Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pani Choryńska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pani Choryńska - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 407 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dom pani Lizy Wer­neń­skiej otwie­rał się co śro­da dla jej licz­nych zna­jo­mych, przy­ja­ciół i wiel­bi­cie­li. Ża­den »dzień« nie cie­szył się tak wiel­kiem po­wo­dze­niem jak dnie pani Lizy, oso­by lat dwu­dzie­stu pię­ciu, ani pięk­nej, ani do­brej, ale ele­ganc­kiej i świa­to­wej, a te sztucz­ne za­le­ty czę­sto rze­czy­wi­ste za­stę­pu­ją. Po­da­wa­no za­wsze na jej four o''clock tea róż­ne przy­smacz­ki z któ­re­mi nie spo­ty­ka­no się nig­dzie a cza­sa­mi do­wia­dy­wa­no się tam ar­cy­sen­za­cyj­nych wia­do­mo­ści. To też sma­ko­sze i zło­śli­wi przy­cho­dzi­li głów­nie dla tego, a resz­ta, je­że­li w ogó­le ist­nie­ją jesz­cze inne ka­te­go­rye lu­dzi, przy­cho­dzi­ła przez na­śla­dow­nic­two, nie zda­jąc so­bie na­wet spra­wy, co i dla cze­go na­śla­du­ją. Jed­nej wła­śnie śro­dy, mię­dzy pią­tą a szó­stą, kil­ka osób, po­pi­ja­jąc her­ba­tę i je­dząc cu­kier­ki, pro­wa­dzi­ło w sa­lo­nie pani Lizy, to co ogól­nie zo­wią roz­mo­wą w świe­cie, a co jest rze­czy­wi­ście ro­dza­jem stresz­cze­nia fak­tów i lu­dzi. Czę­sto­kroć zda­rze­nia wiel­kiej wagi, smut­ne czy we­so­łe wzmian­ku­je się po­bież­nie w za­py­ta­niu, w uśmie­chu, pół­słów­kiem, z cha­rak­te­ry­zu­ją­cą ze­bra­nia świa­to­we cie­ka­wo­ścią a ra­czej żą­dzą no­wo­ści i dziw­ną obo­jęt­no­ścią za­ra­zem.

Po­mię­dzy two­rzą­ce­mi się na chwi­lę sym­pa­tycz­ne­mi so­bie kół­ka­mi, w pół­cie­niu mi­ster­nie oświe­tlo­ne­go sa­lo­nu, krą­ży­ła pani domu, któ­rej je­dwab­na, ogni­sta suk­nia, bo­ga­to wy­szy­ta pa­cior­ka­mi, wy­da­wa­ła sze­lest po­dob­ny peł­za­niu węża po spa­lo­nych tra­wach pod­zwrot­ni­ko­wych kra­in. Dnia tego roz­mo­wa pro­wa­dzo­na w sa­lo­nie pani Lizy, więk­szem jesz­cze niż za­zwy­czaj od­zna­cza­ła się za­ję­ciem.

– Więc pan Ri­thor­sten jest tak źle?

– Umie­ra­ją­cy! Le­ka­rze nie wró­żą mu wię­cej nad kil­ka dni ży­cia.

– Ona była wczo­raj u mnie, ślicz­na i we­so­ła.

– Wła­śnie dla tego.

– Nie ro­zu­miem.

– Czyż pani nie wie? – i mło­dy czło­wiek, udzie­la­ją­cy tych wia­do­mo­ści, na­chy­lił się ku swej są­siad­ce i pół­gło­sem pro­wa­dził da­lej roz­po­czę­tą roz­mo­wę.

– A Dora?

– Ze­rwa­ne.

– To być nie może, wszak ślub ich miał się już w lu­tym od­być.

– Może ona ze­rwa­ła?

– Ona? Ko­bie­ta do tego stop­nia za­ko­cha­na, nig­dy pierw­sza nie zry­wa.

– Je­że­li spo­strze­gła że on za­mie­rza ze­rwać?

– Naj­prę­dzej nic nie spo­strze­gła, a je­że­li wi­dzia­ła co­kol­wiek, łu­dzi­ła się na­dzie­ją że się myli.

– Opo­wiedz­cież mi tę hi­sto­ryę, nie wiem o ni­czem, a wi­dzę, że to cały ro­mans – za­wo­ła­ła pani Ja­dwi­ga, mło­dziut­ka mę­żat­ka nowo za­pi­sa­na do tego ly­ceum ze­psu­cia, któ­re się wiel­ko­świa­to­wem ży­ciem na­zy­wa.

– Pa­nie Hen­ry­ku, opo­wia­daj pan, znasz naj­le­piej bo­ha­te­rów i za­pew­ne zwy­cza­jem swo­im, wszel­kie ta­jem­ni­cze stro­ny tego ro­man­su.

– Bar­dzo chęt­nie – ode­zwał się męż­czy­zna lat czter­dzie­stu, któ­re­go Hen­ry­kiem na­zwa­no, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i pusz­cza­jąc raz po raz kłę­by dymu, wol­nym gło­sem, gło­sem czło­wie­ka, któ­ry opo­wia­da­nia swe­go sam chęt­nie słu­cha:

– Bar­dzo chęt­nie – po­wtó­rzył. Ro­mans pani Ewy Ri­thor­sten z hra­bią Le­onem La­ciń­skim roz­po­czął się, je­że­li się nie mylę, lat temu pięć w Osten­dzie. By­łem tam wów­czas i śle­dzi­łem ich mi­łość dzień po dzień, aż do chwi­li, w któ­rej do­szła do ze­ni­tu; wten­czas śle­dzić prze­sta­łem, bo fak­ta do­ko­na­ne mniej mnie zaj­mu­ją. Bło­gie­go ich szczę­ścia nic nie za­mą­ci­ło przez lat czte­ry, obo­je byli tak do­bra­ni fi­zycz­nie i mo­ral­nie, bo fi­zycz­nie pięk­ni, mo­ral­nie ze­psu­ci, przy­tem tak za­ko­cha­ni w so­bie, że mi­mo­wol­nie się pra­gnę­ło, by żad­na fał­szy­wa nuta nie prze­rwa­ła har­mo­nii tego mi­strzow­skie­go dzie­ła. I przez lat czte­ry ży­cze­niom tym sta­wa­ło się za­dość; nie roz­łą­cza­li się pra­wie, zimą w tem sa­mem sie­dząc mie­ście, la­tem u wód spo­ty­ka­li się zno­wu. I nikt się ni­cze­mu nie dzi­wił chy­ba temu, że pan Ri­thor­sten dzi­wić się nie za­czy­nał.

Aż tu razu pew­ne­go, ten mąż nie­oce­nio­ny, ory­gi­nał w swo­im ro­dza­ju a na­mięt­ny astro­nom jak wia­do­mo, ra­czył spu­ścić oczy z gwiazd i nie­ba i po­wieść wej­rze­niem po lu­dziach i zie­mi. Zda­rza­ło mu się to wpraw­dzie rzad­ko, ale wi­docz­nie gdy pa­trzył, wi­dział do­brze i ja­sno, bo w kil­ku ka­te­go­rycz­nych wy­ra­zach oznaj­mił żo­nie, że pra­gnie by dro­gi pan Leon, wspól­ny ich przy­ja­ciel, na zimę, któ­ra się wła­śnie roz­po­czy­na­ła a któ­rą ra­zem spę­dzić mie­li w Pa­ry­żu, prze­niósł się gdzie­in­dziej i po­sta­rał się nie spo­ty­kać wię­cej z nie­mi. Może je­dy­nie przez wdzięcz­ność, że tak póź­no wtrą­cił się w swo­je w każ­dym ra­zie spra­wy, a może z wie­lu in­nych jesz­cze przy­czyn, pani Ri­thor­sten i Leon zgo­dzi­li się od razu na to żą­da­nie, i mimo roz­pa­czy roz­sta­nia, zde­cy­do­wa­li się na nie bez opo­ru.

Hra­bia Leon wy­je­chał tu­taj tak, jak się wy­jeż­dża na wy­gna­nie, któ­re mu tyl­ko co­dzien­na wy­mia­na li­stów osła­dza­ła. Złe ję­zy­ki twier­dzą, że wkrót­ce po­tem spo­tka­li się gdzieś mię­dzy Wied­niem a Pa­ry­żem, że cały ty­dzień spę­dzi­li ra­zem w naj­bliż­szem są­siedz­twie pana Ri­thor­sten, pod okiem jego pra­wie i że mimo to żad­na czar­na chmu­ra, żad­na mgli­sta pla­ma nie za­ćmi­ła lu­ne­ty ba­da­cza nie­bios. Mó­wią tak­że, że hra­bia tym sa­mym po­cią­giem, któ­rym je­cha­li mał­żon­ko­wie, całą Au­stryę z nimi prze­je­chał, ale tego nie je­stem pe­wien, cho­ciaż wy­da­je mi się to dość praw­do­po­dob­nem z po­wo­du, iż są ko­bie­ty, któ­re tem wię­cej ko­cha­ją, im o tę mi­łość bar­dziej wal­czyć mu­szą. Tym­cza­sem miej­sce wy­gna­nia, ja­kiem dla Le­ona była do­tąd War­sza­wa, mia­ło się wkrót­ce w raj za­mie­nić, bo już to nie­raz za­uwa­ży­łem, że wy­gnań­co­wi naj­ła­twiej stać się wy­bra­nym. W tłu­mie osób obo­jęt­nych spo­tkał jed­ną, któ­ra mu dłu­go obo­jęt­ną być nie mia­ła. Tą oso­bą była pani Dora Cho­ryń­ska…

– Chy­ba dla pani je­dy­nie słów parę o niej po­wiem – do­dał Hen­ryk, zwra­ca­jąc się do pani Ja­dwi­gi – oprócz pani zna­my ją wszy­scy. Jest to mło­da wdo­wa, któ­ra choć z mę­żem rok cały żyła, in­ne­go po­dob­no wspo­mnie­nia ze swe­go mał­żeń­stwa nie wy­nio­sła. Pan Cho­ryń­ski był to czło­wiek, o któ­rym wo – lał­bym nie mó­wić; naj­mniej­sze­mi jego wa­da­mi była na­mięt­ność do kart i stan wiecz­nie nie trzeź­wy. W rok po ślu­bie umarł wsku­tek nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku spad­nię­cia z ko­nia, zo­sta­wia­jąc żo­nie jako pa­miąt­kę po so­bie prze­strach i od­ra­zę do mał­żeń­stwa. Przez lat siedm nikt i nic nie zdo­ła­ło jej na­kło­nić do wej­ścia w po­wtór­ne związ­ki, a nie­spo­sob­no­ści jej bra­kło, bo oprócz pięk­no­ści nie­za­prze­czo­nej znacz­ny po­sia­da ma­ją­tek, a nie­ste­ty! epi­de­mią na­sze­go wie­ku jest cześć dla zło­ta. Tą roz­cza­ro­wa­ną, obo­jęt­ną, nie­przy­stęp­ną ko­bie­tą za­jął się hra­bia Leon, a w mia­rę, jak to uczu­cie po­tęż­nia­ło, tem częst­sze, tem go­ręt­sze słał li­sty do Pa­ry­ża, bo wro­dzo­ną jest męż­czy­znom po­trze­ba oszu­ki­wa­nia sie­bie, z chwi­lą w któ­rej ko­bie­tę oszu­ki­wać za­czy­na­ją. Po­dob­no w li­stach swo­ich hra­bia nie taił ni­cze­go, tyl­ko praw­dę w taki spo­sób po­da­wać umiał, że zu­peł­nie prze­isto­czo­na do­cho­dzi­ła do rąk in­te­re­so­wa­nej oso­by. Pew­na swej nie­ogra­ni­czo­nej nad Le­onem wła­dzy, pani Ewa nie do­my­śla­ła się ni­cze­go, a tym­cza­sem w ser­cu hra­bie­go z nową mi­ło­ścią wzno­si­ły się pierw­sze mgły za­po­mnie­nia. Czy ko­chał a szcze­gól­nie jak ko­chał – nie wiem, ale nie wąt­pię, że był ko­cha­nym i to bar­dzo go­rą­co, bar­dzo na­mięt­nie, tak, jak tyl­ko ko­chać może ko­bie­ta wy­gó­ro­wa­nie su­ro­wych oby­cza­jów, jaką była pani Dora, lek­kie – wi­cza, ja­kim był Leon. Po pół­rocz­nem ob­lę­że­niu, bo in­a­czej na­zwać nie umiem mi­ło­snych za­bie­gów hra­bie­go, uro­cza for­te­ca pod­da­ła się i… wieść o mał­żeń­stwie tej in­te­re­su­ją­cej pary, nie mało tu wszyst­kich zdzi­wi­ła.

Mnie oso­bi­ście ona dzi­wi­ła i nie dzi­wi­ła za­ra­zem. Nie spo­dzie­wa­łam się wpraw­dzie po Le­onie tej od­wa­gi w obec pani Ri­thor­sten, ale zna­łem go do­sta­tecz­nie tak­że, aby nie wąt­pić, że wszel­kich uży­je spo­so­bów, by dojść do za­mie­rzo­ne­go celu. Sto­su­nek jego z pa­nią Dorą uwa­ża­łem za czy­sto pla­to­nicz­ny, dzi­siaj… w obec ze­rwa­nia – nie wiem, czy nie wy­pad­nie mi zda­nia zmie­nić, bo de­wi­za her­bu Li­ciń­skich, na nie­bie­skiem polu zło­te­mi wy­pi­sa­na li­te­ra­mi, brzmi: »Pole bi­twy tyl­ko jako zwy­cię­scy opusz­cza­my!«. Zresz­tą mniej­sza o to, w każ­dym ra­zie było to he­ro­icz­ne po­sta­no­wie­nie, po­wzię­te w chwi­li roz­pa­czy lub… upo­je­nia. Ze­rwa­nie z pa­nią Ewą od­by­ło się li­stow­nie, jest to je­dy­ny spo­sób god­ny gen­tel­ma­na, je­że­li w do­dat­ku pi­sać umie, tak ła­two oględ­no­ścią zda­nia zła­go­dzić moż­na szorst­kość jego zna­cze­nia. Nie­ma­łą nie­spo­dzian­ką dla Le­ona był spo­kój, z ja­kim pani Ewa zno­si­ła swe opusz­cze­nie i wia­do­mość o za­mie­rzo­nem mał­żeń­stwie ko­chan­ka, ten spo­kój, to pod­da­nie się jej, bez­wied­nie uję­ły siły no­wym jego uczu­ciom. Tak­ty­ka pani Ri­thor­sten, bo po­stę­po­wa­nie jej było tyl­ko tak­ty­ką, świad­czy­ła o wiel­kiej zna­jo­mo­ści lu­dzi w ogó­le a męż­czyzn w szcze­gól­no­ści, u któ­rych do póź­ne­go wie­ku po­zo­sta­ją śla­dy dzie­cin­nych ka­pry­sów, choć­by w tem tyl­ko, że tego pra­gną, cze­go mieć nie mogą, o to go­to­wi się roz­bi­jać, co im się wy­dzie­ra. Wiel­ka ci­sza, po­prze­dza­ją­ca bu­rzę, za­le­gła chwi­lo­wo na kar­tach ro­man­su, któ­ry po­bież­nie szki­cu­ję. Nie­speł­na mie­siąc temu, pan Ri­thor­sten za­cho­ro­wał nie­bez­piecz­nie; los zrzą­dził, że spe­cy­ali­sta, do któ­re­go ma za­ufa­nie, re­zy­du­je w War­sza­wie i tak w bar­dzo na­tu­ral­ny spo­sób roz­łą­cze­ni spo­tka­li się zno­wu, i od pierw­szej chwi­li, w któ­rej zło­ta­we oczy pani Ewy spo­tka­ły się z wej­rze­niem Le­ona, mo­gła so­bie na­le­ży­cie zdać spra­wę z wpły­wu, któ­ry za­wsze mia­ły na nim wy­wie­rać. Z ca­łym wy­ra­fi­no­wa­nym spry­tem ko­bie­cym, umia­ła hra­bie­mu ubar­wić uro­kiem pierw­sze­go zwy­cię­stwa, jej chłod­ną ko­kie­te­ryą spo­wo­do­wa­ny po­wrót jego. I wró­cił, bo w ży­ciu za­wsze się wra­ca czę­sto do wspo­mnień tyl­ko, cza­sa­mi do rze­czy­wi­sto­ści. Jak nie­gdyś dla Dory, Ewę opusz­czał, tak te­raz opusz­czał pa­nią Dorę dla niej, opusz­czał do­tkli­wiej, bo­le­śniej bo nie tyl­ko ko­chan­kę ale na­rze­czo­ną. Otóż i cały ro­mans, roz­wią­za­nie ła­twe do prze­wi­dze­nia. Pan Ri­thor­sten umie­ra, pani Ewa idzie za Le­ona a pani Dora w dru­giem za­po­mnie­niu, za­po­mni o pierw­szem. Pan Hen­ryk wstał, we­so­łym za­do­wo­lo­nym ru­chem za­tarł ręce i za­pa­lił nowy pa­pie­ros.

– Rzecz któ­ra mnie za­wsze dzi­wi, rze­kła pani Ja­dwi­ga, to ta ogól­na wia­do­mość pew­nych szcze­gó­łów, któ­re w teo­ryi dwóm tyl­ko oso­bom wia­do­me być po­win­ny.

– Ach! teo­rya pani, jest tem tyl­ko, czem dro­go­wskaz na zna­jo­mej dro­dze, nikt się nim nie kie­ru­je.

– Świad­czy to za­wsze o bra­ku ho­no­ro­wej dys­kre­cyi u męż­czyzn a temu prze­cież wie­rzyć nie mogę.

– A bra­ku praw­dzi­wej mi­ło­ści u ko­biet do­rzu­cił mil­czą­cy do­tąd Al­fred Tor­ski, zna­ny z licz­nych świa­to­wych po­wo­dzeń.

– Jak­to? Jak­to? kil­ka za­wo­ła­ło gło­sów.

– Za­pew­nić naj­przód mu­szę, że mó­wię bez­stron­nie, ale wie­rzaj­cie mi pa­nie, że wia­do­mość pew­nych szcze­gó­łów, któ­re jak pani słusz­nie za­uwa­ży­łaś, w wy­łącz­nej wia­do­mo­ści dwóch osób in­te­re­so­wa­nych po­zo­stać po­win­ny, do­cho­dzi nas naj­czę­ściej je­że­li nie za­wsze, z ust ko­biet, dla któ­rych mi­łość jest czę­sto za­baw­ką, cza­sem próż­no­ścią a nig­dy uczu­ciem. Kie­dy o niej mó­wią, zdra­dza­ją ją same, je­dy­nie z chę­ci wzbu­dze­nia za­zdro­ści, po­trze­by za­dość­uczy­nie­nia próż­no­ści, za­po­mi­na­jąc, że tem sa­mem rzu­ca­ją się bez­bron­ne na pa­stwę cie­ka­wo­ści ludz­kiej, pod naj­ostrzej­szy skal­pel ja­kim są złe ję­zy­ki. W nie­dy­skre­cyi ko­biet jest coś obu­rza­ją­ce­go, bez­wstyd­ne­go, wstręt­ne­go, nie­dy­skre­cyę męż­czyzn na­zwa­łaś pani.

Pan Al­fred uchy­lił nie­co gło­wy przed pa­nią Ja­dwi­gą, a po twa­rzy jego prze­le­ciał uśmiech iro­nicz­ny, ale nie we­so­ły, z któ­rym po­że­gnał pa­nią Lizę. Rów­no­cze­śnie opu­ści­ła sa­lon pani Ja­gwi­ga i idąc scho­da­mi za­mie­ni­li słów parę.

– Czy świat pa­nią nie prze­stra­sza? za­py­tał p. Al­fred.

– Mnie? wię­cej może uczy.

– A… I cze­goż?

– Nie­do­wiar­stwa.

– Szko­da tej ko­bie­ty, po­my­ślał p. Al­fred, pa­trząc za od­jeż­dża­ją­cym po­wo­zem, uno­szą­cym pa­nią Ja­dwi­gę, ma jesz­cze wszyst­kie uczci­we il­lu­zye mło­de­go wie­ku, kie­dy ho­no­ru męż­czyzn w ich mi­ło­ści szu­ka.

Tym­cza­sem to­wa­rzy­stwo p. Lizy zaj­mo­wa­ło się da­lej tym sa­mym jesz­cze przed­mio­tem roz­mo­wy.

– Czy ze­rwa­nie z Dorą już gło­śne? – py­ta­no.

– Czy już wszy­scy o niem mó­wią?

– Go­rzej niż mó­wią, bo już każ­dy z osob­na w po­wie­trzu to ze­rwa­nie czu­je – od­po­wie­dział p. Hen­ryk.

– Czy ją pan wi­dział?

– By­łem u niej, ale mnie nie przy­ję­ła. Po­wie­dzia­no mi że cier­pią­ca. Oczy­wi­ście cho­ro­ba zmy­ślo­na, bo wczo­raj….

W tem drzwi się otwo­rzy­ły, p. Hen­ryk zda­nia nie do­koń­czył a w po­ko­ju na se­kun­dę zu­peł­ne za­le­gło mil­cze­nie.

– Ach, Dora! – za­wo­ła­ła pani Liza, zry­wa­jąc się z miej­sca i idąc ku no­wo­przy­by­łej. – Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie dzi­siaj, ktoś mi mó­wił żeś cier­pią­ca.

– Nie­zu­peł­nie je­stem zdro­wą, to praw­da wi­ta­jąc się na pra­wo i lewo, od­po­wie­dzia­ła p. Cho­ryń­ska – ale nie zwa­żam na to i przy­szłam, wie­dząc że cię dzi­siaj za­sta­nę a chcia­łam cię po­że­gnać. Wy­jeż­dżam na wieś.

– Na wieś?

– W po­ło­wie grud­nia?

– Cóż za myśl sza­lo­na?

– Dla cze­go?

– In­te­re­sa zmu­sza­ją mego ojca do wy­jaz­du z wi­docz­nem zmie­sza­niem od­po­wie­dzia­ła p. Dora na tych kil­ka py­tań. – Nie chcę go pusz­czać sa­me­go, ale wró­cę nie­dłu­go, bar­dzo nie­dłu­go.

– Czy i hra­bia Leon je­dzie z wami? – z uda­ną obo­jęt­no­ścią za­py­ta­ła Liza.

– Może po­zwo­lisz cu­kier­ka? – do­da­ła na­tych­miast, chcąc py­ta­nie nie­ja­ko osło­dzić.

– Nie – krót­ko od­po­wie­dzia­ła Dora.

– Ja­kie tu go­rą­co – do­da­ła wsta­jąc na­gle, aby od­piąć fu­trem pod­bi­tą za­rzut­kę. Mu­sia­ło jej być rze­czy­wi­ście bar­dzo go­rą­co bo po twa­rzy żywe prze­la­ty­wa­ły pło­mie­nie i z go­rącz­ko­wym nie­mal nie­po­ko­jem pa­trzy­ła na tych obo­jęt­nych, świa­to­wych przy­ja­ciół, jak­by w ich spoj­rze­niu wy­czy­tać się cze­goś oba­wia­ła.

W chwi­li, w któ­rej ją po­zna­je­my, Dora li­czyć mo­gła lat dwa­dzie­ścia siedm. Była to śred­nie­go wzro­stu, smu­kła sza­tyn­ka, o re­gu­lar­nych, może trosz­kę ostrych ry­sach i ślicz­nych, o skoń­cze­nie dłu­giem spoj­rze­niu zie­lon­ka­wych oczach. Były to dziw­ne oczy, mo­gą­ce same przez się sta­no­wić pięk­ność ko­bie­cą, przy­po­mi­na­ją­ce w swym nie­zrów­na­nym spo­ko­ju, ta­jem­ni­cze głę­bie mor­skie. W ślicz­nej nie­co w tył wy­gię­tej fi­gu­rze i w ca­łej swej oso­bie, mia­ła pani Dora coś wy­nio­słe­go, coś dum­ne­go, cze­go jej nie uj­mo­wał wi­docz­ny wy­raz przy­gnę­bie­nia, któ­re da­rem­nie ukryć usi­ło­wa­ła. Tych oczu, któ­re tak nie­daw­no jesz­cze świat wej­rze­niem roz­pro­mie­nia­ły, łzy zda­wa­ły się tuż bli­sko. Na ustach tak szcze­rze śmie­ją­cych się wczo­raj jesz­cze, zdra­dza­ła siła woli coś na­kształt śmie­chu, co bo­le­śniej prze­cież brzmia­ło niż łka­nie. A ze­bra­ni w koło niej przy­ja­cie­le, wszyst­kie te od­cie­nia chci­wie chwy­ta­li i wej­rze­niem pod­kre­śla­li je so­bie.

Wi­zy­ta pani Dory trwa­ła krót­ko a po jej wyj­ściu róż­ne­go ro­dza­ju po­sy­pa­ły się uwa­gi.

– Wi­docz­nie wszyst­ko ze­rwa­ne – za­wo­ła­ła p. Liza – ten wy­jazd na wieś ją zdra­dza. Uwa­ża­łeś pan jak się zmię­sza­ła gdym za­py­ta­ła, czy Leon je­dzie z nimi?

Było to py­ta­nie okrut­ne, któ­re w po­dob­nych oko­licz­no­ściach ko­bie­ta tyl­ko ko­bie­cie za­dać może. A! gdy­by so­bie jesz­cze py­tań trze­ba w ży­ciu od­ma­wiać.

– Bied­na Dora.

Bied­na Dora! Róż­ne gło­sy na róż­ne po­wta­rza­ły to tony a we wszyst­kich mało prze­bi­ja­ło się współ­czu­cia, bo w ser­cach ko­biet nic mniej li­to­ści nie wzbu­dza jak ser­ce roz­dar­te in­nej ko­bie­ty.

Kie­dy się już wy­próż­ni­ły sa­lo­ny, pani Wer­neń­ska parę razy prze­szła się po po­ko­ju. W dziw­nie do­brym a ra­czej mile nie­spo­koj­nym była hu­mo­rze i nie wie­dzia­ła sama dla cze­go, to też od­na­leść pra­gnę­ła przy­czy­nę tego we­wnętrz­ne­go za­do­wo­le­nia i wio­dła ocza­mi po tym po­ko­ju, w któ­rym zda­wa­ło się, że brzmią jesz­cze echem ostat­nie roz­mo­wy. Niby szep­tem po­wtó­rzo­ne do­le­cia­ły ją sło­wa: Bied­na Dora!

– Bied­na Dora! – bez­wied­nie, z uśmie­chem po­wtó­rzy­ła. Ta bied­na Dora roz­we­se­la­ła ją; nie­szczę­ście jej oży­wia­ło sce­nę świa­to­wą, pani Liza prze­czu­wa­ła cały sze­reg fak­tów i wia­do­mo­ści wzru­sza­ją­cych i pil­no jej było ich się do­cze­kać.II.

O dwa­na­ście mil od War­sza­wy leżą Lasz­czy­ny, ma­jęt­ność ojca pani Dory, gdzie w kil­ka dni po przy­ję­ciu u Lizy Wer­neń­skiej za­sta­je­my ich obo­je.

W sali ja­dal­nej, o dę­bo­wych, gdań­skich me­blach i dę­bo­wym su­fi­cie, pło­ną kło­dy w ol­brzy­mim, sta­ro­świec­kim ko­mi­nie. Ogień trza­ska we­so­ło, iskry sno­pa­mi uno­szą się w górę, to desz­czem ogni­stym spa­da­ją i ga­sną a świa­tło lam­py wi­szą­cej, łą­czy się z bla­skiem pło­mie­ni i ja­sno oświe­ca dwie oso­by obec­ne w po­ko­ju. Jed­na z nich, a tą jest męż­czy­zna lat sześć­dzie­się­ciu i kil­ku, sie­dzi w wy­god­nym fo­te­lu przy sto­le, na któ­rym po­roz­rzu­ca­ne leżą ga­ze­ty i stoi fi­li­żan­ka czar­nej kawy. Pan Ni­chliń­ski pali cy­ga­ro, pa­trzy w ogień a ukrad­kiem spo­glą­da na cór­kę, któ­ra sie­dząc koło nie­go, ma­chi­nal­nie, wi­docz­nie bez naj­mniej­szej uwa­gi, prze­rzu­ca kart­ki ja­kie­goś il­lu­stro­wa­ne­go pi­sma. Ile razy spoj­rzy na nią, tyle razy ja­kaś czar­na myśl prze­le­ci po wy­nio­słem czo­le męż­czy­zny, w oczach osię­dzie, wy­ry­je się na każ­dej nie­mal zmarszcz­ce ob­fi­tu­ją­cej w nie chu­dej twa­rzy.

Jest to twarz nie­zwy­kła, gło­wa ty­po­wa, w tyle tyl­ko jesz­cze rzad­kim i si­wym przy­stro­jo­na wło­sem. Pod czo­łem cią­gną­cem się w nie­skoń­czo­ność, oczy któ­re kie­dyś, daw­no temu, mu­sia­ły być ta­kie­mi jak są obec­nie oczy cór­ki, bo ten sam kształt za­cho­wa­ły, ćmią już tyl­ko dzi­siaj świa­tłem przy­ga­słej po­chod­ni. Może zbla­dły pod wra­że­niem tego wszyst­kie­go, co się przed nie­mi prze­su­nę­ło w ży­ciu, bo mgli­ste ich spoj­rze­nie, ale w tej chwi­li wy­ra­ża­ją jesz­cze wie­le cier­pie­nia a jest to po­dob­no je­dy­ny wy­raz, któ­ry da­nem jest oczom za­cho­wać, póki się nie za­mkną na wie­ki. Nos orli, wąs bia­ły i sta­ran­nie utrzy­ma­ny, wy­so­ka, pra­wie nie­po­chy­lo­na po­sta­wa, wszyst­ko to się skła­da na sym­pa­tycz­ną ca­łość tchną­cą ro­zu­mem i ser­cem, temi dwo­ma za­le­ta­mi, któ­re za­zwy­czaj nie­chęt­nie w pa­rze cho­dzą.

Mło­da ko­bie­ta za­trzy­ma­ła się w prze­rzu­ca­niu kar­tek, ogień do­pa­lał się ci­szej, cy­ga­ro w ręku pana Ni­chliń­skie­go po­pie­la­ło od koń­ca a on sam za­du­mał się głę­bo­ko. Dla cze­go wła­śnie dzi­siaj myśl jego od­bie­gła w da­le­ką prze­szłość i od­ży­wia­ła ją po­nie­kąd, wy­tłó­ma­ma­czyć i zro­zu­mieć ła­two.

W Lasz­czy­nie gdzie się uro­dził, wy­cho­wał i po­sta­rzał, sie­dząc na­prze­ciw­ko cór­ki, zda­wa­ło mu się, że stoi mię­dzy prze­szło­ścią a przy­szło­ścią swo­ją. Przy­szłość za­smu­ci­ła go dzi­siaj, więc spoj­rzał w prze­szłość i uto­ną! w niej.

Gdzieś da­le­ko…. da­le­ko tam, gdzie słoń­ce ży­cia wscho­dzi, wi­dział się mło­dym, pew­nym sie­bie, pew­nym szczę­ścia, peł­nym siły, woli, ma­rzeń i dąż­no­ści. Za­znał wszyst­kich ro­sko­szy, wy­pił do dna kie­lich sło­dy­czy ży­cia, wszyst­kie uczu­cia od­bi­ły się o jego ser­ce wszel­kie sza­leń­stwa wol­ny doń przy­stęp mia­ły, a za­wsze jesz­cze cze­goś szu­kał, za­wsze za czemś go­nił.

I tak do­szedł do wie­ku, w któ­rym czło­wiek za­czy­na przed sie­bie pa­trzeć i py­tać, co znaj­dzie na krzy­żu­ją­cych się dro­gach ży­cia.

Oże­nił się bez mi­ło­ści ale pe­łen chę­ci uszczę­śli­wie­nia tej, któ­ra póź­niej­szą próż­nię za­lud­nić mia­ła. Dwa sprzecz­ne cha­rak­te­ry, ja­kie­mi były uspo­so­bie­nia mał­żon­ków ście­ra­ły się po­cząt­ko­wo, znie­na­wi­dzi­ły się póź­niej. Żyli parę lat z sobą i śmierć za­bra­ła tę, któ­ra, je­że­li w ży­ciu szczę­ścia nie zna­la­zła, udzie­lić go nie umia­ła tak­że.

Pani Ni­chliń­ska umie­ra­jąc, zo­sta­wia­ła cór­kę a uno­si­ła wdzięcz­ność ale nie żal męża.

Zo­stał wdow­cem w wie­ku, w któ­rym gwał­tow­ne po­ry­wy ser­ca uspo­ka­ja­ją się, a bu­dzi się dru­gie, sta­tecz­niej­sze wier­niej­sze uczu­cie, któ­re­mu je­że­li nie te same, to tyle co tam­te­mu za­wdzię­cza męż­czy­zna upo­jeń i wzru­szeń. Uczu­cie to zwie się am­bi­cyą, pra­gnie­niem czy to za­szczy­tów, czy to wy­żyn, czy to sła­wy, – tej au­re­oli, tej mi­ło­ści, tej ko­chan­ki dru­gie­go wie­ku. Po­li­ty­ka za­peł­ni­ła od­tąd ży­cie pana Ni­chliń­skie­go, cór­ka ro­sła przy nim i zda­wa­ło mu się, że te­raz do­pie­ro za­znał praw­dzi­we­go szczę­ścia…. Zda­wa­ło mu się to…. aż do chwi­li, w któ­rej próż­nię i czczość tej wal­ki prze­ko­nań, któ­rym wła­śnie prze­ko­nań bra­ku­je, przej­rzał i po­znał. Wy­da­ło mu się wów­czas, że na tej sze­ro­kiej po­li­tycz­nej are­nie stoi sam, że sam je­den dąży do ja­kie­goś wznio­słe­go celu, któ­ry mu się wy­da­wał być ogól­nym, kie­dy tym­cza­sem jego współ­za­wod­ni­cy mie­li cel inny, cel wła­sny przed sobą.

I on dą­żył do mety ob­ra­nej, bo czło­wiek każ­dy ma ja­kiś cel przed sobą, ale chciał dojść spra­wie­dli­wie, bitą dro­gą praw­dy i uczci­wo­ści; tym­cza­sem po­znał, że aby dojść, iść trze­ba krę­te­mi ścież­ka­mi, za­przeć się zda­nia, wy­rzec prze­ko­nań, prze­stać być sobą. Tego nie czuł się na si­łach do­ko­nać, i wy­co­fał się z sze­re­gów, któ­rych chciał, bo mógł być fi­la­rem, a był tyl­ko pra­wą jed­nost­ką, gi­ną­cą w sprzecz­nym tłu­mie. Uczci­wość jego cię­ża­rem swo­im jak ol­brzy­mi, nie­po­ru­szo­ny ka­mień, przy­ku­wa­ła go do jed­ne­go miej­sca, czuł, że da­lej nie pój­dzie, i za­wró­cił. Za­jął się cór­ką i bu­dzą­cy się żywo umysł dziew­czyn­ki za­stą­pił mu to wszyst­ko, cze­go się do­bro­wol­nie wy­rzekł. Nie roz­łą­cza­li się od­tąd, po­dró­żo­wa­li wie­le i do­brze im było ra­zem. On młod­niał, ona do­ra­sta­ła w tem ze­tknię­ciu się każ­do­chwi­lo­wem my­śli. Jemu lat uby­wa­ło, a jej mło­do­ści i za­cie­ra­ła się czę­ścio­wo róż­ni­ca wie­ku ist­nie­ją­ca mię­dzy nimi.

W tej pięk­nej dziew­czy­nie, peł­nej ży­cia, swo­bo­dy, burz­li­wej nie­mal we­so­ło­ści, od­naj­do­wał oj­ciec daw­ne prze­peł­nie­nie wła­sne­go ser­ca i śmiał się do mło­do­ści swo­jej, od­ży­wa­ją­cej koło nie­go. Ale był oj­cem i nie bez trwo­gi py­tał sie­bie czę­sto, czy u ko­bie­ty ser­ce tak go­rą­ce, na­mięt­ne, znaj­dzie szczę­ście na dro­dze ży­cia, któ­rą pójść jej było pil­no a szła śmia­ło i nie­ustra­sze­nie. Nie­chęt­nie ale z ko­niecz­no­ści i z pew­nym ża­lem lał zim­ną wodę do­świad­cze­nia na ki­pią­ce uczu­cia, na tę peł­nię ży­cia i go­rą­cość ser­ca. Ale czyż kie­dy po­słu­ży­ło komu cu­dze do­świad­cze­nie? Dziew­czę śmia­ło się z obaw ojca i po­to­kiem słów go­rą­cych opo­wia­da­ło mu ży­cie ta­kie, ja­kiem ma­lo­wa­ła je mło­da i buj­na wy­obraź­nia, przed­sta­wia­ło lu­dzi ta­kich ja­ki­mi ich ser­ce wi­dzia­ło.

– Bia­łe kru­ki! Bia­łe kru­ki! – zwykł wo­łać pan Ni­chliń­ski, i od­tąd ta na­zwa po­zo­sta­ła mię­dzy nimi i ozna­cza­ła wszel­kie ma­rze­nia i il­lu­zye.

W ośm­na­stym roku pan­na Teo­do­ra za­ko­chaw­szy się wbrew przed­sta­wie­niom ojca wy­szła za mąż. Mał­żeń­stwo jej, jak wia­do­mo nie było szczę­śli­wem; było jed­nem z tych, w któ­rych wy­gó­ro­wa­ny cy­nizm męż­czy­zny, po­łą­czo­ny z wy­gó­ro­wa­ne­mi il­lu­za­cy­ami ko­bie­ty, wy­twa­rza wstręt­ną ca­łość. Owdo­wiaw­szy, pani Dora po­wró­ci­ła do ojca i po­trze­bo­wa­ła wie­le cza­su, aby się od­na­leść w tem ogól­nem za­wi­chrze­niu uczuć. Jak się to czę­sto zda­rza u ko­biet w ogó­le a szcze­gól­nie u Po­lek, któ­rych cha­rak­ter naj­mniej ma rów­no­wa­gi, że we wszyst­kiem, czy to złem, czy do­brem idą dro­gą nad­mia­ru: ta pierw­sza pró­ba ży­cia wtrą­ci­ła mło­dą ko­bie­tę w ja­kąś czar­ną za­du­mę, w któ­rej już nie było i śla­du bia­łych kru­ków. Za­wie­dzio­na mi­łość, wszyst­kie bru­dy mo­ral­ne, któ­re się o nią obi­ły, nad­we­rę­ży­ły cały jej wła­sny or­ga­nizm mo­ral­ny, a wszyst­ko w nim prze­cie po­zo­sta­wa­ło żywe, tyl­ko zwa­rzo­ne pierw­szym mroź­nym po­wie­wem rze­czy­wi­sto­ści, wy­da­ło jej się ob­umar­łem na wie­ki. W pierw­szej chwi­li ma­rzy­ła o uciecz­ce od świa­ta i lu­dzi, o za­mknię­ciu się w klasz­to­rze, na­stęp­nie po­pa­dła w ja­kąś prze­sad­ną de­wo­cyę, któ­ra nie była praw­dzi­wą na­boż­no­ścią, ale po­trze­bę na­tur na­mięt­nych: uto­nię­cia w fa­na­tycz­nem uczu­ciu.III.

Czas, ten mistrz spu­sto­sze­nia, ten wład­ca zmian świa­ta, ta moc obo­jęt­na i po­tęż­na, wol­nym i ła­god­nym swym wpły­wem uko­ił jej ser­ce, uspo­ko­ił umysł i bu­dził ją zno­wu, niby już inną a jesz­cze tą samą, bo czło­wiek się ro­dzi z tem, co ma być pod­sta­wą, ja­ko­by tłem jego cha­rak­te­ru. Wy­cho­wa­nie naj­przód, po­tem ży­cie i łata pra­cu­ją usta­wicz­nie nad niem, cie­niu­ją cha­rak­ter, na po­zór czę­sto zdo­ła­ją inny nadać mu ko­lo­ryt, kie­dy wła­ści­wie, jak nie wszyst­kie far­by przyj­mu­ją się wza­jem­nie, tak cha­rak­ter prze­jąć się zdo­ła tem tyl­ko, cze­go tło jego nie od­rzu­ci.

Pani Dora po­wra­ca­ła do zwy­kłe­go ży­cia, niby głę­bo­ko roz­cza­ro­wa­na, obo­jęt­na, nie pra­gną­ca ni­cze­go, pew­na, że ży­cie skoń­czy­ło się już dla niej. Ale to ser­ce, któ­re­go po­ło­wę za­jął ów mi­sty­cyzm re­li­gij­ny, dru­gą po­ło­wę bez­wied­nie mia­ła prze­peł­nio­ną ob­ra­za­mi bia­łych kru­ków.

Choć­by naj­grub­szą była war­stwa śnie­gów spa­dłych w zi­mie, top­nie­ją one za pierw­szym.

pro­mie­niem wio­sen­ne­go słoń­ca, top­nie­ją stop­nio­wo, po­wo­li, aż od­sło­nią zżół­kła mu­ra­wę, ślad ich za­gi­nie a na­to­miast nową zie­le­nią uśmiech­nie się zie­mia.

Tym pro­mie­niem słoń­ca, któ­ry sto­pił lody ser­ca pani Dory, była mi­łość. I wszyst­ko pierz­chło, ule­cia­ło, zni­kło jak śnie­gi i jak wio­sen­ną mu­ra­wą za­kwi­tło ko­cha­niem.

Ko­cha­ła się, jak traf­nie okre­ślił pan Hen­ryk na re­cep­cyi u pani Lizy, tak jak tyl­ko ko­chać się może w lek­kie­wi­czu ko­bie­ta wy­gó­ro­wa­nie su­ro­wych oby­cza­jów. Bo też uro­czym był tem lek­kie­wicz, uro­czym za­le­ta­mi i wa­da­mi a tych miał nie­po­spo­li­tą ilość. Był lek­ko­myśl­nym, nie­sta­łym, ze sła­bym, nie­mal nie­wie­ścim cha­rak­te­rem, a mło­dym, prze­stra­sza­ją­co mło­dym na swych lat trzy­dzie­ści. Dzie­cin­ny w swych upo­rach, bo­ha­ter­ski w po­sta­no­wie­niach, któ­re jak ognie sztucz­ne świet­nie wzno­si­ły się w górę i ga­sły od razu, co ko­chał wczo­raj, dzi­siaj był go­tów za­po­mnieć, ju­tro zno­wu na­mięt­nie uwiel­biać, a mimo to szla­chet­ny, od­waż­ny, do­bry, tą do­bro­cią ko­bie­ty, któ­rą łzy do łez po­ru­sza­ją a w któ­rej ser­cu kry­je się prze­cież nie­zro­zu­mia­łe, prze­ra­ża­ją­ce nie­raz okru­cień­stwo. Przy­tem był pięk­nym bru­ne­tem, o bla­dej twa­rzy, czar­nych me­lan­cho­lij­nych oczach; spryt­ny, we­so­ły, za­wsze do śmie­chy go­to­wu, poj­mu­ją­cy wszel­kie sza­leń­stwa dla ko­bie­ty ko­cha­nej, był go­tów rzu­cić się z okna trze­cie­go pię­tra, gdy­by tego żą­da­ła a mimo to wszyst­ko, upar­ty całą siłą pra­gnień swo­ich i nie poj­mu­ją­cy by jemu oprzeć się moż­na. W tym to czło­wie­ku za­ko­cha­ła się pani Dora i ko­cha­ną była prze­zeń gwał­tow­ną a rzad­ko kie­dy trwa­łą mi­ło­ścią, po­dob­nych jemu lu­dzi.

Mi­łość od­ro­dzi­ła Dorę: była mło­dą, szczę­śli­wą, świat zno­wu w ró­żo­we przy­brał się dla niej sza­ty i nie­skoń­cze­nie da­le­ko wi­dzia­ła przed sobą w ży­ciu od­blask tej bar­wy upo­je­nia. Dwa mie­sią­ce nie­speł­na dzie­li­ły ją od dnia ślu­bu, gdy na­gle uczu­ła, że chwie­je się ten gmach wspa­nia­ły ser­cem wznie­sio­ny, że chy­li się i gro­zi upad­kiem. Pod­trzy­my­wa­ła go całą po­tę­gą wia­ry ser­ca, peł­ne­go mi­ło­ści, ale gmach ru­nął, bo de­struk­cyj­nej sile, jaką wy­wie­ra ser­ce, któ­re już mi­ło­ści nie czu­je, nic się oprzeć nie zdo­ła.

Na tych gru­zach szczę­ścia cór­ki za­trzy­ma­ły się dłu­żej my­śli pana Ni­chliń­skie­go.

Czyż z ca­łe­go ży­cia jego po­zo­sta­ło co wię­cej jak gru­zy i tyl­ko gru­zy? Zbli­żał się do chwi­li tego wiel­kie­go, ta­jem­ni­cze­go prze­ło­mu i z tego dłu­gie­go lat sze­re­gu cóż uno­sił z sobą? Wspo­mnie­nia! Te szcząt­ki ży­cia, ta­kie bez­barw­ne, ta­kie cich­ną­ce im da­lej od chwi­li uro­dze­nia sto­ją. Star­co­wi nad gro­bem zda­wa­ło się dzi­siaj, że jest tem dziec­kiem, któ­re ob­sy­pa­no za­baw­ka­mi róż­ne­go ro­dza­ju, któ­re je wszyst­kie chci­wie przy­gar­nę­ło do sie­bie i za­czę­ło się tak nie­mi ba­wić, że je po­ła­ma­ło, po­tar­ga­ło, aby się prze­ko­nać co się w nich mie­ści, a zna­la­zł­szy we­wnątrz próż­nię, od­rzu­ci­ło je od sie­bie. Całe ży­cie był tem dziec­kiem, a kie­dy się ono koń­czy­ło, w sto­sie tych przez nie­go nie­gdyś ze­psu­tych za­ba­wek, wi­dział i te któ­re ręką, cór­ki jego po­dru­zgo­ta­ne zo­sta­ły.

Wiel­ka go­rycz po­wsta­ła w ser­cu pana Ni­chliń­skie­go na myśl, że nad tą ko­me­dyą ży­cia czło­wiek ser­cem cier­pi i łza­mi pła­cze, że cią­gle do szczę­ścia dąży a cu­dzem na­wet szczę­śli­wy być nie może?

Czer­nie więc to szczę­ście ludz­kie?

Prze­pa­lo­na kło­da w ko­mi­nie za­pa­dła się z ło­sko­tem, Pan Ni­chliń­ski się ock­nął, po­cią­gnął zga­słe cy­ga­ro i war­stwa osia­dłe­go na niem po­pio­łu, jak­by w od­po­wie­dzi na myśl ostat­nią, spa­dła mu na rękę.

Spoj­rzał i uśmiech­nął się bo­le­śnie, a wsta­jąc, strzep­nął z sie­bie po­pie­la­ty py­łek.

Dzie­sięć dni mi­nę­ło, od­kąd pan Ni­chliń­ski z cór­ką ba­wi­li w Łosz­czy­nie i co­dzien­nie o jed­nej i tej sa­mej go­dzi­nie pani Dora, dłu­gą, to­po­la­mi wy­sa­dzo­ną uli­cą, wy­cho­dzi­ła na go­ści­niec pro­wa­dzą­cy do mia­stecz­ka, na­prze­ciw po­słań­ca z pocz­ty. Co­dzień z roz­cza­ro­wa­niem spo­ty­ka­ła się tyl­ko, a mimo to co­dzień wra­ca­ła, i z bi­ją­cem ser­cem od­bie­ra­ła li­sty, mię­dzy któ­re­mi za­wsze ocze­ki­wa­ne­go bra­ko­wa­ło tyl­ko. Nie mo­gła wie­rzyć jesz­cze, by ten list, z upra­gnie­niem wy­glą­da­ny, nig­dy nie miał na­dejść by już na praw­dę wszyst­ko mię­dzy nimi skoń­czo­nem było!

Po raz set­ny, ty­sią­cz­ny opo­wia­da­ła so­bie przej­ścia ostat­nich cza­sów, a smut­nym jej my­ślom to­wa­rzy­szył szum zi­mo­we­go, wschod­nie­go wia­tru, któ­re­mu wtó­ro­wa­ły ogo­ło­co­ne ga­łę­zie drzew ogro­du, tak­że ja­kimś ze­schłym umar­łym sze­le­stem.

Myśl jej nie wra­ca­ła do bło­gich dni prze­szło­ści, dzi­siej­sza roz­pacz sta­wia­ła je tak da­le­ko, taka prze­paść dzie­li­ła ją od nich, że sił jej bra­kło, by się­gnąć po nie wspo­mnie­niem.

Wzna­wia­ła w my­śli strasz­ną chwi­lę prze­czu­cia, ja­kiem się jej ser­ce ści­snę­ło za pierw­szem spo­tka­niem z pa­nią Ri­thor­sten. Pani Ewa przy­je­chaw­szy do War­sza­wy, bez­włocz­nie ją od­wie­dzi­ła, pod po­zo­rem, że na­rze­czo­na Le­ona dla któ­re­go od tak daw­na tyle szcze­rej ma przy­jaź­ni, obo­jęt­ną jej być nie może. Wi­dzia­ła ją dzi­siaj jesz­cze jak­by na ja­wie, taką, jaką ją uj­rza­ła wów­czas, olśnie­wa­ją­cą, w roz­kwi­cie wspa­nia­łym lat trzy­dzie­stu i kil­ku. Twarz ślicz­nej ko­bie­ty o ka­me­owych ry­sach, ka­me­lio­wej bia­ło­ści, oczach do świa­tła ist­nie zło­tem mi­go­cą­cych i ja­snych wło­sach, sta­ła jej cią­gle przed wzro­kiem wy­obraź­ni. Przy­po­mi­na­ła so­bie każ­de sło­wo wy­po­wie­dzia­ne przez pa­nią Ri­thor­sten, któ­ra mó­wi­ła o Le­onie, o ich przy­szłem mał­żeń­stwie, z dziw­nym enig­ma­tycz­nym uśmie­chem, a mło­dej ko­bie­cie zda­wa­ło się, że ile razy pani Ewa imię Le­ona wy­ma­wia­ła, ile razy spoj­rza­ła na nią, uśmiech­nę­ła się do niej swe­mi kar­mi­no­we­mi usty, tyle razy ja­kaś moc wszech­wład­na uj­mu­je jej mi­ło­ści Le­ona i szcze­cią uj­mu­je.

Prze­czu­cie to nie było bez­pod­staw­nem, bo bar­dzo pręd­ko stwier­dzi­ły je fak­ta. Choć Leon na nowo owład­nię­ty przez pa­nią Ri­thor­sten nie prze­sta­wał od­gry­wać po­zor­nie roli naj­czul­sze­go na­rze­czo­ne­go, mo­ral­nie ze­rwał uż zu­peł­nie z Dorą, któ­ra nie przy­pusz­cza­jąc jesz­cze, że go stra­cić może, czu­ła tyl­ko ze wzra­sta­ją­cą bo­le­ścią, że jej mi­łość tra­ci wszel­ki wpływ, jaki do­tąd nad nim mia­ła. Czu­ła, że gdy był przy niej, ser­ce jego, my­śli, oczy, na­wet zmy­sły w inną zwra­ca­ły się stro­nę. Wal­czy­ła dłu­go, nim się prze­ko­na­ła, że jest pra­wie zwal­czo­ną; wten­czas obok uczu­cia zdep­ta­nej mi­ło­ści obu­dzi­ła się duma ob­ra­żo­na. "Wstręt­ną jej była myśl, że świat pa­trzeć bę­dzie na jej upo­ko­rze­nie, że wi­dząc ją opusz­czo­ną, lu­dzie może ze­chcą ob­da­rzać ją li­to­ścią, tą jał­muż­ną obo­jęt­nych, i ode­graw­szy całą świa­to­wą ko­me­dyę, któ­rej ak­tem ostat­nim była wi­zy­ta u pani Lizy, wy­je­cha­ła do Łosz­czy­ny.

Ale na sa­mem wy­jezd­nem ule­gła po­ku­sie tak zro­zu­mia­łej u ko­bie­ty za­ko­cha­nej, i li­stow­nie prze­sła­ła ba­ro­no­wi ostat­ni krzyk roz­pa­czy, któ­ry miał do­le­cieć uszu jego, ale nie ode­zwać się echem, w nie­wier­nem ser­cu. Koń­czy­ła list swój proś­bą, by bez od­po­wie­dzi zo­stał, je­że­li ser­cem nań od­po­wie­dzieć nie był w sta­nie.

Ży­cze­niu jej sta­ło się za­dość. Od­po­wiedź nie nad­cho­dzi­ła, ta od­po­wiedź, któ­rą mi­lion razy wy­obraź­nią już czy­ta­ła, któ­rej jed­no sło­wo mi­ło­sne, oku­pi­ło­by winy prze­szło­ści, tę prze­szłość wy­ma­za­ło z pa­mię­ci i od­na­le­zio­nem bły­snę­ło znów szczę­ściem. Za­miast tego upra­gnio­ne­go sło­wa od nie­go, inne ją o nim do­cho­dzi­ły wie­ści. Od­bie­ra­ła licz­ne li­sty z War­sza­wy od przy­ja­ciół i zna­jo­mych; do pierw­szych za­li­cza­ła się pani Liza, któ­ra szcze­gó­ło­we zda­wa­ła jej re­la­cye o wszyst­kiem co się dzia­ło w sto­li­cy. A dzia­ło się nie­wie­le wi­docz­nie, bo do­no­si­ła tyl­ko o cho­ro­bie pana Ri­thor­sten, któ­re­go śmier­ci spo­dzie­wa­no się lada dzień i do­no­si­ła tak­że, że Leon nie wy­cho­dził pra­wie z domu pani Ewy.

Gę­sty śnieg za­czął pa­dać i za­sy­py­wał śla­dy kro­ków mło­dej ko­bie­ty, wiatr gnał nim i mro­ził jej twarz, ale ona nic nie czu­ła, nic nie wi­dzia­ła tyl­ko po­stać zbli­ża­ją­cą się ku niej, któ­rej przy­szła wy­glą­dać aż tu­taj!

Raz jesz­cze, raz ostat­ni może, ser­ce jej za­bi­ło na­dzie­ją, tą uwo­dzi­ciel­ką ludz­ko­ści!

List był je­den tyl­ko i był od pani Li­zyi. Pa­trzy­ła nań dłu­go, nim go otwo­rzy­ła. Za­wie­rał on słów kil­ka do­no­szą­cych o śmier­ci pana Ri­thor­sten i o wy­jeź­dzie wdo­wy do Pa­ry­ża, po któ­rym na­stą­pił tak­że wy­jazd Le­ona. Pani Liza za­koń­czy­ła list swój zda­niem: »Jak­że to do­brze, że wszyst­ko mię­dzy wami skoń­czo­ne«.

Ręka z li­stem osu­nę­ła się wzdłuż suk­ni, twarz mło­dej ko­bie­ty po­wlo­kła się śmier­tel­ną bla­do­ścią i sta­ła nie­ru­cho­ma pa­trząc da­le­ko przed sie­bie, tam, gdzie oło­wia­ne nie­bo łą­czy­ło się z po­kry­tą śnie­giem zie­mią. My­śli róż­no­rod­ne w bez­ła­dzie plą­ta­ły się po gło­wie i bo­le­snem biły o nią tęt­nem a usta bez­wied­nie gło­śno po­wta­rza­ły:

– Wszyst­ko skoń­czo­ne – wszyst­ko skoń­czo­ne!

Po­czę­ła cho­dzić szyb­kim kro­kiem tam i na­po­wrót wzdłuż alei a w ser­cu jej po­czę­ły się wzno­sić, tak jak osia­dłe na wo­dzie męty, uczu­cia nie­zna­ne mu do­tąd, złe i za­wist­ne. Łza nie zwil­ży­ła oczu mło­dej ko­bie­ty, tyl­ko dresz­cze wstrzą­sa­ły jej smu­kłą po­sta­cią i usta za­ci­snę­ły się jak­by kur­czem bolu.

W tem od­głos dzwo­nu przy­po­mniał jej, że zbli­ża się go­dzi­na obia­do­wa. Nie chcąc za­nie­po­ko­ić ojca, spiesz­nie wró­ci­ła do domu, zdję­ła fu­tro i we­szła do ja­dal­nej sali, gdzie pana Ni­chliń­skie­go nie było jesz­cze. Tu­taj, prze­szła się parę razy po po­ko­ju, prze­cie­ra­jąc ręką czo­ło. Dziw­ne­go do­zna­wa­ła uczu­cia, jak gdy­by ja­kimś cię­ża­rem obar­czo­ną była. Spoj­rza­ła po so­bie i wpadł jej w oczy list w tej sa­mej ręce trzy­ma­ny jesz­cze.

To może on jej tak cię­żył. W ko­mi­nie roz­pa­lał się ogień, przy­bli­ży­ła się doń i au­to­ma­tycz­nym ru­chem list rzu­ci­ła w ogień. Czer­wo­ne pło­mie­nie ob­ję­ły ćwiart­kę pa­pie­ru, zwi­nę­ły ją, pa­pier za­sze­le­ściał, po­czer­niał, prze­źro­czał i… w szczyp­tę po­pio­łu za­mie­nił się nie­ba­wem. A ona sta­ła za­pa­trzo­na i nie uwa­ża­ła jak oj­ciec wszedł i zbli­żył się do niej.

– Doro! – rzekł pan Ni­chliń­ski, kła­dąc rękę na jej ra­mie­niu. – Doro! – po­wtó­rzył. W tem jed­nym sło­wie mie­ści­ły się ty­sią­cz­ne uczu­cia. Przy­wią­za­nie, żal, zro­zu­mie­nie jej cier­pień, wszyst­ko od­na­la­zła w niem pani Cho­ryń­ska.

Piesz­czo­tli­wym bar­dzo ru­chem wzię­ła rękę jego w obie dło­nie i opie­ra­jąc na niej twarz, jak to zwy­kła była za dzie­cin­nych łat czy­nić:

– Mój dro­gi oj­cze! – rze­kła i gło­sem ci­chym, po­wol­nym po­wtó­rzy­ła mu do­słow­nie pra­wie treść li­stu pani Lizy, koń­cząc opo­wia­da­nie swo­je mniej wię­cej tem sa­mem zda­niem, któ­rem się ów list koń­czył:

– Jak­że to do­brze, że wszyst­ko mię­dzy nami skoń­czo­ne…

Przy­mknę­ła oczy i umil­kła na chwi­lę, a kie­dy roz­war­ła je zno­wu i spoj­rza­ła na ojca, ude­rzył ją wy­raz smut­ku, roz­la­ny na jego twa­rzy. Chcąc go roz­we­se­lić, uśmiech­nę­ła się i bar­dzo ci­chym, bar­dzo ła­god­nym szep­nę­ła gło­sem, wska­zu­jąc wej­rze­niem na okno, na któ­re śnieg du­że­mi spa­dał pła­ta­mi.

– Tak zim­no, tak smut­no! Cóż dziw­ne­go, że znów zmar­z­ły moje »bia­łe kru­ki?«.

Sza­rza­ło w po­ko­ju, i pan Ni­chliń­ski nie doj­rzał bo­le­sne­go wy­ra­zu oczu cór­ki.IV.

W koń­cu stycz­nia do­pie­ro, pani Dora z oj­cem po­wró­ci­ła do War­sza­wy.

Je­że­li mło­da ko­bie­ta spo­dzie­wa­ła się módz czas ja­kiś in­co­gni­to za­ba­wić w sto­li­cy, roz­cza­ro­wa­ną była pręd­ko. Sko­ro wieść o jej po­wro­cie ro­ze­szła się mię­dzy zna­jo­my­mi, ob­lę­ży­li ją po­nie­kąd. Każ­dy chciał ją pierw­szy po­wi­tać, a ra­czej każ­dy chciał ją pierw­szy wi­dzieć. Po­wro­tem swo­im bu­dzi­ła na nowo bled­ną­ce już wra­że­nia tak gło­śnej przed kil­ku ty­go­dnia­mi jesz­cze spra­wy. Zaj­mo­wa­no się nią na­po­wrót, mó­wio­no znów o bo­ha­te­rach tego sen­sa­cyj­ne­go ze­rwa­nia. Pani Dora w jed­nej chwi­li sta­ła się cie­ka­wo­ścią, tem więk­szą, że uczuć swo­ich nie zdra­dza­ła ni­czem. Po­wra­ca­ła na sce­nę świa­to­wą, jak ta wy­traw­na ak­tor­ka, któ­rej za ku­li­sa­mi tyl­ko wol­no być sobą, z uśmie­chem na ustach, pa­nią roli, któ­rą ode­grać chcia­ła w obec roz­cie­ka­wio­ne­go tłu­mu wi­dzów, z ja­kich świat się skła­da.

Czem było dla niej ze­rwa­nie Le­ona, oprócz niej, nikt do­kład­nie może nie wie­dział.

Pan Hen­ryk ba­dał, ale nie zba­dał wie­le, bo męż­czy­zna za­wsze po­zo­rom uwo­dzić się daje. Pani Liza była prze­ni­kliw­szą, czu­ła, że po za tą uda­ną we­so­ło­ścią i obo­jęt­no­ścią, kry­ło się coś bar­dzo bo­le­sne­go w ser­cu Dory i za złe jej pra­wie bra­ła, że się tak kry­je z tem, czem­by ją za­jąć, je­śli już nie za­ba­wić mo­gła. Dora z naj­więk­szym spo­ko­jem słu­cha­ła opo­wia­dań pani Lizy o za­cho­wa­niu się hra­bie­go po jej wy­jeź­dzie do Łosz­czyn. Od niej się do­wie­dzia­ła, że pani Ewa i Leon ba­wią cią­gle w Pa­ry­żu, że w bar­dzo krót­kim cza­sie ma się ślub ich od­być, że tym­cza­sem hra­bia prze­sia­du­je w domu pięk­nej pani Ri­thor­sten na »quai d' Or­say«. Słu­cha­ła tego wszyst­kie­go w mil­cze­niu, z tym sa­mym uśmie­chem na twa­rzy, któ­re­go wy­ra­zu uchwy­cić było trud­no, cza­sa­mi tyl­ko po­wie­ki jej za­drża­ły sil­niej i przy­sła­nia­ły oczy na chwi­lę, a myśl jej ula­ty­wa­ła co­raz czę­ściej na to »quai d'Or­say», któ­re­go on nie opusz­czał; szu­ka­ła go tam, zbli­ża­ła do sie­bie, aby ze wstrę­tem, za­le­d­wie my­ślą prze­stą­pio­ne pro­gi schro­nie­nia oboj­ga ko­chan­ków, znów co prę­dzej po­rzu­cić. Ale myśl upar­ta, wy­obraź­nia ka­pry­śna, prze­no­si­ła ją cią­gle w ich po­bli­że. W oczach jej sta­wa­ły bez­u­stan­nie po­sta­cie p. Ewy i Le­ona, gło­sy ich brzmia­ły w jej uszach, wi­dzia­ła ich za­wsze ra­zem, za­wsze przy so­bie, i te ob­ra­zy cho­rej wy­obraź­ni bo­la­ły ją, jak­by były rze­czy­wi­ste­mi.

Co roku 4. lu­te­go, jako dzień uro­dzin pani Lizy, pań­stwo Wer­neń­scy da­wa­li wiel­ki bal, na któ­rym Dora być po­sta­no­wi­ła.

Był to pierw­szy bal mło­dej ko­bie­ty po pró­bie, przez któ­rą prze­szła i wy­rył się w jej pa­mię­ci sze­re­giem go­dzin, sto­kroć przy­krzej­szych od tych, któ­re sa­mot­nie spę­dza­ła a od któ­rych prze­cież uciec pra­gnę­ła. W tym stroj­nym, tak we­so­łym na po­zór tłu­mie, w któ­rym prze­cież tak mało jest praw­dzi­we­go szczę­ścia, tak wie­le w nim uda­ne­go, uczu­ła się do­pie­ro samą, praw­dzi­wie opusz­czo­ną i nie­szczę­śli­wą. Za utra­co­nem szczę­ściem z całą go­ry­czą ża­ło­wa­ła tam do­pie­ro, gdzie we­so­łość obi­ja­ła się o jej uszy, tam gdzie oczy jej spo­ty­ka­ły się z wej­rze­nia­mi szu­ka­ją­ce­mi się wza­jem­nie, gdzie uśmie­chy od­po­wia­da­ły uśmie­chom, gdzie każ­da oso­ba, sprzęt każ­dy nie­mal, bu­dził roz­licz­ne wspo­mnie­nia na wie­ki za­mar­łej prze­szło­ści.

Te sale peł­ne lu­dzi i gwa­ru, były dla niej próż­ne­mi i głu­che­mi, zda­wa­ło jej się, że w swej ja­snej je­dwab­nej suk­ni cho­dzi po ja­kimś uko­cha­nym gro­bie i cała drżą­ca schro­ni­ła się do ostat­nie­go sa­lo­ni­ku, urzą­dzo­ne­go w ro­dza­ju zi­mo­we­go ogro­du. Usiadł­szy, spoj­rza­ła po so­bie i jak­by ze zdzi­wie­niem pa­trzy­ła na kwia­ty, któ­re­mi przy­stro­jo­ną była jej suk­nia, na ob­na­żo­ne ra­mio­na i py­ta­ła sie­bie co to zna­czyć mo­gło i po co się ona tu znaj­du­je?

Spoj­rza­ła oko­ło sie­bie i oczy jej za­trzy­ma­ły się dłu­żej na roz­ło­ży­stych li­ściach ol­brzy­miej pal­my, pod któ­rą niz­ką usta­wio­no ka­nap­kę.

Rok temu, w tym­że sa­lo­ni­ku, na­tem sa­mem miej­scu sie­dzie­li obo­je! Rok temu do­pie­ro upo­jo­ną i szczę­śli­wą była ma­rze­nia­mi o przy­szło­ści, któ­ra się dzi­siaj w nie­po­wrot­ną prze­szłość za­mie­ni­ła. Rok temu i nic już z tego ca­łe­go szczę­ścia nie zo­sta­ło, tyl­ko żal po niem. Żal dziw­ny, nie ten, któ­ry ze szczę­śli­wych wspo­mnień pra­wie szczę­ście dru­gie wy­twa­rza, ale ja­kiś żal głu­chy i za­mie­nia­ją­cy bez­wied­nie w nie­na­wiść ist­nie­ją­cą jesz­cze w ser­cu mi­łość. Jed­nem z naj­bo­le­śniej­szych uczuć, któ­re da­nem jest czło­wie­ko­wi od­czuć, to bez­wa­run­ko­wo ta we­wnętrz­na wal­ka sprzecz­nych uczuć, w któ­rej co było dla ser­ca wia­rą, szczę­ściem tej zie­mi, ula­tu­je z nie­go, w któ­rej ser­ce czu­je się znie­wo­lo­nem nie­na­wi­dzić i gar­dzić tem wła­śnie, co ubó­stwia­ło wczo­raj jesz­cze. Strasz­na ciem­ność, próż­nia, zwąt­pie­nia za­le­ga­ją ser­ce, bo bez tego bo­le­sne­go przej­ścia, go­rą­co wie­rzą­cy nie sta­je się w jed­nej chwi­li ate­uszem. Pani Dora w in­nem zna­cze­niu prze­cho­dzi­ła prze­si­le­nie, któ­re z wie­rzą­ce­go robi nie­do­wiar­ka, ale na­le­ża­ła do rzę­du fa­na­ty­ków, bo prze­si­le­nie to u niej trwać mia­ło dłu­żej; mi­łość nie za­mie­nia­ła się od razu w nie­na­wiść a prze­ba­cze­nie, ten przed­wstęp za­po­mnie­nia, nie wkra­da­ło się w ser­ce.

Sie­dzia­ła nie­ru­cho­ma, z twa­rzą wspar­tą na ręku, nie my­śląc w grun­cie o ni­czem, tak, jak się to zda­rza w chwi­lach, w któ­rych my­śli z nu­żą­cym upo­rem idą jed­ną i tą samą dro­gą w cia­snem krę­cąc się kół­ku i wy­twa­rza­ją ja­kieś za­mie­sza­nie w umy­śle, któ­ry jak­by chlo­ro­for­mem odu­rzo­ny, my­śli, nie my­śląc prze­cież.

– Do­bry wie­czór pani.

Pod­nio­sła gło­wę, ale była tak da­le­ko od miej­sca, w któ­rem znaj­do­wa­ła się rze­czy­wi­ście, że po­trze­bo­wa­ła chwil­ki cza­su, aby so­bie wszyst­ko przy­po­mnieć.

– Do­bry wie­czór – rze­kła ma­chi­nal­nie.

Wła­sny jej głos naj­le­piej ją do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał; w tej chwi­li przy­wo­ła­ła uśmiech na usta i po­da­jąc rękę wi­ta­ją­ce­mu ją Al­fre­do­wi Tor­skie­mu:

– Do­bry wie­czór – po­wtó­rzy­ła zu­peł­nie na­tu­ral­nym już gło­sem, roz­kła­da­jąc wa­chlarz, któ­rym wol­no wa­chlo­wać się po­czę­ła.

– Pan już nie tań­czy? – rze­kła, wska­zu­jąc mu miej­sce obok sie­bie.

– Jesz­cze nie – z uśmie­chem od­po­wie­dział pan Tor­ski, sia­da­jąc koło niej. – Wszak nie tań­czę nig­dy.

– A, praw­da – od­rze­kła, oku­pu­jąc swo­je roz­tar­gnie­nie bar­dzo mi­łem wej­rze­niem.

– Pan nig­dy tań­ca nie lu­bił?

– Owszem pani, lu­bi­łem, bo w ży­ciu za­czy­na się od tego, że się wszyst­ko lubi. Po­tem…

– Po­tem? – po­wtó­rzy­ła Dora.

– Po­tem – rzekł Al­fred – ży­cie i lu­dzie tę­pią w nas tę trwa­łość przy­wią­za­nia z jaką przy­cho­dzi­my do świa­ta i koń­czy­my na­tem, że nie lu­bi­my nic. Py­tam sie­bie cza­sa­mi, czy przy­pusz­cze­nia nie­któ­rych my­śli­cie­li nie­miec­kich, któ­re nam się nie­do­rzecz­ne­mi wy­da­ją, ja­ko­by tyl­ko pew­na ilość przy­wią­za­nia daną była zie­mi do roz­po­rzą­dze­nia, nie jest słusz­nem przy­pusz­cze­niem. Może dla tego przy­wią­za­nie usta­je u jed­nych, by je dru­dzy od­czu­wać mo­gli.

– Pan my­śli?

– My­ślę pani, bo gdy­by gu­sta, przy­wią­za­nie, ser­ca i lu­dzie mo­gli być sta­łe­mi, ten świat był­by do­sko­na­ło­ścią i koń­czyć­by się nie po­wi­nien, kie­dy tyl­ko nie­do­sko­na­łe rze­czy ule­ga­ją ze­psu­ciu, to jest koń­co­wi.

Pani Dora za­ru­mie­ni­ła się trosz­kę, spoj­rza­ła by­stro w oczy panu Al­fre­do­wi i po chwil­ce mil­cze­nia rze­kła po­waż­nie:

– Masz pan słusz­ność. Nie­udol­ność ludz­ka do sta­ło­ści, jest naj­lep­szym do­wo­dem nie­do­sko­na­ło­ści świa­ta.

– Jest to może naj­pięk­niej­sza cno­ta, naj­trud­niej­sza tak­że, kie­dy tak nie­wie­lu ją po­sia­da – nikt pra­wie – do­dał zna­czą­co pan Al­fred.

– Nikt? – po­wtó­rzy­ła Dora – to może za ostre zda­nie.

– Nie pani, spra­wie­dli­we tyl­ko. Na­le­żę do lu­dzi nad­zwy­czaj po­błaż­li­wych je­dy­nie dla tego, że sam sie­bie su­ro­wo są­dzę, więc mam nie­sły­cha­ne wy­ro­zu­mie­nie dla sła­bo­ści ludz­kich. Nie po­tę­piam w nich tak bez­względ­nie nie­sta­ło­ści, jak t:o nie­któ­rzy zwy­kli czy­nić, naj­przód, że sta­łość zda­niem mo­jem, jest pew­ną siłą, do któ­rej my po­zo­sta­nie­my za­wsze za sła­bi i za nie­uodol­ni; na­stęp­nie, że cała or­ga­ni­za­cya świa­ta w ogó­le, a lu­dzi w szcze­gól­no­ści, opie­ra się na za­po­mnie­niu. Za­po­mnie­nie jest tym mo­ral­nym bie­gu­nem, pod któ­rym żyć mu­si­my, je­że­li w ży­ciu co­kol­wiek do­bra za­znać chce­my.

– Nie bar­dzo ro­zu­miem – rze­kła Dora, za­czy­na­jąc wi­docz­nie zaj­mo­wać się roz­mo­wą.

– Myśl moją po­sta­ram się pani ja­śniej wy­tłó­ma­czyć. Cóż jest osta­tecz­nie ce­lem ży­cia ludz­kie­go? Szczę­ście, nie­praw­daż? Otóż w tej dłu­giej jak ży­cie samo wę­drów­ce ku nie­mu, w tej bez­owoc­nej wal­ce o nie, czło­wiek nic in­ne­go nie robi, tyl­ko za­po­mi­na, wiecz­nie za­po­mi­na. Z chwi­lą, w któ­rej­by moż­ność za­po­mnie­nia ode­bra­ną mu była, myśl szczę­ścia usta­ła­by dla nie­go, a na­dzie­ja stra­ci­ła­by ra­cyę bytu. Za­po­mnie­nie i na­dzie­ja są nie­od­stęp­ne­mi to­wa­rzysz­ka­mi czło­wie­ka i dzię­ki tym da­rom, któ­re go łu­dzą, idzie po cier­niach dro­gi ży­cia, czę­sto jak­by po kwie­ci­stej dro­dze. Bo któż nie cier­piał, któż nie pła­kał, któż nie zra­nił się o tak ostre ka­mie­nie, iż zda­wa­ło mu się, że śla­dy tych ran za­cho­wa na wie­ki, a prze­cież łzy, cier­pie­nia i rany, czas za­go­ił. Za­po­mnie­nia zbyt pręd­ko może ży­cie nas uczy, ale, wierz mi pani, że jest to jed­na z tych nauk ży­cia, któ­ra nam na do­bre wy­cho­dzi, i tą ścież­ką, któ­rą tylu już po­szło, pójść po­win­ni­śmy tak­że.

Pan Al­fred umilkł i spoj­rzał na pa­nią Dorę. Mło­da ko­bie­ta spo­tka­ła się od­waż­nie z wej­rze­niem jego i po dłuż­szem mil­cze­niu, rze­kła:

– Wy­gła­szasz pan zda­nie, któ­re­goś nie był za­wsze zwo­len­ni­kiem. Mó­wio­no mi… pa­mię­tam o tem sama, żeś pan sta­ło­ścią, dłu­gą pa­mię­cią świat za­dzi­wiał.

– Dla tego… wła­śnie dla tego! żywo za­wo­łał p. Tor­ski, dzie­lę się z pa­nią do­świad­cze­niem mo­jem, któ­re­go wy­ni­kiem jest prze­ko­na­nie, że nie war­to być sta­łym, nie war­to pa­mię­tać i… ko­chać nie war­to.

– A cóż war­to? – ła­god­nie za­py­ta­ła Dora.

– Co war­to? – po­wtó­rzył p. Tor­ski, war­to może uży­wać do­brych chwil ży­cia i nie brać im za złe, gdy się ich brzyd­ką stro­nę od­kry­je, to jest gdy miną. Sny, pani, wiecz­nie trwać nie mogą a szczę­ście jest snem tyl­ko, z któ­re­go prze­bu­dzić się trze­ba.

– Nie­ste­ty!

– To za­le­ży… Wolę się ze snu szczę­śli­we­go prze­bu­dzić, niż nig­dy szczę­ścia nie do­znać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: