wyśmienitego tatuażystę i najlepszego w Łodzi fachowca od starych adapterów. Czarne płyty miały swój niepowtarzalny urok, czego przez lata Blattner zdecydowanie nie doceniał. Za to teraz chętnie wymieniłby wszystkie kompakty i mp3 na winyle. Lekkie trzaski, konieczność przerzucania stron, hipnotyzująco obracające się logo – wszystko tworzyło swoisty rytuał, który nie sprzyjał pośpiechowi. Tak przedmiot zyskiwał duszę. W ciemność popłynął melancholijny, lekko swingujący Koop Island Blues. Ane Brun zaśpiewała:
Hello my love
It’s getting cold on this island
I’m sad alone
I’m so sad on my own
Choć wcale nie było zimno, poczuł wewnętrzny chłód, jakiś irracjonalny, nieokreślony lęk czy żal – nie potrafił zdecydować – który bez ostrzeżenia zatopił lodowate paluchy w zbyt szybko bijącym sercu.