Panie przodem. O co walczą kobiety i mężczyźni we współczesnej Polsce - ebook
Panie przodem. O co walczą kobiety i mężczyźni we współczesnej Polsce - ebook
43% osób na stanowiskach menadżerskich w Polsce to kobiety – to drugi najlepszy wynik w Europie. Tylko dlaczego jeszcze niedawno mieliśmy w polskim rządzie więcej ministrów o imieniu Mariusz niż kobiet?
Czy płeć rzeczywiście nie ma już żadnego znaczenia?
A może właśnie grozi nam wojna płci?
O co walczą feministki, a czego nie chcą uznać obrońcy patriarchatu? Czemu niektóre kobiety nie lubią feminatywów?
I jak równouprawnienie wpływa na seks?
Na naszych oczach rozgrywa się spóźniona rewolucja i pierwsza prawdziwa dyskusja o rolach kobiet i mężczyzn. Wojciech Harpula i Maria Mazurek przyglądają się temu, co dzieje się w naszych domach i w przestrzeni publicznej – edukacji, polityce i języku.
Autorzy prowadzą nieoczywiste i prowokujące rozmowy, w których pytają o podział obowiązków, przemoc, miłość, pieniądze i władzę. Odpowiadają m.in. Bogdan de Barbaro, Andrzej Depko, Zuzanna Radzik i Ewa Woydyłło-Osiatyńska.
W łóżku, szkole, biurze, Sejmie czy kościele – co w Polsce znaczy dziś bycie kobietą i bycie mężczyzną?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9624-4 |
Rozmiar pliku: | 957 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdarzają się w życiu takie podróże, które zapadają w pamięć bardziej niż inne. My lubimy wracać wspomnieniami do wyprawy nad Bajkał, również dlatego, że rzeczywistość rosyjsko-buriackich wsi tak bardzo się różni od naszego polsko-krakowskiego świata. Jedna z migawek wróciła do nas, gdy w naszych głowach zaczęła kiełkować myśl o napisaniu tej książki.
Wieczór, razem z naszym przewodnikiem idziemy do jego znajomego w syberyjskiej wiosce. Witamy się, gospodarz zaprasza, mimo że to niezapowiedziana wizyta, a nasza grupka to kilka osób. Siadamy za stołem pod wiatą obok domu i nagle wokół nas zaczynają roić się dziewczęta i kobiety w wieku od dwunastu do siedemdziesięciu lat. Zastawiają, przynoszą, donoszą, zgarniają, nakładają, dolewają, dbają i pilnują, by nikomu niczego nie zabrakło. I tak przez kilka godzin, bo biesiada przeciągnęła się do bardzo późna. Gdy któryś z mężczyzn z naszej grupki wstawał, by odnieść naczynia lub iść po coś do kuchni, gospodarz spoglądał na jedną z kobiet siedzących z boku, a ta błyskawicznie podchodziła do nadgorliwca i z pobłażliwym sadit’sya usadzała go na krześle. Natomiast gdy do pomocy rwała się któraś z polskich kobiet, od razu zostawała zaprzęgnięta do pracy w zespole obsługi biesiadników. A przy samym stole gospodarze w zasadzie ich nie zauważali. Nie mówili do nich, a odpowiadając na ich pytania, przenosili wzrok na mężczyznę siedzącego obok pytającej.
Gdy wracaliśmy, panowie dzielili się spostrzeżeniami: To było dziwne, ale w zasadzie fajne. Nie pamiętamy, żeby ktoś tak nam usługiwał w domu. Nie żebyśmy chcieli tak na co dzień, ale… wszystko było takie naturalne, każdy zna swoje miejsce i wie, co ma robić. Panie były odmiennego zdania: Super, panowie, że się świetnie bawiliście, dla nas to było mniej miłe. Co, tak wam źle, że kobiety w domach wam nie usługują? Że mają tyle samo do powiedzenia, co wy? Fajny musiał być ten patriarchat, nie? Tęsknicie?
I dalej potoczyła się rozmowa o tym, co się w świecie mężczyzn i kobiet (i relacji między nimi) w ostatnich dekadach i latach zmieniło. I czy rzeczywiście patriarchat już w Polsce nie panuje.
Przypomnieliśmy sobie tę biesiadę i tę rozmowę, gdy pomyśleliśmy, że warto byłoby zapytać mądrych ludzi, co tak naprawdę się stało (i wciąż się dzieje) z mężczyznami i kobietami w Polsce. Badacze życia społecznego nie mają wątpliwości, że na naszych oczach dokonuje się rewolucja – szybkie i głębokie przemiany ról płciowych i odejście od tradycyjnych, istniejących w naszym kręgu kulturowym „od zawsze” modeli funkcjonowania kobiety i mężczyzny, zarówno w życiu rodzinnym, jak i społecznym. W przekazach medialnych i marketingowych roi się od rozmaitych wskazówek, recept, poglądów i opinii na temat tego, czym jest dziś męskość, a czym kobiecość i co robić (lub czego nie robić), by zasłużyć na miano nowoczesnej kobiety i nowoczesnego mężczyzny. Recepty te podlane są czasami ideologicznym sosem i w poszukiwaniu uzasadnień sięgają – często tendencyjnie i wybiórczo – po dorobek nauk przyrodniczych i społecznych.
W czasach rewolucji niełatwo znaleźć godne zaufania busole. Stąd frustracja i dezorientacja obu płci w wielu wymiarach życia. I pojawiające się pytanie: kim chcę być jako kobieta lub jako mężczyzna w relacjach partnerskich, rodzinnych czy zawodowych? W łóżku, w szkole, w biurze, w Sejmie, w Kościele? Czy faktycznie płeć nie ma już żadnego znaczenia w wymiarze społecznym, czy jednak nadal są obszary, które nie różnią się za bardzo od opisanego obrazka z syberyjskiej głuszy? Zadając pytania naszym rozmówcom, chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego kobiety i mężczyźni znaleźli się w sytuacji redefinicji ról, na czym ona polega, jak sobie z tym radzą (lub nie radzą), o co toczy się „wojna płci”, jakie taktyki i chwyty stosują obie strony, jak może się ona zakończyć. Chcieliśmy przyjrzeć się temu i w skali mikro, i w skali makro. Dotknąć zarówno delikatnej przestrzeni tkanej przez partnerów w związkach, jak i przemian w edukacji, na rynku pracy czy w języku. Zapytać o przemoc, miłość, pieniądze, rodzicielstwo, seks, politykę, władzę i podział obowiązków domowych. Staraliśmy się przedstawić wszystko, co składa się na „wojenny” pejzaż możliwie szeroko i rzeczowo, bez ideologicznych czy politycznych przejaskrawień. Dlatego pytaliśmy ekspertów z rozmaitych dziedzin, reprezentujących różne pokolenia, poglądy i wrażliwości. I – last but not least – różne płcie. W tym względzie parytet został idealnie zachowany. Podobnie jak wśród autorów tej książki.
Mamy nadzieję, że udało się nam – dzięki naszym rozmówcom, którym bardzo dziękujemy za poświęcony czas, otwartość i mądre myśli – rzucić nieco chłodnego światła na racje,lęki i nadzieje związane z rewolucją płci. Pokazać, o co chodzi „oszalałym feministkom” i „szowinistycznym męskim świniom”. Ale przede wszystkim wykazać, że między tymi anegdotycznymi postawami mieści się całe bogactwo zjawisk, zachowań i poglądów. Warto się im przyjrzeć, by zrozumieć istotę procesu, w którym wszyscy – chcąc nie chcąc – uczestniczymy, i spróbować świadomie odpowiedzieć na pytania o to, czym dzisiaj są męskość i kobiecość. Lub przynajmniej zadać je sobie, nie zdając się na suflowane zewsząd wskazówki. My w czasie pracy nad książką zadawaliśmy je sobie wielokrotnie. Jeśli nasze rozmowy zainspirują Państwa do podobnej refleksji – będziemy bardzo zadowoleni.HORYZONT DĄŻEŃ
Rozmowa z Anną Kowalczyk
Anna Kowalczyk: dziennikarka, pisarka, aktywistka, feministka. Autorka książki Brakująca połowa dziejów, pierwszej popularnonaukowej syntezy historii kobiet na ziemiach polskich od paleolitu do współczesności. Założycielka i pierwsza prezeska Fundacji Muzeum Historii Kobiet.
Czy w Polsce wciąż panuje kultura patriarchatu?
Uśmiecham się szeroko, bo traktuję to pytanie jako retoryczne. Jakiekolwiek wątpliwości może mieć tylko ktoś, kto nie rozumie tego pojęcia. O ile na poziomie polskich rodzin patriarchalna władza mężczyzn bywa coraz częściej kwestionowana, o tyle na poziomie instytucji trudno mieć co do tego wątpliwości. Żyjemy w kraju, w którym do niedawna było w rządzie mniej kobiet niż ministrów o imieniu Mariusz. W kraju, w którym Parlamentarny Zespół ds. Opieki Okołoporodowej nadal składa się wyłącznie z mężczyzn. W kraju, w którym Kościół katolicki – instytucja z gruntu patriarchalna – wciąż dyktuje prawa, obyczaje, kształt edukacji i podział publicznych pieniędzy. Model rodziny, który uważany jest u nas za domyślny oraz jest aktywnie promowany i dotowany przez państwo – odzwierciedla patriarchalny podział ról: mężczyzna ma zapewnić byt oraz bezpieczeństwo i w związku z tym cieszy się większą władzą i niezależnością. To jego praca, kariera i powodzenie finansowe mają priorytet. Ale jednocześnie oczekuje się, że to on utrzyma rodzinę albo że chociaż będzie zarabiał więcej. Kobieta z kolei ma być nade wszystko opiekuńczą i zawsze dostępną matką, żoną i córką. Dom, dzieci, dbałość o relacje, ale też żmudna domowa i opiekuńcza krzątanina stanowią jej pierwszy i najważniejszy obowiązek. Daje jej to pewną przewagę w tworzeniu bliskich relacji, zwłaszcza z dziećmi, lecz utrudnia osiągnięcie nie tylko zawodowego sukcesu, ale i podstawowej ekonomicznej niezależności. Rynek pracy – mimo rewolucji edukacyjnej i kompetencyjnej, jaka jest udziałem kobiet od ponad stu lat – utrwala błędne koło: kobiety zarabiają mniej i awansują wolniej, bo ich kobiece role „odciągają je od pracy”, a potem wypadają z rynku pracy, bo zarabiają mniej i ktoś przecież musi zająć się domem i dziećmi. Oczywiście, granice patriarchatu są dziś negocjowane, a nawet negowane na niespotykaną dotąd skalę. Można dowodzić, nie bez racji, że Polki mają, i od dawna miały, relatywnie wysoką pozycję w rodzinie i społeczeństwie – nasza burzliwa historia wielokrotnie zmuszała je do niewyobrażalnej w innych państwach samodzielności – ale patriarchat wciąż trzyma się u nas mocno. Ostatnio może nawet lepiej.
Lepiej?
Po pierwsze, prawa kobiet w Polsce są ograniczane. Doświadczenie ostatnich kilku lat to bezdyskusyjny regres w kwestii stanowienia i przestrzegania praw reprodukcyjnych. A jak mawia klasyczka: kto decyduje o twoim ciele, ten decyduje o twoim życiu. Ustawa praktycznie uniemożliwiająca legalną aborcję – już wcześniej jedna z najbardziej restrykcyjnych w Europie i uchwalona wbrew woli samych kobiet – została jeszcze zaostrzona. W 2015 roku utrudniono Polkom dostęp do antykoncepcji awaryjnej, uniemożliwiając jej zakup bez recepty. A rządzący zblatowani z religijnymi fanatykami zapowiadają, że to nie jest ich ostatnie słowo. Zakaz edukacji seksualnej w szkołach? Jesteśmy już całkiem blisko. Totalny zakaz przerywania ciąży – nawet tej z gwałtu i zagrażającej życiu matki? Są kolejne na liście. Karanie więzieniem kobiet dokonujących aborcji? Już mamy pierwsze pozwy. Za paranoję wokół karalności aborcji kobiety płacą życiem tu i teraz. Te, które się nie doczekały pomocy medycznej, bo lekarze bali się oskarżeń o przeprowadzenie zabiegu bez wskazań. Seks przed- i pozamałżeński jest powszechny, skuteczna i dostępna antykoncepcja stanowi żywotną potrzebę, aborcja bywa koniecznością – i kobiety to wiedzą. Tak samo jak to, że nie ma racjonalnego powodu, żeby zarabiały mniej za tę samą pracę. Żeby to na nich spoczywały wszystkie obowiązki opiekuńcze i domowe. Ale kobiety tkwią w trybach systemu, który tak właśnie działa, mimo że jednostkom udaje się czasem system przechytrzyć.
A jak z nastawieniem społecznym?
To zmienia się na szczęście w drugą stronę, napawając mnie nadzieją. Właśnie dlatego ciągle chce mi się jeździć, pisać, angażować – bo dostrzegam te powolne, ale jednak trudne do odwrócenia zmiany. Gdy spotykam się z czytelniczkami mojej książki, czasem naprawdę młodziutkimi, to widzę przed sobą nowe pokolenie kobiet. Dla nich pytania, co kobiety mogą, do czego są zdolne, co jest dla nich właściwe i na co zasługują, są już tak egzotyczne, że nawet ich sobie nie zadają. One wiedzą, że płeć nie musi wyznaczać granic aspiracji. Że nie musi być przeznaczeniem. Że nie urodziły się z mniejszymi stopami po to, żeby miały bliżej do zlewozmywaka. Nie wierzą w żadne przyrodzone przeznaczenie kobiety. A jednocześnie nawet one dzielą frustrację starszych koleżanek, że świat tego jeszcze nie dostrzegł. Że państwo wciąż traktuje kobiety jak niedojrzałe dzieci. Albo „kapitał opiekuńczy”. Albo maszyny do rodzenia. Że są pracownicami i obywatelkami drugiej kategorii, że można płacić im mniej lub bezkarnie stosować wobec nich przemoc. Doskwiera nam schizofrenia. Rozdwojenie między tym, czego jako społeczeństwo byśmy chcieli i na co jesteśmy gotowi, a działaniem naszych reprezentantów, którzy szyją nam prawo, instytucje i finanse publiczne jak za ciasny kaftan.
Skąd taka opinia? Przecież rządzący od dłuższego cieszą się raczej stabilnym poparciem, które dość równomiernie rozkłada się między mężczyzn a kobiety.
Nie mówię wyłącznie o rządach PiS-u. Wszystkie poprzednie ekipy mają na sumieniu swoje grzechy przeciwko kobietom. A popularność PiS-u, również wśród pewnych grup kobiet, nie powinna chyba nikogo dziwić. To kobiety i dzieci były i są w Polsce bardziej zagrożone biedą oraz wykluczeniem. Tymczasem rzeszom Polek od dekad walczącym, żeby przetrwać od pierwszego do pierwszego, jest wreszcie nieco lżej. Odkąd uruchomiono program 500 plus, mogą żyć trochę lepiej, trochę łatwiej, godniej. Wreszcie mogą wysłać dzieci na wakacje lub nieco mniej pracować. Być może w końcu tylko na jednym, tym domowym etacie. Bo pełnowymiarową pracą na dwóch frontach – zawodowym i opiekuńczym – wiele kobiet jest po prostu potwornie zmęczonych. Te 500 złotych na dziecko to dla nich ulga i powód, by wybaczać różne głupoty, które wygadują i robią rządzący. Jestem głęboko przekonana o tym, że przeciętna Polka wie więcej o życiu niż Jarosław Kaczyński – o pracy, o samodzielności, o rodzinie, o miłości, o trudnych życiowych wyborach – ale to dzięki jego ekipie ona dostała trochę oddechu, więc puszcza mimo uszu te wszystkie brednie, jakie wygadują o kobietach. Te odklejone od rzeczywistości farmazony o rodzinie, związkach, seksualności. To moim zdaniem przynajmniej częściowo tłumaczy fenomen wysokiego poparcia dla rządzących w kraju, w którym w każdej rodzinie jest kobieta mająca doświadczenie aborcji.
Jak to: w każdej rodzinie jest kobieta mająca doświadczenie aborcji?
Co czwarta żyjąca Polka dokonała aborcji – podawał CBOS. Oczywiście, duża część z nich jeszcze w czasach PRL-u, kiedy był to legalny, a w dodatku darmowy zabieg. Jedyny skuteczny i łatwo dostępny sposób regulacji urodzeń. Stąd wniosek, że właściwie w każdej polskiej rodzinie jest ktoś, kto ma za sobą takie doświadczenie. Każdy i każda z nas zna takie kobiety.
Wspomniałaś o zmęczeniu Polek łączeniem obowiązków zawodowych i domowych. Ale przecież Polki zawsze pracowały.
Oczywiście. Po pierwsze, praca opiekuńcza jest pracą – i najwyższa pora, żebyśmy tak zaczęli o niej myśleć i mówić. Po drugie, mit, że kiedyś kobiety w Polsce mogły zająć się „tylko domem i dziećmi”, a potem przyszedł – w zależności od wyznawanych poglądów – albo zły komunizm, albo zły feminizm i zapędził je do pracy zawodowej, ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Luksus utrzymania rodziny z jednej pensji czy pracy jednej pary rąk był przywilejem nielicznych. W rodzinach chłopskich i robotniczych, ale też rzemieślniczych czy kupieckich, kobiety od zawsze pracowały ręka w rękę z mężczyznami, nierzadko ciężej, bo mając na głowie jeszcze dzieci i obejście. I nie dysponując właściwie czasem wolnym. Prawdą jest też, że w ostatnich dekadach wzrosła presja, by kobiety osiągały sukces zawodowy. A jednocześnie nie zmniejszyły się oczekiwania, by wypełniały swoje tradycyjne role i obowiązki „kobiece”. Bo jeśli zaczną je „zaniedbywać”, to wtedy niezawodnie otoczenie osądzi je jako bezduszne suki, które zamieniły swoje „naturalne, kobiece instynkty” na pęd ku karierze.
Same tego chciały.
Wcale nie tego. Chciały więcej władzy, zwłaszcza nad własnym życiem, ale też trochę mniej obowiązków domowych, by móc się realizować w świecie. Tymczasem wciąż niespecjalnie ma je kto wyręczać. Mężczyźni wprawdzie chętniej „włączają się” w opiekę nad dziećmi, ale wciąż ojciec, który bierze choćby półroczny urlop, żeby zająć się dzieckiem, jest ewenementem. Oraz jest wytykany palcami jako pantoflarz. Jednocześnie borykamy się z niedostatkiem instytucji opiekuńczych, żłobków i przedszkoli, a niania to wydatek nierzadko przewyższający pensję matki. Była już minister rodziny, pracy i polityki społecznej, Elżbieta Rafalska, miała na to swego czasu pomysł pod tytułem „babcia”. O obniżeniu wieku emerytalnego kobiet mówiła jako o „uwolnieniu kapitału opiekuńczego”. Dojrzałe kobiety potraktowano instrumentalnie, właśnie w duchu patriarchalnego „baby do pieluch”. To nic, że będą mieć jeszcze niższą emeryturę, która i tak jest niska, bo po drodze to one brały urlopy macierzyńskie oraz po prostu zarabiały mniej. Patriarchat tak właśnie ustawia zależności ekonomiczne między płciami. A niezależność finansowa to dla kobiet warunek sine qua non wolności osobistej. To od walki o nią zaczynał się w Polsce ruch emancypacji kobiet. Narcyza Żmichowska, protoplastka dzisiejszych feministek, pisała: „Uczcie się, jeśli możecie, (…) i myślcie o tym, żebyście same sobie wystarczyły, bo w razie potrzeby nikt na was z opieką i wsparciem nie czeka”. Choć wtedy pracę kobiet postrzegano głównie jako przykrą konieczność. I akurat to poczucie jest dość trwałe. Sporo pań do dziś marzy o tym, żeby pensja męża wystarczyła na utrzymanie rodziny, a one mogły wreszcie przestać gonić w piętkę i podpierać się nosem. Dzięki 500 plus w wielu domach zaczyna wystarczać „do pierwszego”, przez co praca kobiet przestaje być absolutnie konieczna do tego, żeby rodzina nie umarła z głodu. I w tym sensie PiS realizuje marzenie niektórych matek, żeby móc zająć się jedynie domem i rodziną. Tylko że mniej w nim fantazji o byciu panią domu, a więcej twardej kalkulacji w rodzaju „jeśli dojeżdżając do wyczerpującej, wielogodzinnej, nieprzynoszącej żadnej satysfakcji pracy, dostaję niewiele więcej niż od państwa, to jaki to ma sens?”. I o ile jestem zwolenniczką transferów socjalnych typu 500 plus, o tyle uważam, że nieobudowane kompleksowym systemem wsparcia rodzin, skutkują głównie wypychaniem najuboższych kobiet z rynku pracy, co w dłuższej perspektywie tylko im szkodzi.
Wypychaniem czy wycofywaniem?
Wypychaniem. Wycofywanie zakłada wolną wolę i realny wybór. Jeśli kobieta konstytuuje się przede wszystkim jako matka i żona i praca zawodowa nie jest dla niej istotna, a dzięki 500 plus może pozwolić sobie na zajmowanie się wyłącznie domem i dziećmi, to super. Dopóki jej się układa z mężem, który łoży na dom i dzieci, a ona czuje się w takim wariancie bezpieczna i spełniona – świetnie. Ale jeśli chciałaby zarabiać własne, godne pieniądze i realizować się również zawodowo, a nie ma na to żadnych widoków, za to pewny dochód przynosi jej bycie matką trójki, to co jest jedyną sensowną opcją? Nie najlepszą. Jedyną. Tym bardziej że kobiety (zresztą nie tylko w Polsce) wciąż zarabiają mniej oraz mają niemal monopol na gorzej płatne prace. A w dodatku w ostatnich dwóch–trzech latach z powodu pandemii niepostrzeżenie zawrócono kobiety do domów.
Nas wszystkich zawrócono do domów.
Do domów tak, ale na pewno nie w równym stopniu do prac domowych i opiekuńczych. Są już pierwsze badania pokazujące, że pandemia więcej kosztowała pracujące kobiety niż pracujących mężczyzn. Kto się zwalniał z pracy, żeby zostać z dziećmi, które nie miały szkoły albo przedszkola? Kto częściej pracował zdalnie, żeby ogarniać klasowe „onlajny”? No przecież, że matki. Dokładnie to policzono na przykład w środowisku akademickim. W czasie lockdownu naukowcy publikowali więcej prac niż zazwyczaj. Naukowczynie mniej. Niby jedni i drugie mogli tak samo siedzieć przy swoich biurkach i korzystać z wirtualnych bibliotek. Tylko że mężczyźni mieli żony, które – w czasie, gdy oni więcej czytali i pisali – zajmowały się dziećmi. ONZ już od dawna alarmuje, że pandemia zahamowała proces emancypacji kobiet. Czasem na zupełnie fundamentalnym poziomie. W wielu krajach rozwijających się uniemożliwiła dziewczynkom dostęp do edukacji, który już wcześniej był mocno ograniczony. A zdobycie wykształcenia to warunek konieczny postępu w tej kwestii.
Postulaty edukacyjne, szczególnie dopuszczenia kobiet do szkolnictwa wyższego, były zresztą jednym z filarów pierwszych ruchów emancypacyjnych.
Ciekawe, że rozmawiamy o tym w Krakowie, mieście, gdzie działa Uniwersytet Jagielloński, którego ocalenie – jeszcze jako podupadłej Akademii Krakowskiej – zawdzięczamy przecież kobiecie: królowej Jadwidze Andegaweńskiej. A jednak, choć tak nakazywałaby dziejowa sprawiedliwość, nie został on nazwany jej imieniem. Tylko nazwiskiem jej męża. Do pracy na tym samym uniwersytecie kilka stuleci później nie dopuszczono późniejszej dwukrotnej noblistki Marii Skłodowskiej-Curie. Progi uczelni udało się przekroczyć dopiero w 1894 roku trzem niezwykle zdeterminowanym adeptkom: Janinie Kosmowskiej, Jadwidze Sikorskiej i Stanisławie Dowgiałło. A i to pod wieloma warunkami: po pierwsze, nie mogły studiować na najbardziej prestiżowych wydziałach. Po drugie, musiały udokumentować „życiową konieczność” podjęcia studiów. Po trzecie, każdy z profesorów musiał osobno wyrazić zgodę na ich udział w wykładach. Wreszcie, na początku nie mogły – mimo celujących wyników – uzyskać stopnia magistra. Od tego czasu na szczęście wiele się zmieniło. I te pęknięcia w patriarchalnym systemie zawdzięczamy przede wszystkim ogromnemu skokowi edukacyjnemu kobiet, do którego doszło dopiero w ciągu ostatnich 100 lat. Dziś to kobiety stanowią większość wśród studentów i absolwentów szkół wyższych w Polsce. Polki są statystycznie lepiej wykształcone od Polaków, dłużej się uczą i mogłoby się zdawać, że na rynku pracy będzie to działać na ich korzyść.
A nie działa?
No właśnie nie. Tylko młode, bezdzietne Polki mogą się ścigać niemal na równych prawach z mężczyznami. Do czasu urodzenia pierwszego dziecka idą z nimi łeb w łeb, często nawet ich wyprzedzając. Ale potem, kiedy decydują się na dziecko czy dzieci – a większość jednak się decyduje – dla wielu nie ma już powrotu na te tory lub taki powrót jest bardzo utrudniony. Kobiety odwlekają więc ponowne pójście do pracy albo w ogóle z niego rezygnują. Odkładają też macierzyństwo, bo wiedzą doskonale, że jego koszt będzie wysoki. Tak samo jak koszt łączenia życia zawodowego i pracy opiekuńczej. Przy czym mówiąc o pracy opiekuńczej, mam na myśli nie tylko opiekę nad dziećmi, ale też nad starszymi czy schorowanymi członkami rodziny.
Społeczeństwo się starzeje.
„Geriatryczne tsunami”, którym nas do niedawna straszono, już dociera do naszych brzegów. Wkrótce wszyscy, zaraz po odchowaniu dzieci, będziemy musieli zaopiekować się naszymi rodzicami lub innymi krewnymi. I znów to zwykle kobiety – córki, synowe, siostry, wnuczki – wezmą na swoje barki ten trud. Wcale nie dlatego, że zostały stworzone do tej roli, ale dlatego, że ktoś to musi zrobić. A nikt inny się nie rwie. Państwo też nie. W Polsce brakuje placówek opiekuńczych dla seniorów albo są za drogie, albo przed skorzystaniem z nich powstrzymuje nas mentalna bariera.
„Nie oddam mamusi do ośrodka”?
Albo „nie będzie obca kobieta tatusiowi zmieniała pieluch”. Nie oceniam tego, ale widzę, że jest to jeden z motywów, które zatrzymują kobiety w domach, przy łóżkach rodziców – poczucie, że to przede wszystkim ich obowiązek i nie godzi się od niego uchylać. Pamiętajmy też o rzeszy kobiet, które latami opiekują się osobami niesamodzielnymi, niepełnosprawnymi – czy to fizycznie, czy intelektualnie. To też są przede wszystkim matki – armia kobiet, które w ogóle nie mają wyboru, bo tego nie da się pogodzić z żadną pracą, a w dodatku niemal nie mogą liczyć na jakąkolwiek pomoc instytucjonalną. A w jakim poważaniu państwo ma ich zasługi, najlepiej było widać podczas pamiętnej okupacji Sejmu w 2018 roku.
Czyli kobiety byłyby mniej zmęczone, gdyby mężczyźni podzielili się władzą i innymi tradycyjnie męskimi rolami, a jednocześnie weszli w tradycyjnie kobiece role, na przykład związane z pracą opiekuńczą?
Doba dla wszystkich ma 24 godziny. Żeby mówić o prawdziwej równości, ten podział musi być bardziej sprawiedliwy. Owszem, mężczyźni muszą ustąpić pola w dziedzinach, które przez wieki były ich domeną. Skądinąd nie zawsze im to wychodziło wyłącznie na dobre, bo cena za bycie „prawdziwym mężczyzną” bywała bardzo wysoka. Ale nie będzie też równości, dopóki nie wezmą na swoje barki większej liczby obowiązków, którymi dotychczas się nie zajmowali. Dla obu stron tego równania będzie to nie tylko ulga, ale też okazja do rozwoju, pełniejszego, ciekawszego życia. Opieka nad dziećmi to trudna, wymagająca praca, ale też okazja do budowania głębokich więzi. Patriarchat odbiera mężczyznom tę szansę.
Ale przecież mężczyźni mogą wykorzystać dużą część urlopu rodzicielskiego. Rzadko to robią, ale to nie znaczy, że nie mają możliwości.
I z jakiegoś tajemniczego powodu go nie wykorzystują. (śmiech) Często nawet tego symbolicznego, dwutygodniowego i w pełni płatnego urlopu dla ojców. W Polsce osobom na urlopie rodzicielskim przysługuje 80 procent wynagrodzenia. W większości polskich domów mężczyzna zarabia więcej. Utrata 20 procent wyższej pensji taty boli bardziej niż utrata 20 procent niższej pensji mamy. Prosty rachunek ekonomiczny. Mnie też dotyczył. Co z tego, że w moim superpartnerskim związku moja praca jest tak samo ważna jak kariera męża. I że on od samego początku był tak samo zaangażowany w opiekę. To jednak ja byłam na rocznym urlopie macierzyńskim. Oczywiście, mogę to sobie racjonalizować: byłam wtedy zatrudniona w miejscu, do którego i tak nie chciałam wracać, a Krzyś ma wolny zawód i każdy dzień jego nieobecności sporo by nas kosztował – to jednak pokazuje, że sami tkwiliśmy w tym schemacie.
Mówisz, że podzielenie się obowiązkami okaże się ulgą dla obu stron. Jednak wielu mężczyzn uważa, że wcale nie. Narzekają, że nadal oczekuje się od nich, że będą żywicielami rodziny, a jednocześnie że skutecznie odegrają role tradycyjnie przypisane kobietom.
Witamy w naszym świecie. Tak właśnie od lat wygląda to dla nas. Od kiedy kobiety poszły do pracy poza domem, zaczęto od nich wymagać niemożliwego. Jeśli garstka mężczyzn poczuła teraz to samo, to może być ważne odkrycie. Pytanie, co z nim zrobią. Aczkolwiek musimy pamiętać, że nadal to nie jest doświadczenie większości mężczyzn w Polsce. Na ogół zajmowanie się choćby własnymi dziećmi jest wciąż tylko dodatkiem do podstawowego męskiego zajęcia: przynoszenia do domu pieniędzy. W przypadku kobiet proporcja jest inna – praca zawodowa to od dawna nie tylko opcja czy bonus. Jest tak samo niezbędna jak zajmowanie się przez nie dziećmi, domem czy starszymi rodzicami. Dla większości mężczyzn podjęcie pracy opiekuńczej i domowej to wciąż „ukłon” w stronę partnerki i rodziny. To jest to słynne „pomaganie w domu”. Są oczywiście środowiska – moja „bańka” do nich należy – gdzie nie jest dla mężczyzny dyshonorem powiedzieć, że zmienia pieluchy. Dyshonorem byłoby powiedzieć, że pieluchy nigdy nie zmienił.
Jak zatem byś wytłumaczyła to, że w badaniach – nawet w krajach tak równościowych jak Szwecja – wciąż powszechnie ujawnia się skłonność kobiet do hipergamii? Skoro kobiety chcą równości w pracy i w domu, to dlaczego szukają lepiej od siebie zarabiających mężczyzn?
Dla mnie to tylko dowód, że wciąż – nawet w krajach takich jak Szwecja – nie gramy na równych zasadach. Gdyby tak było, kobiety nie musiałyby szukać majętniejszych od siebie mężczyzn. Jak w tym słynnym memie: rodzice mówili mi, żebym wyszła za lekarza – wolałam sama zostać lekarzem. Jest taki świetny, chyba zresztą szwedzki, rysunek satyryczny zatytułowany Merytokracja. Na torze wyścigowym, w blokach startowych stoją mężczyźni w garniturach oraz kobiety w garsonkach i szpilkach. Profesjonaliści na start! Bieżnia jest ta sama. Punkt startowy też. Tylko że one mają dzieci uwieszone u kostek i suszarki na pranie przytroczone do pleców. To jest, myślę, niezła ilustracja tego, jak w praktyce realizowane są postulaty równościowe. Niby mamy takie same szanse, ale niestety nadal nie mamy takich samych możliwości.
Kiedy właściwie narodził się patriarchat? Czy wyznajesz pogląd, że wraz z rewolucją neolityczną?
Nie wiem tego. Nikt tego nie wie. Naukowcy, próbując to ustalić, poruszają się jak we mgle, mając do dyspozycji trochę wykopalisk, pozostałości osad, cmentarzysk, szczątki ludzkie często tak zniszczone, że nie da się ustalić ich płci. Z tych artefaktów można budować tylko hipotezy. Większość archeologów jest zdania, że już w paleolicie – a więc zanim ludzie zaczęli zakładać stałe osady, hodować zwierzęta i uprawiać rośliny – ukształtował się podział ról między płciami. Mężczyzna wychodził na polowanie. Kobieta stała na straży ogniska domowego, wówczas rozumianego całkiem dosłownie. Opiekowała się potomstwem, przyrządzała posiłki. Stąd niektórzy uważają, że patriarchat ukształtował się na długo przed rewolucją neolityczną. Że jest niemal tak stary jak sama ludzkość.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_