- promocja
Panna Austen - ebook
Panna Austen - ebook
Bestseller „The Sunday Times”, ujawniający sekrety Jane Austen.
Dlaczego Cassandra spaliła cenne listy znanej pisarki?
Rok 1840. Dwadzieścia trzy lata po śmierci sławnej siostry Jane, Cassandra Austen powraca do wioski Kintbury. Wie, że to tutaj, w jakimś zakurzonym kącie plebanii ukryto pakiet listów zawierających sekrety, które za nic nie powinny ujrzeć światła dziennego. Staje przed trudnym wyborem: Czy chronić reputację Jane? A może pozwolić, by potomni poznali treść listów bez cenzury?
Oparta na literackiej tajemnicy, która od lat zastanawia biografów i badaczy, „Panna Austen” jest cudownie oryginalną i kipiącą od emocji powieścią o miłościach i życiu Cassandry i Jane Austen.
„Nie można się oprzeć poczuciu, że Jane Austen spodobałaby się ta książka”.
„Observer”
„Dobra, inteligentna, mądra, zabawna – jestem zachwycona!”
Claire Tomalin
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-116-0 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
AUSTENOWIE
WIELEBNY GEORGE AUSTEN, proboszcz parafii w Steventon, i jego żona CASSANDRA AUSTEN: para miała ośmioro dzieci, z których jedno, syn George nazwany tak po ojcu, był upośledzony i mieszkał z dala od rodziny. Pozostałe dzieci:
JAMES przejął po ojcu parafię w Steventon. Po śmierci pierwszej żony ożenił się z MARY LLOYD. Mieli troje dzieci: ANNĘ, JAMESA-EDWARDA i CAROLINE.
EDWARD został w młodym wieku zaadoptowany przez bogatych krewnych i wiódł życie właściciela ziemskiego. Ożenił się z ELIZABETH i mieli jedenaścioro dzieci. Ich najstarsza córka FANNY była ulubienicą jego sióstr: Cassandry i Jane.
HENRY najpierw był żołnierzem, potem bankierem, a na koniec pastorem. Najzdolniejszy i najbardziej światowy z braci, pomógł Jane znaleźć wydawcę i pełnił funkcję jej agenta.
CASSANDRA była zaręczona z Tomem Fowle’em; w późniejszych latach sprawowała pieczę nad literacką spuścizną siostry.
FRANCIS, znany jako Frank, wstąpił do marynarki, dosłużył się stopnia admirała i otrzymał tytuł szlachecki. Po śmierci pierwszej żony, która osierociła dziesięcioro dzieci, ożenił się z MARTHĄ LLOYD.
JANE napisała sześć powieści, z których dwie ukazały się już po jej śmierci. Zmarła w lipcu 1817 roku.
CHARLES również był marynarzem.
FOWLE’OWIE
Wielebny THOMAS FOWLE, proboszcz w Kintbury, i jego żona JANE FOWLE mieli czterech synów:
FULWAR CRAVEN objął po ojcu parafię w Kintbury i ożenił się z ELIZĄ LLOYD. Mieli trzech synów i trzy córki: MARY-JANE, ELIZABETH i ISABELLĘ.
TOM był zaręczony z Cassandrą.
WILLIAM został lekarzem wojskowym, a CHARLES prawnikiem. Obaj zmarli młodo.
LLOYDOWIE
ELIZA była żoną Fulwara Cravena Fowle’a.
MARTHA była bliską przyjaciółką Cassandry i Jane Austen. W późniejszych latach poślubiła Franka Austena.
MARY była żoną Jamesa Austena.WPROWADZENIE
Chodźmy tą ścieżką.
Zamknął za nią ogrodową furtkę i wskazał ręką w stronę Elm Walk. Otuliła się ciaśniej szalem i odetchnęła głęboko czystym, świeżym powietrzem. Był rok 1795 i ten dzień uznał, że zainauguruje wiosnę. Wysoko na dębie ptaki wyśpiewywały swoją radość, na gałęziach pojawiły się lepkie wypukłości. Razem wspięli się na zbocze za plebanią, przeszli przez lukę w żywopłocie i tam – z dala od oczu jej rodziny – zatrzymał się i ujął jej dłoń.
– Ukochana – zaczął Tom. Cassy uśmiechnęła się: nareszcie. Tak długo czekała na tę chwilę. – Och… – Urwał, nagle zawstydzony. – Zdaje mi się, że wiesz, co chcę powiedzieć.
– Wiem? – Spojrzała na niego zachęcająco. – Z rozkoszą usłyszę, co chcesz mi powiedzieć, cokolwiek to jest. Proszę. Mów dalej.
Przemówił więc. Nie była to wyrafinowana deklaracja, zważywszy, ile czasu miał na jej przygotowanie. Momentami urywana – kocha ją od… sam już nie pamięta, od kiedy… jest jedyną kobietą, z którą mógłby rozważać… hmm… wspólne… i tak dalej, ale ona mimo to słuchała urzeczona. Przemowa pasowała idealnie do jego uroczego charakteru i zarówno ona, jak i ta chwila były jednocześnie cudowne i zwyczajne, tak jak powinny. Kiedy wydało się, że wszystkie słowa, także te niedoskonałe, zaczynają go zawodzić, postanowiła oszczędzić mu mozołu. Pocałowali się, a całe jej ciało zalała fala – czego dokładnie? – tak, satysfakcji. To było jej przeznaczeniem. Wszystko w jej życiu znalazło się na swoim miejscu.
Spacerowali pod rękę jeszcze przez chwilę i omawiali warunki zaręczyn. Tak naprawdę był tylko jeden, który przepełniał ich troską: narzeczeństwo będzie długie. I trzeba było też wspomnieć o tych okropnych słowach: „dwieście pięćdziesiąt funtów” i „rocznie” – jakże dokuczały im obojgu! Ale musieli o nich pamiętać. Prosił o cierpliwość; przyrzekła ją bez chwili namysłu. Cassy skończyła dopiero dwadzieścia dwa lata; mieli przed sobą tyle czasu. A cierpliwość była jedną z jej wielu cnót. Ruszyli w stronę domu, by podzielić się radosną nowiną.
Przyjęto ją z zachwytem, o którym mogli marzyć, lecz nikt nawet nie udawał zaskoczenia. Te zaręczyny bowiem – panny Cassandry Austen ze Steventon z młodym wielebnym Tomem Fowle’em z Kintbury – istniały w powszechnej świadomości na długo, zanim para podjęła decyzję. Był to w końcu związek idealny, z rodzaju tych, które uradują wiele osób. Tak więc musi wyglądać ich przyszłość, to jedyne możliwe szczęśliwe zakończenie.
Wszechświat zadecydował o tym już przed wieloma laty.ROZDZIAŁ I
* * *
Kintbury, marzec 1840
Panno Austen. – Głos rozległ się za nią. – Proszę mi wybaczyć. – Odwróciła się. – Nie wiedziałam, że tu jesteś.
Cassandra zmusiła się do uśmiechu, ale nie ruszyła się z progu plebanii. Pragnęła okazać się bardziej wylewna – gdzieś głęboko czuła odległe, znajome drgnienia serdeczności – ale wielkie zmęczenie nie pozwalało jej zrobić kroku. Stare kości wytrzęsła podróż dyliżansem z domu w Chawton, a lodowaty wiatr znad rzeki przeszywał jej stawy. Stała przy swoich bagażach i patrzyła na zbliżającą się Isabellę.
– Musiałam pójść do zakrystii – zawołała Isabella, nadchodząc od strony cmentarza. Zawsze była drobną, bezbarwną postacią, co teraz jeszcze bardziej podkreślała nietwarzowa czerń. – Obowiązki nadal czekają… – Na tle zielonej trawy usianej pierwiosnkami poruszała się jak cień. – Jest ich takie mnóstwo. – Jedynym elementem wyróżniającym Isabellę był towarzyszący jej pies. I choć w jej głosie słychać było przepraszający ton, zbliżała się niespiesznym krokiem. Nawet Pyramus idący teraz przez żwir powłóczył łapami jak żywy obraz niechęci.
Cassandra podejrzewała, że nie jest tu mile widziana, i jeśli rzeczywiście tak było, mogła winić tylko siebie. Samotna kobieta powinna żyć tak długo, jak pozostaje użyteczna. Dłuższe życie to przejaw złych manier. Zjawiła się tu bez zaproszenia; Isabella przeżywała trudny czas; wszystko to było raczej kłopotliwe, ale zrozumiałe. Mimo to kiedyś mogła liczyć na odrobinę entuzjazmu ze strony psa.
– Moja droga, jakie to miłe z twojej strony, że zgodziłaś się mnie ugościć. – Objęła Isabellę, która cała była chłodną uprzejmością, i pogłaskała Pyramusa, choć zdecydowanie wolała koty.
– Nikt do ciebie nie wyszedł? Nie dzwoniłaś?
Oczywiście, że dzwoniła. Przybyła dyliżansem z wielkim zamieszaniem, by nie umknęło to niczyjej uwadze. Woźnica zadzwonił, potem zadzwonił jeszcze raz. Widziała całkiem sporo ludzi: robotników rolnych balansujących na wozach wracających z pól i grupę chłopców, mokrych po kolana, z traszką w wiaderku. Bardzo chciała z nimi porozmawiać – dość lubiła traszki, a jeszcze bardziej chłopców oddających się z zapałem tak niewinnej pasji – ale zdawali się jej nie dostrzegać. A w domu panowała cisza, choć ta trudna służąca – jak miała na imię, pamięć Cassandry, zawsze tak doskonała, zaczynała się strzępić, nawet jeśli tylko na brzegach – musiała wiedzieć doskonale, że Cassandra stoi na progu.
– Przybyłam w nieodpowiednim momencie. Och, Isabello! – Cassandra wyciągnęła ramiona i spojrzała jej w twarz. – Jak się miewasz?
– Było trudno. – Oczy Isabelli poczerwieniały. – Naprawdę bardzo trudno. – Zmagała się ze sobą, lecz odzyskała równowagę. – Jak znajdujesz teraz to stare miejsce? Rozejrzałaś się?
– Jak zawsze. Drogie, kochane Kintbury…
Przez czterdzieści pięć lat plebania była w życiu Cassandry miejscem znanym, często smutnym, zawsze ukochanym. Biały trzykondygnacyjny budynek z przyjazną fasadą skierowaną na wschód, w stronę prastarej wioski; ogród opadający z jednej strony ku brzegowi rzeki Kennet, z drugiej ciągnący się do przysadzistego normańskiego kościoła. Plebania była świadkiem tego, co Cassandra ceniła ponad wszystko: rodziny i działania, prostego, uczciwego, dobrego życia. Ten szczęśliwy przykład angielskiej lokalnej architektury przedkładała ponad większe budowle – Godmersham, Stoneleigh, nawet Pemberley. Dlatego z rozkoszą znalazłaby się w środku – usiadłaby w fotelu, by ogrzać się przy kominku.
– Wejdziemy…?
– Oczywiście. Gdzie się wszyscy podziali? Pozwól, że to wezmę. – Isabella sięgnęła po mały czarny kuferek, który Cassandra trzymała w ręce.
– Dziękuję. Dam radę. – Przycisnęła kuferek do piersi. – Ale mój kufer…
– Kufer? Ach tak. – Choć twarz Isabelli pozostała blada i bez wyrazu, w przenikliwym spojrzeniu jej niebieskich oczu błyszczała inteligencja. – To na pewno moja wina. Mam tyle na głowie. – Jedna brew poszybowała w górę. – A twój list przyszedł zaledwie wczoraj. Czy to nie dziwne?
Nie tylko nie dziwne, ale wręcz zamierzone. Cassandra nigdy wcześniej nie była tak nieuprzejma, by zjawić się gdzieś bez odpowiednio wcześniejszej zapowiedzi, lecz tym razem po prostu nie miała wyboru. Uśmiechnęła się więc z roztargnieniem.
Nie słysząc żadnego wyjaśnienia, Isabella mówiła dalej:
– Nie dotarło do mnie, jak _długo_ zamierzasz zostać. Planujesz zatrzymać się u nas przez _jakiś_ czas?
Niezadowolenie Isabelli z powodu jej przyjazdu było teraz ewidentne. Za tą łagodną, cichą fasadą krył się być może silniejszy charakter, który wcześniej nie dawał o sobie znać. Pomimo to Cassandra zostanie tutaj tak długo, jak będzie trzeba. Postanowiła nie wyjeżdżać, dopóki nie wypełni swojej misji. Mruknęła coś o możliwości dalszej podróży do bratanka, demonstrując nietypowe dla niej niezdecydowanie związane z zaawansowanym wiekiem.
– Fred wniesie twój kufer. Proszę. – Isabella wskazała drzwi, które natychmiast otworzyły się od środka. – A, tu jesteś, Dinah.
No właśnie. Dinah. Musi to zapamiętać. Dinah może się okazać przydatna.
– Panna Austen zostanie z nami.
Dinah dygnęła niedbale.
– Wejdziemy do środka?
Cassandra pierwszy raz przekroczyła ten próg jako młoda kobieta. Była wtedy wysoka i szczupła; wielu uprzejmie określało ją jako ładną. Czy to czas płata figle, czy rzeczywiście miała na sobie najlepszą niebieską suknię? Rodzina zgromadziła się tłumnie, by ją powitać; za nią kłębiła się służba – podniecona, pełna podziwu. Ona stała nieruchomo i napawała się swoją pozycją! Mocą tej chwili!
Nadal spoglądała w lustro, jeśli musiała. Wiedziała, że teraz nie można jej uznać za szczupłą, lecz chudą. Kręgosłup, niegdyś idealnie prosty, wykrzywił się i skrócił; twarz była tak wychudzona, że jej niegdyś dumny nos – nos rodziny Leigh, echo dalekich arystokratycznych koneksji – przypominał teraz bardziej dziób kruka. A ludzie, którzy ją wtedy kochali, odeszli – jej też już prawie nie było. Ci, którzy ją dziś przyjmowali – biedna Isabella, trudna Dinah, Fred, który przechodził właśnie przez sień, z sapaniem ciągnąc jej kufer – znali oczywiście jej historię, ale nie mieli pojęcia, jak wyglądała _prawda_. Bo kto patrzył na starszą panią i widział w niej młodą damę, którą kiedyś była?
Przeszli do obszernego, wyłożonego boazerią holu. Cassandra szła za nimi potulnie, lecz kiedy już się tam znalazła, nagle ogarnął ją niepokój. Podeszła do okazałego kamiennego kominka, przytrzymała się go i z przerażeniem rozejrzała dookoła.
Usłyszała, jak Dinah mruczy:
– Panie, miej nas w opiece. Przyjechała tu i postradała zmysły. Jakbyśmy mieli za mało na głowie.
– Może to bardziej smutek albo nostalgia. W końcu jest tutaj chyba ostatni raz – szepnęła Isabella.
Cassandra wiedziała, że nie powinna zwracać na nie uwagi. Była to jedna z rozmów prowadzonych tak, jakby nie mogła ich usłyszeć, jakie młodzi często prowadzili w obecności starszych. Ale jakże mógł ją ogarnąć smutek albo nostalgia, kiedy od dekad stale dotrzymywały jej towarzystwa. Nie. Nie chodziło też o to, że to jej ostatnia wizyta – chwytała łapczywie powietrze, trzęsły się jej ręce – lecz o strach, że zwlekała z nią _zbyt długo_. Dom ogarnął już chaos przeprowadzki.
– Moja droga, na pewno dobrze się czujesz? – Isabella złagodniała i ujęła ją pod łokieć, by zapewnić oparcie.
Portret dobroczyńcy rodziny Fowle’ów, lorda Cravena, wisiał nad kominkiem od czasu, gdy sięgała pamięcią. Teraz zniknął ze ściany.
– Ten dyliżans to było dla ciebie stanowczo zbyt wiele. – Isabella przemawiała głośno niczym do osoby niespełna rozumu, rozwiązując przy tym wstążkę pod brodą Cassandry. – I to w taką zimną pogodę. – Zdjęła jej kapelusz. Z miejsca, w którym stała, Cassandra mogła zajrzeć do gabinetu, gdzie opróżniono już półki. Które tomy zniknęły? Mieli cały zbiór książek Jane. Do kogo teraz należą?
– I nie mogę nie zauważyć, że przyjechała sama. – Dinah stała za nią i zdejmowała jej pelerynę.
Znajdujące się wciąż na swoim miejscu meble wyglądały na porzucone, upokorzone, jak niewolnicy na targu.
– Może jej pokojówka wyjechała?
– No to kto będzie się nią zajmował, jeśli mogę spytać? – Dinah przerzuciła pelerynę i kapelusz przez ramię. – Bo chyba nie ja?
Plebania bez proboszcza zawsze przedstawiała żałosny widok. Cassandra była tego świadkiem częściej niż większość osób, a jednak za każdym razem dotykało ją to boleśnie. Rodzina Fowle’ów mieszkała w tym domu od trzech pokoleń. Przekazywano go z ojca na syna – wszyscy byli duchownymi, wszystkich los obdarzył dobrymi żonami – ale teraz łańcuch został przerwany. Ojciec Isabelli zmarł, a bracia odmówili przejęcia plebanii. Bez wątpienia mieli swoje powody i skoro zaprzepaścili rodzinne dziedzictwo, Cassandra miała nadzieję, że były one słuszne.
Zgodnie z tradycją Kościół pozostawiał rodzinie dwa miesiące na opróżnienie domu dla następnego administratora. I choć nigdzie tego nie zapisano, zgodnie z tą samą tradycją Kościół jakoś zawsze liczył, że zajmą się tym _kobiety_ z plebanii. Biedna Isabella. Miała przed sobą zadanie ponure, smutne, żmudne: zaledwie dwa miesiące, by opróżnić miejsce, które było ich domem przez dziewięćdziesiąt dziewięć lat! Oczywiście musiała się do tego zabrać niezwłocznie. Ale czcigodny Fulwar Craven Fowle nie żył zaledwie od kilku tygodni. Cassandra przyjechała, jak mogła najszybciej. Widok tak dalece zaawansowanej pracy mocno nią wstrząsnął.
Pomyśleć tylko, że podróż – tak męcząca, niewygodna, tak bezwstydnie droga – mogła się okazać zbyteczna! Pomyśleć tylko, że to, po co przybyła, mogło już zniknąć!
Cassandra poczuła mdłości i zawroty głowy. Isabella miłym gestem przygładziła jej włosy – musiały być mocno potargane – i poprowadziła ją przez hol.
Salon w Kintbury był przykładem prostego piękna: idealnie kwadratowy, ze ścianami w kolorze głębokiej żółci, która chwytała i zatrzymywała zachodzące słońce. Oba okna wychodziły na rzekę: można było obserwować rybaków lub barki sunące na wschód i zachód. Zwykle było to jedno z ulubionych miejsc Cassandry. Zaspokajało tęsknoty jej duszy. Lecz tego dnia szła do salonu z nerwowym drżeniem, przepełniona trwogą, co może tam znaleźć.
Niepotrzebnie się martwiła. Jeszcze zanim postawiła solidny bucik na kanwowym dywanie, poczuła się bezpiecznie. W środku panował nastrój spokoju i odpoczynku. Nic nie zakłócało atmosfery. I wszystkie meble stały na swoich miejscach. Nie przybyła więc za późno! Z ulgi o mało nie ugięły się pod nią kolana. Odwróciła się do Isabelli, w jednej chwili odzyskując głos i siłę.
– Może teraz doprowadzę się do porządku przed kolacją?
Cassandra często zauważała w duchu, że kiedy umierał pan domu, razem z nim odchodziły eleganckie posiłki. I przekonanie to zdecydowanie potwierdziła kolacja tego wieczoru. Baranina była po prostu baraniną, bez sosu, ziemniaków czy puddingu, za jedyny dodatek mając kapustę, która zbyt długo przebywała w ziemi. Cassandra uśmiechnęła się, porównując ją z posiłkami, które kiedyś spożywała pod tym dachem. Ojciec Isabelli zawsze był człowiekiem o wysokich standardach i niepohamowanych reakcjach. Gdyby Dinah ośmieliła się podać mu coś takiego, nie kryłby niezadowolenia.
Ale do stołu zasiadły dwie damy, więc grzecznie podziękowały Panu, z pewnym wysiłkiem kroiły baraninę i żuły ją z zaciętą wytrwałością. Towarzyszył im jedynie głośny dźwięk tykającego zegara. Cisza przy tym akurat stole była kolejną niemile widzianą innowacją, trudniejszą dla Cassandry do przełknięcia niż twarde mięso.
– Z etykiet przymocowanych do wszystkiego wnoszę, że prace nad rozdzielaniem przedmiotów są daleko posunięte. – Cassandra przyglądała się karafce, która pierwszy raz w swojej historii stała pusta. Przekrzywiła głowę i przeczytała, że prawo do niej rości sobie pan Charles Fowle. U _niego_ karafka na pewno będzie miała wzięcie.
– Testament odczytano w zeszłym tygodniu i moi bracia mogli podjąć decyzje. – Mówiąc to, Isabella nie zdradziła żadnych emocji. Zwiesiła głowę, wbijając jasne oczy w talerz.
Cassandra jednak okazała się bardziej bezpośrednia.
– Czy twoi bracia dostaną _wszystkie_ rzeczy i ruchomości? – Usłyszała ostry ton w swoim głosie i natychmiast go pożałowała: doskonale zdawała sobie sprawę, że jest zbyt bezpośrednia jak na gust niektórych osób, i bardzo się starała trzymać język na wodzy. Ale tutaj sprawy przybierały naprawdę irytujący obrót. Fowle’owie pod wieloma względami przypominali Austenów: obie rodziny były duże, pobłogosławione synami i córkami oraz fortuną, którą dziedziczyli tylko męscy potomkowie.
– Ojciec zostawił kilka powieści mojej siostrze Elizabeth. – Isabella wskazała biblioteczkę z jedną pustą, zakurzoną półką. – Te szczególnie ulubione, które czytali razem.
Twarz Cassandry rozjaśniła się.
– Ach! – Nareszcie trafiły na jej ulubiony temat rozmów. Zapytała żartobliwie – A kto był ich autorem, jeśli mogę spytać?
– _Kto?_ – Isabella wydawała się zakłopotana tym pytaniem, jakby książki były po prostu książkami, a ich autorzy nieistotni. – Sądzę, że sir Walter Scott.
Cassandra zacisnęła palce na widelcu i zdusiła naturalny przejaw emocji. Sir Walter Scott. _Sir Walter Scott!_ Czemu to zawsze musi być _on_! Jakże pragnęła, by choć raz także ona mogła okazać niepohamowaną reakcję. Zamiast tego siedziała w milczeniu, dumając nad niesprawiedliwością sławy, mozołem prawdziwego geniusza, uświadomieniem sobie – a to przypłynęło do niej zupełnie spontanicznie – że nigdy szczególnie nie przepadała za Elizabeth, siostrą Isabelli. Bieg jej myśli został jednak nagle przerwany. Isabella nareszcie odkryła, że ma coś do powiedzenia.
– W mojej opinii jego książki są bardzo… – Urwała i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego określenia. – …Bardzo… bardzo… – I nagle, jakby w cudowny sposób, spłynęło na nią olśnienie: – …_Długie_. – Zaczerpnęła powietrza, by mówić dalej. Wyprawiwszy się na mało znany teren dyskusji literackiej, poczuła przypływ odwagi, by odkrywać go dalej. – Jest w nich dużo, bardzo dużo słów – ciągnęła z pewną goryczą. – Zabierają wszystkim zbyt dużo czasu.
Cassandra była przyzwyczajona do wyższego poziomu dyskusji, lecz z tym mogła się tylko zgodzić. W innym towarzystwie mogłaby się spierać, że Scott był niezłym poetą, i zażartowałaby, że jego działalność jako recenzenta nie ma sobie równych, ale wyczuła, że akurat to forum nie sprzyja takim rozważaniom. – A _ty_, Isabello? Lubisz powieści? Jakie sobie szczególnie upodobałaś?
– Powieści? Ja? – Isabellę znów ogarnęło zakłopotanie. – Upodobałam? Nie. Żadne.
Rozmowa dobiegła końca. Cassandra się poddała. Dinah wpadła z kompotem i sączyły go w ciszy przerywanej tylko tykaniem zegara.
* * *
– Zajmij miejsce mamy – powiedziała Isabella po kolacji. Cassandra od razu przystała na tę propozycję, gdyż fotel stał najbliżej ognia.
Rozciągnął się przed nimi senny wieczór w salonie, ostatnie z wyzwań w dniu tak ich pełnym. Do pokoju przydreptał Pyramus i rozciągnął się na dywanie: był to zawsze jeden z domów, w którym psy cieszyły się swobodą. Cassandra nie miała nic przeciwko akurat temu psu, ale generalnie nie do końca aprobowała takie zwyczaje. Otuliła stopy, otworzyła kuferek i wyjęła robótkę. Szycie było niezwykle użyteczne, można się było zająć igłą, skupić wzrok na ściegach. Była to zawsze jej zbroja w trudnych sytuacjach, sama czynność odwracała uwagę od krępującego towarzystwa. Często się zastanawiała, jak mężczyźni sobie radzą bez podobnego zajęcia. Choć wyglądało na to, że im znacznie rzadziej brakuje słów.
Przywiozła ze sobą tylko ścinki do zszywania. Jej oczy nie pozwalały już na nic bardziej wyszukanego w świetle lamp.
– Nie masz żadnej robótki, droga Isabello? – Wsunęła papier pod kawałek bawełny w roślinne wzory i zaczęła obszywać go dookoła. – Niczego, czym mogłabyś się zająć?
Wpatrzona w ogień Isabella potrząsnęła głową.
– Nigdy nie byłam zbyt dobra w tych rzeczach.
Cassandra, która mogła zszywać ścinki z zamkniętymi oczami, podniosła wzrok z pewnym zaskoczeniem. Jakim dziwnym stworzeniem była ta Isabella. Znała ją od urodzenia – te lata zatarły się i przeleciały – a jednak uświadomiła sobie, że nie zna jej wcale. Przyglądała się siedzącej przed nią kobiecie: miała zgrabną figurę, choć żałoba jej nie służyła, rysy mogły uchodzić za delikatne, gdyby smutek nie okradł ich z uroku. Isabella nie miała ani urody matki, ani intelektu ojca – choć te urzekające niebieskie oczy odziedziczyła zdecydowanie po nim. A jednak nawet po czterdziestu latach znajomości wciąż trudno było w niej wyczuć choć ulotny cień charakteru bądź osobowości. Cassandra nie mogła zostać na plebanii, nie nawiązując jakiejś relacji, ale czuła się tak, jakby poruszała się po omacku, przesuwając dłońmi po grubej pustej ścianie w poszukiwaniu sekretnego przejścia. Ciężko było je znaleźć.
Nagle spłynęło na nią olśnienie.
– Mam nadzieję, że śmierć okazała się łaskawa dla twojego ojca, kiedy w końcu po niego przyszła?
Bo o czym mają chęć rozmawiać pogrążeni w świeżej żałobie, jeśli nie o Końcu?
Isabella westchnęła.
– Już dziesięć dni wcześniej było wiadomo, że jego koniec jest bliski. Po kolacji dostał ataku, a kiedy Dinah zajrzała do niego następnego ranka, był zbyt słaby, by wstać…
Zamek ustąpił. Drzwi do rozmowy stanęły otworem.
– Ból, który mu dokuczał, z którym żył tak dzielnie, w końcu…
Cassandra szyła dalej, słuchając opowieści o lodowatych kąpielach i kompresach, i nagle poczuła się o wiele swobodniej.
– Piątego dnia był w tak kiepskiej formie, że mogliśmy wezwać doktora…
– Nie konsultowano się z nim _wcześniej_? Cóż za rażące zaniedbanie!
Isabella westchnęła.
– Pan Lidderdale jest dobrym lekarzem i mamy szczęście, że jest tu z nami. Cieszy się ogromną popularnością pośród wszystkich, to znaczy z wyjątkiem papy. Ojciec z wielkim dystansem podchodził do pomysłu zatrudnienia doktora w wiosce. Martwił się, że to zachęci do chorowania tych, którzy najmniej mogą sobie na choroby pozwolić. Ale gdy sam nie mógł już protestować…
Cassandra pomyślała, że umieranie w istocie musiało być torturą dla biednego pastora: leżał bez słowa i patrzył, jak ignorują jego gniewne żądania.
– A ja, oczywiście, byłam niezmiernie wdzięczna, że miałam przy sobie pana Lidderdale’a. Och! Jaka to ulga, że nie byłam już dłużej sama…
– Ale twoje siostry, Isabello – przerwała jej Cassandra – z pewnością przejmowały po kolei opiekę nad ojcem?
– Elizabeth jest teraz tak zajęta opieką nad małymi dziećmi w wiosce. Oczywiście nie można było pozwolić, by ucierpiały. Rzadko ją tutaj widujemy.
_Elizabeth!_ Szczerze mówiąc, Cassandra nie spodziewała się niczego innego.
– A Mary-Jane? Mieszka po drugiej stronie cmentarza.
– Mary-Jane ma swoje gospodarstwo, którym musi się zajmować.
Ach, tyrania zamężnej kobiety, pomyślała Cassandra, nawet jeśli zostaje bezdzietną wdową.
– To powinny być ci wdzięczne, że samotnie dźwigałaś ten ciężar.
– Nie przeszkadzało mi to. – Isabella wzruszyła ramionami. – I nie miałam nic przeciwko temu, kiedy był ze mną doktor. To taki dziwny czas, kiedy ktoś umiera, ale nie wiadomo, kiedy to się stanie. Pan Lidderdale mówi, że pod tym względem śmierć przypomina narodziny.
Cassandra wiele razy doświadczyła jednego i drugiego i doskonale wiedziała, jak ciężka to próba. Skończyła się jej nitka i sięgnęła do kuferka po następną.
– A potem, tuż przed końcem, powiedział, że jest głodny, i pamiętam, że zjedliśmy wieprzowinę zapiekaną w cieście. Bardzo ją lubi. A ta miała w środku jajko. Niezwykle lubi jajka…
– Fulwar miał ochotę na wieprzowinę w cieście nawet na łożu śmierci? – Cassandra nawlokła igłę i potrząsnęła głową: o takich jak on opowiadają legendy.
– Nie mój ojciec! Pan Lidderdale. Często bywa głodny, nawet bardziej niż papa. Nie jest wysoki, ale ma szerokie ramiona i tak ciężko pracuje. – Przez chwilę w jej oczach odbijały się tańczące płomienie. – O czym mówiłam? A tak, siedzieliśmy po dwóch stronach stołu. Nie mógł się zdecydować, czy woli piwo, czy herbatę. Rozmawialiśmy o tym. Posiłki potrafią się tak skomplikować, kiedy przez całą noc jest się na nogach. A on nagle chwycił ojca za rękę i powiedział: „Och, Isabello!”. Tak brzmiały jego słowa. „Och, Isabello”. I wiedziałam, że to już. To był koniec. Już nigdy nie usiądę u jego boku.
Do Cassandry dotarły doniesienia o rozpaczy Isabelli z powodu odejścia Fulwara. Zgodnie z relacją rodziny była bardzo dzielna podczas jego choroby, ale zupełnie się załamała, kiedy nadszedł koniec. Po pogrzebie musiano ją nawet położyć do łóżka. Dowód nadal tu był – łzy w jej oczach – ale Cassandrę wciąż to trochę zaskakiwało. Oczywiście wszystkich rodziców należy _opłakiwać_: to obowiązek potomstwa. Ale czy za wszystkimi należy tak samo _tęsknić_?
Zaczęła pakować swoją robótkę. Dzięki nowo odkrytej gadatliwości Isabelli wieczór minął szybko. Wreszcie nadeszła godzina, o której mogły udać się na spoczynek.
Isabella szła pierwsza po wąskich dębowych schodach, oświetlając drogę Cassandrze, która wspinała się powoli, po jednym stopniu. Musiała się zatrzymać i odpocząć na podeście w połowie schodów i poczuła podmuch powietrza wpadającego przez zasłonę w oknie wychodzącym na północ. Ciężką próbą będzie przebywanie w większym, wyższym domu, kiedy tak przywykła do swojej chatki w Chawton. Ale może załatwi sprawy szybko i nie będzie musiała tu zostać zbyt długo.
Ruszyły korytarzem. Drzwi do sypialni matki Isabelli stały otworem i Cassandra zajrzała tam na tyle, by się upewnić, że tego pokoju też nie uprzątnięto: to było wielce obiecujące. Minęły pokój, o którym nadal myślała jako o należącym do Toma – co za ulga, że nie umieszczono jej właśnie tam! – i w końcu dotarły na miejsce. Cassandra znała ten pokój. Przez wiele lat stanowił jedyny dom biednej panny Murden, która, pozbawiona przyjaciół, była wiecznie krytykującym wszystko ciężarem dla rodziny. „Znajdujące się tu rzeczy przekazać do przytułku”, głosiła przypięta na zewnątrz karteczka. Jeśli Cassandra miała nadzieję na jakiekolwiek wygody, w jednej chwili musiała zmienić zdanie.
Isabella wprowadziła ją do środka, zapaliła lampę przy łóżku i życzyła dobrej nocy. Znaczenie faktu, że umieszczono ją właśnie tutaj, nie umknęło uwadze Cassandry. Pokój był zimny i niewietrzony, z podstawowym umeblowaniem. Do umywalki nalano wody, ale też była zimna. Przesunęła dłonią po narzucie; w łóżku nie było cegły ani termoforu, by je nagrzać, i pomyślała: No proszę. Teraz ja jestem ich pozbawionym przyjaciół ciężarem.
Kufer stał wciąż zamknięty, ale nie zajmie się teraz jego rozpakowywaniem. Miała w sobie jeszcze trochę energii: trzeba działać od razu. Rozpocznie poszukiwania listów. Cofnęła się, zaczekała, aż ucichną kroki i w domu zapadnie cisza. Otworzyła drzwi i wysunęła się na korytarz. W mroku zakradła się do pokoju matki Isabelli; już prawie stała na progu, gdy rozległ się za nią głos.
– Czy mogę pani pomóc, panno Austen? – Dinah, oświetlona od dołu przez słaby płomień łojowej świecy, stała u stóp schodów prowadzących na strych. – Zgubiłyśmy się?
– Och, Dinah. Tak mi przykro. – Cassandra udała zmieszanie. – Jakie to dziwne. Za nic nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego tu przyszłam.
– To na pewno przez zmęczenie. Lepiej się położyć, psze pani. Wracamy tamtędy, o tak. – Dinah obserwowała ją bez uśmiechu. – Tak jest. Dobranoc, panno Austen. – I nie ruszyła się z miejsca, dopóki Cassandra nie wróciła do swojego pokoju.