- W empik go
Pani Czajkowska - ebook
Pani Czajkowska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po śmierci męża, pani Czajkowska znalazła się w położeniu bardzo trudnem. Mimo to dawała sobie jako tako radę i nie traciła wiary w lepszą przyszłość. Kazio był wówczas uczniem drugiej klasy, uczył się dobrze i to osładzało jej najcięższe chwile i dodawało wytrwania do walki z losem i z nędzą, której widmo wiecznie sterczało u progu. Pani Czajkowska miała jeden cel W życiu – wychować swego chopca na porządnego człowieka, do celu tego dążyła wytrwale, z nieugiętą, rozpaczliwą energią. Była genialna w zaoszczędzaniu koniecznych wydatków i odmawianiu sobie tego, czego odmówić mogła. Kazio, rozwinięty nad wiek, czuł dobrze poświęcenie matki i czasami, gdy się budził w nocy i widział ją schyloną nad stołem, ostry ból, niby gryzący wyrzut sumienia, ściskał go za serce.
Najprzyjemniejszemi chwilami w ich życiu były sobotnie popołudnia. Kazio nie szedł nazajutrz do szkoły, naukę lekcyi odkładał na niedzielę i wieczorem, po herbacie, rozpoczynali z matką długie, serdeczne gawędy, które nieraz przeciągały się do pierwszej, drugiej w nocy. Pani Czajkowska wspominała dawne, lepsze czasy, a on marzył w głos o przyszłości. Punktem wyjścia tych jego snów i rojeń była czwarta klasa. W czwartej klasie można już znaleźć korepetycyę – będzie mogł trochę zarabiać i ulżyć matce.
– A wtedy mamusia odpocznie – mówił, wyprostowując się na krześle, jak gdyby przez to chciał dodać powagi swoim zapewnieniom.
Ją ogarniało rozrzewnienie. Ściskała chopca i tuliła go do piersi.
– Odpocznę, synku, odpocznę, tylko ty wyrośnij na porządnego człowieka.
Zdarzało się niekiedy, że pani Czajkowskiej, wspominającej dawne czasy, łzy zakręciły się W oczach. Kazio pocieszał ją, jak umiał, i starał się przelać w jej duszę cały swój hart dwunastoletniego mężczyzny. Czasem i on nie mógł się oprzeć wzruszeniu, i płakali oboje, ale łzy ich były jak rosa, która oświeża kwiaty – zmywały z ich serc wszystek brud życia, złość, zawiść, niechęć, zwątpienie, wszystko, co się rodzi z nikczemnych, powszednich trosk.
W niedzielę szli razem do kościoła, poczem na obiad do chrzestnych rodziców Kazia, którzy płacili za niego Wpis, i gdy wieczorem zasiadali oboje znowu do pracy, byli zupełnie szczęśliwi.
Pani Czajkowska, mając żywo W pamięci tę straszną, beznadziejną rozpacz, jaka ogarnęła ją po śmierci męża, ze łzami w oczach dziękowała Bogu za to, że to już wszystko minęło, że znowu z wiarą mogła spoglądać w życie.
Ale pewnego dnia Kazio, powróciwszy z gimnazyum do domu, zaczął się uskarżać na silny ból głowy i gardła. Rzeczywiście miał trochę gorączki, lecz humoru nie tracił, śmiał się i dowcipami starał się rozweselić przerażoną i znękaną matkę. Pod wieczór jednak gorączka się wzmogła, w nocy stracił przytomność i w tydzień potem – umarł.
Ojciec chrzestny sprawił mu pogrzeb i, obliczywszy, ileby kosztowało płacenie wpisów szkolnych, gdyby Kazio nie był się przeniósł do lepszych światów – sumę tę wręczył pani Czajkowskiej. Przytem starał się ją pocieszyć i, cytując Pismo święte, chciał ją przekonać, że nieszczęście, które na nią spadło, właściwie nie jest nieszczęściem.
Ona przez tydzień postarzała się o kilkanaście lat, posiwiała i straciła wszelką chęć i siłę do pracy. Odtąd też zaczęło jej się wieść coraz gorzej. Powoli opuszczało ją wszystko i tylko zdrowie nie chciało jej odstąpić. W tym samym czasie chrzestni rodzice Kazia, którzy mieli sklep na jednej z większych ulic – zbankrutowali i pani Czajkowska znikąd już spodziewać się nie mogła pomocy. Były więc takie chwile, kiedy, mimo gorącej swojej wiary – myślała o samobójstwie. I kto wie, czy te smutne myśli, które zapalały się i gasły w jej mózgu nagle, jak błyskawice, nie przezwyciężyłyby jej modlitw serdecznych, gdyby niespodziewane szczęście nie wyciągnęło ku niej rąk. Kiedy zdawało się, że już wszystko stracone, pani Czajkowska otrzymała miejsce damy do towarzystwa i wyjechała do Włoch.
Obecnie od lat sześciu mieszka stale we Florencyi. Życie jej płynie spokojnie i, zdaje się, jest już zabezpieczona od wzruszeń i wstrząsnień, które w ciągu jednej nocy okrywają głowę siwizną. Nikt jej nie umrze, a na utrzymanie zarobić może. Codziennie, mianowicie od godziny dziewiątej do jedenastej wieczorem, grywa na fortepianie w pewnej malej kawiarni. Kawiarnia ta, zbłąkana w najbrudniejszym zaułku miasta, nosi nazwę "Cafe – concerto Garibaldi" i cieszy się wielkiem uznaniem W kołach spragnionej zabawy, a mniej zamożnej publiczności. Jest to długi pokój, niemożliwie brudny, w trzech czwartych swego obszaru zastawiony stolikami i krzesłami. Wzdłuż ścian ciągną się kanapy, okryte podartą materyą dziwnego koloru. Właściciel i służba nazywają tę materyę aksamitem. W rogu pokoju jest mała estrada, na której komicy i śpiewaczki wykonywają swe ucieszne produkcye, a obok estrady stoi stary, rozstrojony fortepian.
I, dzień w dzień powtarza się jedno i to samo. O godzinie w pół do dziewiątej Wieczorem pani Czajkowska zasiada do fortepianu i uderza pierwsze akordy, pierwszych, tak zwanych, swoich numerów. Gra skoczne marsze, ażeby dobrze usposobić publiczność. Potem na estradzie zmieniają się kolejno: komik i dwie stare śpiewaczki, a ona im akompaniuje.
Zdartymi, bezdźwięcznymi głosami śpiewają piosenki, od których uszy więdną i włosy powstają na głowie. Nieraz bierze panią Czajkowska chęć zerwać się od fortepianu i plunąć im w twarz za ich bezwstyd, za cyniczne ruchy, za wyzywające, bezczelne spojrzenia – ale trudno, trzeba żyć, więc tylko zaciska zęby i oczy trzyma W klawiaturę utkwione, bo choć od trzech lat co wieczór to widzi i słyszy, czuje, że nikomu w twarz spojrzećby nie śmiała – ona, pani Czajkowska, żona polskiego lekarza.
Publiczność, odwiedzająca kawiarnię, jest ordynarna. Wszyscy krzyczą głośno, palą długie, cuchnące cygara i plują na wszystkie strony. Czasem, gdy etruska krew zagra w żyłach, jacy tacy dwaj rzucą się ku sobie, ale wówczas starszy kelner, ponury siłacz, który soldy w palcach lamie, rozdziela zapaśników i wyrzuca ich na ulicę. I znów jest spokój.
W chwilach przerw pani Czajkowska przymyka oczy, głowę opiera o przepisy policyjne w czarnych ramach, które wiszą tuż nad fortepianem i czeka dzwonka.
Wreszcie o jedenastej wraca do swego mieszkania. I teraz dopiero zaczyna żyć. Nawprost jej okien, po drugiej stronie ulicy, ciągnie się wysoki, żółty mur, który okala ogród i willę bogatego przemysłowca. Ogród jest bardzo ładny, zadrzewiony, pełen laurów, pinij i różnych innych drzew, których pani Czajkowska nie zna. Ale lubi się im przypatrywać i w lecie długo zawsze wystaje w otwartem oknie, patrząc na ciemny splot gałęzi, śród których zapalają się i gasną drobne ogniki robaczków świętojańskich. Wyglądało tak, jakby najmniejsze gwiazdy pospadały z nieba, a wiatr je nosił pomiędzy drzewami. W mieście jest już cisza. Czasem tylko przesunie się przez ulicę kilku zapóźnionych Włochów, brzęcząc na gitarach i mandolinach słodkie serenady. W miarę, jak się oddalają i giną w ciasnych, średniowiecznych zaułkach, dźwięki piosenek mdleją, cichną coraz bardziej… I tego pani Czajkowska lubi słuchać najlepiej…
Serce jej, zamknięte przez cały dzień, otwiera się wtedy i snuje jasne wizye, których treść jest wiecznie jednakowa.Że kiedyś, kiedyś, bogaty przejezdny pan,
Polak, zajdzie do tej kawiarni, wiedziony niepojętą ciekawością, a dowiedziawszy się, że ona Polka, zaopiekuje się nią i odeśle ją do kraju Układa nawet w myśli rozmowy swoje z tym jasnym panem, królewiczem z bajki, obmyśla sceny spotkania: Przyjdzie ze swym przyjacielem, usiądą: w pierwszych rzędach przy fortepianie i zaczną głośno po polsku rozmawiać. Ona nie da zrazu po sobie poznać, że rozumie, dopiero aż numer skończy, bo, to czego się podjęła trzeba sumiennie wypełnić. Ale w antrakcie zbliży się do nich, ukłoni i powie:
– Przepraszam, że się wtrącam do panów rozmowy, lecz ja już tak dawno polskiego języka nie słyszałam.
No i tak się zacznie. Musi mówić z godnością. Przez całe życie najgłówniejszą troską pani Czajkowskiej było zachowanie godności zawsze i wszędzie.
Wtedy zaproszą ją odrazu do swego hotelu, będą mieszkali gdzieś nad brzegiem Arna, oczywiście, a ona opowie im szczegółowiej swe losy i w jakieś dziesięć dni potem będzie już w kraju. A tam… o, tam da już sobie radę. Po sześciu latach tęsknoty ten kraj, z którego pani Czajkowska przed nędzą musiała uciekać, wydawał jej się jakby słoneczną ziemią obiecaną, kędy rzeki mlekiem i miodem płyną, a ludzkie serca są tak białe, jak gołębie skrzydła. I nie mogła sobie wyobrazić, żeby nie przyjęto jej tam z otwartemi na oścież rękami, z radością W duszy, że wraca.
… Raz, działo się to w lecie, pani Czajkowska czuła się dziwnie osłabiona. Cały dzień przeleżała w łóżku, męczona nieznośnym bólem głowy, który jej oczu otworzyć nie pozwalał. Tej nocy śnił jej się Kazio. Zjawił się przed nią, jak żywy, w czarnej, uczniowskiej bluzce, przesyconej ostrym zapachem benzyny, ale czystej – śmiał się ku niej i wołał na nią cichym, radosnym głosem:
– Mamusiu, mamusiu, niech mamusia tu pójdzie.
I poszli razem jakąś daleką, dziwną drogą, podobną do "Viale dei Colli", ale ładniejszą – szli długo, aż się wreszcie znaleźli w niewielkim sosnowym lesie, pełnym słońca, które złotemi planami kładło się na korze wycieńczonych drzew.
Przed kilkunastu laty – teraz zdaje się pani Czajkowskiej, że to był sen, albo bajka, którą jej niańka w dzieciństwie opowiadała – spędzali lato na wsi pod Warszawą. Kazio miał wówczas dwa lata. Mieszkali w małym domku, w lesie. Właściwie nazywało się to lasem, w rzeczywistości było tam tylko kilkadziesiąt suchotniczych sosen i jak okiem sięgnąć piachy. Dookoła w takich samych domkach tłoczyły się żydowskie rodziny, które tu zjechały na letnie mieszkanie z Warszawy.
Pani Czajkowska obudziła się ze snu ze łzami w oczach. I już przez cały dzień nie mogła przezwyciężyć tej strasznej, wyjącej tęsknoty, która jak burza rozszalała się w jej sercu. Wciąż jej się zdawało, że słyszy głos Kazia, wciąż majaczyły jej się przed oczami sosny, piasek i drewniana buda na przystanku kolejowym, gdzie oczekiwała przyjazdu męża w soboty. Potem przyśniło jej się znów, że jest w Warszawie. Chłodny, jesienny dzień, zmierzch, przed chwilą deszcz przestał padać. Już zapalają latarnie. Na ulicach błoto, w powietrzu wilgotna mgła. Ona wraca do domu z Kaziem i właśnie zatrzymali się przed sklepem, bo chciała obejrzeć ostatnie fasony kapeluszy.
Głowa bolała ją strasznie, ale wieczorem zwlokła się z łóżka i poszła do kawiarni, żeby zarobku nie stracić.
W pierwszym rzędzie przy estradzie siedziało dwóch młodych ludzi. Pani Czajkowska nie widziała ich tu nigdy przedtem, zresztą na pierwszy rzut oka można było poznać, że to cudzoziemcy.
I jakby jej kto serce ukropem oblał. Marzenia długich lat, które wolniej od żółwi wlokły się w nieskończoność, tęsknota, ból, zawody, ten sen, kto wie, może proroczy, i wreszcie, właśnie dzisiaj, oni. Coś rozełkato się w jej duszy skroś łzy cichym, radosnym szeptem, który brzmiał jak kościelne dzwonki, witające wschód słońca, coś wołało, że Bóg się zmiłował, że ci nieznani młodzi ludzie to oni, to owi wyśnieni zbawcy, owi Polacy!…
Jeszcze nigdy pani Czajkowska nie grała tak źle i niedbale jak dzisiaj, aż się sykania po kilkakroć rozlegały. Ale jakże mogła grać lepiej, kiedy każdy jej nerw drżał jak liść, a serce tłukło się w piersiach jak wilk w psiej klatce.
Młodzi ludzie siedzieli w milczeniu. Pili kawę i bez zaciekawienia patrzyli na estradę. Pani Czajkowska nie słyszała jeszcze ani jednego słowa, ale już wiedziała, już czuła duszą i sercem, że to Polacy.
I każdy numer zdawał się dziś trwać cale lata. A kiedy Wreszcie nadszedł antrakt, szepcząc pacierz w myśli, żeby przeczucie jej nie zawiodło – wytężyła słuch.
I nagle.
– Spójrzno na tę starą, jaka charakterystyczna twarz – prawda? – mówi jeden.
– Aha, ale musiała panienka za młodu życia używać.
Pani Czajkowska siedzi nieruchoma, blada, z oczami otwartemi szeroko, jak u trupa. Lekceważące wyrazy spływają w jej duszę powoli, niby dźwięki najsłodszej muzyki.
Młodzi ludzie milczą przez chwilę.
– Chodźmy… już mam dość tej zabawy, a ty?
– Oczywiście.
Wstają ale ten, który zwrócił uwagę towarzysza na panią Czajkowską, jeszcze raz na nią spogląda.
I musiał coś dziwnego wyczytać z jej twarzy, bo nagle się zatrzymuje.
– Sporz-no na tę starą… co się z nią dzieje… jak ona na nas patrzy…
– Wiesz ty… czy ona czasem po polsku nie rozumię?…
– Hm…
Szczupły młodzieniec zbliża się do fortepianu i nachyla się ku pani Czajkowskiej.
– Pani rozumie po polsku?
Pani Czajkowska już, już otwiera usta, gdy oto nagle błyskawica nowej myśli zapala się w jej mózgu i miażdży, druzgocze wszystko i czerwonym ogniem wstydu krwawi jej policzki.
Ona, pani Czajkowska, żona polskiego lekarza, gra w tym szynku na fortepianie… Ona!
Dziwnym, cichym głosem – później zawsze jej się zdawało, że ktoś za nią odpowiedział, bo W dźwiękach tych swego głosu rozpoznać nie mogła – szepcze:
– No, Signore.
I słyszy jeszcze jak towarzysz tego, który ją zaczepił, odchodząc mówi:
– Swoją drogą, to jest psie życie.
Potem widzi jak się oddalają powoli i nikną W czarnych drzwiach, chce się zerwać, rzucić za nimi, z płaczem upaść im do nóg, jak pies tarzać się po kamieniach, żebrać, żeby się tylko nad nią zlitowali – ale jest jakby przykuta do krzesła. "Ona, pani Czajkowska, żona polskiego lekarza, gra w tym szynku na fortepianie". Wszystko kręci się jej przed oczami, mózg kołuje coraz szybciej, jak nożem rznie czaszkę, wydobywa się na zewnątrz i płonącym, utkanym z iskier sznurkiem, poczyna się okręcać koło jej głowy, szyi…
I nagle pani Czajkowska uderza bezmyślnie W klawiaturę i drażniące dźwięki kankana płyną na salę.
* * *
Północ. Śród drzew migają srebrne świętojańskie robaczki, niby okruchy srebrnej, roztrzaskanej gwiazdy, którą wiatr nad ziemią unosi.
W mieście cisza. Przed chwilą kilku Włochów przesunęło się przez ulicę. Szli zwolna, grając na mandolinach żałosną serenadę. A teraz są już daleko, może gdzieś na trzeciej, czwartej ulicy, ale wiatr niesie do uszu pani Czajkowskiej niknące dźwięki piosenki.
Tylko, że ona nie słucha ich dzisiaj. Jak zwierz po klatce, nosi się po swoim ciasnym pokoju, tam i napowrót, na wpół obłąkana, z oczami zaczerwienionemi od płaczu, z gorączkowymi wypiekami na zapadłych policzkach. Bezdźwięcznym głosem szepcze jakieś niezrozumiale wyrazy i wyciąga ręce przed siebie, jakby do uścisku.
… Świt stoi już w oknie. Gwiazdy zbladły, niebo poszarzało, śród drzew w ogrodzie ptactwo zaczyna się budzić i napełnia powietrze radosnym świergotem. Pani Czajkowska wciąż jeszcze czuwa. U słóp jej śpi miasto: laurowe ogrody, białe pomniki, pełne skarbów starożytnych kościoły i pałace, w hotelach śpią ludzie, którzy się tu z całego świata pozjeżdżali, aby te cuda oglądać – a ona, patrząc na różowiącą wschód nieba zorzę włoskiego słońca, bije się po głowie wychudłemi, bezsilnemi rękami, ażeby tylko ten ból straszny zagłuszyć, płacze, i śni jej się – kilka wycieńczonych, mizernych sosen, żółty piasek i obdrapane domki, do których żydowskie rodziny z Warszawy zjechały na letnie mieszkanie.KWIATY.
Zaledwie uszedłem kilkadziesiąt kroków od domu i skręciłem W boczną ulicę, zerwała się nagle straszna ulewa. W pierwszej chwili miałem to wrażenie, że mi ktoś wylał pełne wiadro wody na głowę i odrazu przemokłem do ostatniej nitki. O powrocie do mieszkania nie można było ani marzyć. Na szczęście, tuż obok znajdował się sklep z kwiatami, którego właścicielkę miałem przyjemność znać osobiście. Do niej się też schroniłem.
– Dio mio – krzyknęła – chwytając się rękoma za głowę na mój widok. – A to pan przemókł! Jak żyję nie pamiętam takiej ulewy. Pięć lat temu, pan już był wówczas we Florencyi?… Nie jeszcze? – Pięć lat temu raz straszny deszcz padał. I to jakoś w tym samym czasie, w kwietniu. Arno nawet wezbrało… Ale dziś większy, znacznie większy.
Podała mi krzesło, kazała zdjąć palto, a sama kręciła się po pokoju i usta nie zamykały jej się ani na chwilę. Dobry kwadrans minął, nim przestała się dziwić wreszcie.
Zarzuciła mnie innemi pytaniami.
– Pan szedł na przechadzkę?
– Tak.
– Oczywiście, nie można się było takiej burzy spodziewać. Przez całe rano słońce tak ślicznie świeciło. Pan szedł pewno na plac Mi – chała Anioła? Prawda, jaki stamtąd cudowny Widok? Pan pewno często tam chodzi?
– Rzeczywiście.
– Wszyscy cudzoziemcy… Pan wciąż jeszcze mieszka w tym samym pensyonacie obok? Bardzo porządni ludzie właściciele. Znam ich dobrze.
Zaczęły mnie już te pytania trochę nużyć. Siedziałem smętny, patrząc, że deszcz pada wciąż z jednakową siłą. A Włoszka była niezmęczona. Należała do rzędu tych kobiet, które byłyby najszczęśliwsze, gdyby mogły jednocześnie po dwa wyrazy wymawiać.
– Wie pan co? – odezwała się nagle – ten deszcz przypomniał mi jedną ciekawą historyę. Jeśli pan chce, to ją panu opowiem. 1 tak zresztą musi pan jeszcze z pół godziny u mnie siedzieć, bo wcześniej padać nie przestanie. Chce pan?
I, nie czekaiąc wcale na moją odpowiedź, ciągnęła dalej:
– Wspominałam panu, że przed pięciu laty był taki straszny deszcz. Tak samo popołudniu. I tak samo, jak pan dzisiaj, schroniło się do mojego sklepu dwoje Anglików. Znałam ich doskonale z widzenia. Z początku myślałam nawet, że to rodzeństwo, bo byli trochę podobni do siebie, ale nie. On bardzo przystojny, wysoki, szczupły, z małemi czarnemi wąsikami, ona także brunetka w krótkiej, szarej sukni, bardzo elegancka. Znać było, że bogaci ludzie, którzy o nic w życiu nie potrzebują się troszczyć i mogą sobie jeździć po świecie. Szczęśliwi!…
Westchnęła głęboko i zaraz roześmiała się wesoło.
– Ale w ten sposób to ja nigdy mojego opowiadania nie skończę. Otóż wpadli do sklepu ze śmiechem, trzymając się za ręce. Mówię panu, doprawdy coś mi się rozjaśniło w duszy, kiedym na nich spojrzała. Zdawało mi się, że razem z nimi weszło szczęście, radość, wiosna. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że się kochali. Nie wiem, co z sobą mówili, bo po angielsku nie rozumiem, ale tak wyglądało, jakby ona się o coś gniewała, a on ją przepraszał. Tylko nie musiało to być naprawdę, bo się wciąż śmieli oboje.
Umilkła na chwilę dla nabrania tchu.
– I cóż? – zapytałem, bo mnie jej opowiadanie zaczęło zaciekawiać.
– Deszcz przestał padać, a oni wciąż jeszcze siedzieli. W końcu nakupili kwiatów za dziesięć lirów i odeszli.
– I to wszystko?
– Zaraz!… jaki pan niecierpliwy! A nie chciał pan z początku mojego opowiadania słuchać. Ja to widziałem z pańskiej miny. A teraz pan ciekaw.
Roześmiała się tryumfalnie.
– Na drugi dzień on przyszedł do sklepu sam. Kupił bukiet kwiatów. I odtąd przychodził codziennie. Razem układaliśmy wiązanki. Żeby go pan był widział przytem! To trudno sobie wyobrazić doprawdy. Jak on się przejmował, jak każdy kwiat oglądał, jak je dobierał! Nie, my Włosi umiemy kochać, ale tak zakochanego człowieka, jak on, nie widziałam nigdy w życiu jeszcze. Pewnego razu, kiedy przyszedł jak zwykle po kwiaty, zapytałam go nagle:
– E, come stala signoriua? Zaczerwienił się, jak dziecko, i roześmiał.
– Dziękuję, dobrze…
– I odtąd zawsze na powitanie podawał mi rękę. A ja go wypytywałam się zawsze o narzeczoną. Wiedziałam, że to jego narzeczona, bo nosił pierścionek, który widziałam u niej na palcu wtedy, gdy się schronili do mnie przed deszczem. Zwrócił moją uwagę, bo był prześliczny, prawdziwe arcydzieło sztuki.
Tak przeszło kilka tygodni. Tego roku była cudowna wiosna we Florencyi. Najstarsi ludzie mówili, że nie pamiętają takiego urodzaju na róże. W ogrodach za Arnem można się było upić wonią. Poszłam tam raz przed wieczorem i spotkałam ich oboje. Szli po schodach do kościoła San Miniato, trzymając się za ręce. Nie umiem panu opowiedzieć, jak ślicznie wyglądali. Gdyby ich jaki malarz namalował tak razem, toby się stał na cały świat sławny. Pan słyszał, jak we Florencyi dzwonią dzwony?… Właśnie w tej chwili w kościołach w mieście zaczynano dzwonić na Anioł Pański, a oni stali pośrodku tych białych schodów, jak dwa posągi miłości. Można się było modlić do nich…
Potem spostrzegli mię. Kłanialiśmy się sobie, a ona roześmiała się do mnie serdecznie, jak gdyby dziękując mi za kwiaty.
– Wie pan, nie jestem już przecież młoda, wykochałam swoję w życiu, lada czem się nie przejmę, a wtedy byłam naprawdę wzruszona.
Umilkła.
– Nazajutrz czekałam go o zwykłej porze, ale nie przyszedł. I nie widziałam go przez cały tydzień. Myślałam, że może wyjechali z Florencyi, i, przyznam się panu, że byłam trochę rozżalona, że nie przyszli pożegnać się ze mną. To może śmieszne, ale ja ich pokochałam prawie i wie pan – tak się przyzwyczaiłam, że on codziennie przychodził i wybierał razem ze mną kwiaty, że mi później było pusto bez niego. Ha, trudno myślałam, zwykła rzecz… Cosi vail mondo.
Ale po tygodniu niespodziewanie przyszedł. Ale nie o zwykłej porze, tylko wieczorem, dość późno nawet. Miałam już właśnie sklep zamykać. Ujrzawszy go, ucieszyłam się bardzo.
– Pan wyjeżdżał z Florencyi? – zapytałam wesoło.
– Nie – mruknął.
Teraz dopiero zauważyłam, że był blady i zmieniony. Przyszło mi na myśl, że może zerwali z sobą, ale w takim razie nie przychodziłby przecież po kwiaty. Więc zapytałam go jak zwykle:
– E, come sta Ia signorina? Podniósł na mnie wzrok.
– Chora jest – odpowiedział.
I, słowo panu daję, widziałam, że mu się łzy zakręciły w oczach.
Odtąd znowu przychodził codziennie po kwiaty dla niej. Raz, kiedy kupił wspaniały bukiet, ja uwiłam niewielką wiązankę z najpiękniejszych róż, jakie miałam w sklepie i podałam mu ją, mówiąc:
– To odemnie dla signoriny. Pocałował mię w rękę na pożegnanie.
Nie potrzebowałam go się o jej zdrowie nawet pytać. Jak tylko wchodził do mnie, poznawałam po jego twarzy, czy jest gorzej, czy lepie/ I nie przypuszczałam doprawdy, żeby człowiek tak się mógł w ciągu tygodnia zmienić. Schudł, pochylił się, poczerniał, wyglądał jak widmo, zapewne musiał po całych nocach nie sypiać.
Ale jak jej tylko było trochę lepiej, to i jemu zaraz oczy się śmiały. Doprawdy, jakaś jasność biła mu z oczu. Wreszcie ona zaczęła powoli powracać do zdrowia. I zaraz wpadł do mnie rano uradowany, szczęśliwy…