- W empik go
Panicz - ebook
Panicz - ebook
„Panicz” to jedna z pierwszych powieści Heleny Mniszkówny, która zawiera liczne wątki autobiograficzne. Tytułowym paniczem jest młody polski dziedzic Ryszard Denhoff.
W 1905 roku, po powrocie ze szkół, Denhoff obejmuje folwark Wodzewo. Czyni nadzieje na ożenek kilku okolicznym pannom. Nie daje się jednak poznać jako dobry gospodarz. Żyje ponad stan. W dwa lata traci majątek i popadł w długi. Zmuszony jest uciekać przed wierzycielami do Kijowa...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-134-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Część druga
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XXCzęść pierwsza
Rozdział I
Ryszard Denhoff stał na ganku swego domu w Wodzewie i patrzył jak pakowano kufry na wielkie furgony wysłane słomą. Czoło młodego obywatela pokryte było rzewną zadumą. Słyszał dokoła siebie nieustanny gwar, niby kołatanie młyna, urozmaicony często silniejszym odgłosem jakiegoś wołania, głośnego krzyku, nawet płaczu.
Widział pełno ludzkich postaci, niosących na wozy co raz nowe paki i kosze. Ktoś tubalnym głosem wydawał rozporządzenia, ktoś wołał na konie; skrzypiały osie ruszających, naładowanych fur, szczekały psy.
Młody Denhoff oparty niedbale o filar ganku, ocienionego bujnymi kędziorami dzikich winogron, trwał w półśnie zarazem rozkosznym i dziwnym.
Był oto świeżym właścicielem Wodzewa, on jeszcze niepełnoletni, bo musiał czekać parę miesięcy dla podpisania aktu kupna. On, marzyciel, idealista, trochę łobuz i hulaka jest ziemianinem, i to piękne, urocze Wodzewo należy do niego.
Zdobył je, bez trudu wprawdzie, bo od tego były kapitały, ale zakochawszy się w nim przedtem, jak w pięknej kobiecie. Odczuwał zadowolenie bez granic i taki gwałtowny krzyk rozkoszy w piersi, że zdawał się wołać, Hosanna! do niebios, do samego Boga. Widział przed sobą bezmiar wspaniałych horyzontów; szał wdzięczności dla całego świata za otrzymanie tego kawałka ziemi rozsadzał mu serce, które biło mocnym pulsem i rosło w olbrzyma.
Przycisnąłby wszystkich i wszystko do swej wątłej piersi i całowałby i tulił całą ziemię.
Ale wyjazd z rodziną jego poprzednika, zgiełk, wrzawa, głośne pożegnania przygnębiły młodzieńca.
Nie lubił wszelkich wyjazdów, czułych scen pożegnalnych bał się instynktownie, bo zbyt słabe miał nerwy i przeczuloną wrażliwość.
Tu zaś sceny podobne właśnie się odgrywały.
Służba dworska i chłopi żegnali dawnego dziedzica płacząc i wyrzekając na przemiany. Mijając ganek, ludzie ci patrzyli z pewnym lękiem na nowego pana, który „jakości po zagranicznemu wygląda i z niemiecka się nazywa”. Ale pomimo tych nieufnych spojrzeń pokornie całowano go w ręce, zginając karki przed jego smukłą postacią i wielkim brylantem na palcu. Denhoff przyjmował hołdy z przyjemnością, bolały go natomiast mniej przychylne spojrzenia, ale udawał, że ich nie widzi.
Ostatni wóz odjechał sprzed ganku i jednocześnie rozległo się wołanie silnym basem:
– Mateusz, zajeżdżaj!
Ryszard zadrżał. Nieprzyjemne uczucie trąciło go brutalnie powodując nagły żal.
– Już odjeżdżają...
Odstąpił od filara i patrzył na toczący się powóz, ciągnięty przez czwórkę kasztanowatych koni.
– I to już moje – przemknęła myśl szybka, jakby uśmiechnięta. Bystrym okiem obrzucił sylwetkę stangreta.
– Zmienię liberię! Wiecznie te granatowe kapoty i guzy. Nagle drgnął i skrzywił się z niesmakiem. Palcami zacisnął uszy, jakby go zabolało w bębenkach.
– Przestaniesz ty z bata strzelać, już ja cię oduczę parafiaństwa – mruknął zły, zjadliwe spojrzenie rzucając stangretowi.
Nastąpił wyjazd. Denhoff rozczulił się żegnając swych poprzedników. Usadawiał i ściskał dzieci, całował z wylewnością ręce pani, z panem cmokali się w powietrzu. Ogarniał go żal i niepokój.
Ryszard zląkł się swego Wodzewa i nowej roli.
– Mogliby też państwo jeszcze nie odjeżdżać!
– A cóżbyśmy tu robili? Pan jest właścicielem i założy dom.
– Jaki tam dom! Co ja tu sam poradzę?...
– Będzie pan bujał po świecie, a na odpoczynek tu przyjeżdżał. Przecie na klombie stoi napis dywanowy „Mon repos”, jako godło Wodzewa – żartował były obywatel.
Denhoff popatrzył na dywanowy klomb, już jego gustem zasadzony i na napis francuski na froncie.
– Czy oni z tego kpią? – pomyślał. Ale dłużej się nad tym nie zastanawiał. Lubił tych ludzi, szanował i szczerze był zmartwiony ich odjazdem.
Gdy powóz ruszył, Denhoff zapominając o powadze nowego dziedzica, wskoczył na stopień ekwipażu i dojechał tak aż za bramę.
– Do widzenia! nie zapominajcie państwo o mnie, pustelniku.
– Do widzenia! Do widzenia!
Znowu junackie palnięcie z bata, bolesny skurcz na twarzy Denhoffa, i rozstali się.
Młodziutki obywatel powrócił do domu prędkim krokiem, gorączkowo. Chciałby dziś, zaraz, całe Wodzewo przekształcić wedle swego gustu. Po drodze zauważył, że kłaniano mu się już inaczej, niż przed wyjazdem poprzednika, coś niewolniczego było w tych ukłonach dworskiej służby i włościan.
Wszedł do domu. Pustka przykra wionęła nań z ogołoconych pokoi. Podłogi zasypywały resztki słomy, trociny i pomięte papiery. Tapety na ścianach wypłowiałe, miejscami pozdzierane, pełne haków i ćwieków osnutych nitkami pajęczyn. Bezład szczerzył tu zęby na każdym kroku i zniechęcony Denhoff obszedł wszystkie pokoje i uczuł straszliwe zgnębienie, ręce mu opadły ze znużenia, które nagle nim zawładnęło.
– Ucieknę stąd, nie wytrwam!
Ciepły, słodki ton słowiczy wpłynął przez otwarte okna i miękko otulił stargane nerwy Ryszarda.
Podsunął się bliżej śpiewaka i oparty o futrynę okna wbił oczy w gąszcz parkową. Burzyło się tam wszystko majem. Maj młody, uśmiechnięty wyglądał z obfitych koron brzóz, maj gładził potężne świerki, obsypywał je seledynowymi szyszkami; maj panoszył się na dębach, pływał po aksamitnych trawnikach, wlewał swe natchnienie w kiście białych i liliowych bzów: pachniało i kipiało majem. Tuż pod oknem kwitły smukłe irysy, białe lilie kołysały się rozkosznie, siejąc dokoła cudną woń własnych ciał, pochylały senne głowy, jakby w upojeniu zmysłowym, czołgały się po rabatach gwiazdki stokroci. A słowik w brzozie jasnej, o rozplecionych dziewiczo warkoczach, nucił pieśń wieczystą i wpijał się nią w serce Ryszarda i rozszerzał je, i złocił. Młodzieniec zasłuchany w pogwarę majową, odbijał nieco od swego tła. Z jednej strony bujna, urocza natura, zupełnie swojska, z drugiej pustka, ruina mieszkaniowa chłodna, szydercza. I on. Sylwetka wysoka, smukła, komfort bijący z każdego szczegółu ubrania, szkła na oczach i odrębny jakiś rys całości, przypominający raczej turystów zadumanych nad Lago Maggiore. Był tu postacią niespodziewaną.
Ale wewnętrzną naturą zbliżał się do swych ram. Nie tęsknił za szumem fal obcych jezior – upajał się szelestem brzóz; nie nęciła go woń magnolii – pieściwie wchłaniał w nozdrza zapach lilii i narcyzów.
Był cudzoziemcem z powierzchowności i z nazwiska, Polakiem – w duszy. Uwagę jego zwrócił ostry skrzyp uginającej się podłogi i charakterystycznie zaczepne kaszlnięcie.
Spojrzał za siebie. Pokojówka Anulka zamiatała podłogę. Energicznie stąpając i operując szczotką wyraźnie udawała kaszel, patrząc spod rzęs na nowego pana.
Denhoff złapał właśnie to spojrzenie i wywołał nowy paroksyzm krztuszenia się, bardzo sprytny.
Przymrużył oczy.
– Ach, to ta cnota! pobożna Anula.
Zapewnienia byłej właścicielki Wodzewa o zakonnych instynktach pokojówki, wydawały się Ryszardowi nieco podejrzane.
– Wcale ładna!
Patrzał na nią i cieszył się jej zmieszaniem, przeczuwając komedię. Zauważył i pewną dekorację: biały, nakrochmalony fartuszek, błękitna wstążczyna na szyi i żółte kwiatki we włosach. Tego przedtem nie widział.
– Hm, Nous verrons!
– Kucharka się pyta, czy jaśnie pan będzie obiadował?...
– A ty będziesz usługiwała?
– Juści.
– No, to podawajcie.
– Ale! Obiadu nie ma jesce, ino tsa zadysponować.
– Voilà! – Cóż wy myślicie, że ja będę bez obiadu? Dziewczyna zachichotała.
– Ii... nie! Tyło dotąd dziedzicka dysponowali, a tera musi jaśnie pan sam.
– Powiedz kucharce, niech sobie gotuje co chce i dajcie mnie święty spokój. Wyszedł z domu i wsiąknął w rozmajony park.
Otwierały się przed nim głębie zielone, pachnący oddech ziemi plądrował wśród drzew i osnuwał je miłośnie. Czeremchy osypane kwieciem pochylały strojne gałęzie do rozwiniętych bzów, szemrząc zalotną gwarą młodości i piękna.
Denhoff stanął nad głębokim wąwozem kończącym park. Szeroka szczelina ziemi rozszerzała się w tym miejscu tworząc pyszny parów, zalany niby białą rzeką, kwiatami tarniny. Tłoczyły się tu karłowate czeremchy i wielkie kępy paproci. Środkiem płynął strumyk cienką taśmą wody, poskręcanej w węzły i żywiołowo wspinał się na kamieniach. Dzikie wiśnie w niepokalanej bieli swych welonów, stojąc na krawędzi wąwozu, zaglądały ciekawie w jego głąb, gdzie plątało się z sobą mnóstwo roślin; pnącze chmielowe szorstkimi ramionami dławiły biały powój, ten owijał się dokoła zaborczych mięśni chmielu i łagodził jego ostrość. Walka trwała. Żyzność gruntu w parowie buchała rzutkim płomieniem rostu, jakby gwałtem chcąc dorównać wysokością tworzyw – drzewom parkowym.
Ryszard oparł się bokiem o olbrzymią sosnę, której korona sięgała niemal chmur, korzenie zaś jedną połową wżarte mocno w twardy grunt, drugą wysunęły na zewnątrz, ogromne, rozczapierzone niby tytaniczne pałce, chciwe i okrutne. Te szpony wystające nad krawędzią wąwozu miały wygląd drapieżny, jakby chciały dosięgać przeciwnego brzegu i podsunąć go pod siebie.
Sosnę tę Ryszard nazwał głowonogiem i po przyjeździe do Wodzewa, już jako właściciel, zawiesił na złotorudej olbrzymce obrazek Bogarodzicy.
Teraz patrzył na okolicę skąpaną w słońcu, lubował się widokiem okopów z czasów szwedzkich, rozciągniętych szeroko poza parowem. Ten wąwóz był zapewne starożytną fosą otaczającą obozowisko.
– Jak ja się tu okopię w moim Wodzowie? i... czy na długie panowanie? – myślał tęsknie. Gdzieś, z łąk oddalonych doleciał dźwięk fujarki; piskliwie ale umiejętnie biegł po ukwieconych tarniną wzgórzach, łechtał przyjemnie świeżą zieleń i kwiaty. Był dopełnieniem akordu bezbrzeżnej roztoczy majowej, której brakło tylko muzyki.
Powódź wrażeń uczuciowych, jakby lubieżnych runęła na duszę Denhoffa. Przygarnął się całym ciałem do pnia sosny, objął ją ramionami i wyszeptał do jej łona:
– Chcę tu pozostać i... trwać.Rozdział II
Wodzewo zaczęło się odnawiać. Dwór pełen był majstrów i robotników. Na zewnątrz pracowano również. Z salonu wycięto drzwi na taras terakotowy, budowano werandy, nad oknami żaluzje, balkony. Ogrodnik wykonywał ściśle plany rysowane przez Denhoffa, a naśladujące wzory zagraniczne.
Wodzewo zmieniło powłokę swojską, wionął obcy podmuch i dworek szlachecki przerabiał na magnacką rezydencję.
Młody właściciel rzucał pieniędzmi, jakby czerpał złoto z nieprzebranej cysterny.
Wieść o jego hojności szybko rozniosła się po okolicy, wywołując różne echa, nawet wśród inteligencji weszła w przysłowie:
„Rozrzutny jak Denhoff”.
Robotnicy i klasa rzemieślnicza mówiła:
„Bogaty burżuj ale hojny, słono płaci a mało się zna”. Chłopi zaś opiniowali na swój sposób:
„Bogacz! ino nie na długo; trza ciągnąć pokąd się nie zmiarkuje, abo go insze dwory zbuntują”.
Toteż Wodzewo pełne było zawsze ludzi chętnych na wszelkie polecenia i usłużnych. Odgadywano myśli Denhoffa. On chodził i rozkazywał niby udzielny książę.
Tytuły „jaśnie panie”, „jaśnie wielmożny dziedzicu” sypały się gęsto, wiedziano bowiem, że pan to lubi.
Ryszard w chwilach wolnych od rysowania planów i pisania listów z różnymi obstalunkami, wyliczał okoliczne domy obywatelskie, z krótką biografią każdego z nich i zastanawiał się, w których bywać, które zaś omijać.
Więc: Worczyn – starzy Turscy i córka Irena; panna już po dwudziestce. Hm! Dwór duży, rodzina bardzo dobra; w okolicy – prymusy.
– Będę bywał!
Turów – rodzinne gniazdo Turskich, właścicielem jest młody Marian Turski, brat panny Ireny. Ach! Ona podobno malarka. A ten Maryś, mówią, że wielki demokrata, może nawet dziwak, to nie szkodzi. Zatem i tam będę.
– Dalej: Zapędy – Korzyckich.
O tak! Dom na stopie wielkopańskiej, rezydencja pyszna, hucznie i dworno. Głośne polowania, bale, zima w Warszawie, lub zagranicą. Mówią tam coś na nich... hm! bardzo niepochlebnie. Pewno zawiść! Ale jest córka, panna piękna i posażna. Starsza wyszła za hrabiego.
– Dalej: Połowice – Tulicka stara i nieponętna, podobno Herod-baba. No, ale i to arystokracja. Będę.
– Tyle mego – dziwaczny majątek i ten Paszowski, stary wiarus, zacofaniec! Ale bywa wszędzie.
– Eh! Ominę.
– Chodzyń – Bronisław Perzyński. Obraca się wśród arystokracji, bogaty, niezbyt lubiany.
– Zobaczymy!
Jeszcze kilka mniejszych domów Denhoff uznał za niewarte wzmianki. Postanowił być najpierw w Worczynie.
– Lubię patriarchalność, nie zawsze, czasami. To ma pewien smak feudalny.
– Jadę, dziś, zaraz.
Wydał polecenie furmanowi, sam zaczął się ubierać z wielką starannością. Nie dla panny Ireny, broń Boże! Ale trzeba być zawsze gentlemanem i correct.
W odkrytym powozie, zaprzężonym w czwórkę pięknych anglików, jechał Denhoff uśmiechnięty, lubując się miękkim kołysaniem kół na gumach i widokiem świetnie ubranego stangreta. Rozglądał się wesoło po malowniczej okolicy, snuł szerokie projekty, na podkładzie jednego pewnika.
– Będę tu pierwszym, bo oni wszyscy cóż tam takiego! Szlachta! Denhoffowie pochodzą z baronów. Czemu się nie legitymowali, nie pojmuję, zatracili tytuł. W każdym razie będę tu – „lumen in coelo”.
Doznał błogiego uczucia wyższości, pewną rozkosz w żyłach, pochodzącą z pogłaskania ambicji.
Spostrzegł jeźdźca naprzeciw.
– Kto to jedzie? – spytał.
– Młody pan z Turowa – odrzekł furman.
Denhoff rozparł się okazale na poduszkach powozu, poprawił binokle, przybrał minę pompatycznego lorda. Jechali krokiem z powodu wyboistej drogi.
Turski pohamował wierzchowca; z kłusa przeszedł w stępa. Z wysokości rosłego gniadosza, w ładnym rynsztunku, spojrzały na Denhoffa ciemnoszare oczy spod równych łuków brwi, patrzące śmiało, trochę drwiąco. Szczupła twarz młodzieńca o rysach szlachetnych, usta nieco swawolne, lśniące spod zgrabnych wąsów, miały w sobie rasę aż wybitną, rasę cechującą dobry ród i kulturę. Spojrzeli sobie z Denhoffem oko w oko. Młody dziedzic starego polskiego nazwiska i starej siedziby po ojcach, z młodym dziedzicem nowej fortuny i obcego miana. Ta jakby typowo polska, rycerska brawura z luksusem w stylu moderne. Minęli się.
Denhoff uczuł nagłe opadnięcie o kilka stopni ze swych ambitnych wyżyn, niezbyt miłe. Przed chwilą sformułowane pojęcie Q swym stanowisku „lumen in coelo” wydało mu się teraz przedwczesnym. Miał wrażenie szczupaka, który wpływając do sadzawki, w jego mniemaniu napełnionej samymi płotkami spostrzega w niej nagle – złotego karpia.
– Ależ ten Maryś! Nie wygląda na demokratę. Rasowiec.
Turski minąwszy powóz, krócej wyraził swe spostrzeżenia. Podniósł trochę usta do nosa z drwiącym uśmieszkiem i szepnął bez komentarzy:
– Panicz!
Pokłusował ostro, po czym zaśmiał się:
– Ciekaw jestem jak go ochrzci Paszowski?
I przestał myśleć o Denhoffie.
Ten zaś wjeżdżał już w bramę worczyńskiego dworu.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.