Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pani Einstein - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Pani Einstein - ebook

Jesień 1896 roku. Mileva ma dwadzieścia jeden lat i jako jedna z pierwszych kobiet rozpoczyna studia fizyczne na uniwersytecie w Zurychu. Uważa, że jej kalectwo przekreśla szanse na miłość. Postanawia w pełni poświęcić się nauce. Jest nieprzeciętnie inteligenta, ambitna i zamierza wiele osiągnąć.

Studiujący z nią Albert zakochuje się w jej niezwykłym umyśle i niedoskonałym ciele. W ich małżeństwie jest miejsce nie tylko na miłość, ale też na wspólną pasję.

Kilkanaście lat później świat zachwyca się odkryciami Einsteina. Nikt nie pyta jak ich dokonał, nikt nie wspomina o Milevie.

Wciągająca i poruszająca historia żony Einsteina, genialnej fizyczki, której wkład w naukę został zapomniany. Kim była i dlaczego nic o niej nie wiemy?

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4178-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Prolog

4 sierpnia 1948

62 Huttenstrasse

Zurych, Szwajcaria

Nadchodzi koniec. Czuję, jak zbliża się niczym ciemny, kusicielski cień, który zgasi pozostałe we mnie światło. W tych ostatnich chwilach patrzę w przeszłość. Kiedy zgubiłam drogę? Dlaczego straciłam Lieserl? Ciemność przyspiesza. W tych kilku momentach, które mi pozostały, grzebię w przeszłości niczym uważny archeolog w poszukiwaniu odpowiedzi. Mam nadzieję, że dowiem się, czy czas naprawdę jest względny, jak sugerowałam już wiele lat temu.

Mileva „Mitza” Marić EinsteinRozdział 1

Ranek

20 października 1896

Zurych, Szwajcaria

Wygładziłam zmarszczki na mojej świeżo wyprasowanej białej bluzce, poprawiłam kokardę wokół szyi i wcisnęłam niesforny kosmyk w ciasno upięty kok. Wilgoć mglistych ulic Zurychu prowadzących na kampus Szwajcarskiej Politechniki Federalnej nie sprzyjała mojej elegancji. Frustrował mnie upór moich ciężkich, ciemnych włosów, które za nic nie chciały się utrzymać w jednym miejscu. Pragnęłam, by wszystko tego dnia było idealne.

Prostując ramiona, by wyglądać na choć odrobinę wyższą, położyłam dłoń na ciężkiej, mosiężnej gałce drzwi sali lekcyjnej. Zdobiona meandrem wytartym od dotknięć pokoleń studentów, sprawiała, że moja drobna, niemal dziecięca dłoń wydawała się jeszcze mniejsza. Znieruchomiałam. „Obróć ją i otwórz drzwi – powiedziałam do siebie. – Uda ci się. Nie pierwszy raz mijasz ten próg. Przekraczałaś tę pozornie nieprzekraczalną granicę między mężczyznami a kobietami w wielu salach. Zawsze dawałaś sobie radę”.

Mimo to wahałam się. Dobrze wiedziałam, że choć pierwszy krok jest najtrudniejszy, drugi wcale nie jest znacznie łatwiejszy. W tamtej chwili, krótkiej jak oddech, niemal słyszałam w myślach głos ojca. „Bądź dzielna – wyszeptałby Papa w naszym tak rzadko używanym serbskim języku. – Jesteś _mudra glava_. Mądrą kobietą. W naszych żyłach płynie krew bandytów, naszych słowiańskich, zbójnickich przodków, którzy używali wszelkich środków, by brać, co do nich należało. Idź po to, co należy do ciebie, Mitzo. Idź”.

Nie mogłam go rozczarować.

Obróciłam gałkę i otworzyłam szeroko drzwi. Sześć par oczu uniosło się ku mnie: pięciu studentów w ciemnych garniturach i profesora w czarnej todze.

Na ich bladych twarzach malował się szok i jakby cień pogardy. Nic – nawet plotki – nie przygotowało ich na widok kobiety. Wyglądali głupio, wytrzeszczając oczy i otwierając usta, ale wiedziałam, że nie powinnam się śmiać. Chciałam nie zwracać uwagi na ich miny, zignorować te nalane twarze moich kolegów, którzy zapuszczali obficie nawoskowane wąsy, zdeterminowani, by wyglądać na starszych niż ich osiemnaście lat.

Na politechnikę zaprowadziła mnie determinacja, by nauczyć się fizyki i matematyki, a nie potrzeba przyjaźni czy zaspokajania czyichś oczekiwań. Przypomniałam sobie o tym, zmuszając się do spojrzenia w twarz mojego nauczyciela. Profesor Heinrich Martin Weber i ja popatrzyliśmy sobie prosto w oczy.

Wygląd szacownego profesora – długi nos, gęste brwi, wypielęgnowana broda – pasował do jego reputacji. Czekałam, aż się odezwie. Jakiekolwiek inne moje zachowanie zostałoby uznane za impertynencję. Nie mogłam sobie na coś takiego pozwolić, skoro już sama moja obecność była źle postrzegana. Kroczyłam po cienkiej linii pomiędzy własnym uporem i konformizmem, którego wciąż ode mnie wymagano.

– Nazywa się pani? – spytał, jakby się mnie nie spodziewał, jakby nigdy o mnie nie słyszał.

– Mileva Marić, panie profesorze.

Modliłam się, żeby nie drżał mi głos.

Weber bardzo powoli spojrzał na listę studentów. Oczywiście dobrze wiedział, kim jestem. Jako że kierował wydziałem fizyki i matematyki, a przede mną studiowały tu tylko cztery kobiety, musiałam zwrócić się do niego z prośbą o przyjęcie. Wreszcie przyjęto mnie na pierwszy rok czteroletniego programu zwanego sekcją szóstą. Osobiście zgodził się na moją obecność! Sprawdzanie listy studentów było posunięciem dobitnym i wykalkulowanym, bo w ten sposób przekazywał grupie swoją opinię o mnie. Teraz mogli podążyć za jego przykładem.

– Panna Marić z Serbii czy któregoś z tych austro-węgierskich krajów? – spytał, nie unosząc głowy, jakby mogła stać przed nim inna panna Marić, pochodząca z godniejszego miejsca.

Zadając to pytanie, Weber jasno wyraził swoje zdanie o ludziach ze słowiańskich krajów Europy Wschodniej: oto my, ciemni obcokrajowcy, liczymy się mniej niż lud germański z nieustępliwie neutralnej Szwajcarii. Było to kolejne uprzedzenie, które musiałam odeprzeć, by odnieść sukces. Jakby bycie jedyną kobietą w sekcji szóstej – i piątą spośród tych, które kiedykolwiek zostały przyjęte na wydział fizyki i matematyki – nie wystarczało.

– Tak, panie profesorze.

– Proszę usiąść – powiedział wreszcie, wskazując wolne krzesło. Na szczęście znajdowało się ono najdalej od niego. – Już zaczęliśmy.

Ale jak to? Zajęcia miały się rozpocząć dopiero za piętnaście minut. Czyżby moi koledzy wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam? Chciałam zapytać, ale nie zrobiłam tego, dyskusja tylko by mi zaszkodziła. To zresztą nie miało znaczenia, pomyślałam, że jutro przyjdę po prostu piętnaście minut wcześniej. I jeszcze wcześniej i wcześniej każdego ranka, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie zamierzałam uronić ani słowa z wykładów Webera. Mylił się, jeśli sądził, że wcześniejsza pora mnie odstraszy. Byłam córką swojego ojca.

Skinęłam głową, spojrzałam na długą drogę prowadzącą od drzwi do mojego krzesła i z przyzwyczajenia określiłam liczbę kroków przez salę. Jak najłatwiej pokonać ten dystans? Przy pierwszym kroku próbowałam iść możliwie prosto i ukrywać, że kuleję, ale i tak głośno pociągnęłam chorą stopą po ziemi. Postanowiłam więc nie ukrywać kalectwa, tylko pokazać wszystkim kolegom deformację, która towarzyszyła mi od urodzenia.

Stuk i szur. Stuk i szur. Osiemnaście razy, nim dotarłam do swojego krzesła. „Oto i jestem, panowie – miałam ochotę powiedzieć, szurając stopą po ziemi. – Popatrzcie sobie raz i dajcie mi spokój”.

Dysząc z wysiłku, zdałam sobie sprawę, że w sali zapadła absolutna cisza. Czekali, aż usiądę, i zakłopotani moim kalectwem, moją płcią, albo jednym i drugim, odwracali wzrok.

Wszyscy prócz jednego.

Siedzący po mojej prawej stronie młody mężczyzna o wielkiej brązowej czuprynie wpatrywał się we mnie. Nie było to w moim stylu, ale odwzajemniłam jego spojrzenie. Nawet gdy patrzyłam mu prosto w oczy, czekając, aż ze mnie zadrwi, nie ustąpił. Przeciwnie: jego oczy zmarszczyły się w kącikach, gdy rozciągnął w uśmiechu ukryte w cieniu wąsów wargi. Było w tym uśmiechu zakłopotanie, nawet podziw.

Za kogo on się miał? Co oznaczało to spojrzenie?

Siadając, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.

Sięgnęłam do torby i wyjęłam z niej papier, atrament oraz pióro, przygotowując się do wykładu Webera. Nie zamierzałam pozwolić, by śmiałe, niefrasobliwe spojrzenie uprzywilejowanego kolegi mnie zirytowało. Popatrzyłam prosto przed siebie na wykładowcę, wciąż czując na sobie spojrzenie chłopaka, ale udawałam obojętność.

Weber nie był równie zdeterminowany.

Ani tak skory do wybaczenia. Wpatrując się w młodego człowieka, profesor odkaszlnął, a kiedy chłopak wciąż nie zwrócił wzroku ku niemu, powiedział:

– Żądam uwagi wszystkich zebranych. To pana pierwsze i ostatnie ostrzeżenie, panie Einstein.Rozdział 2

Popołudnie

20 października 1896

Zurych, Szwajcaria

Cicho zamknęłam za sobą drzwi pensjonatu Engelbrechtów, podałam mokry parasol pokojówce i weszłam do przedsionka. Z salonu na tyłach dobiegał śmiech. Wiedziałam, że dziewczęta czekają tam na mnie, ale nie byłam jeszcze gotowa na ich przesłuchanie, jakkolwiek były pełne dobrych intencji. Potrzebowałam chwili samotności, choćby paru minut, żeby przemyśleć, co wydarzyło się tego dnia. Uważając, by iść jak najciszej, weszłam na schodki prowadzące do mojego pokoju.

Trzask. Niech diabli wezmą ten złamany schodek.

Helene w grafitowej spódnicy, która ciągnęła się za nią po podłodze, wyłoniła się z saloniku z filiżanką parującej herbaty w dłoniach.

– Milevo, czekamy na ciebie! Zapomniałaś?

Wolną dłonią Helene wzięła mnie za rękę i pociągnęła do salonu, który między sobą nazywałyśmy bawialnią. Uznałyśmy, że mamy do tego prawo, bo i tak nikt inny z niego nie korzystał.

Roześmiałam się. Jak zniosłabym ostatnie miesiące w Zurychu, gdyby nie one? Milana, Ružica i przede wszystkim Helene, moja bratnia dusza, błyskotliwie dowcipna, ciepła i, co ciekawe, kulawa tak samo jak ja. Czemu czekałam choćby chwilę, nim wpuściłam je do swojego życia?

Kilka miesięcy temu, kiedy przyjechaliśmy z papą do Zurychu, takie przyjaźnie były poza zasięgiem mojej wyobraźni. Wydawało mi się wtedy, że młodość naznaczona nieustannym konfliktem z kolegami – w najlepszym wypadku oddaleniem, a pogardą w najgorszym – oznacza dla mnie życie w samotności w imię nauki.

Kiedy wysiedliśmy z papą z pociągu z Zagrzebia po dwóch dniach podróży w tłoku, chwialiśmy się na nogach. Dym z lokomotywy unosił się nad Hauptbahnhofem, musiałam zmrużyć oczy, by zejść na peron. Niosłam dwie torby, w tym jedną wypełnioną ulubionymi książkami, i próbowałam przebić się przez tłum na peronie. Za mną szli ojciec i tragarz niosący najcięższe bagaże. Papa podszedł do mnie, chcąc zabrać jedną z toreb.

– Dam sobie radę! – nalegałam, próbując wyrwać mu swoją dłoń. – Masz własne bagaże i tylko dwie ręce.

– Mitzo, pozwól sobie pomóc. Mnie łatwiej będzie nieść jeszcze jedną. – Zachichotał. – Nie wspominając o tym, że twoja matka wściekłaby się, gdyby widziała, jak zmuszam cię do przebijania się przez tłum na dworcu w Zurychu.

Odłożyłam torbę na ziemię, wciąż starając się wyrwać.

– Papo, muszę umieć sobie radzić bez twojej pomocy. Przecież zamieszkam tutaj sama.

Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby dopiero teraz zrozumiał, że będę w Zurychu bez niego, tak jakbyśmy nie dążyli do tego celu, odkąd byłam małą dziewczynką. Niechętnie puścił moją dłoń, prostując palec po palcu. Rozumiałam, że to dla niego trudne. Chociaż wiedziałam, że na pewno cieszył się z mojego dążenia do edukacji, gdyż moje ambicje przypominały mu jego własną drogę od prostego chłopa do odnoszącego sukcesy urzędnika i właściciela ziemskiego, to jednak zastanawiałam się czasami, czy nie czuł się winny, zachęcając mnie do tej niebezpiecznej podróży. Tak długo koncentrował się na nagrodzie, jaką miało być moje uniwersyteckie wykształcenie, że chyba zapomniał, iż będzie musiał się ze mną pożegnać i zostawić samą w obcym mieście.

Wyszliśmy z dworca na zatłoczone wieczorne ulice Zurychu. Zapadała noc, ale w mieście nie było ciemno. Zerknęłam na ojca i uśmiechnęliśmy się do siebie zadziwieni: do tej pory widzieliśmy miasta tylko w świetle mętnych olejowych latarni. Ulice Zurychu rozjaśniały zaskakująco jasne elektryczne lampy. Bez trudu mogłam dostrzec detale sukni mijających nas dam: ich turniury były bardziej wyszukane niż te w skromnych fasonach, które widywałam w Zagrzebiu.

Konie ciągnące dorożki uderzały kopytami o bruk Bahnhofstrasse. Papa wynajął jeden z powozów. Kiedy woźnica wysiadał, żeby zapakować na tył nasze bagaże, owinęłam się szalem, chcąc się ochronić przed chłodem wieczornego powietrza. Ostatniego wieczoru przed wyjazdem mama podarowała mi szal haftowany w róże. Miała łzy w oczach, ale się nie rozpłakała. Dopiero później zrozumiałam, że ten szal był dla niej jak pożegnalny uścisk, jak coś, co mogłam zabrać ze sobą, skoro ona musiała zostać w Zagrzebiu z moją młodszą siostrą Zorką i braciszkiem Milošem.

Głos woźnicy wyrwał mnie z zamyślenia:

– Przyjechali państwo zwiedzać miasto?

– Nie – odparł papa z lekkim tylko akcentem. Zawsze chlubił się, że mówi perfekcyjnie po niemiecku, w języku ludzi władających Austro-Węgrami.

Był to pierwszy stopień, od którego rozpoczął swoją wspinaczkę, mówił, zachęcając nas do nauki. Nadymając się lekko, dodał:

– Przyjechaliśmy zapisać moją córkę na uniwersytet.

Zaskoczony woźnica lekko uniósł brwi, ale powstrzymał się od reakcji.

– Na uniwersytet? Domyślam się zatem, że chcą państwo jechać do pensjonatu Engelbrechtów albo jakiegoś innego hotelu na Plattenstrasse – powiedział, otwierając drzwi powozu.

Papa odczekał chwilę, bym weszła do środka, po czym zapytał:

– Skąd pan wie, dokąd jedziemy?

– Tam zatrzymuje się większość studentów ze wschodniej Europy.

Słysząc sapnięcie siadającego obok mnie ojca, zrozumiałam, że nie jest pewien, jak przyjąć uwagę woźnicy. Czy była to obraza dla naszego pochodzenia? Mówiono nam, że chociaż Szwajcarzy niewzruszenie utrzymywali swoją neutralność i niezależność wobec otaczającego ich europejskiego imperium, spoglądali z góry na przybyszy ze wschodnich rubieży cesarstwa austro-węgierskiego. A jednocześnie to właśnie oni byli najbardziej tolerancyjni w innych sprawach: mieli na przykład najbardziej pobłażliwy stosunek do kobiet na wyższych uczelniach. Ta sprzeczność budziła moje zdziwienie.

Woźnica strzelił z bata w powietrzu, dając sygnał koniom, i ruszył przed siebie ulicą. Mrużąc oczy, by dojrzeć coś przez zabłocone okno, zobaczyłam mijający nas elektryczny tramwaj.

– Widziałeś to, papo? – spytałam. Czytałam o tramwajach, ale nigdy nie widziałam żadnego na własne oczy. Ten widok mnie zachwycił: dowodził, że miasto naprawdę jest nowoczesne, przynajmniej jeśli chodzi o transport.

Mogłam tylko mieć nadzieję, że podejście mieszkańców do studentek jest równie otwarte, jak głosiły zasłyszane przez nas plotki.

– Nie widziałem, ale słyszałem. I poczułem – powiedział spokojnie papa, ściskając moją dłoń. Wiedziałam, że też jest podniecony, ale chce uchodzić za obytego w świecie, zwłaszcza po komentarzu woźnicy.

Odwróciłam się w stronę otwartego okna. Miasto otaczały strome zielone góry. Przysięgam, że poczułam w nozdrzach zapach wiecznie zielonych drzew, choć przecież wzgórza były za daleko, by ta woń mogła do mnie dotrzeć. Tak czy inaczej, powietrze w Zurychu było znacznie świeższe od tego w Zagrzebiu, gdzie wiecznie cuchnęło końskim łajnem i palonym zbożem. Być może zapach dobiegał znad Jeziora Zuryskiego, które graniczyło z południową częścią miasta.

W oddali, u stóp gór, dostrzegałam bladożółte budynki zaprojektowane w stylu neoklasycznym, odcinające się od kościelnych iglic w tle. Budynki przypominały widoki politechniki, które oglądałam w dokumentach aplikacyjnych, ale wydały mi się teraz znacznie większe i bardziej imponujące. Politechnika była szkołą kształcącą nauczycieli i wykładowców matematyki oraz innych dyscyplin ścisłych. Należała do kilku europejskich uczelni, które wydawały dyplomy kobietom. Chociaż przez lata marzyłam tylko o niej, wciąż trudno mi było uwierzyć, że za kilka miesięcy naprawdę zacznę tam studiować.

Powóz zatrzymał się. Drzwiczki oddzielające nas od woźnicy uchyliły się, a mężczyzna ogłosił, że dotarliśmy pod właściwy adres.

– Plattenstrasse 50 – powiedział.

Papa podał mu monety, po czym otworzył drzwi powozu. Gdy woźnica wyciągał nasz bagaż, po schodkach zbiegł służący z pensjonatu Engelbrechtów, żeby pomóc nam wnieść mniejsze torby. Pomiędzy wysokimi kolumnami przy frontowych drzwiach czteropiętrowego ceglanego budynku pojawiła się dostojna, elegancko ubrana para.

– Pan Marić? – zawołał dobrze zbudowany starszy dżentelmen.

– Tak. Zapewne pan Engelbrecht – odparł ojciec, pochylając lekko głowę i wyciągając do niego dłoń.

Gdy mężczyźni wymieniali ukłony, energiczna pani Engelbrecht zbiegła po schodkach, by wprowadzić mnie do budynku.

Dopełniwszy formalności, Engelbrechtowie zaprosili nas na herbatę i ciastka, które przygotowali na nasz przyjazd. Kiedy szliśmy za nimi do salonu, widziałam, jak papa zerka z uznaniem na kryształowy żyrandol i kinkiety na ścianach. Niemal słyszałam jego myśli: „To miejsce godne mojej Mitzy”.

Mnie pensjonat wydał się jałowy i wymuskany w porównaniu z domem. Odarty z zapachu drewna, kurzu i przypraw. Chociaż my, Serbowie, aspirowaliśmy do germańskiego porządku, który przyjęli Szwajcarzy, to wtedy dostrzegłam, że nasze próby nijak nie dorastały do tutejszej perfekcyjnej czystości.

Przy herbacie i ciastkach, pośród uprzejmości i natarczywych pytań ojca Engelbrechtowie wyjaśnili, jak działa ich stancja: godziny posiłków, wizyt, prania i sprzątania były ściśle ustalone. Papa, były żołnierz, wypytywał o bezpieczeństwo lokatorów, a jego ramiona rozluźniały się przy każdej uspokajającej odpowiedzi i każdym zerknięciu na błękitną, pikowaną tapetę i bogato zdobione krzesła wokół szerokiego marmurowego kominka. Nigdy jednak nie uspokoił się do końca; papa pragnął dla mnie uniwersyteckiego wykształcenia niemal równie mocno, jak pragnęłam go ja, ale pożegnanie okazało się dla niego trudniejsze, niż się spodziewałam.

Popijając herbatę, usłyszałam śmiech. Dziewczęcy śmiech.

Pani Engelbrecht dostrzegła moje zainteresowanie.

– Ach, to nasze młode damy grają w wista. Może cię przedstawię pozostałym mieszkankom?

Pozostałe mieszkanki? Pokiwałam głową, choć bardzo chciałam odmówić. Moje dotychczasowe doświadczenia z młodymi damami nie kończyły się dobrze. W najlepszym wypadku nie miałyśmy ze sobą wiele wspólnego. W najgorszym – byłam poniżana przez kolegów i koleżanki, zwłaszcza gdy dowiadywali się o moich ambicjach.

Grzeczność wymagała jednak, byśmy wstali. Pani Engelbrecht poprowadziła nas do mniejszego pokoju, urządzonego inaczej niż salon. Żyrandole i kinkiety nie były kryształowe, lecz mosiężne, dębowych ścian nie pokrywała błękitna tapeta, a pośrodku stał stół do gier. Gdy wchodziliśmy, wydało mi się, że słyszę słowo _krpiti_. Zerknęłam na tatę, który wyglądał na równie zaskoczonego. Było to serbskie określenie, którego używa się w chwili rozczarowującej porażki. Zastanawiałam się, kto w tym miejscu mógłby go użyć. Uznałam, że musieliśmy się przesłyszeć.

Przy stole siedziały trzy dziewczyny w moim wieku, o ciemnych włosach i gęstych brwiach, podobnych do moich. Wszystkie były też niemal tak samo ubrane: w sztywne białe bluzki z wysokimi koronkowymi kołnierzykami i proste ciemne spódnice. Był to poważny strój, zupełnie inny od falbaniastych, ozdobnych sukni w kolorze cytrynowej żółci lub piankowego różu, noszonych przez modne młode dziewczęta, które widziałam w okolicach dworca.

Dziewczęta uniosły wzrok znad kart, odłożyły je szybko i wstały.

– Panienki Ružica Dražić, Milana Bota i Helene Kaufler. Chciałabym wam przedstawić naszą nową lokatorkę. Oto Mileva Marić.

Gdy wymieniałyśmy gesty powitania, mówiła dalej:

– Panna Marić przyjechała studiować matematykę i fizykę na Politechnice Federalnej w Zurychu. Będzie tu pani miała doskonałe towarzystwo, panno Marić.

Pani Engelbrecht najpierw wskazała na dziewczynę o wydatnych kościach policzkowych, bezpośrednim uśmiechu i brązowych oczach.

– Panna Dražic przyjechała z Šabaca, by studiować nauki polityczne na uniwersytecie w Zurychu – powiedziała. Następnie zwróciła się do panienki o najciemniejszych włosach i najgęstszych brwiach. – To panna Bota. Przyjechała z Kruševaca i studiuje psychologię. Na politechnice, tak jak pani.

Położyła dłoń na ramieniu ostatniej dziewczyny o przyjaznych szaroniebieskich oczach i opadających brwiach, z burzą miękkich brązowych włosów.

– A to panna Kaufler – przedstawiła ją – która przyjechała aż z Wiednia, by zrobić dyplom z historii, również na politechnice.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Studentki ze wschodnich prowincji Austro-Węgier? Takie jak ja? Zawsze myślałam, że będę wyjątkowa. W Zagrzebiu co druga dziewczyna zbliżająca się do dwudziestki była już mężatką lub przygotowywała się do małżeństwa, poznając odpowiedniego kandydata i ćwicząc prowadzenie domu u swoich rodziców. Ich edukacja kończyła się wiele lat wcześniej, jeśli w ogóle chodziły kiedyś do szkoły. Myślałam, że zawsze będę jedyną studentką ze wschodniej Europy w świecie pełnym mężczyzn z Zachodu. Być może w ogóle jedyną kobietą.

Pani Engelbrecht popatrzyła na każdą z dziewczyn z osobna i powiedziała:

– Teraz was zostawimy z waszym wistem i pójdziemy zakończyć rozmowę. Mam nadzieję, że jutro oprowadzicie pannę Marić po Zurychu?

– Oczywiście, pani Engelbrecht – odpowiedziała panna Kaufler z ciepłym uśmiechem. – Może nawet panna Marić dołączy jutro wieczorem do wista? Przydałaby nam się czwarta osoba.

Uprzejmość panny Kaufler wydawała się szczera, a towarzystwo dziewcząt mnie przyciągało. Instynktownie odwzajemniłam uśmiech, ale zaraz się opanowałam. „Uważaj – ostrzegłam się w myślach. – Pamiętaj o okrucieństwie innych młodych dam, o ich drwinach, przezywaniu, kopniakach na placu zabaw. Przyjechałaś tu, żeby studiować matematykę i fizykę na politechnice i spełnić swoje marzenie o staniu się jedną z niewielu kobiet profesorów fizyki w Europie. Nie pokonałaś tylu kilometrów tylko po to, żeby poznać kilka koleżanek, nawet jeśli te dziewczęta naprawdę są takie, jakie się wydają”.

Gdy wracaliśmy do salonu, papa wziął mnie pod ramię i wyszeptał:

– Mitzo, te dziewczęta wydają się bardzo miłe. Prawdopodobnie są też mądre, skoro przyjechały tu na studia. Może nadeszła już pora, byś się z kimś zaprzyjaźniła, skoro poznałaś wreszcie kilka panienek, które dorównują ci intelektualnie. Jakaś szczęśliwa panienka powinna mieć szansę poznać twoje błyskotliwe żarty, które zazwyczaj zachowujesz dla mnie.

Jego głos był pełen nadziei, jakby bardzo chciał, żebym zaprzyjaźniła się z dziewczętami, które właśnie poznaliśmy. Co chciał przez to powiedzieć? Miałam mętlik w głowie. Czy po wielu latach przekonywania mnie, że przyjaciele nie mają znaczenia, mąż się nie liczy, a jedynymi ważnymi rzeczami są nauka i nasza rodzina, postanowił wystawić mnie teraz na próbę? Chciałam pokazać mu, że wciąż obce mi są typowe pragnienia młodej kobiety – przyjaciółki, mąż, dzieci. Chciałam zdać ten dziwny egzamin z wyróżnieniem, tak jak zdawałam wszystkie pozostałe.

– Papo, przysięgam, że przyjechałam tu się uczyć, a nie zaprzyjaźniać – powiedziałam, kiwając z powagą głową. Miałam nadzieję, że to go przekona, że los, który mi przepowiedział, a którego dla mnie pragnął, stał się moim własnym, wymarzonym przeznaczeniem.

Ojciec nie ucieszył się jednak z tej odpowiedzi. Jego twarz spochmurniała, nie wiedziałam z początku, czy to ze złości, czy z żalu. Czyżbym go nie zrozumiała? Czy jego podejście naprawdę się zmieniło, kiedy zobaczył dziewczęta tak odmienne od wszystkich, które znałam do tej pory?

Przez chwilę był dziwnie milczący. Wreszcie z przygnębieniem w głosie powiedział:

– Miałem nadzieję, że będziesz mogła robić jedno i drugie.

Przez kilka tygodni po wyjeździe papy unikałam dziewczyn, zamykałam się w pokoju i czytałam książki. Plan dnia Engelbrechtów zmuszał mnie jednak do codziennych wspólnych posiłków, a uprzejmość wymagała konwersacji podczas śniadań i kolacji. Dziewczęta nieustannie zachęcały mnie, bym dołączyła do nich podczas spacerów, wykładów, wizyt w kawiarniach, wypraw do teatrów i na koncerty. Dobrodusznie żartowały sobie, że jestem za poważna, za cicha i zbyt skupiona na nauce, i nie przestawały mnie zapraszać, choć ciągle odmawiałam. Miały w sobie upór, o jaki do tej pory podejrzewałam tylko siebie.

Pewnego letniego wieczoru zgodnie ze swoim zwyczajem uczyłam się w pokoju, przygotowując się do kursów rozpoczynających się w październiku. Ramiona owinęłam swoim ulubionym szalem, by uchronić się przed zimnem, które panowało w sypialniach pensjonatu niezależnie od pogody. Robiłam właśnie analizę składniową tekstu, kiedy usłyszałam, że dziewczyny na dole grają suitę _Arezjanka_ Bizeta – dość słabo, ale z uczuciem. Dobrze znałam ten utwór, grałam go razem z rodziną. Ta znajoma muzyka sprawiła, że poczułam się melancholijnie: nie tylko sama, ale i samotna. Zerknęłam na stojącą w kącie zakurzoną tamburicę, chwyciłam ją i zeszłam na dół. Stojąc w wejściu do salonu, patrzyłam, jak dziewczęta walczą z utworem. Oparłam się o ścianę z tamburicą w dłoni i nagle zrobiło mi się głupio. Czemu miałyby zaakceptować moje towarzystwo, skoro tyle razy odrzucałam ich zaproszenia? Chciałam uciec z powrotem na górę, ale Helene zauważyła mnie i przestała grać.

Pełnym ciepła głosem zapytała:

– Dołączysz do nas, panno Marić? – Zerknęła na Ružicę i Milanę, dodając z żartobliwą rozpaczą: – Słychać chyba, że przydałaby nam się pomoc.

Zgodziłam się. W ciągu kilku kolejnych dni dziewczęta katapultowały mnie do świata, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyłam. Świata, w którym miałam podobne do siebie przyjaciółki. Papa się mylił. Ja też. Przyjaciółki są ważne. W każdym razie takie przyjaciółki: błyskotliwie inteligentne, ambitne i mające podobne do moich doświadczenia pogardy i krytyki, które przetrwały z uśmiechem na ustach.

Wbrew moim obawom przyjaciółki nie osłabiły mojego zapału do pracy. Przeciwnie: uczyniły mnie silniejszą.

* * *

Teraz, wiele miesięcy później, opadłam na puste krzesło, a Ružica nalała mi herbaty. Poczułam cytrynowy zapach: Milana z uśmiechem podsunęła mi talerzyk z moim ulubionym ciastem z melisą. Przyjaciółki musiały specjalnie zamówić je dla mnie u pani Engelbrecht. Wyjątkowy gest w wyjątkowym dniu.

– Dziękuję.

Piłyśmy herbatę i skubałyśmy ciasto. Dziewczyny były wyjątkowo milczące, chociaż po ich minach i ukradkowych zerknięciach poznałam, że ledwo się powstrzymują. Czekały, aż odezwę się pierwsza, aż zaoferuję im coś więcej niż tylko podziękowania za przysmaki. Wreszcie jednak Ružica, najbardziej entuzjastyczna z nich wszystkich, nie wytrzymała. Była najbardziej uparta i najmniej cierpliwa, więc po prostu wybuchła.

– I jaki jest ten słynny profesor Weber? – spytała, unosząc brwi w żartobliwym aktorskim naśladowaniu nauczyciela, znanego z onieśmielającego stylu bycia i równie onieśmielającej inteligencji.

– Taki, jak go przedstawiają – westchnęłam, biorąc do ust kolejny kęs ciasta, które miało cudowny, jednocześnie słodki i wytrawny smak. Wytarłam okruszek z kącika ust i wyjaśniłam:

– Sprawdził listę, zanim pozwolił mi usiąść. Jakby nie wiedział, że zapisałam się na jego zajęcia. Sam mnie na nie przyjął!

Dziewczyny zachichotały.

– Potem zrobił złośliwą uwagę na temat mojego serbskiego pochodzenia.

Śmiech ustał. Ružica i Milana, które również przyjechały z odległych rubieży Austro-Węgier, doświadczyły podobnych upokorzeń. Nawet Helene, która przybyła z najbardziej poważanego regionu Austrii, także dostąpiła przykrości ze strony profesorów politechniki ze względu na swoje żydowskie pochodzenie.

– Tak samo wyglądał mój pierwszy dzień na kursie profesora Herzoga – powiedziała Helene.

Pokiwałyśmy głowami. Gdy profesor Herzog zauważył, że jej nazwisko ma żydowskie brzmienie, połowę swojego pierwszego wykładu o historii Włoch poświęcił weneckim gettom, w których Żydzi żyli zamknięci od szesnastego do osiemnastego wieku. Nie sądziłyśmy, by podjęcie tego tematu było czystym zbiegiem okoliczności.

– Jakby nie wystarczało, że jesteśmy ledwie kilkoma kobietami w oceanie mężczyzn, wykładowcy muszą znaleźć jeszcze inne powody, by podkreślić naszą odmienność – zauważyła Ružica.

– A co powiesz o kolegach z grupy? – Milana wyraźnie chciała zmienić temat.

– Są tacy jak zwykle – odparłam.

Dziewczęta jęknęły, pełne zrozumienia.

– Zarozumiali? – spytała Milana.

– Tak – odparłam.

– Wąsaci? – zasugerowała z uśmiechem Ružica.

– Tak.

– Przesadnie pewni siebie?

– Tak, tak.

– Czy ktoś był otwarcie nieprzyjemny? – Głos Helene był teraz poważniejszy.

Była bardzo opiekuńcza, jakby chciała matkować grupie. A zwłaszcza mnie. Odkąd powiedziałam im, co przydarzyło mi się pierwszego dnia w szkole w Obergymnasium w Zagrzebiu – a była to historia, którą dotąd trzymałam tylko dla siebie – Helene zachowywała się wobec mnie szczególnie ostrożnie. Chociaż żadna z dziewcząt nie spotkała się z równie otwartą przemocą, wszystkie wyczuwały czające się zagrożenie.

– Nie. Przynajmniej na razie.

– To dobrze. – Ružica jak zwykle patrzyła na świat z optymizmem.

Oskarżałyśmy ją o noszenie różowych okularów nawet podczas najciemniejszych burz. Upierała się, że to jedyne rozwiązanie, i zachęcała, byśmy podchodziły do życia podobnie.

– A zauważyłaś jakichś potencjalnych sojuszników? – Milana wkroczyła na bardziej strategiczne terytorium.

Program zajęć z fizyki zakładał współpracę między studentami nad częścią projektów, więc zastanawiałyśmy się nad strategią działania. Co miałabym zrobić, gdyby nikt nie chciał być ze mną w grupie?

– Nie – odparłam instynktownie, przerwałam jednak, chcąc podążyć za radą Ružicy i spojrzeć na sprawę bardziej optymistycznie. – Być może. Jeden ze studentów uśmiechał się do mnie. Może nieco zbyt długo, ale szczerze. Bez drwiny. Chyba nazywa się Einstein.

Helene z niepokojem uniosła swoje gęste brwi. Była wyjątkowo wyczulona na niepożądane miłosne gesty. Uważała, że są równie niebezpieczne jak przemoc. Sięgnęła po moją dłoń i ostrzegła:

– Uważaj.

Odwzajemniłam uścisk.

– Nie martw się, Helene. Jestem bardzo ostrożna.

Kiedy jej twarz się nie rozpogodziła, dodałam:

– No proszę. Wciąż oskarżacie mnie, że jestem za ostrożna. Zbyt nieśmiała. O to, że swoje prawdziwe ja pokazuję tylko wam. Czy naprawdę uważasz, że nie zachowam ostrożności, obcując z panem Einsteinem?

Uśmiech zastąpił zaniepokojone spojrzenie Helene.

Moje towarzyszki wciąż mnie zaskakiwały. Zaskakiwało mnie to, że potrafię opowiedzieć im dawno zapomniane historie. Że umiem im pokazać, kim jestem naprawdę. I że akceptują mnie mimo wszystko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: