Pani Kebab. Opowieść polskiej emigrantki - ebook
Pani Kebab. Opowieść polskiej emigrantki - ebook
Michał Witkowski tak rekomenduje tę książkę: „Zapamiętajcie to nazwisko. To nowa gwiazda, która wjeżdża na literackie salony z siłą łączącą Michała Witkowskiego i Dorotę Masłowską“. Bo faktycznie jest to wyjątkowy debiut. Autorka znalazła swój własny, niepowtarzalny język do opisu życia polskich emigrantów w Anglii. I śmieszno, i straszno…
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-289-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chodźcie na kebaba, akurat budka ma otwarta, narobiłam tego tyle, że w życiu sama nie zjem. Chodźcie, szczyty smaku to to może nie są, ale tłuste jest, słone i z mięskiem. A z czego to mięsko? A z resztek, jak to w kebabie, różne takie kąski, co na podłogę spadły, ktoś je butem rozdeptał, pod ścianę zamiótł i zapomniał. Różne okrawki ludzkie, których nikt nie słucha, różne odrzuty fabryczne, co nie spełniły wymogów, żeby pięknym być, zdrowym, pieniądze mieć, duże cycki i sukces. Ten tu kawałek Sebie spadł, jak po siedmiu piwach przyszedł z kolegami, to go zaraz wyłowiłam i do mej bułki bach. Ten drugi jedna pani zgubiła, kiedy przed złodziejem uciekała, a ja zamiast jej pomóc, to go zaraz do torebki i w nogi, żeby go w domu wyprostować, pooglądać. Tamten dziecko wypluło, trochę tylko ośliniony, już nie bądźcie tacy delikatni, że dziecko troszkę do zupki nasrało i już nie będziecie jeść. A ten sama biednemu człowiekowi odkroiłam z łydki, funt mięsa do mego kebaba, przyprawiłam na ostro, proszę!
Inne mięsko, świeże i soczyste, pojechało karierę robić na stołach bogaczy, pojechało dać się przerobić na kotlety, na ośmiorniczki i na carpaccio z Polaka, na szampana i bezglutenowy makaron z cukinii. Ale nas to nie obchodzi, my tu mamy resztki swoje, różną taką biedę z importu, z importu smutek i porażkę. Niech bogaci sami swoje kalmary jedzą, nam tu ziemniaki stygną, mirabelki więdną i szczaw. Tu jest kolonia Polonia, my tu jemy, co jest, a że akurat jest dzisiaj kebab, to już wam nic nie poradzę. Na drzwiach wisi jadłospis, wczoraj była zupa z uzależnionego niemowlaka, jutro będzie mix sałatek z samotnych matek, a dzisiaj jest kebab. Sama go z miłością i staraniem pozbierałam z podłogi, trochę otrzepałam, podmuchałam, oblizałam. Przywieźli mi składniki rycerze ortalionu, co tu przyfrunęli na żelaznych ptakach z logo Ryanair. Przywieźli mi je autokarem biedni, przywieźli bezdomni, i nieszczęśliwi, i smutni, i przegrani. Przywiozły mi je w torebusiach lambadziary, jeden przychlast z kieszeni dresu wysypał. Co który miał, to do tego kebaba dołożył, trochę piasku z nerek, trochę farfocli z pępka, czworo dzieci, worek śmieci. Szczyptę pieprzu na poprawę trawienia, dwie łezki na dosolenie, żeby smrodu zepsucia nie było tak czuć, i jest.
Chodźcie, spróbujcie, czy dobry, czy to takie strawne jest, to nie wiem, ale sama tyle lat jem i żyję, to i wam nic nie będzie. A jak się wam nie chce do Leeds jechać, to mam na całym świecie filie, w Sosnowcu na Pogoni, w Warszawie na Pradze, w Bieszczadach i w Rio. W Londynie i w Lądku, w Chicago i w Andrychowie, co myślicie, że tam takiego kebaba nie dają? Wszędzie można pojeść, aż do wypęku, nafutrować się tym mięskiem po korek, tylko trzeba patrzeć, a nie odwracać wzrok. A tak naprawdę to go nie ma wcale, nie ma takiego mięsa kebab, nie ma takiego miasta Leeds, są tylko mroźna zima, śmierć i halycunacje z niedożywienia, jak w łotewskim dowcipie.
Ale to nie jest prawda, jak zwykł mawiać do siebie dziadek mojej koleżanki, oglądając telewizję. To nie jest prawda, nigdy żadna Hanka nie wjechała w kartony, bo wszystkie żyją i dobrze się mają, kupiły samochód i dom, i do Polski przysyłają grube funty. Maciuś się wcale w łazience nie zamknął, bo miał dobrą opiekę i mamę wypoczętą i został w dużej firmie dyrektorem. Nie ma takich ludzi wcale, bo to jest wszystko nieprawda, nie ma biedy, nikt nigdy biedny nie był, bo i po co. Musiałbyś nasrane w głowie mieć, żeby biednym zostać, jak możesz dostać pracę dobrą i urodzić się rodzicom bogatym, i co dzień jeść kleik na czystym złocie zamiast starego kebaba.
No chodźcie, bo pewnie już głodni jesteście, po to przecież macie głowę, żeby jeść nią, no to jedzcie. Ja już się dość najadłam, dziękuję, ja jestem na diecie, ja już go zjadłam wcześniej, ale mi strasznie na żołądku leżał. Nic to jednak nie szkodzi, bo zwróciłam całego, pozbierałam do wiadra i na talerze rozlałam, popakowałam w tacki, tu są sztućce plastikowe, a tam serwetki papierowe.
Macie.
Teraz wy go jedzcie.Pani Kebab idzie do szkoły
Ciemno jak w dupie.
Budzik dzwoni, zanim zdążę na dobre zasnąć. Rzeczywistość dzwoniła, chciała się widzieć z tobą. Podnoszę się jak wampir z trumny i tak też się czuję, gdyż rzeczywistość jest niestety taka, że jest szósta rano w Leeds i leje. Po omacku się obijam, kawę se robię, fajkę se robię, kreski se na zapuchniętych powiekach maluję. Zaraz wyjdę i dostanę w pysk deszczem, dostanę w pysk wiatrem, parasol się wygnie w szmatę, obluzowana płytka w chodniku obrzyga znienacka nogi aż do kolan.
Tkwię, tkwię, stoję. Dym klei mi się do rąk, do mankietów, przywiera do twarzy w tej wilgoci. Pokrywa mnie całą szarym pyłem, szarą powłoką, żebym elegancko pasowała do otoczenia. Klnę w duchu Leeds i deszcz, i autobus, co zapewne przerwę se zrobił na kawę ze starbaka i gazetkę „Metro” w cieple czyta, a ty stój, deszczem w pysk, wiatrem w ryj.
Przyjechał wreszcie. Chcę wsiadać, książkę wyjąć, ukraść te jeszcze trochę czasu, ale nie. Przede mną każdy po kolei bilet miesięczny kupuje. Kierowca liczy po pensie, potem drukuje, odkleja, nalepia, język wysunął, najważniejsze jego zadanie na dzisiaj, coby równo z brzegiem bilet nakleić na papier.
Kiedy wreszcie przychodzi moja kolej, macham biletem zawczasu kupionym. Siadam i od razu podskakuję, bo na siedzenie ewidentnie ktoś nalał. Nie wiem czego i sprawdzać nie będę, ale znów czyjś smród będę cały dzień ciągnąć za sobą, to pewne. Siadam wreszcie, okna zaparowane, wali wszędzie starą szmatą, dzieciory się drą w wózkach. Niewiele starsze od nich matki o czerwonych włosach żują gumę i patrzą w okno. Też patrzę.
Dojeżdżam, wysiadam. Idę przez senne miasto na drugi przystanek. Codziennie w tym samym miejscu mija mnie maleńki człowieczek z ogromną, łysą głową. Ma za dużą kurtkę i dodaje mi odwagi, gdy tak dzielnie idzie co rano na spotkanie światu. Powtarzam akcję z autobusem i już nawet siedzę wygodnie, gdy nagle gdzieś na peryferiach widzenia miga mi nagle dobrze znajoma czerwona czapka. Momentalnie wciskam się głębiej w siedzenie, znikam, coraz szybciej czytam, chociaż wiem, że wszystko na próżno. Już po chwili słuchawka zostaje brutalnie wyszarpnięta z mojego ucha. Zrezygnowana odwracam głowę.
– Dobry – szczerzy się dobroduszna, pryszczata twarz. – A ty wiesz, ja wczoraj autobus!
– Cześć, Gileta. Autobus – odpowiadam tonem raczej twierdzącym.
Gileta ma 15 lat i uczę ją od roku.
– Autobus i moja mama! Iść! My do sklep i idzie pani, i ona bum! Autobus, ona, bum!
– A tobie nic się nie stało?
– My nie, ale pani bum, autobus stop. O jaaa. – Gileta kręci głową i przez resztę drogi zostaję zmuszona do wysłuchania hitowej składanki litewskiego disco.
Wysiadamy obie. Uśmiecham się uprzejmie i kiwam głową, ale jednak sałatka słowna Gilety to jak na tę porę dnia dla mnie trochę za dużo. Wieje tu jeszcze bardziej niż wszędzie. Jedną ręką kaptur naciągam na głowę, drugą parasol ustawiam pomiędzy swoją twarzą a światem. Niebo ledwie co przejrzało. Księżyc wisi jeszcze, troszkę go widać spod szczelnej pokrywy chmur. Żyjemy tu jak pod kocem, szarym kocem z demobilu, pod nasiąkniętą płachtą z namiotu harcerzy. Koloniści idą równo, koloniści idą równo, nieraz któryś wdepnie w błoto, ale się nie martwi o to. Lato jest co roku. Przez jeden weekend. W maju. Ulice zapełniają się wtedy gołymi do pasa chłopami i całe Leeds leży plackiem po trawnikach.
Ale daleko stąd do letniego weekendu, daleko jak na Marsa w ten tu listopadowy poniedziałek, w tą ósmą po godzinnej podróży rano, na tym tu wygwizdowie, na tym betonowym placu w nieciekawej dzielnicy.
Liczę do dziesięciu i wchodzę do szkoły.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Marta
Siedzę w ciemnawym pokoju nagrań wideo na jednym z komisariatów. Niedługo go zamykają, większość sprzętu i załogi już się przeprowadziła, więc ogromny, pusty budynek robi jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż zazwyczaj, choć leży wśród zieleni. Na zewnątrz świeci słońce, co na nie z utęsknieniem spoglądam. Na zewnątrz mieszkają bogaci, na zewnątrz są organiczne marchewki w ogródkach, i kotki w obróżkach, i młode matki w fajnych autach, i babcie w skórzanych butach.
Tutaj, w środku, po kątach leżą koty z kurzu, po ścianach pełzną ślimaki wilgoci, kwitną wielobarwne kwiaty z dwudziestu warstw starej farby. Okrywają się pyłem nienowoczesne magnetofony, gniją na nich zapisane zbrodnie, śniedzieją łzawe i krwawe wyznania. Starzeje się brzydko sraczkowate linoleum, wyślizgane policyjnym butem i niejednym adidasem. Pusto, głucho i cicho, nie słychać ani monotonnego blipania krótkofalówek, ani złorzeczeń z celi. Telefony milczą.
My też.
Przede mną siedzi młody policjant, ubrany w wygodny podkoszulek, w czarnych bojówkach i rozklapanych glanach. Roztacza aurę pewności siebie i spokojnego profesjonalizmu, który na pewno niejedną ofiarę ukoił i na niejednego świadka wpłynął uspokajająco. Lecz nie dziś. Nie teraz. I nie na tego.
Marta ma włosy rude, obcięte na jeżyka, brązowe oczy i delikatne, wąskie usta. Kiedy tu przyszła trzy godziny temu, miała też wyrazisty, staranny makijaż. Teraz jej policzki znaczą beżowe smugi, a jej łzy płyną czarne. Czarne jak te słowa, od których ugina się policyjna taśma, a każde mi drutem kolczastym, krwią przez gardło przechodzi.
– Proszę opowiedzieć od początku. Jak pani poznała tego człowieka?
– Jak nas policja zabrała z tej fabryki.
– Z jakiej fabryki?
– Nad morzem. Tam, gdzie nas przetrzymywali. Zmuszali do pracy.
– Ach tak. – Policjantka zerka w notatki. – Przewieziono panią do bezpiecznego ośrodka w Yorkshire.
– Tak. I przez jakiś czas było dobrze. Dostawaliśmy trochę pieniędzy i było mieszkanie. I miałam nadzieję. Ale potem zasiłek się skończył, nie miałam pracy. I nie miałam co jeść.
– Rozumiem. I wtedy go pani poznała? Gdzie?
– W polskim ośrodku. Bo poszłam na darmowy obiad.
– I zostaliście przyjaciółmi?
– Można tak powiedzieć. Był miły. Powiedział, że kiedy będę głodna, mogę do niego przychodzić na obiady. Że on się chętnie podzieli.
– I poszła pani?
Dwie okrągłe łzy toczą się w dół, po podbródku, po szyi.
– Poszłam. Mąż odradzał, ale ja poszłam. Żeby coś zjeść.
– I często tam pani chodziła?
– Z początku nie. Potem coraz częściej. On obiecywał, że załatwi pracę, że ma znajomych. Że nam pomoże, wyciągnie z biedy.
– I pani mu uwierzyła?
Dwie kolejne łzy żłobią kanaliki w pudrze i giną, starte dłonią.
– Nie miałam wielkiego wyboru. Mogłam uwierzyć albo nie jeść.
– I co dalej? – Policjantka posyła jej krzepiący uśmiech.
– Potem się zaczęło.
– Co się zaczęło?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.