- W empik go
Pani Podkomorzyna - ebook
Pani Podkomorzyna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 282 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
powieść
PAULINĘ z L. WILKOŃSKA.
Poznań,
Nakładem I Czcionkami Ludwika Merzbacha.
1857.
CIENIOM
ś… p. TEKLI z PIENIĄŻKÓW BOGUCKIEJ
marszałkowej Kozienickiej.
I święte to było tam życie, mój Boże
Wincenty Pol.
Jakże więc godną jest pogardy ciasna dusza tych ckliwych, niby znudzonych ludzkością modnisidw, wyrzekających i poniżających kobiety. Gdy tymczasem te ich skargi na nich samych spadają a ich zniewieściałość, jako świadectwo własnych grzechów, natem większą wydaje ich pogardę!
Jakżeby taki wymoczek dzisiejszej epoki przed wzrokiem Spartanki lub dawnej Polki rozpłynął się i wysechł! Urtroniu, dnia 22. Lutego 1845
J. B. Dziekouski. (z mojego Album.)
POTOCZYCE.
Śnieg zwolna przez noc całą sypał, a gdy brzask różany dzień pogodny zwiastował, to poła i łąki niby brylantami zasiane, i suto oszroniałe drzewa, wesoło zalśniły w jasnych promieniach lutowego słońca. Po drogach i drożynach ciągnęły chłopskie sanie i saneczki ku miasteczku i wioskom parafialnym; biegli i pieszo pobożni kmiotkowie z niewiastami swojemi, bo to była niedziela – a niedziela głucha. Najwięcej jednakże podążało do Potoczyć, wioski państwa podkomorstwa Bo-życkich: parafija ta wiele owieczek liczyła a pasterz bardzo przykładnie nabożeństwo odprawiał i posiadał miłość ludu i szacunek powszechny.
Kościoł potoczycki obszerny, drewniany, szary, murem opasany, przypruszony śniegiem, sterczał wśród drzew ubrylantowanych, a głośne dzwony harmonijni wzywaniem do śwątyni panskiej zawodziły daleko w czynem przestworzu.
Niżej kościoła ciągnęła się wioska porządnie zabudowana: domki były pobielone a przy każdym ogródek żywopłotem okolony; płowe dymy z murowanych kominów wysoko wznosiły się ku błękitom. Wioskę przerzynała rzeczułka, której to wyższe to niższe brzegi, skaliste, omszone i gdzieniegdzie uwieńczone drzewami, dużo malowniczego dodawały wdzięku. Dalej, szeroko i daleko rozbiegły się łąki i pola, wśród których pare wiosek błądzącemu oku niby punkt oparcia podały. Na najwyższem miejscu ponad rzeczką szarzały na tle pogodnym nieba siwe szczątki szarych murów, okazałego niegdyś mieszkania dawniejszych dziedziców; ztąd ciągnął się dziki lasek ku dworowi; a dwór ten nader obszerny, z widokiem na kościół, wioskę i okolicę daleką, nieco fantastycznego był kształtu, skutkiem licznych przybudówek w różnych czasach stosownie do potrzeby poczynionych; otaczał go ogród w nowszym założony smaku z owym wyżej wspomnianym łączący się laskiem; przededworem obszerny był trawnik na n,m kompas i przy tymże stary, omszony, uszkodzony już nieco kamienny posąg Sat urna.
Dalej stały dwie oficyny – istne bliźniaki – z czerwonemi dachami o szerokim okapie, dalej sad owocowy i gumna murowane. Po jednej strony tychże, na wysokiej gruszy umieszczone gniazdo bocianie, rokrocznie przybyszów ze stron dalekich gościnnie w swojem tuliło objęciu; a po drugiej wysoki gołębnik z zielonym dachem i misternie wyrobioną galeryjką, licznym Bezendechom iNiewazendechom wygodnej udzielał schroni; blisko oficyn składna pompa nie małą była ozdobą – latem wieńczyły ją bluszcze i barwne powoje.
Około dworu znać było święto, bo niemal cała służba starannie w ciepłe przybrana odzienia przebiegała ode dworu do oficyn i znowu napowrót, wyraźnie oczekując ostatniego wołania dzwonów na kazanie i mszę ś Na dziedzińcu poza oficynami stało dwoje sanek, do których właśnie zakładano konie dla pań i panów, bo przestrzeń ode dworu do kościoła była dość odległą a nadto dzisiaj i zaśnieżoną.
W bawialnym pokoju stało już wszystko wydmuchane, wychuchane, czyściutkie, że i pyłku nigdzieby nie dojrzał. Duża to była komnata o trzech oknach frontowych a dwóch od ogrodu, wybita karmazynowym adamaszkiem już nieco spłowiałym; dwie kanapy i szereg krzeseł o wysokich tylcach, staroświeckie a dziś znowu modne, pokryte jakąś od lat wielu przechowaną barwistą tkaniną na tle błękitnem; dwa piękne kobierce z krajowych fabryk, pare stolików z płytami z białego marmuru; dziwnego kształtu biórko, suto złocone i wykładane przeróżnemi rzeźbami; cztery zwierciadła w szerokich złoconych ramach z obrazkami na blaszkach malowanemi; białe firanki siatkowe i nowy warszawski, polisandrowy fortepian, a przy drzwiach srebrna kropielnica misternej starożytnej roboty, – otóż salon, w którym się wdzięcznie wiek ubiegły z dzisiejszą modą zespolił. A wspomnieć jeszcze należy piec wielki, biały, i kominek szeroki, ozdobny zwierciadłem i figurkami różnemi, na którym bezprzestannie – jak niegdyś w świątyni Znicza – jasny gorzał ogień.
Pani podkomorzyna, ubrana w tołubek watowany z zielonej materyi i czepeczek z białą wstążką – z pod którego siwe wybiegały loczki w zwykłym sobie miluchnym uśmiechem, który od lat wiosennych do późnej zdobił ją starości, z ładnem wejrzeniem modrych a jeszcze pięknych oczów, – wyszła se swojej sypialni sinego pokoiu ze swojej sypialni do pokoju… gdzie juz pani Szemerska i panna Justyna Słomacka – obiedwie krewniaczki i stałe rezydentki w Potoczycach – na jej przybycie czekały.
Pani Szemerska wdowa od lat wielu, bezdzietna, lat pięćdziesięciu z okładem, ale tłusta, rumiana i czerstwa, zawsze bez frasunku i przy dobrym apetycie, doskonałym była typem rezydentki nie troszczącej się o nic, a dbającej o własną tylko wygódkę. Z bezczynności a ztąd i nudów, przy małem nader – a raczej bez wszelkiego wykształcenia umysłowego, bo zaledwie że jakotako pisać umiała, – szanowna pani szczególniej lubiła ploteczki, tworzenie gwarów i gorliwie w cudze mieszaią się sprawy. Za to karciła ją wprawdzie dośc często cnot dawnych prze-kaziciełka, prawdziwie polska matrona, zacna podkomorzy na – ależ to było jak gdyby groch na ścianę rzucał! – Przeciwieństwem zas uosobionym pani Szemerskiej była panna Justyna, osoba licząca już czwarty krzyżyk, wysoka, szczupła, blada, nader miłych rysów, składna i we wszystkiem pewną nacechowana wyższością. Wykształconego umysłu, oczytana, z wyższem pod każdym względem poczuciem, – umiała panna Justyna wszędzie pożądaną być towarzyszką. Pam
Szemerska nie lubiła jej jednakże z powodu tychże właśnie przymiotów, bo te znać ją samą zbytecznie upokarzały. Panna Justyna miała jeszcze matkę, która czasami bawiła w Potoczycach, lecz zwykle przy drugiej córce zamężnej mieszkała. – W młodym nader wieku została Justyna narzeczoną powszechnie chwalonego młodziana – według wyboru rodziców i serca własnego; lecz narzeczony – niestety – krótko przed oznaczonym dniem ślubu umarł, zostawiając niezatartą po sobie żałobę. Kilku po nim starało się o jej rękę, przed rokiem jeszcze jeden z najgodniejszych obywateli oświadczył się o nią, – ale odmówiła wszystkim, zostając wierną swojej pierwszej miłości.
Na widok wchodzącej podkomorzyny pospieszyły pani Szeinerska i Justyna ku niej z życzeniem dnia dobrego, całując ją w ramię.
– Dzień dobry Szemersiu, dzień dobry Justynko – wymówiła podkomorzyna z miłym swoim uśmiechem. – A co tam słychać? Czy nam już zaprzęgają do kościoła?
Otoż właśnie zaprzęgają do kościoła – pospieszyła Pani Szemerska, przenając mowę Justynie – ale wujaszek dobrodziej kazał kochaną ciociunię prosić, żeby się dzisiaj do kościoła nie wybrała, bo bardzo jest mroźno.
– Czy tak?
– Prawda, kochana ciociu – stwierdziła Justyna, – wiatr od wschodu ostry zawiewa a ciocia się jeszcze niezupełnie kaszlu pozbyła. Prosimy o to wszyscy, byś ciocia kochana nie narażała się – i z czuciem pocałowała ją w rękę.
Podkomorzyna pogłaskała jej ciemnopłowe włosy, pokręciła troche głową, co zwykła czynić gdy jakiej przeciwności doznała, – a potom zapytała z dobrocią.
– A cóż tam twoja matka, czy zdrowa?
– Zdrowa zupełnie, kochana ciociu, i zaraz nadejdzie.
Pani Słomacka właśnie wtedy znowu w Poto-czycach gościła.
– A jakżeż tam pan Jakób? bo wczoraj jakoś był osowiały.
– Zdrów ciociuniu dobrodziejko – zagadała znowu pani Szemerska – tylko co się zwijał w ewojej nowój lisiurce od oficyny i ani chybi że zdążał do wujaszka dobrodzieja na piołunówkę…
– Zapewne obadwaj niebawem nadejdą „ bo wujaszek już się dowiadywał czy ciocia ubrana dorzuciła Justyna.
– A Kozalka?
– O, już tu po dwa razy wbiegała, lecz niewidząc cioci znowu sobie odeszła.
_ Żeby się to tylko nie zaziębiło! młode to i nieuważne: nie umie jeszcze szanować zdrowia.
– Ej siedzi tam w ciepłym pokoju i czyta jakąś ciekawą książkę, że jej się i trudno oderwać – wtrąciła pani Szemereka, prężąc otyłą figurę i z lekka, prawie niedojrzanie potrząsając głową.
– A cóż to za książka? zapytała podkomorzyna, bo dostrzegła to poruszenie.
– Wspomnienia Ewy Felińskiej – odpowiedziała Justyna – rzecz bardzo zajmująca i godna czytania.
– To dobrze skoro tak, niechże sobie czyta. A może mi z tego nawet i coś głośno przeczytacie.
Pani Szemerska kołysząc się nieco – bo podług niej oznaczało to jakąś niby lepszą manierę – pomknęła do okna, coś tam jeszcze pod nosem marmocąc, gdy do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Pierwszym był podkomorzy: piękna, poważna postać w futrzanej C2amarze; białe wszyły mu czoło szerokie otwrte a ciemne oczy, nos orli, wąs siwy z nawyknienia z pewną zalotnością wykręcony, szczególniej wyrazistą twarz jego czyniły. Drugim był pan Jakób Naremka, dawny wojskowy, także krewniak podkomorstwa; wysoki, chudy, szpakowaty, wyprostowany, zawsze niby zmroczony i kwaśny, ale przytem najpoczciwsza dusza pod słońcem. Z panią Szemerską jednakże pan Jakób w ciągłój żył bójce, bo znieść nie potrafił jej swarow ustawicznych i plotek, a szczególniej drażniły go owe małe intryżki i podstępy, które wywijasami lub wywijaniem kominków nazywał.
Podkomorzy żonie rączki ucałował, zapytując przytem:
– Jakżeż tam dzisiaj kochanej Madziuni? Czy spało się dobrze?
– Dobrze, o dobrze, mój Jasiu jedyny – odpowiedziała podkomorzyna, głaszcząc męża po rumianem licu. – Ale cóż to? mąż mój nie chce bym dzisiaj była w kościele?
– Już to, bo serdecznie o to proszę Madziu-nię: wiatr wieje przeraźliwie zimny, możnaby się łatwo zaziębić i nas wszystkich kłopotu nabawić.
_A co tam dzisiaj pan Jakób, bo wczoraj to taki był nad er szały, jak gdyby mu się na jak*, od oeogo Boie uchowaj! – zanosiło chorobę? eapytnlii sydziwa niowiasta dobrotliwie, zwracając się ku Nuromoe.
Zdrów om dzisiaj kiedyby ryba… mościa ciotko dobrodziejko odpowiedział zapytany nieco przez gardło, całując ją raz powtórny w rękę – na ri ibi em wczoraj trochę tropiąc za kosmatym, ale gdym się do łóżka gorącego z imbierem napił piwka to i ziąb minął.
– Stary wojak to i wstydnoby było, gdyby mu lada mrozek miał zaszkodzić – dorzucił podkomorzy.
W tem zwolna drzwi uchylono, ukazała się ładna główka niewieścia i wsunęła się do pokoju lekko a niby poważnie młoda dziewczyna; zobaczywszy podkomorzynę, której przed panem Jakóbem zrazu dojrzeć niemogła, przybiegła do niej, i chwytając jej ręce przycisnęła je do ust a potem tuliła się w objęcie uśmiechnięto) radośnie ma – trony,
Juk się,; masz, Rozalko, mój ty kwiateczku jedyny? wymówiła podkomorzymi, przycisku – jąr, do piersi.
Mmi… h.o jak najlepiej buniu najdroższa! A bunia dziś w kościele nio będzie! – i dziewcze niby błagalnie drobne rączki złożyło – bunia w domu zostanie, bo jest zimno, mroźno, śnieżno, a my za businkę pomodlimy się wszyscy.
– Pomódl się, pomódl za mnie, dzieweczko! – odrzekła podkomorzyna i patrzała *ię z szczególnym uczuciem na powabną postać dziewczęcia,
O, bo ładną i chożą była Rozalka: zgrabna i giętka kibić składniejszą wydała się jeszcze w kaftanku i fałdzistej spódnicy z półsukienka czarnego, a w ciemnych splotach włosów z właściwą jej ułożonych wytwornoscią, błyszczały dwie duże, piękne koralowe szpilki – do twarzy w nich było dziewczęciu, ile że i brosza podobna bielutki na szyi spinała kołnierzyk. Twarzyczka Rozalji rysunkowo ładna i świeża szczególnym wdziękiem wyrazu nęciła: to ją umilał uśmiech młody, swobodny – to jakaś pełna uroku rzewność chwilowa – to niby powaga, rzekłbyś że duma – i znowu pustota dziecinna, pełna szczerości i wesela; a wielkie oczy z pod czarnój brewki i rzęsy, modre i piękne, zdawały się całą duszą wołać: „Ja was kocham, o ludzie, to i wy mnie kochajcie!” – Z ust rumianych dziewczęcia tylko dobroci i życzliwości wychodziły słowa – to teź wyraz taki wieńczył je zawpze..
Nadeszła i pani Słomacka, niska, szczupła, blada kobiecina – serdecznie przez podkomorzynę witana.i zapytywana: czy zdrowa i jak jej się spało?
W chwil kilka potem harmonijnie a uroczyście ozwały się dzwony kościelne, wołając do świątyni pańskiej – i śpiesznie nadciągnęły przede-dwór dwie pary sanek: u jednych czarna głowa murzyna białe wyszczerzałe zęby, u drugich lewek o złotej grzywie czerwony wyścibiał język – a.w sutej uprzęży dzielne gniadosze, ogniste i rącze na miejscu wytrwać nie chciały.
Szybko dywanami okryto siedzenia, panie pozarzucały futra i ciepłe kapturki i powsiadały do wyłożonych wilkami sanek, które z brzękiem licznych gruchawek szybko z miejsca ruszyły.
Podkomorzyna znak krzyża ś… za niemi zrobiła i chwilę jeszcze pozostała przy oknie, patrząc jak chyżo się mknęły po śnieżnej przestrzeni – a potem do sypialnego weszła pokoju.
W tym sypialnym pokoju stało nasamprzód łóżko pod pawilonem z zielonego adamaszku, który z dzioba swojego wielki złocony wypuszczał orzeł; miękki kobierzec, turecka, dawna, spłowiała już tkanina, zaścielał podłogę; dwie staro świeckie komody, biórko podobne do tego w bawialnym pokoju; duże zwierciadło metalowe, gotowalnia białym muślinem okryta; piękny obraz Matki – dziewicy, ś. Magdalena i ś. Jan Nepomucen, nadto Zbawiciel na krzyżu hebanowym ze srebra, zdobiły ścianę naprzeciw łóżka; klęcznik aksamitem karmazynowym wybity, wygodna kanapka i kilka krzeseł poręczowych, powleczonych zielonym adamaszkiem, wcale dobrze przy wzorzystym obiciu ściany wyglądały. Przy drzwiach zaciągniętych dywanem wisiała kropielnica srebrna a obok na ścianie mahoniowa pułka, na której leżały książki do nabożeństwa, pismo święte, kantyczki i Sereniusz – podług którego nauki podkomorzyna chorych swoich leczyła, zasięgając wszelako przytem wszystkiem i rady i pomocy u doktora z pobliskiego miasteczka. Na lewo zaś od okna, niemal w samym kąciku wisiał jeden jeszcze obraz, lecz przysłonięty czarną krepą, tak, że w ten półcieniu i jednego rysu dojrzeć było niepodobna.
Podkomorzyna podjęła jedne z książek modlitewnych, przyklękła na klęczku i długo, długo się modliła; poczem zapewne wycieńczona klęczeniem w krześle poręczowym usiadła i znowu dług*
"pomodliła się chwilę; potem powstała, przystąpi a do zakrytego obrazu, odsunęła czarną zasłonę i z nieokreślenie rzewnym wyrazem patrzała się w obraz który przedstawiał młodą, piękną dziewczynę, z uśmiechem w oczach błękitnych i słodyczą na ustach dziwnie ładnego składu; ubior na niej z jakiejś ciężkiej niebieskiej materyi był kroju takiego, jaki przed laty czterdziestu moda nosić przepisywała; włosy płowe młodej pięknosci przysłaniała biała, przejrzysta, lekko zarzucona zasłona.
Podkomorzyna wpatrywała się w obraz, i zwolna łez parę po jej sędziw em spłynęło licu; westchnęła – zrobiła w powietrzu znak krzyża ś… – złożyła dłonie – cichą poszepnęła modlitwę – znowu krzyż ś… zrobiła – potom czarną zaciągnęła przysłonę, i zwolna do bawialnego wyszła pokoju; otworzyła drzwi do pierwszego od sieni – było tam zastawione śniadanie; obejrzała starannie czyli wszystko jest w porządku, i właśnie do bawialni znowu wracała, gdy śpiesznie nadbiegł pan Jakób.
– Już to po nabożeństwie, że Kubuś powrócił… – zapytała pam… domUj patrzać na za terającego zziębnięte ręce.
– At już, ciotko dobrodziejko. Zimnisko nielada, bodajże je gęś kopła – i pan Jakób musnął wąs zwilgotniały*
– To wypijże gdańszczanki, panie Jakóbie, a zagrzejesz się trochę. Rozgość się, proszę I czemużeś to pieszo powrócił, czy miejsca w sankach zabrakło?
– Ej gdzie tam! ale myślałem że biegnąc zagrzeję się rychlój… Ot, i panie przyjechały! zawołał, gdy sanki zabrzęczały na dziedzińcu.
– Wujasinek dobrodziej został się na śniadaniu u księdza proboszcza – wymówiła pani Szemerska, wtaczając się pierwsza do pokoju, a za nią weszły pani Słomacka, Justyna i Rozalka.
– U proboszcza? To i któżże tam jest wszystko? – zapytała podkomorzyna.
– Majorostwo – odrzekł pan Jakób.
– A prosiłże ich mąż mój na objad?
– Prosił, jakźeżby inaczej! „
– I któż tam był więcej? – pytała dalej sędziwa pani.,
– Ot, pan Pawęza, pan Zieleckici…..
– Pani Pawęziny nie było?
– Nieboga niezupełnie domaga.
– Ale przecież pan Pawęza będzie na objedzie?
– Jakieżby nie miał! – wtrąciła pani bze-merska, potrząsając głową po swojemu – w o-toczycach objadki smaczne.
– Co też to się pani Szemerskiej znowu wymówiło! – zawołała podkomorzyna nagle spo-chmurzona, a pan Jakób z niechęcią ramionami ruszył – jak gdyby pan Pawęza nie miał i w domu porządnego objadu.
– Tak sobie, jak zwyczajnie na zagrodzie: kasza jaglana ze skwierkami – pomruknęła pani Szemerska, pogardliwie krzywiąc usta.
– Szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie – pochwyciła podkomorzyna – a jeszcze pan Pawęza swobodną i schludną ina zagrodę, i dobry z niego gospodarz i żonę ma poczciwą i rządną.
– Ale do pańskiego stołu zasiadać lubi i żadnej go jeszcze nie brakło niedzieli, jakby zapisał.
– Bo czci i kocha tutejszych dziedziców – ozwała się łagodnie pani Słomacka – a przecież i powinowaty, to i chętnie ich ogląda, nie ażeby dla pańskiego kąska miał przybiegać.
– Pan Pawęza i do Lutomi także lubi podjeżdżać – wyrzekła niepokonana kobieta z przekorą.
– Bo i hrabia szanuje zagrodowego szlachcica, inaczej pan Ignacy pewno-by się nie nastręczał: zna on dobrze, że milszy kęs chleba powszedniego we własnym domu, aniżeli senatorska stypa, gdy do niej jaką gorzką, niestrawną przyczynią doprawkę.
– Oj prawda, święta prawda! – zawołała podkomorzyna. – Ale co tóż tam słychać z Lutomi? Czy to hrabia nie tak prędko jeszcze do nas powróci? – zapytała pana Jakóba, pragnąc tok inny rozmowie nadać.
– Spodziewają go się dopiero na wiosnę; bawi teraz w Wiedniu. Mówiła mi to ot właśnie pani Gorczycka.
– To i ona była w kościele?
– Była z panną Wincentą, ale spieszyły do domu, bo się spodziewają pani sędziny.
– Pani sędzina zapewne dni kilka zabawi to i do Potoczyć zajrzy.
– Ale nic tóż pan Jakób o pani Gołdzie-wiczowój nie mówi – ozwała się pani Szemer-ska, krygując się ze złośliwym wyrazem –
a była wystrychnięta w nowy kapelusz z pa-puziowemi piórami, daj go licho! boć to… zae-dwie rok po śmierci męża. Asystował jej tez pan Rogajski i poprowadził ją nawet na pole-weczkę piwną do proboszcza. O tem pan Jakób nic nie powiedział.
– Bo nie chcę napróżno mleć językiem – odmruknął„w gniewie zagadnięty, a pani Szemerska ciągnęła dalej:
– Ale! ba i prawie! nie toć-to! jeno że pan Jakób Naremka także wchodzi wkandydacyą z panem Rogajskim o wdówkę i…
– Ej, z przeproszeniem! – odparł już całkiem z gniewem pan Jakób, zarumieniony i mroczny – znać pani Szemerska na to gębie daje jeść, by gadała.
– Czy to pan Jakób na prawdę nie uglądał za wdówką?
– Rada gęba kiedy śpi – odmruknął pan Jakób, odwrócił się i posunął ku piecowi, przy którym wygodny stał fotel, na którym zwykle siadywał a niekiedy i drzemał.
– Ale i pani majorowa zjawiła się dziś w nowym kapeluszu – mówiła dalej pafli ska – wcale jeszcze niepotrzebnie, bo przeszło-
– Co tóż to asindzce do tego, czy potrzebnie czy niepotrzebnie! – wyrzekła pani domu z wyraźną niechęcią – po co zawsze w cudze mieszać się sprawy.
– Bo ciociuniu dobrodziejko…
– Daj już asindzka temu pokój. Chodźcie asaństwo ot lepiej i spożyjcie jaką przekąskę bez czekania na tamtych gości, których ksiądz proboszcz zagarnął do siebie.