- W empik go
Pani Choryńska - ebook
Pani Choryńska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 407 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom pani Lizy Werneńskiej otwierał się co środa dla jej licznych znajomych, przyjaciół i wielbicieli. Żaden »dzień« nie cieszył się tak wielkiem powodzeniem jak dnie pani Lizy, osoby lat dwudziestu pięciu, ani pięknej, ani dobrej, ale eleganckiej i światowej, a te sztuczne zalety często rzeczywiste zastępują. Podawano zawsze na jej four o''clock tea różne przysmaczki z któremi nie spotykano się nigdzie a czasami dowiadywano się tam arcysenzacyjnych wiadomości. To też smakosze i złośliwi przychodzili głównie dla tego, a reszta, jeżeli w ogóle istnieją jeszcze inne kategorye ludzi, przychodziła przez naśladownictwo, nie zdając sobie nawet sprawy, co i dla czego naśladują. Jednej właśnie środy, między piątą a szóstą, kilka osób, popijając herbatę i jedząc cukierki, prowadziło w salonie pani Lizy, to co ogólnie zowią rozmową w świecie, a co jest rzeczywiście rodzajem streszczenia faktów i ludzi. Częstokroć zdarzenia wielkiej wagi, smutne czy wesołe wzmiankuje się pobieżnie w zapytaniu, w uśmiechu, półsłówkiem, z charakteryzującą zebrania światowe ciekawością a raczej żądzą nowości i dziwną obojętnością zarazem.
Pomiędzy tworzącemi się na chwilę sympatycznemi sobie kółkami, w półcieniu misternie oświetlonego salonu, krążyła pani domu, której jedwabna, ognista suknia, bogato wyszyta paciorkami, wydawała szelest podobny pełzaniu węża po spalonych trawach podzwrotnikowych krain. Dnia tego rozmowa prowadzona w salonie pani Lizy, większem jeszcze niż zazwyczaj odznaczała się zajęciem.
– Więc pan Rithorsten jest tak źle?
– Umierający! Lekarze nie wróżą mu więcej nad kilka dni życia.
– Ona była wczoraj u mnie, śliczna i wesoła.
– Właśnie dla tego.
– Nie rozumiem.
– Czyż pani nie wie? – i młody człowiek, udzielający tych wiadomości, nachylił się ku swej sąsiadce i półgłosem prowadził dalej rozpoczętą rozmowę.
– A Dora?
– Zerwane.
– To być nie może, wszak ślub ich miał się już w lutym odbyć.
– Może ona zerwała?
– Ona? Kobieta do tego stopnia zakochana, nigdy pierwsza nie zrywa.
– Jeżeli spostrzegła że on zamierza zerwać?
– Najprędzej nic nie spostrzegła, a jeżeli widziała cokolwiek, łudziła się nadzieją że się myli.
– Opowiedzcież mi tę historyę, nie wiem o niczem, a widzę, że to cały romans – zawołała pani Jadwiga, młodziutka mężatka nowo zapisana do tego lyceum zepsucia, które się wielkoświatowem życiem nazywa.
– Panie Henryku, opowiadaj pan, znasz najlepiej bohaterów i zapewne zwyczajem swoim, wszelkie tajemnicze strony tego romansu.
– Bardzo chętnie – odezwał się mężczyzna lat czterdziestu, którego Henrykiem nazwano, zapalił papierosa i puszczając raz po raz kłęby dymu, wolnym głosem, głosem człowieka, który opowiadania swego sam chętnie słucha:
– Bardzo chętnie – powtórzył. Romans pani Ewy Rithorsten z hrabią Leonem Lacińskim rozpoczął się, jeżeli się nie mylę, lat temu pięć w Ostendzie. Byłem tam wówczas i śledziłem ich miłość dzień po dzień, aż do chwili, w której doszła do zenitu; wtenczas śledzić przestałem, bo fakta dokonane mniej mnie zajmują. Błogiego ich szczęścia nic nie zamąciło przez lat cztery, oboje byli tak dobrani fizycznie i moralnie, bo fizycznie piękni, moralnie zepsuci, przytem tak zakochani w sobie, że mimowolnie się pragnęło, by żadna fałszywa nuta nie przerwała harmonii tego mistrzowskiego dzieła. I przez lat cztery życzeniom tym stawało się zadość; nie rozłączali się prawie, zimą w tem samem siedząc mieście, latem u wód spotykali się znowu. I nikt się niczemu nie dziwił chyba temu, że pan Rithorsten dziwić się nie zaczynał.
Aż tu razu pewnego, ten mąż nieoceniony, oryginał w swoim rodzaju a namiętny astronom jak wiadomo, raczył spuścić oczy z gwiazd i nieba i powieść wejrzeniem po ludziach i ziemi. Zdarzało mu się to wprawdzie rzadko, ale widocznie gdy patrzył, widział dobrze i jasno, bo w kilku kategorycznych wyrazach oznajmił żonie, że pragnie by drogi pan Leon, wspólny ich przyjaciel, na zimę, która się właśnie rozpoczynała a którą razem spędzić mieli w Paryżu, przeniósł się gdzieindziej i postarał się nie spotykać więcej z niemi. Może jedynie przez wdzięczność, że tak późno wtrącił się w swoje w każdym razie sprawy, a może z wielu innych jeszcze przyczyn, pani Rithorsten i Leon zgodzili się od razu na to żądanie, i mimo rozpaczy rozstania, zdecydowali się na nie bez oporu.
Hrabia Leon wyjechał tutaj tak, jak się wyjeżdża na wygnanie, które mu tylko codzienna wymiana listów osładzała. Złe języki twierdzą, że wkrótce potem spotkali się gdzieś między Wiedniem a Paryżem, że cały tydzień spędzili razem w najbliższem sąsiedztwie pana Rithorsten, pod okiem jego prawie i że mimo to żadna czarna chmura, żadna mglista plama nie zaćmiła lunety badacza niebios. Mówią także, że hrabia tym samym pociągiem, którym jechali małżonkowie, całą Austryę z nimi przejechał, ale tego nie jestem pewien, chociaż wydaje mi się to dość prawdopodobnem z powodu, iż są kobiety, które tem więcej kochają, im o tę miłość bardziej walczyć muszą. Tymczasem miejsce wygnania, jakiem dla Leona była dotąd Warszawa, miało się wkrótce w raj zamienić, bo już to nieraz zauważyłem, że wygnańcowi najłatwiej stać się wybranym. W tłumie osób obojętnych spotkał jedną, która mu długo obojętną być nie miała. Tą osobą była pani Dora Choryńska…
– Chyba dla pani jedynie słów parę o niej powiem – dodał Henryk, zwracając się do pani Jadwigi – oprócz pani znamy ją wszyscy. Jest to młoda wdowa, która choć z mężem rok cały żyła, innego podobno wspomnienia ze swego małżeństwa nie wyniosła. Pan Choryński był to człowiek, o którym wo – lałbym nie mówić; najmniejszemi jego wadami była namiętność do kart i stan wiecznie nie trzeźwy. W rok po ślubie umarł wskutek nieszczęśliwego wypadku spadnięcia z konia, zostawiając żonie jako pamiątkę po sobie przestrach i odrazę do małżeństwa. Przez lat siedm nikt i nic nie zdołało jej nakłonić do wejścia w powtórne związki, a niesposobności jej brakło, bo oprócz piękności niezaprzeczonej znaczny posiada majątek, a niestety! epidemią naszego wieku jest cześć dla złota. Tą rozczarowaną, obojętną, nieprzystępną kobietą zajął się hrabia Leon, a w miarę, jak to uczucie potężniało, tem częstsze, tem gorętsze słał listy do Paryża, bo wrodzoną jest mężczyznom potrzeba oszukiwania siebie, z chwilą w której kobietę oszukiwać zaczynają. Podobno w listach swoich hrabia nie taił niczego, tylko prawdę w taki sposób podawać umiał, że zupełnie przeistoczona dochodziła do rąk interesowanej osoby. Pewna swej nieograniczonej nad Leonem władzy, pani Ewa nie domyślała się niczego, a tymczasem w sercu hrabiego z nową miłością wznosiły się pierwsze mgły zapomnienia. Czy kochał a szczególnie jak kochał – nie wiem, ale nie wątpię, że był kochanym i to bardzo gorąco, bardzo namiętnie, tak, jak tylko kochać może kobieta wygórowanie surowych obyczajów, jaką była pani Dora, lekkie – wicza, jakim był Leon. Po półrocznem oblężeniu, bo inaczej nazwać nie umiem miłosnych zabiegów hrabiego, urocza forteca poddała się i… wieść o małżeństwie tej interesującej pary, nie mało tu wszystkich zdziwiła.
Mnie osobiście ona dziwiła i nie dziwiła zarazem. Nie spodziewałam się wprawdzie po Leonie tej odwagi w obec pani Rithorsten, ale znałem go dostatecznie także, aby nie wątpić, że wszelkich użyje sposobów, by dojść do zamierzonego celu. Stosunek jego z panią Dorą uważałem za czysto platoniczny, dzisiaj… w obec zerwania – nie wiem, czy nie wypadnie mi zdania zmienić, bo dewiza herbu Licińskich, na niebieskiem polu złotemi wypisana literami, brzmi: »Pole bitwy tylko jako zwycięscy opuszczamy!«. Zresztą mniejsza o to, w każdym razie było to heroiczne postanowienie, powzięte w chwili rozpaczy lub… upojenia. Zerwanie z panią Ewą odbyło się listownie, jest to jedyny sposób godny gentelmana, jeżeli w dodatku pisać umie, tak łatwo oględnością zdania złagodzić można szorstkość jego znaczenia. Niemałą niespodzianką dla Leona był spokój, z jakim pani Ewa znosiła swe opuszczenie i wiadomość o zamierzonem małżeństwie kochanka, ten spokój, to poddanie się jej, bezwiednie ujęły siły nowym jego uczuciom. Taktyka pani Rithorsten, bo postępowanie jej było tylko taktyką, świadczyła o wielkiej znajomości ludzi w ogóle a mężczyzn w szczególności, u których do późnego wieku pozostają ślady dziecinnych kaprysów, choćby w tem tylko, że tego pragną, czego mieć nie mogą, o to gotowi się rozbijać, co im się wydziera. Wielka cisza, poprzedzająca burzę, zaległa chwilowo na kartach romansu, który pobieżnie szkicuję. Niespełna miesiąc temu, pan Rithorsten zachorował niebezpiecznie; los zrządził, że specyalista, do którego ma zaufanie, rezyduje w Warszawie i tak w bardzo naturalny sposób rozłączeni spotkali się znowu, i od pierwszej chwili, w której złotawe oczy pani Ewy spotkały się z wejrzeniem Leona, mogła sobie należycie zdać sprawę z wpływu, który zawsze miały na nim wywierać. Z całym wyrafinowanym sprytem kobiecym, umiała hrabiemu ubarwić urokiem pierwszego zwycięstwa, jej chłodną kokieteryą spowodowany powrót jego. I wrócił, bo w życiu zawsze się wraca często do wspomnień tylko, czasami do rzeczywistości. Jak niegdyś dla Dory, Ewę opuszczał, tak teraz opuszczał panią Dorę dla niej, opuszczał dotkliwiej, boleśniej bo nie tylko kochankę ale narzeczoną. Otóż i cały romans, rozwiązanie łatwe do przewidzenia. Pan Rithorsten umiera, pani Ewa idzie za Leona a pani Dora w drugiem zapomnieniu, zapomni o pierwszem. Pan Henryk wstał, wesołym zadowolonym ruchem zatarł ręce i zapalił nowy papieros.
– Rzecz która mnie zawsze dziwi, rzekła pani Jadwiga, to ta ogólna wiadomość pewnych szczegółów, które w teoryi dwóm tylko osobom wiadome być powinny.
– Ach! teorya pani, jest tem tylko, czem drogowskaz na znajomej drodze, nikt się nim nie kieruje.
– Świadczy to zawsze o braku honorowej dyskrecyi u mężczyzn a temu przecież wierzyć nie mogę.
– A braku prawdziwej miłości u kobiet dorzucił milczący dotąd Alfred Torski, znany z licznych światowych powodzeń.
– Jakto? Jakto? kilka zawołało głosów.
– Zapewnić najprzód muszę, że mówię bezstronnie, ale wierzajcie mi panie, że wiadomość pewnych szczegółów, które jak pani słusznie zauważyłaś, w wyłącznej wiadomości dwóch osób interesowanych pozostać powinny, dochodzi nas najczęściej jeżeli nie zawsze, z ust kobiet, dla których miłość jest często zabawką, czasem próżnością a nigdy uczuciem. Kiedy o niej mówią, zdradzają ją same, jedynie z chęci wzbudzenia zazdrości, potrzeby zadośćuczynienia próżności, zapominając, że tem samem rzucają się bezbronne na pastwę ciekawości ludzkiej, pod najostrzejszy skalpel jakim są złe języki. W niedyskrecyi kobiet jest coś oburzającego, bezwstydnego, wstrętnego, niedyskrecyę mężczyzn nazwałaś pani.
Pan Alfred uchylił nieco głowy przed panią Jadwigą, a po twarzy jego przeleciał uśmiech ironiczny, ale nie wesoły, z którym pożegnał panią Lizę. Równocześnie opuściła salon pani Jagwiga i idąc schodami zamienili słów parę.
– Czy świat panią nie przestrasza? zapytał p. Alfred.
– Mnie? więcej może uczy.
– A… I czegoż?
– Niedowiarstwa.
– Szkoda tej kobiety, pomyślał p. Alfred, patrząc za odjeżdżającym powozem, unoszącym panią Jadwigę, ma jeszcze wszystkie uczciwe illuzye młodego wieku, kiedy honoru mężczyzn w ich miłości szuka.
Tymczasem towarzystwo p. Lizy zajmowało się dalej tym samym jeszcze przedmiotem rozmowy.
– Czy zerwanie z Dorą już głośne? – pytano.
– Czy już wszyscy o niem mówią?
– Gorzej niż mówią, bo już każdy z osobna w powietrzu to zerwanie czuje – odpowiedział p. Henryk.
– Czy ją pan widział?
– Byłem u niej, ale mnie nie przyjęła. Powiedziano mi że cierpiąca. Oczywiście choroba zmyślona, bo wczoraj….
W tem drzwi się otworzyły, p. Henryk zdania nie dokończył a w pokoju na sekundę zupełne zaległo milczenie.
– Ach, Dora! – zawołała pani Liza, zrywając się z miejsca i idąc ku nowoprzybyłej. – Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj, ktoś mi mówił żeś cierpiąca.
– Niezupełnie jestem zdrową, to prawda witając się na prawo i lewo, odpowiedziała p. Choryńska – ale nie zważam na to i przyszłam, wiedząc że cię dzisiaj zastanę a chciałam cię pożegnać. Wyjeżdżam na wieś.
– Na wieś?
– W połowie grudnia?
– Cóż za myśl szalona?
– Dla czego?
– Interesa zmuszają mego ojca do wyjazdu z widocznem zmieszaniem odpowiedziała p. Dora na tych kilka pytań. – Nie chcę go puszczać samego, ale wrócę niedługo, bardzo niedługo.
– Czy i hrabia Leon jedzie z wami? – z udaną obojętnością zapytała Liza.
– Może pozwolisz cukierka? – dodała natychmiast, chcąc pytanie niejako osłodzić.
– Nie – krótko odpowiedziała Dora.
– Jakie tu gorąco – dodała wstając nagle, aby odpiąć futrem podbitą zarzutkę. Musiało jej być rzeczywiście bardzo gorąco bo po twarzy żywe przelatywały płomienie i z gorączkowym niemal niepokojem patrzyła na tych obojętnych, światowych przyjaciół, jakby w ich spojrzeniu wyczytać się czegoś obawiała.
W chwili, w której ją poznajemy, Dora liczyć mogła lat dwadzieścia siedm. Była to średniego wzrostu, smukła szatynka, o regularnych, może troszkę ostrych rysach i ślicznych, o skończenie długiem spojrzeniu zielonkawych oczach. Były to dziwne oczy, mogące same przez się stanowić piękność kobiecą, przypominające w swym niezrównanym spokoju, tajemnicze głębie morskie. W ślicznej nieco w tył wygiętej figurze i w całej swej osobie, miała pani Dora coś wyniosłego, coś dumnego, czego jej nie ujmował widoczny wyraz przygnębienia, które daremnie ukryć usiłowała. Tych oczu, które tak niedawno jeszcze świat wejrzeniem rozpromieniały, łzy zdawały się tuż blisko. Na ustach tak szczerze śmiejących się wczoraj jeszcze, zdradzała siła woli coś nakształt śmiechu, co boleśniej przecież brzmiało niż łkanie. A zebrani w koło niej przyjaciele, wszystkie te odcienia chciwie chwytali i wejrzeniem podkreślali je sobie.
Wizyta pani Dory trwała krótko a po jej wyjściu różnego rodzaju posypały się uwagi.
– Widocznie wszystko zerwane – zawołała p. Liza – ten wyjazd na wieś ją zdradza. Uważałeś pan jak się zmięszała gdym zapytała, czy Leon jedzie z nimi?
Było to pytanie okrutne, które w podobnych okolicznościach kobieta tylko kobiecie zadać może. A! gdyby sobie jeszcze pytań trzeba w życiu odmawiać.
– Biedna Dora.
Biedna Dora! Różne głosy na różne powtarzały to tony a we wszystkich mało przebijało się współczucia, bo w sercach kobiet nic mniej litości nie wzbudza jak serce rozdarte innej kobiety.
Kiedy się już wypróżniły salony, pani Werneńska parę razy przeszła się po pokoju. W dziwnie dobrym a raczej mile niespokojnym była humorze i nie wiedziała sama dla czego, to też odnaleść pragnęła przyczynę tego wewnętrznego zadowolenia i wiodła oczami po tym pokoju, w którym zdawało się, że brzmią jeszcze echem ostatnie rozmowy. Niby szeptem powtórzone doleciały ją słowa: Biedna Dora!
– Biedna Dora! – bezwiednie, z uśmiechem powtórzyła. Ta biedna Dora rozweselała ją; nieszczęście jej ożywiało scenę światową, pani Liza przeczuwała cały szereg faktów i wiadomości wzruszających i pilno jej było ich się doczekać.II.
O dwanaście mil od Warszawy leżą Laszczyny, majętność ojca pani Dory, gdzie w kilka dni po przyjęciu u Lizy Werneńskiej zastajemy ich oboje.
W sali jadalnej, o dębowych, gdańskich meblach i dębowym suficie, płoną kłody w olbrzymim, staroświeckim kominie. Ogień trzaska wesoło, iskry snopami unoszą się w górę, to deszczem ognistym spadają i gasną a światło lampy wiszącej, łączy się z blaskiem płomieni i jasno oświeca dwie osoby obecne w pokoju. Jedna z nich, a tą jest mężczyzna lat sześćdziesięciu i kilku, siedzi w wygodnym fotelu przy stole, na którym porozrzucane leżą gazety i stoi filiżanka czarnej kawy. Pan Nichliński pali cygaro, patrzy w ogień a ukradkiem spogląda na córkę, która siedząc koło niego, machinalnie, widocznie bez najmniejszej uwagi, przerzuca kartki jakiegoś illustrowanego pisma. Ile razy spojrzy na nią, tyle razy jakaś czarna myśl przeleci po wyniosłem czole mężczyzny, w oczach osiędzie, wyryje się na każdej niemal zmarszczce obfitującej w nie chudej twarzy.
Jest to twarz niezwykła, głowa typowa, w tyle tylko jeszcze rzadkim i siwym przystrojona włosem. Pod czołem ciągnącem się w nieskończoność, oczy które kiedyś, dawno temu, musiały być takiemi jak są obecnie oczy córki, bo ten sam kształt zachowały, ćmią już tylko dzisiaj światłem przygasłej pochodni. Może zbladły pod wrażeniem tego wszystkiego, co się przed niemi przesunęło w życiu, bo mgliste ich spojrzenie, ale w tej chwili wyrażają jeszcze wiele cierpienia a jest to podobno jedyny wyraz, który danem jest oczom zachować, póki się nie zamkną na wieki. Nos orli, wąs biały i starannie utrzymany, wysoka, prawie niepochylona postawa, wszystko to się składa na sympatyczną całość tchnącą rozumem i sercem, temi dwoma zaletami, które zazwyczaj niechętnie w parze chodzą.
Młoda kobieta zatrzymała się w przerzucaniu kartek, ogień dopalał się ciszej, cygaro w ręku pana Nichlińskiego popielało od końca a on sam zadumał się głęboko. Dla czego właśnie dzisiaj myśl jego odbiegła w daleką przeszłość i odżywiała ją poniekąd, wytłómamaczyć i zrozumieć łatwo.
W Laszczynie gdzie się urodził, wychował i postarzał, siedząc naprzeciwko córki, zdawało mu się, że stoi między przeszłością a przyszłością swoją. Przyszłość zasmuciła go dzisiaj, więc spojrzał w przeszłość i utoną! w niej.
Gdzieś daleko…. daleko tam, gdzie słońce życia wschodzi, widział się młodym, pewnym siebie, pewnym szczęścia, pełnym siły, woli, marzeń i dążności. Zaznał wszystkich roskoszy, wypił do dna kielich słodyczy życia, wszystkie uczucia odbiły się o jego serce wszelkie szaleństwa wolny doń przystęp miały, a zawsze jeszcze czegoś szukał, zawsze za czemś gonił.
I tak doszedł do wieku, w którym człowiek zaczyna przed siebie patrzeć i pytać, co znajdzie na krzyżujących się drogach życia.
Ożenił się bez miłości ale pełen chęci uszczęśliwienia tej, która późniejszą próżnię zaludnić miała. Dwa sprzeczne charaktery, jakiemi były usposobienia małżonków ścierały się początkowo, znienawidziły się później. Żyli parę lat z sobą i śmierć zabrała tę, która, jeżeli w życiu szczęścia nie znalazła, udzielić go nie umiała także.
Pani Nichlińska umierając, zostawiała córkę a unosiła wdzięczność ale nie żal męża.
Został wdowcem w wieku, w którym gwałtowne porywy serca uspokajają się, a budzi się drugie, stateczniejsze wierniejsze uczucie, któremu jeżeli nie te same, to tyle co tamtemu zawdzięcza mężczyzna upojeń i wzruszeń. Uczucie to zwie się ambicyą, pragnieniem czy to zaszczytów, czy to wyżyn, czy to sławy, – tej aureoli, tej miłości, tej kochanki drugiego wieku. Polityka zapełniła odtąd życie pana Nichlińskiego, córka rosła przy nim i zdawało mu się, że teraz dopiero zaznał prawdziwego szczęścia…. Zdawało mu się to…. aż do chwili, w której próżnię i czczość tej walki przekonań, którym właśnie przekonań brakuje, przejrzał i poznał. Wydało mu się wówczas, że na tej szerokiej politycznej arenie stoi sam, że sam jeden dąży do jakiegoś wzniosłego celu, który mu się wydawał być ogólnym, kiedy tymczasem jego współzawodnicy mieli cel inny, cel własny przed sobą.
I on dążył do mety obranej, bo człowiek każdy ma jakiś cel przed sobą, ale chciał dojść sprawiedliwie, bitą drogą prawdy i uczciwości; tymczasem poznał, że aby dojść, iść trzeba krętemi ścieżkami, zaprzeć się zdania, wyrzec przekonań, przestać być sobą. Tego nie czuł się na siłach dokonać, i wycofał się z szeregów, których chciał, bo mógł być filarem, a był tylko prawą jednostką, ginącą w sprzecznym tłumie. Uczciwość jego ciężarem swoim jak olbrzymi, nieporuszony kamień, przykuwała go do jednego miejsca, czuł, że dalej nie pójdzie, i zawrócił. Zajął się córką i budzący się żywo umysł dziewczynki zastąpił mu to wszystko, czego się dobrowolnie wyrzekł. Nie rozłączali się odtąd, podróżowali wiele i dobrze im było razem. On młodniał, ona dorastała w tem zetknięciu się każdochwilowem myśli. Jemu lat ubywało, a jej młodości i zacierała się częściowo różnica wieku istniejąca między nimi.
W tej pięknej dziewczynie, pełnej życia, swobody, burzliwej niemal wesołości, odnajdował ojciec dawne przepełnienie własnego serca i śmiał się do młodości swojej, odżywającej koło niego. Ale był ojcem i nie bez trwogi pytał siebie często, czy u kobiety serce tak gorące, namiętne, znajdzie szczęście na drodze życia, którą pójść jej było pilno a szła śmiało i nieustraszenie. Niechętnie ale z konieczności i z pewnym żalem lał zimną wodę doświadczenia na kipiące uczucia, na tę pełnię życia i gorącość serca. Ale czyż kiedy posłużyło komu cudze doświadczenie? Dziewczę śmiało się z obaw ojca i potokiem słów gorących opowiadało mu życie takie, jakiem malowała je młoda i bujna wyobraźnia, przedstawiało ludzi takich jakimi ich serce widziało.
– Białe kruki! Białe kruki! – zwykł wołać pan Nichliński, i odtąd ta nazwa pozostała między nimi i oznaczała wszelkie marzenia i illuzye.
W ośmnastym roku panna Teodora zakochawszy się wbrew przedstawieniom ojca wyszła za mąż. Małżeństwo jej, jak wiadomo nie było szczęśliwem; było jednem z tych, w których wygórowany cynizm mężczyzny, połączony z wygórowanemi illuzacyami kobiety, wytwarza wstrętną całość. Owdowiawszy, pani Dora powróciła do ojca i potrzebowała wiele czasu, aby się odnaleść w tem ogólnem zawichrzeniu uczuć. Jak się to często zdarza u kobiet w ogóle a szczególnie u Polek, których charakter najmniej ma równowagi, że we wszystkiem, czy to złem, czy dobrem idą drogą nadmiaru: ta pierwsza próba życia wtrąciła młodą kobietę w jakąś czarną zadumę, w której już nie było i śladu białych kruków. Zawiedziona miłość, wszystkie brudy moralne, które się o nią obiły, nadwerężyły cały jej własny organizm moralny, a wszystko w nim przecie pozostawało żywe, tylko zwarzone pierwszym mroźnym powiewem rzeczywistości, wydało jej się obumarłem na wieki. W pierwszej chwili marzyła o ucieczce od świata i ludzi, o zamknięciu się w klasztorze, następnie popadła w jakąś przesadną dewocyę, która nie była prawdziwą nabożnością, ale potrzebę natur namiętnych: utonięcia w fanatycznem uczuciu.III.
Czas, ten mistrz spustoszenia, ten władca zmian świata, ta moc obojętna i potężna, wolnym i łagodnym swym wpływem ukoił jej serce, uspokoił umysł i budził ją znowu, niby już inną a jeszcze tą samą, bo człowiek się rodzi z tem, co ma być podstawą, jakoby tłem jego charakteru. Wychowanie najprzód, potem życie i łata pracują ustawicznie nad niem, cieniują charakter, na pozór często zdołają inny nadać mu koloryt, kiedy właściwie, jak nie wszystkie farby przyjmują się wzajemnie, tak charakter przejąć się zdoła tem tylko, czego tło jego nie odrzuci.
Pani Dora powracała do zwykłego życia, niby głęboko rozczarowana, obojętna, nie pragnąca niczego, pewna, że życie skończyło się już dla niej. Ale to serce, którego połowę zajął ów mistycyzm religijny, drugą połowę bezwiednie miała przepełnioną obrazami białych kruków.
Choćby najgrubszą była warstwa śniegów spadłych w zimie, topnieją one za pierwszym.
promieniem wiosennego słońca, topnieją stopniowo, powoli, aż odsłonią zżółkła murawę, ślad ich zaginie a natomiast nową zielenią uśmiechnie się ziemia.
Tym promieniem słońca, który stopił lody serca pani Dory, była miłość. I wszystko pierzchło, uleciało, znikło jak śniegi i jak wiosenną murawą zakwitło kochaniem.
Kochała się, jak trafnie określił pan Henryk na recepcyi u pani Lizy, tak jak tylko kochać się może w lekkiewiczu kobieta wygórowanie surowych obyczajów. Bo też uroczym był tem lekkiewicz, uroczym zaletami i wadami a tych miał niepospolitą ilość. Był lekkomyślnym, niestałym, ze słabym, niemal niewieścim charakterem, a młodym, przestraszająco młodym na swych lat trzydzieści. Dziecinny w swych uporach, bohaterski w postanowieniach, które jak ognie sztuczne świetnie wznosiły się w górę i gasły od razu, co kochał wczoraj, dzisiaj był gotów zapomnieć, jutro znowu namiętnie uwielbiać, a mimo to szlachetny, odważny, dobry, tą dobrocią kobiety, którą łzy do łez poruszają a w której sercu kryje się przecież niezrozumiałe, przerażające nieraz okrucieństwo. Przytem był pięknym brunetem, o bladej twarzy, czarnych melancholijnych oczach; sprytny, wesoły, zawsze do śmiechy gotowu, pojmujący wszelkie szaleństwa dla kobiety kochanej, był gotów rzucić się z okna trzeciego piętra, gdyby tego żądała a mimo to wszystko, uparty całą siłą pragnień swoich i nie pojmujący by jemu oprzeć się można. W tym to człowieku zakochała się pani Dora i kochaną była przezeń gwałtowną a rzadko kiedy trwałą miłością, podobnych jemu ludzi.
Miłość odrodziła Dorę: była młodą, szczęśliwą, świat znowu w różowe przybrał się dla niej szaty i nieskończenie daleko widziała przed sobą w życiu odblask tej barwy upojenia. Dwa miesiące niespełna dzieliły ją od dnia ślubu, gdy nagle uczuła, że chwieje się ten gmach wspaniały sercem wzniesiony, że chyli się i grozi upadkiem. Podtrzymywała go całą potęgą wiary serca, pełnego miłości, ale gmach runął, bo destrukcyjnej sile, jaką wywiera serce, które już miłości nie czuje, nic się oprzeć nie zdoła.
Na tych gruzach szczęścia córki zatrzymały się dłużej myśli pana Nichlińskiego.
Czyż z całego życia jego pozostało co więcej jak gruzy i tylko gruzy? Zbliżał się do chwili tego wielkiego, tajemniczego przełomu i z tego długiego lat szeregu cóż unosił z sobą? Wspomnienia! Te szczątki życia, takie bezbarwne, takie cichnące im dalej od chwili urodzenia stoją. Starcowi nad grobem zdawało się dzisiaj, że jest tem dzieckiem, które obsypano zabawkami różnego rodzaju, które je wszystkie chciwie przygarnęło do siebie i zaczęło się tak niemi bawić, że je połamało, potargało, aby się przekonać co się w nich mieści, a znalazłszy wewnątrz próżnię, odrzuciło je od siebie. Całe życie był tem dzieckiem, a kiedy się ono kończyło, w stosie tych przez niego niegdyś zepsutych zabawek, widział i te które ręką, córki jego podruzgotane zostały.
Wielka gorycz powstała w sercu pana Nichlińskiego na myśl, że nad tą komedyą życia człowiek sercem cierpi i łzami płacze, że ciągle do szczęścia dąży a cudzem nawet szczęśliwy być nie może?
Czernie więc to szczęście ludzkie?
Przepalona kłoda w kominie zapadła się z łoskotem, Pan Nichliński się ocknął, pociągnął zgasłe cygaro i warstwa osiadłego na niem popiołu, jakby w odpowiedzi na myśl ostatnią, spadła mu na rękę.
Spojrzał i uśmiechnął się boleśnie, a wstając, strzepnął z siebie popielaty pyłek.
Dziesięć dni minęło, odkąd pan Nichliński z córką bawili w Łoszczynie i codziennie o jednej i tej samej godzinie pani Dora, długą, topolami wysadzoną ulicą, wychodziła na gościniec prowadzący do miasteczka, naprzeciw posłańca z poczty. Codzień z rozczarowaniem spotykała się tylko, a mimo to codzień wracała, i z bijącem sercem odbierała listy, między któremi zawsze oczekiwanego brakowało tylko. Nie mogła wierzyć jeszcze, by ten list, z upragnieniem wyglądany, nigdy nie miał nadejść by już na prawdę wszystko między nimi skończonem było!
Po raz setny, tysiączny opowiadała sobie przejścia ostatnich czasów, a smutnym jej myślom towarzyszył szum zimowego, wschodniego wiatru, któremu wtórowały ogołocone gałęzie drzew ogrodu, także jakimś zeschłym umarłym szelestem.
Myśl jej nie wracała do błogich dni przeszłości, dzisiejsza rozpacz stawiała je tak daleko, taka przepaść dzieliła ją od nich, że sił jej brakło, by sięgnąć po nie wspomnieniem.
Wznawiała w myśli straszną chwilę przeczucia, jakiem się jej serce ścisnęło za pierwszem spotkaniem z panią Rithorsten. Pani Ewa przyjechawszy do Warszawy, bezwłocznie ją odwiedziła, pod pozorem, że narzeczona Leona dla którego od tak dawna tyle szczerej ma przyjaźni, obojętną jej być nie może. Widziała ją dzisiaj jeszcze jakby na jawie, taką, jaką ją ujrzała wówczas, olśniewającą, w rozkwicie wspaniałym lat trzydziestu i kilku. Twarz ślicznej kobiety o kameowych rysach, kameliowej białości, oczach do światła istnie złotem migocących i jasnych włosach, stała jej ciągle przed wzrokiem wyobraźni. Przypominała sobie każde słowo wypowiedziane przez panią Rithorsten, która mówiła o Leonie, o ich przyszłem małżeństwie, z dziwnym enigmatycznym uśmiechem, a młodej kobiecie zdawało się, że ile razy pani Ewa imię Leona wymawiała, ile razy spojrzała na nią, uśmiechnęła się do niej swemi karminowemi usty, tyle razy jakaś moc wszechwładna ujmuje jej miłości Leona i szczecią ujmuje.
Przeczucie to nie było bezpodstawnem, bo bardzo prędko stwierdziły je fakta. Choć Leon na nowo owładnięty przez panią Rithorsten nie przestawał odgrywać pozornie roli najczulszego narzeczonego, moralnie zerwał uż zupełnie z Dorą, która nie przypuszczając jeszcze, że go stracić może, czuła tylko ze wzrastającą boleścią, że jej miłość traci wszelki wpływ, jaki dotąd nad nim miała. Czuła, że gdy był przy niej, serce jego, myśli, oczy, nawet zmysły w inną zwracały się stronę. Walczyła długo, nim się przekonała, że jest prawie zwalczoną; wtenczas obok uczucia zdeptanej miłości obudziła się duma obrażona. "Wstrętną jej była myśl, że świat patrzeć będzie na jej upokorzenie, że widząc ją opuszczoną, ludzie może zechcą obdarzać ją litością, tą jałmużną obojętnych, i odegrawszy całą światową komedyę, której aktem ostatnim była wizyta u pani Lizy, wyjechała do Łoszczyny.
Ale na samem wyjezdnem uległa pokusie tak zrozumiałej u kobiety zakochanej, i listownie przesłała baronowi ostatni krzyk rozpaczy, który miał dolecieć uszu jego, ale nie odezwać się echem, w niewiernem sercu. Kończyła list swój prośbą, by bez odpowiedzi został, jeżeli sercem nań odpowiedzieć nie był w stanie.
Życzeniu jej stało się zadość. Odpowiedź nie nadchodziła, ta odpowiedź, którą milion razy wyobraźnią już czytała, której jedno słowo miłosne, okupiłoby winy przeszłości, tę przeszłość wymazało z pamięci i odnalezionem błysnęło znów szczęściem. Zamiast tego upragnionego słowa od niego, inne ją o nim dochodziły wieści. Odbierała liczne listy z Warszawy od przyjaciół i znajomych; do pierwszych zaliczała się pani Liza, która szczegółowe zdawała jej relacye o wszystkiem co się działo w stolicy. A działo się niewiele widocznie, bo donosiła tylko o chorobie pana Rithorsten, którego śmierci spodziewano się lada dzień i donosiła także, że Leon nie wychodził prawie z domu pani Ewy.
Gęsty śnieg zaczął padać i zasypywał ślady kroków młodej kobiety, wiatr gnał nim i mroził jej twarz, ale ona nic nie czuła, nic nie widziała tylko postać zbliżającą się ku niej, której przyszła wyglądać aż tutaj!
Raz jeszcze, raz ostatni może, serce jej zabiło nadzieją, tą uwodzicielką ludzkości!
List był jeden tylko i był od pani Lizyi. Patrzyła nań długo, nim go otworzyła. Zawierał on słów kilka donoszących o śmierci pana Rithorsten i o wyjeździe wdowy do Paryża, po którym nastąpił także wyjazd Leona. Pani Liza zakończyła list swój zdaniem: »Jakże to dobrze, że wszystko między wami skończone«.
Ręka z listem osunęła się wzdłuż sukni, twarz młodej kobiety powlokła się śmiertelną bladością i stała nieruchoma patrząc daleko przed siebie, tam, gdzie ołowiane niebo łączyło się z pokrytą śniegiem ziemią. Myśli różnorodne w bezładzie plątały się po głowie i bolesnem biły o nią tętnem a usta bezwiednie głośno powtarzały:
– Wszystko skończone – wszystko skończone!
Poczęła chodzić szybkim krokiem tam i napowrót wzdłuż alei a w sercu jej poczęły się wznosić, tak jak osiadłe na wodzie męty, uczucia nieznane mu dotąd, złe i zawistne. Łza nie zwilżyła oczu młodej kobiety, tylko dreszcze wstrząsały jej smukłą postacią i usta zacisnęły się jakby kurczem bolu.
W tem odgłos dzwonu przypomniał jej, że zbliża się godzina obiadowa. Nie chcąc zaniepokoić ojca, spiesznie wróciła do domu, zdjęła futro i weszła do jadalnej sali, gdzie pana Nichlińskiego nie było jeszcze. Tutaj, przeszła się parę razy po pokoju, przecierając ręką czoło. Dziwnego doznawała uczucia, jak gdyby jakimś ciężarem obarczoną była. Spojrzała po sobie i wpadł jej w oczy list w tej samej ręce trzymany jeszcze.
To może on jej tak ciężył. W kominie rozpalał się ogień, przybliżyła się doń i automatycznym ruchem list rzuciła w ogień. Czerwone płomienie objęły ćwiartkę papieru, zwinęły ją, papier zaszeleściał, poczerniał, przeźroczał i… w szczyptę popiołu zamienił się niebawem. A ona stała zapatrzona i nie uważała jak ojciec wszedł i zbliżył się do niej.
– Doro! – rzekł pan Nichliński, kładąc rękę na jej ramieniu. – Doro! – powtórzył. W tem jednym słowie mieściły się tysiączne uczucia. Przywiązanie, żal, zrozumienie jej cierpień, wszystko odnalazła w niem pani Choryńska.
Pieszczotliwym bardzo ruchem wzięła rękę jego w obie dłonie i opierając na niej twarz, jak to zwykła była za dziecinnych łat czynić:
– Mój drogi ojcze! – rzekła i głosem cichym, powolnym powtórzyła mu dosłownie prawie treść listu pani Lizy, kończąc opowiadanie swoje mniej więcej tem samem zdaniem, którem się ów list kończył:
– Jakże to dobrze, że wszystko między nami skończone…
Przymknęła oczy i umilkła na chwilę, a kiedy rozwarła je znowu i spojrzała na ojca, uderzył ją wyraz smutku, rozlany na jego twarzy. Chcąc go rozweselić, uśmiechnęła się i bardzo cichym, bardzo łagodnym szepnęła głosem, wskazując wejrzeniem na okno, na które śnieg dużemi spadał płatami.
– Tak zimno, tak smutno! Cóż dziwnego, że znów zmarzły moje »białe kruki?«.
Szarzało w pokoju, i pan Nichliński nie dojrzał bolesnego wyrazu oczu córki.IV.
W końcu stycznia dopiero, pani Dora z ojcem powróciła do Warszawy.
Jeżeli młoda kobieta spodziewała się módz czas jakiś incognito zabawić w stolicy, rozczarowaną była prędko. Skoro wieść o jej powrocie rozeszła się między znajomymi, oblężyli ją poniekąd. Każdy chciał ją pierwszy powitać, a raczej każdy chciał ją pierwszy widzieć. Powrotem swoim budziła na nowo blednące już wrażenia tak głośnej przed kilku tygodniami jeszcze sprawy. Zajmowano się nią napowrót, mówiono znów o bohaterach tego sensacyjnego zerwania. Pani Dora w jednej chwili stała się ciekawością, tem większą, że uczuć swoich nie zdradzała niczem. Powracała na scenę światową, jak ta wytrawna aktorka, której za kulisami tylko wolno być sobą, z uśmiechem na ustach, panią roli, którą odegrać chciała w obec rozciekawionego tłumu widzów, z jakich świat się składa.
Czem było dla niej zerwanie Leona, oprócz niej, nikt dokładnie może nie wiedział.
Pan Henryk badał, ale nie zbadał wiele, bo mężczyzna zawsze pozorom uwodzić się daje. Pani Liza była przenikliwszą, czuła, że po za tą udaną wesołością i obojętnością, kryło się coś bardzo bolesnego w sercu Dory i za złe jej prawie brała, że się tak kryje z tem, czemby ją zająć, jeśli już nie zabawić mogła. Dora z największym spokojem słuchała opowiadań pani Lizy o zachowaniu się hrabiego po jej wyjeździe do Łoszczyn. Od niej się dowiedziała, że pani Ewa i Leon bawią ciągle w Paryżu, że w bardzo krótkim czasie ma się ślub ich odbyć, że tymczasem hrabia przesiaduje w domu pięknej pani Rithorsten na »quai d' Orsay«. Słuchała tego wszystkiego w milczeniu, z tym samym uśmiechem na twarzy, którego wyrazu uchwycić było trudno, czasami tylko powieki jej zadrżały silniej i przysłaniały oczy na chwilę, a myśl jej ulatywała coraz częściej na to »quai d'Orsay», którego on nie opuszczał; szukała go tam, zbliżała do siebie, aby ze wstrętem, zaledwie myślą przestąpione progi schronienia obojga kochanków, znów co prędzej porzucić. Ale myśl uparta, wyobraźnia kapryśna, przenosiła ją ciągle w ich pobliże. W oczach jej stawały bezustannie postacie p. Ewy i Leona, głosy ich brzmiały w jej uszach, widziała ich zawsze razem, zawsze przy sobie, i te obrazy chorej wyobraźni bolały ją, jakby były rzeczywistemi.
Co roku 4. lutego, jako dzień urodzin pani Lizy, państwo Werneńscy dawali wielki bal, na którym Dora być postanowiła.
Był to pierwszy bal młodej kobiety po próbie, przez którą przeszła i wyrył się w jej pamięci szeregiem godzin, stokroć przykrzejszych od tych, które samotnie spędzała a od których przecież uciec pragnęła. W tym strojnym, tak wesołym na pozór tłumie, w którym przecież tak mało jest prawdziwego szczęścia, tak wiele w nim udanego, uczuła się dopiero samą, prawdziwie opuszczoną i nieszczęśliwą. Za utraconem szczęściem z całą goryczą żałowała tam dopiero, gdzie wesołość obijała się o jej uszy, tam gdzie oczy jej spotykały się z wejrzeniami szukającemi się wzajemnie, gdzie uśmiechy odpowiadały uśmiechom, gdzie każda osoba, sprzęt każdy niemal, budził rozliczne wspomnienia na wieki zamarłej przeszłości.
Te sale pełne ludzi i gwaru, były dla niej próżnemi i głuchemi, zdawało jej się, że w swej jasnej jedwabnej sukni chodzi po jakimś ukochanym grobie i cała drżąca schroniła się do ostatniego saloniku, urządzonego w rodzaju zimowego ogrodu. Usiadłszy, spojrzała po sobie i jakby ze zdziwieniem patrzyła na kwiaty, któremi przystrojoną była jej suknia, na obnażone ramiona i pytała siebie co to znaczyć mogło i po co się ona tu znajduje?
Spojrzała około siebie i oczy jej zatrzymały się dłużej na rozłożystych liściach olbrzymiej palmy, pod którą nizką ustawiono kanapkę.
Rok temu, w tymże saloniku, natem samem miejscu siedzieli oboje! Rok temu dopiero upojoną i szczęśliwą była marzeniami o przyszłości, która się dzisiaj w niepowrotną przeszłość zamieniła. Rok temu i nic już z tego całego szczęścia nie zostało, tylko żal po niem. Żal dziwny, nie ten, który ze szczęśliwych wspomnień prawie szczęście drugie wytwarza, ale jakiś żal głuchy i zamieniający bezwiednie w nienawiść istniejącą jeszcze w sercu miłość. Jednem z najboleśniejszych uczuć, które danem jest człowiekowi odczuć, to bezwarunkowo ta wewnętrzna walka sprzecznych uczuć, w której co było dla serca wiarą, szczęściem tej ziemi, ulatuje z niego, w której serce czuje się zniewolonem nienawidzić i gardzić tem właśnie, co ubóstwiało wczoraj jeszcze. Straszna ciemność, próżnia, zwątpienia zalegają serce, bo bez tego bolesnego przejścia, gorąco wierzący nie staje się w jednej chwili ateuszem. Pani Dora w innem znaczeniu przechodziła przesilenie, które z wierzącego robi niedowiarka, ale należała do rzędu fanatyków, bo przesilenie to u niej trwać miało dłużej; miłość nie zamieniała się od razu w nienawiść a przebaczenie, ten przedwstęp zapomnienia, nie wkradało się w serce.
Siedziała nieruchoma, z twarzą wspartą na ręku, nie myśląc w gruncie o niczem, tak, jak się to zdarza w chwilach, w których myśli z nużącym uporem idą jedną i tą samą drogą w ciasnem kręcąc się kółku i wytwarzają jakieś zamieszanie w umyśle, który jakby chloroformem odurzony, myśli, nie myśląc przecież.
– Dobry wieczór pani.
Podniosła głowę, ale była tak daleko od miejsca, w którem znajdowała się rzeczywiście, że potrzebowała chwilki czasu, aby sobie wszystko przypomnieć.
– Dobry wieczór – rzekła machinalnie.
Własny jej głos najlepiej ją do rzeczywistości przywołał; w tej chwili przywołała uśmiech na usta i podając rękę witającemu ją Alfredowi Torskiemu:
– Dobry wieczór – powtórzyła zupełnie naturalnym już głosem, rozkładając wachlarz, którym wolno wachlować się poczęła.
– Pan już nie tańczy? – rzekła, wskazując mu miejsce obok siebie.
– Jeszcze nie – z uśmiechem odpowiedział pan Torski, siadając koło niej. – Wszak nie tańczę nigdy.
– A, prawda – odrzekła, okupując swoje roztargnienie bardzo miłem wejrzeniem.
– Pan nigdy tańca nie lubił?
– Owszem pani, lubiłem, bo w życiu zaczyna się od tego, że się wszystko lubi. Potem…
– Potem? – powtórzyła Dora.
– Potem – rzekł Alfred – życie i ludzie tępią w nas tę trwałość przywiązania z jaką przychodzimy do świata i kończymy natem, że nie lubimy nic. Pytam siebie czasami, czy przypuszczenia niektórych myślicieli niemieckich, które nam się niedorzecznemi wydają, jakoby tylko pewna ilość przywiązania daną była ziemi do rozporządzenia, nie jest słusznem przypuszczeniem. Może dla tego przywiązanie ustaje u jednych, by je drudzy odczuwać mogli.
– Pan myśli?
– Myślę pani, bo gdyby gusta, przywiązanie, serca i ludzie mogli być stałemi, ten świat byłby doskonałością i kończyćby się nie powinien, kiedy tylko niedoskonałe rzeczy ulegają zepsuciu, to jest końcowi.
Pani Dora zarumieniła się troszkę, spojrzała bystro w oczy panu Alfredowi i po chwilce milczenia rzekła poważnie:
– Masz pan słuszność. Nieudolność ludzka do stałości, jest najlepszym dowodem niedoskonałości świata.
– Jest to może najpiękniejsza cnota, najtrudniejsza także, kiedy tak niewielu ją posiada – nikt prawie – dodał znacząco pan Alfred.
– Nikt? – powtórzyła Dora – to może za ostre zdanie.
– Nie pani, sprawiedliwe tylko. Należę do ludzi nadzwyczaj pobłażliwych jedynie dla tego, że sam siebie surowo sądzę, więc mam niesłychane wyrozumienie dla słabości ludzkich. Nie potępiam w nich tak bezwzględnie niestałości, jak t:o niektórzy zwykli czynić, najprzód, że stałość zdaniem mojem, jest pewną siłą, do której my pozostaniemy zawsze za słabi i za nieuodolni; następnie, że cała organizacya świata w ogóle, a ludzi w szczególności, opiera się na zapomnieniu. Zapomnienie jest tym moralnym biegunem, pod którym żyć musimy, jeżeli w życiu cokolwiek dobra zaznać chcemy.
– Nie bardzo rozumiem – rzekła Dora, zaczynając widocznie zajmować się rozmową.
– Myśl moją postaram się pani jaśniej wytłómaczyć. Cóż jest ostatecznie celem życia ludzkiego? Szczęście, nieprawdaż? Otóż w tej długiej jak życie samo wędrówce ku niemu, w tej bezowocnej walce o nie, człowiek nic innego nie robi, tylko zapomina, wiecznie zapomina. Z chwilą, w którejby możność zapomnienia odebraną mu była, myśl szczęścia ustałaby dla niego, a nadzieja straciłaby racyę bytu. Zapomnienie i nadzieja są nieodstępnemi towarzyszkami człowieka i dzięki tym darom, które go łudzą, idzie po cierniach drogi życia, często jakby po kwiecistej drodze. Bo któż nie cierpiał, któż nie płakał, któż nie zranił się o tak ostre kamienie, iż zdawało mu się, że ślady tych ran zachowa na wieki, a przecież łzy, cierpienia i rany, czas zagoił. Zapomnienia zbyt prędko może życie nas uczy, ale, wierz mi pani, że jest to jedna z tych nauk życia, która nam na dobre wychodzi, i tą ścieżką, którą tylu już poszło, pójść powinniśmy także.
Pan Alfred umilkł i spojrzał na panią Dorę. Młoda kobieta spotkała się odważnie z wejrzeniem jego i po dłuższem milczeniu, rzekła:
– Wygłaszasz pan zdanie, któregoś nie był zawsze zwolennikiem. Mówiono mi… pamiętam o tem sama, żeś pan stałością, długą pamięcią świat zadziwiał.
– Dla tego… właśnie dla tego! żywo zawołał p. Torski, dzielę się z panią doświadczeniem mojem, którego wynikiem jest przekonanie, że nie warto być stałym, nie warto pamiętać i… kochać nie warto.
– A cóż warto? – łagodnie zapytała Dora.
– Co warto? – powtórzył p. Torski, warto może używać dobrych chwil życia i nie brać im za złe, gdy się ich brzydką stronę odkryje, to jest gdy miną. Sny, pani, wiecznie trwać nie mogą a szczęście jest snem tylko, z którego przebudzić się trzeba.
– Niestety!
– To zależy… Wolę się ze snu szczęśliwego przebudzić, niż nigdy szczęścia nie doznać.