Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Panna do towarzystwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Panna do towarzystwa - ebook

Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach Publikowane były głównie, jako tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody. Oto fragment powieści: „W wyższych sferach kilka obłoków miedzianego koloru z wolna przesuwało się po błękitnym niebie – nieomylne zwiastuny burzy. Mieszkańcy lewego brzegu Sekwany, znają dobrze ulicę Garaucière, wąską i krótką, niezaprzeczonej przyzwoitości, lecz jedną z najsmutniejszych w całym Paryżu. W dziedzińcu starego pałacu, żałobny furgon z podłużną skrzynią malowaną na zielono i z zakrytym siedzeniem na przodzie, oczekiwał u stóp kamiennych stopni, prowadzących do przedsionka rezydencji hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans, zmarłego przedwczoraj. Tylna część furgonu, a tem samem skrzynia zwróconą była ku schodom. Drzwi stały otworem...”

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-403-9
Rozmiar pliku: 596 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

TAJEMNICA PONTARMÉ.

I.

Dnia 27 lipca 1881 o czwartej popołudniu, trzydziestostopniowy upał zamieniał Paryż jak gdyby w jakiś piec olbrzymi. Tyle elektryczności mieściło w sobie powietrze, że zaledwie można było oddychać. Asfalt topniał na trotuarach. Ani jeden powiew wiatru nie poruszył kurzem okrytej zieloności drzew na bulwarach.

W wyższych sferach kilka obłoków miedzianego koloru zwolna przesuwało się po błękitnem niebie – nieomylne zwiastuny burzy.

Mieszkańcy lewego brzegu Sekwany, znają dobrze ulicę Garaucière, wązką i krótką, niezaprzeczonej przyzwoitości, lecz jedną z najsmutniejszych w całym Paryżu.

W dziedzińcu starego pałacu, żałobny furgon z podłużną skrzynią malowaną na zielono i z zakrytem siedzeniem na przodzie, oczekiwał u stóp kamiennych stopni, prowadzących do przedsionka rezydencji hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans, zmarłego przedwczoraj.

Tylna część furgonu, a tem samem skrzynia zwróconą była ku schodom. Drzwi stały otworem.

Woźnica administracyi przedsiębierstwa pogrzebowego, stał w blizkości koni z odźwiernym pałacu, który jednocześnie był także stangretem zmarłego hrabiego, w czasach kiedy on jeszcze trzymał konie.

Podwórze, zasłonięte wysokiemi wieżami kościoła Saint-Sulpice, pogrążone w szarym cieniu nawet w godzinach południowych – dziwnie było ponure i smętne. Chwasty wyrastały z pomiędzy kamiennego bruku. Tynk murów nabrał jakiegoś zielonawego odcienia. Tenże sam kolor widniał na fasadzie pałacu, zbudowanego z ciosowego kamienia, lecz bez żadnego stylu.

Okiennice zewnętrzne obu piątr hermetycznie były zamknięte, z wyjątkiem jednego tylko okna.

Widocznie śmierć przestąpiła progi tego milczącego mieszkania, wyglądającego tak melancholicznie.

Służący ubrany czarno, otworzył na rozcież szklanne drzwi przedsionka, i na najwyższym stopniu peronu, ukazało się czterech żałobników niosących na ramionach ciężką dębową trumnę.

Za trumną szła kobieta około lat pięćdziesięciu, w grubej żałobie, za nią dwóch młodych ludzi, z których jeden mógł mieć około dwudziestu ośmiu lat, drugi dwadzieścia pięć.

Stara służąca postępowała za nimi, szlochając.

Kobieta w grubej żałobie była to baronowa de Garennes, siostra hrabiego, którego zwłoki spoczywały w trumnie niesionej przez czterech żałobników.

Pierwszy z młodych ludzi Filip de Garennes był jej synem, Drugi nazwiskiem Raul de Challins był synem wicehrabiego de Challins, męża siostry, Maksymiliana de Vadans i baronowej de Garennes, Rodzice jego już nie żyli.

Dwaj kuzynowie i baronowa stanowili całą znaną familię zmarłego.

Lokaj czarno ubrany, który drzwi otworzył, był kamerdynerem, w służbie hrabiego od lat dwudziestu pięciu, zarówno jak i stara służąca którą widzieliśmy płaczącą; on nazywał się Honoryusz, ona Zuzanna.

Baronowa, przed dwudziestu pięciu laty, wymieniana, jako jedna z najładniejszych kobiet Paryża – a przytem jako jedna z najlekkomyślniejszych, zachowała ślady dawnej piękności, nic jednak w niej nie przypominało starej grzesznicy.

Rysy jej twarzy dumne, surowe, prawie ascetyczne, wzbudzały szacunek połączony z pewną obawą.

Syn jej Filip, był wysokiego wzrostu, jasnych włosów, postaci dystyngowanej, twarz jego jednakże nie wzbudzała sympatyi, pomimo zupełnej regularności rysów.

Ciągły uśmiech błądzący po ustach cokolwiek zbyt wązkich, wyrażał czasami gorycz, a czasem ironię. Wzrok niepewny nigdy nie spoczął prosto i z ufnością na innym wzroku.

Twarz jego, starannie wygolona, dawała mu pozór sądownika – pozór ten był tylko nawpół omylnym. Filip nie należał do sądownictwa, ale można było widzieć jego nazwisko na liście członków ciała adwokackiego Paryża.

Bardzo był podobny do matki, a nic wcale do swego brata ciotecznego, Raula de Challins.

Ten ostatni miał lat dwadzieścia pięć, jak mówiliśmy, wzrostu średniego, twarzy otwartej, którą ożywiał wyraz szczerości i oświecały wielkie oczy, słodkie i dobre. Gęste włosy, ciemne, naturalnie wijące się, otaczały twarz bladą cokolwiek, lecz tej matowej i pełnej życia bladości. Jedwabisty wąsik zaciemniał górną jego wargę.

Na twarzy tej czytać było można smutek głęboki; niedawne łzy zaczerwieniły powieki, jeszcze wilgotne.

Żałobnicy umieścili trumnę dębową w skrzyni furgonu. Woźnica zamknął drzwiczki. Poczem zwracając się do dwóch siostrzeńców zmarłego, zapytał:

– Który z panów, towarzyszy zwłokom do Compiegne?

– Ja – odrzekł Raul de Challins.

– Oto klucz od furgonu.

Woźnica oddał młodzieńcowi jeden z tych kluczy trójkątnych, które pospolicie nazywają kwadratowemi, poczem dodał:

– Czy pan posiada papiery potrzebne do pogrzebania zwłok w Compiègne?

– Mam wszystko w porządku.

– A więc możeby pan zechciał zająć miejsce w kabryolecie, pojedziemy natychmiast... już jest późno a burza się zbliża.

– Zatrzymasz się w Pontarmé, nieprawdaż? – rzekł Filip.

– Tak mój kuzynie – odrzekł Raul.

– Dziewięć mil bez odetchnienia – zauważył woźnica. – Podczas tego upału biedne konie dobre wezmą cięgi.

– O której będziesz jutro w Compiègne?

– Wyjechawszy z Pontarmé o czwartej rano, staniemy w Compiegne około dziewiątej.

– Wszak nabożeństwo zamówione na dwunastą? – zapytała baronowa de Garennes.

– Tak, moja ciotko.

– A więc, kochany siostrzeńcze, przyjedziemy z Filipem, na krótko przed ceremonią.

– Honoryuszu – rzekł Raul, zwracając się do starego kamerdynera – zabierz Zuzannę i Berthauda, i pierwszym rannym pociągiem przyjeżdżajcie połączyć się ze mną w szalecie.

– Tak jest, panie Raulu, będziemy tam niezawodnie, aby oddać ostatnią posługę biednemu naszemu panu.

Woźnica furgonu tymczasem niecierpliwił się.

– Prosiłbym pana, ażeby był łaskaw spieszyć się – rzekł – niebo zachmurza się coraz bardziej. Musimy się starać zrobić dobry kawał drogi przed burzą, jeżeli to możliwe...

– Już, już siadam...

Czterej żałobnicy po dokonaniu swego gadania stali ciągle na podwórzu. Zdawali się czegoś oczekiwać.

Jeden z nich z kapeluszem w ręku, zbliżył się do Raula, wypowiadając słodkim tonem, tę suplikę:

– Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni.

Młody człowiek zrozumiał.

Otworzył portmonetkę i położył sztukę złota na ręku proszącego, który zapewniwszy o swej wdzięczności, odszedł z towarzyszami, mówiąc do nich po cichu:

– To ten jest spadkobiercą, na pewno.

Raul ucałował ciotkę, uścisnął rękę kuzyna i zajął miejsce w kabryolecie furgonu.

Berthaud woźnica nieboszczyka, hrabiego, otworzył na rozcież bramę dziedzińca. Żałobny ekwipaż wyjechawszy z podwórza na ulicę Garancière udał się w kierunku placu Saint Sulpice i ulicy Bonaparte.

Najęty powóz oczekiwał w bliskości pałacu. Pani de Garennes z synem zajęła w nim miejsce. Brama się zamknęła.

– Gdzież jedziemy? – zapytała baronowa Filipa.

– Powóz odwiezie cię do domu, moja matko – odrzekł. – W przejeździe wysiądę przed mojemi drzwiami... Poczem zawołał na woźnicę:

– Ulica Assas Nr...

Powóz ruszył.

– Cóż teraz zamierzasz uczynić?

– Wszakże wiesz dobrze, moja matko...

– Zobaczysz się z Julianem Vandame?

– Tak jest...

– Czy wszystkie środki przedsięwzięte?

– I dobrze przedsięwzięte, zaręczam ci. Najdrobniejsze szczegóły z góry są obmyślane.

– Nie obawiasz się niczego?

– Niczego zupełnie... A gdybym się nawet i czegoś obawiał, stawka warta zaryzykowania... Położenie jest nie do zniesienia, ani dla mnie ani dla ciebie matko, musiemy być bogaci... majątek wuja musi należeć do mnie w całości, i należeć będzie, przyrzekam ci to...

– Jedna rzecz mnie niepokoi... powiem ci nawet... przeraża mnie...

– Cóż takiego?

– Zaufanie jakie pokładasz w tym Julianie Vandame... Pamiętaj, że robisz go swoim wspólnikiem...

– No i cóż z tego?

– Może cię zdradzić...

– Jego własny interes nie pozwoli mu tego uczynić...

– Dziś, być może, ale później interes jego może mu nakazać...

– Niepodobna... Julian jest na mojej łasce...

– A ty będziesz na jego.

– Nie zaprzątaj sobie niepotrzebnie głowy moja matko... Niepokój twój nie ma żadnego powodu... A zresztą nie mogłem sam działać. Lepiej zatem było użyć człowieka zręcznego, inteligentnego, na którego mogę liczyć, jak szukać dopiero innego... Czyż nie prawda?

– Prawda.

Z ulicy Garancière na ulicę d’Assas odległość nie wielka. Po kilku minutach powóz zatrzymał się przed wskazanym numerem.

– Wracaj do siebie matko – rzekł Filip do baronowej – i bądź spokojna... Odpowiadam za wszystko.

– Kiedy cię zobaczę?

– Przyjdę po ciebie jutro rano. Pojedziemy razem rannym pociągiem do Compiegne i trafiemy na sam czas ceremonii.

– Bądź rozsądny!

– Powtarzam, bądź spokojna.

Filip wysiadł na trotuar, zamknął portyerę i rzekł do woźnicy:

– Ulica de Madame Nr. 50.

Powóz odjechał.

Młody człowiek znalazł się przed małym pawilonem, składającym się z parteru i pierwszego piętra.

Wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał jeden i otworzył drzwi swego mieszkania.

Drzwi te znajdujące się w pośrodku pawilonu, wychodziły na wązki korytarzyk, prowadzący z jednej strony do małego salonu i gabinetu adwokata, z drugiej do pokoju jadalnego i kuchni. W głębi znajdowały się schody na pierwsze piętro, składające się z dwóch pokojów sypialnych, gabinetu i pokoju służącego.

Filip wszedł na pierwsze piętro, przeszedł pokój sypialny i wszedł do gabinetu, w którem na ścianie wisiały różne ubrania. Wybrał stare ubranie do polowania, składające się z kurtki, kamizelki i spodni, z grubego brązowego aksamitu, wziął je na siebie, włożył trzewiki z grubemi podeszwami, a na wierzch kamasze z naturalnej skóry, ściskające nogi pod kolanami.

Zmienił charakter twarzy, podznaczując na niebiesko kontur oczu, ołówkami pastelowemi i robiąc sobie kilka zmarszczek; zawiązał na szyi czerwony fular i na głowę włożył, miękki filcowy kapelusz z szerokiem rondem, portmonetkę do kieszeni. Po czem wszedł do pokoju służącego i wziął na rękę wielki płaszcz kauczukowy, jaki noszą woźnice na deszcz i wyszedłszy z pawilonu, skierował się ku najbliższej stacyi fiakrów, nie zaniedbawszy wcisnąć kapelusza na oczy, tak, że mu zasłonił połowę twarzy.

Idąc, spojrzał Da zegarek. Wskazywał szóstą.

Wsiadł do fiakra. Woźnica siedział na koźle.

– Gdzie pan każe? – zapytał zbierając cugle.

– Na dworzec W schodni.

Koń ruszył szybkim kłusem.

Parę minut przed siódmą Filip wysiadł przed dworcem Strasburskim, lecz skoro fiakr odjechał, przeszedł przez salę pasażerską, i zamiast udać się do kasy, wszedł na schody prowadzące na ulicę Deux Gares.II.

Filip szedł prędko.

Kilka minut wystarczyło do przebycia, ulicy Deux Gares, i dojścia do przedmieścia Saint-Denis a ztąd do dworca Północnego, do którego wszedł z pośpiechem.

Kasy już były otwarte.

– Gdzie się bierze bilety do Chantilly? – zapytał posługacza kolejowego.

– Tam, panie – rzekł wskazując mu kasę.

Filip poskoczył. Około dwunastu osób stało oczekując kolei. Doczekawszy się nareszcie, rzekł kładąc pięć franków:

– Pierwsza klasa do Survilliers.

Oddano mu bilet i resztę. Wziął to wszystko i wszedł do sali pasażerskiej. Drzwi prowadzące na peron były otwarte od kilku minut. Młody adwokat wyszukawszy swój pociąg, zajął miejsce w przedziale I klasy. Zamknięto drzwi od wagonów.

Chwilę później, gwiźnięcie zapowiedziało ruszenie pociągu, wagony, z początku zwolna, później szybko toczyć zaczęły ku Chantilly.

Zostawmy Filipa de Garennes zapalającego cygaro, i rozmyślającego nad powodami swego nagłego odjazdu, i wyprzedźmy go o parę godzin w Chapelleen-Serval, prawdziwym celu jego tajemniczej podróży.

Tegoż samego dnia, około drugiej popołudniu, wóz idący od strony Paryża, wjeżdżał do wioski Chapelle-en-Serval, położonej jak wiadomo, na drodze do Chantilly.

Powóz, był to lekki wiejski szaraban, z firankami z ceraty szczelnie zapuszczonemi, zaprzężony w jednego konia, pospolitego lecz młodego i silnego. Powoził, wysoki chłopak dwudziestopięcio lub sześcio letni. Chłopak ten ubrany jak zamożny włościanin, był nadzwyczaj silnie zbudowany. Szerokość jego ramion i muskularność, zdradzały na pierwszy rzut oka pomimo zbyt obszernego ubrania, niezwykłą siłę.

Rysy jego twarzy nie przedstawiały nic pociągającego, niepokoiły nawet z początku. Twarz płaska, czoło nizkie, oczy blado błękitne, usta wązkie, broda ostro zakończona, włosy długie, gorąco rude. Ani faworytów, ani wąsów, ani śladu żadnego zarostu. Fizyognomia ta mało sympatyczna, nosiła wyraz skrytości i chytrości zarazem.

Człowiek ten popędzał konia pogwizdując z miną fermera, ciągle włóczącego się po wszystkich drogach, nie lubiącego gnić na jednem miejscu.

W chwili zbliżania się do pierwszych domów wioski, obrócił się i spojrzał w środek powozu, gdzie znajdowało się ze dwanaście snopków słomy. Grubszym końcem bata rozrzucił tę słomę, zapewne aby lepiej ukryć przedmiot umieszczony na dnie wozu, który za każdem dotknięciem wydawał głuchy odgłos, niewytłomaczonej natury.

Poczem przybrał minę obojętną spoglądając na domy, stojące po obu stronach ulicy. Po chwili zwolnił biegu i dojechawszy do wązkiej uliczki, na rogu której stała oberża, zatrzymał konia. Oberża ta zwracała uwagę, szyldem malowanym na blasze i zawieszonym na żelaznym drągu. Na szyldzie tym ponad jakiemś dziwacznem stworzeniem podobnem raczej do bestyi apokaliptycznej, aniżeli do czegobądź innego, widniały słowa na wpół starte przez niepogody, lecz jeszcze czytelne:

Pod białym koniem

dobry nocleg.

Podróżny lekko zeskoczył na ziemię, przywiązał cugle do baryery, obrócił łeb koński ku drzwiom oberży i wszedł do izby zwanej na prowincyi salą.

Sala ta była pustą, ani gospodarza, ani służby, ani gości. Przybyły uderzył w stół pięścią.

– Hej! jest tam kto? – zawołał.

– Idę, idę! – odpowiedział głos, z tylnego podwórza, i wkrótce mała, czterdziestoletnia kobieta, świeża i pulchna, żywa pomimo wspaniałej tuszy, ukazała się we drzwiach.

– Przepraszam pana, że pozwoliłam mu czekać – rzekła, kłaniając się po staromodnemu – zagniatałam właśnie ciasto dla kaczek. – I obcierała w fartuch ręce uwalane mokrą mąką i owsem.

– Czego pan sobie życzy? – dodała.

– Naprzód chcę powóz mój ulokować w wozowni, a konia w stajni, jeśli to możliwe.

– Naturalnie, mamy przecież i stajnię i wozownię, tylko będziesz pan musiał sam sobie we wszystkiem usłużyć. Mąż mój i chłopiec są w polu. Rozumie pan, rzadko tu mamy gości, chyba podczas wyścigów w Chantilly... jeżeliby się nie uprawiało tego kawałka ziemi, trudno by było związać dwa końce.

– I owszem sam wszystko zrobię – odrzekł po drożny śmiejąc się – zresztą znam się na tem dobrze.

– Czy pan na długo potrzebuje wozowni?

– Aż do wieczora... muszę odwiedzieć kilku fermerów w okolicy.

– Pan jest zapewne sam gospodarzem?

– Nie, jestem handlarzem zboża.

– Pyszne rzemiosło! grubo się na niem zarabia... tego roku urodzaje będą wyborne. Porobisz pan tu dobre interesa... Tu obok znajdziesz bramę wozowni. Czy ma pan owies dla konia?

– Mam wszystko co potrzeba.

– A więc pokażę panu stajnię.

– Sam ją znajdę, nie trudź się pani, przygotuj mi tymczasem śniadanie, jeśli łaska.

– Nie wiele co znajdzie się na śniadanie...

– Są jajka?

– O! jajka są, i to zupełnie świeże, dziś rano zniesione...

– A więc, moja kochana pani, przygotuj mi jajecznicę ze słoniną, sałatę, kawałek sera, butelkę wina, kawę i kieliszek wódki, będę miał śniadanie jak dożywotni senator.

– Za chwilę wszystko będzie gotowe...

– Pospiesz się pani, bo mało mam czasu... a na wieczór włożysz na rożen kaczkę albo kurczę..

– Oh! na wieczór wszystko będzie czego pan tylko zechcesz.

Gospodyni skrzętnie zabrała się do przygotowania śniadania, podróżny tymczasem zajął się koniem i wozem. Wtoczywszy wóz do wozowni zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni, przywiązał konia w stajni, wytarł go słomą, okrył, napoił, wsypał do żłobu dobrą porcyę owsa i powrócił do sali oberży.

Stół był nakryty.

Jaja dobrze wybite, miały być wylane na patelnię, na której smażyły się piękne kawałki słoniny.

– Sądziłam, że może zechce pan zjeść parę sardynek i masła, zanim jajecznica będzie gotowa – rzekła gospodyni.

– Wyborna myśl! – odrzekł podróżny siadając do stołu, cokolwiek paliwa do kaloryfera, bardzo dobrze mi zrobi.

Oberżystka nie znała się wcale na wyższym języku, zwanym langue verte, który się słyszy tylko w Paryżu i to w pewnych kołach. Patrzała więc z zadziwieniem i ciekawością na swego przypadkowego klienta.

– Paliwa! – zawołała! – Ależ panie, najmniej jest trzydzieści stopni gorąca...

Podróżny zaczął się śmiać i odpowiedział:

– Istotnie mamy temperaturę zdolną do wyklucia jedwabników... Gdyby dziś wieczór była burza, nie dziwiło by mnie to wcale.

– Grzmiało trzy noce z rzędu. Pogoda musiała się na końcu zepsuć... Oto pańska jajecznica.

– Przyjm moje powinszowanie zacna kobieto, śliczną ma ona postać.

– Co pan mówi?

– Mówię, że apetycznie wygląda...

Nieznajomy spiesznie zjadł śniadanie.

O wpół do czwartej wstał od stołu, zapalił krótką fajkę z bukszpanowego korzenia, włożył kapelusz i skierował się ku drzwiom.

– Daleko pan idzie? – zapytała oberżystka.

– Naprzód do Pontarmé, a potem może do okolicznych wsi.

– Ztąd do Pontarmé zajdziesz pan w małą godzinę, nie spiesząc się... Na którą godzinę przygotować obiad?

– Na ósmą, albo na wpół do dziewiątej... Ale powrócę daleko wcześniej... Czekam na przyjaciela, który będzie ze mną jadł obiad, a więc dowidzenia... dziś wieczór, moja dobra pani.

– Szczęśliwej drogi.

Podróżny wyszedł z oberży, stojącej na samym prawie skraju wioski, i udał się drogą, białą, pełną kurzawy, wysadzoną wiązami, przerzynającą od czasu do czasu kępy krzaków, zachodzące w grunta orne.

Szedł prędko i pocił się ogromnie.

W odległości około kilometra od Pontarmé droga stawała się górzystą, i pierwsze domy wioski, ukazywać się poczęły na szczycie wzgórza. Nieznajomy zmęczony upałem z konieczności zwolnił kroku wdrapując się pod górę.

Poważne myśli jak się zdawało zajmowały jego umysł. Czoło zmarszczył, brwi nasunął, półgłosem mówił do siebie, popychając nogą toczące się kamyki.

Monolog zakończył słowami:

– Nie bardzo to wszystko łatwo pójdzie... Oh! nie, wcale nie! Zresztą zobaczymy!

Doszedł do pierwszych domów wioski, stojących tak jak w Chapelle-en-Serval po obu stronach drogi.

Stary wieśniak, siedząc w cieniu na ławce w pobliżu swego domu, poprawiał zęby żelaznej brony.

Podróżny zbliżywszy się do niego zapytał:

– Wszak jest tu oberża w tej okolicy, nieprawdaż panie?

– Jest panie, w samym środku wsi.

– A jaki szyld?

– Nie ma szyldu wcale, gałąź sośniny zawieszona nad drzwiami wskaże panu. Zresztą nie można się omylić, nie ma drugiej oberży w Pontarmé.

– Bardzo dziękuję.

Nieznajomy poszedł dalej.

Wkrótce gałąź sosnowa zwróciła jego uwagę.

Drzwi oberży były otwarte; w murowanym parkanie otaczającym dom, widać było wielką bramę również otwartą, służącą za wjazd na podwórze zarzucone nawozem, a umeblowane narzędziami rolniczemi, najrozmaitszych kształtów i natury.

W głębi podwórza wznosiła się szopa, stodoły i stajnia. Z poza tych budynków dość nizkich ukazywały się wierzchołki drzew małego lasku dotykającego do zabudowań.

Podróżny przestąpił próg oberży.

Gospodyni zakład u siedząca pomiędzy oknem a drzwiami, w nadziei znalezienia choćby najmniejszego powiewu wiatru, powstała widząc wchodzącego młodego człowieka, i położyła na stole pończochę którą robiła.

– Czego pan sobie życzy? – zapytała.

– Piwa, jeżeli jest.

– Jest, jest, i to sławne piwo strasburskie! zaczekaj pan chwilkę, przyniosę zaraz z piwnicy.

Wyszła.

Jak tylko opuściła salę oberży, podróżny szybko przystąpił do drzwi, prowadzących na podwórze i obejrzał starannie całe ich urządzenie.

– Nie ma haczyka – mruknął – doskonale. Zamiast wozowni otwarta szopa. To właśnie czego nam potrzeba. Gdzież u dyabła się tędy wychodzi? – dodał z uwagą przyglądając się drzwiom w murze, po za którym znajdował się wspomniany poprzednio lasek.

Po chwili przyglądania się, rzekł:

– Za chwilę dokonam inspekcyi, to może być niezmiernie ważne...

Dały się słyszeć kroki. Nieznajomy powrócił na środek izby.III.

Oberżystka powróciła z piwnicy, z butelką w ręku:

– Oto jest piwo – rzekła – zaraz panu odkorkuję. Weź pan szklankę, tam z bufetu, i trzymaj ją w pogotowiu, wybucha jak szampan.

Podróżny podstawił szklankę i kiedy napełniła się piwem świeżem i musującem, wychylił ją duszkiem z widoczną przyjemnością.

– Do licha, jak się tak długo połykało kurz, doskonale to czyni, tam którędy przechodzi!

Nalał sobie drugą szklankę i literalnie wlał ją sobie w gardło.

Oberżystka na nowo zabrała się do pończochy.

– Co za upał! nieprawdaż panie? – rzekła chcąc rozpocząć rozmowę.

– Straszny upał, rzeczywiście moja pani, można by jajka na twardo ugotować na słońcu. Możesz pani wierzyć, że bardzo mi było pilno dojść tu, aby ugasić pragnienie.

– A czy pan zdaleka tak idzie?

– Z Mortfontaine...

– Szedłeś pan pewno drogą z Pontarmé do Chapelle-en-Serval?

– Tak jest.

– Piękny kawałek drogi z Mortfontaine aż tutaj przez La Chapelle! Droga przez pola o wiele jest krótsza.

– Nie wiedziałem o niej.

– Idzie ona tam, z tyłu naszego domu, patrz pan przez te drzwi i ten lasek...

Oberżystka nachylając się, wskazała ręką w głębi podwurza toż samo wyjście, które zwróciło już u w agę nieznajomego, i które zamierzał bliżej obejrzeć.

– Ah! – rzekł obojętnie – więc tam idzie droga, poza tym murem?

– Tak panie... można dojść do niej z innej strony od Pontarmé, prowadzi ona do Baron i przecina drogę do Nanteuil-le-Haudoin...

– Mało znam tę okolicę... – rzekł podróżny nalewając sobie trzecią szklankę piwa.

– Oh! ja bo się tu urodziłam... Znam cały ten kraj jak własną kieszeń, a nieboszczyk mój mąż jeszcze lepiej go znał odemnie.

– Jesteś więc wdową, moja pani?

– Tak panie. Blizko już od pięciu lat... i wcale nie mam ochoty drugi raz iść za mąż, zaręczam panu.

– Dzieci pani nie masz?

– Niestety! nie.

– I trzymasz pani sama tę oberżę?

– Tak jest sama, z moją małą siostrzenicą, ale ta leży teraz w łóżku, dostała jakiejś gorączki... W dnie powszednie tak mało tu ludzi zagląda, że nie ma o czem i mówić... W niedzielę trochę lepiej idzie, w tedy jedna dzielna dziewczyna ze wsi przychodzi mi pomódz.

– Jednakże można u pani mieć nocleg?

– Jeżeliby się zdarzyło, naturalnie, ale nie zdarza się to nigdy. Fury z furmanami teraz rzadko tylko tędy przechodzą. Jeżeli mi się czasem uda za robić kilka sous to tylko dla tego, że nie ma konkurencyi.. W Pontarmé prócz mojej nie ma innej oberży.. Z rana przychodzą chłopi na wódkę albo szklankę białego wina, żeby zatruć robaka... W niedzielę cała wieś się tu schodzi... A potem mam parę skrawków ziemi, które sąsiad dla mnie uprawia...

– A zatem żyjesz pani sobie spokojnie...

– O co do tego to zupełnie spokojnie... W Pontarmé śpiemy przy otwartych drzwiach... Wszyscy poczciwi ludzie.

Butelka piwa była wypróżnioną. Podróżny wstał i zapłacił oberżystce.

– Idę do Baron – rzekł – mówisz więc pani, że droga idąca wzdłuż tego muru, doprowadzi mnie tam prosto?

– Tak jest panie... i skraca panu drogę, najmniej o cztery kilometry.

– Którędy mogę dojść do tej drogi?

– A przez nasze drzwi.

– Czy one otwarte?

– Już od roku przeszło nigdy nie były zamykane.

– Dziękuję ci, moja kochana pani... skorzystam z twego pozwolenia, do widzenia...

– Szczęśliwej podróży, życzę panu!

Nieznajomy przeszedł podwórze i skierował się ku drzwiom, o których mowa, z zamiarem obejrzenia ich...

Rzeczywiście były otwarte, klucza w zamku nie było. – Widocznie, zamek ten stoczony przez rdzę, oddawna nie funkcyonował. Ciężkie, dębowe na wpół spróchniałe drzwi obróciły się na zawiasach, nie wydając najmniejszego hałasu. Popchnąwszy je za sobą, podróżny spojrzał na piaszczystą drogę, źle utrzymywaną, idącą wzdłuż muru, i z prawej strony mającą mały lecz bardzo gęsty lasek.

Wszedł do owego lasku, i nie oddalając się od brzegu, poszedł w kierunku północnym.

Gęstwina kończyła się ostrym kątem.

Doszedłszy do tego skraju zatrzymał się.

Inna droga przecinała pierwszą i szła w kierunku Chapelle-en Serval, poszedł nią badając starannie jej kontury, zakręty i starając się zapamiętać grupy drzew małego lasu, który droga przecinała.

Doszedłszy do wyższej części doliny, w którą droga się zagłębiała, zatrzymał się znowu.

Na lewo rozciągała się gęstwina granicząca z rozległem polem kartofli, gdzieniegdzie skopanem. Rzuciwszy okiem po równinie aby się przekonać, czy nikogo na niej nie ma, podróżny wszedł na pole kartofli i postępował za śladami wozu, którego koła pozostawiły ślady na tym piaszczystym gruncie Ślady te stawały się głębsze około miejsca szeroko rozkopanego. W tem miejscu zatem ładowano na wóz wykopane kartofle.

Człowiek zwrócił się napowrót do lasu wyjął nóż z kieszeni i zaczął podcinać dość grubą gałęź, kiedy nacięcie było dostateczne, pociągnął gałęź na dół, ta się złamała lecz pozostała wisząca przy pniu drzewa na kawałku kory.

– To będzie pierwszy znak – wyszeptał nieznajomy – trzeba jeszcze drugiego.

Powracając więc nazad doszedł do skraju lasu dotykającego drogi, uciął drugą gałęź, ale zupełnie tym razem i wsadził ją w pole w odległości jakich pięciu stóp od brzegu drogi.

Uczyniwszy to, zamknął nóż i począł iść dość prędkim krokiem pomimo duszącego upału.

Po kwadransie czasu, zdawało mu się, że bardzo daleko oddalił się od Chapelle-en-Servant. Wieśniak z motyką na ramieniu zbliżał się ku niemu. Zaczekał i rzekł mu gdy nadszedł:

– Zdaje mi się że zabłądziłem. Gdzie ta droga prowadzi, mój przyjacielu?

– Prosto do Morfontaine, mój panie.

– Oh! do dyabła, wcale nie tam mam iść.

– A gdzie pan chcesz iść, jeśli zapytać wolno?

– Do Chapelle-en Serval... czy nie ma jakiej krótszej drogi żebym się tam mógł dostać?

– Jest właśnie... pierwsza droga od pana na prawo, ztąd mały kwadrans, co najwyżej...

– Bardzo dziękuję...

Dwaj ludzie się rozeszli.

Po upływie kwadransa istotnie nieznajomy napotkał ową drogę. Idąc nią w pół godziny doszedł do Chapelle-en-Serval.

Punkt o szóstej wszedł do oberży pod „Białym koniem”, pustej jak zawsze.

Gospodyni była ciągle sama, ani mąż, ani syn z pola jeszcze nie powrócili.

– Już z powrotem – rzekła widząc ukazującego się swego klienta. – Nie miałeś pan zamiaru tak prędko powrócić.

– To prawda, ale załatwiłem moje interesa prędzej aniżeli myślałem. Proszę o papugę jeżeli łaska, zanim obiad będzie gotów.

– Papugę? – powtórzyła w osłupieniu oberżystka.

– To znaczy absynt... postaw pani karafkę przedemną.

– Dobrze panie.

Podając żądaną karafkę oberży3tka dodała:

– Zabiłam śliczną kaczkę na pańską intencyę. Zobaczysz pan, że będzie wyborna, przytem będą kotlety, cynadry, groszek zielony, sałata, ser i owoce... Czy to będzie dosyć?

– Aż nadto.

– A na którą obiad ma być gotowy?

– Na wpół do dziewiątej, mówiłem już to kochanej pani.

– A czy tu w sali mam nakryć do stołu?

– Czy nie masz pani jakiego osobnego pokoju... mam do pomówienia z przyjacielem, który tu przybędzie.

Oberżystka poszła doglądać obiadu podczas gdy jej klient wypiwszy swój absynt poszedł obejrzeć wóz i konia.

Poczem, powrócił i usiadł przed napoczętą karafką absyntu i zabrał się z całą starannością do sztucznego przyprawienia drugiej zielonej papugi.

Około wpół do ósmej oberża zaczęła się ożywiać. Gospodarz z synem powrócili z pola.

Kilku sąsiadów towarzyszyło im aby wypróżnić parę kufli kwaskowatej pikietki od której koza by skakała, ale orzeźwiającej w czasie tak strasznego upału.

Podróżny wyjął z kieszeni gazetę i czytał.

Pił już trzeci kieliszek absyntu.

Kiedy prosty wiejski zegar z kukułką, zawieszony na ścianie, wyśpiewał ósmą, poczuł ogarniającą go niecierpliwość, i częste rzucał w stronę drzwi spojrzenia.

– Czas zaczyna mi się długim wydawać – mruknął – nie licząc, że jestem głodny jak wszyscy dyabli.

I nalał sobie czwarty kieliszek absyntu.IV.

Pozostawiliśmy Filipa de Garennes w pociągu, wychodzącym z dworca Północnego.

Było kwadrans na ósmą kiedy opuścił Paryż.

Na dziesięć minut przed ósmą, pociąg zatrzymał się na stacyi Survillers. Odległość od tej stacyi do Chapelle-en-Serval wynosiła trzy kilometry.

Filip znał dobrze okolicę.

Wyszedł ze stacyi na drogę i szedł prędko jak człowiek, którem u pilno dojść do celu podróży.

W pół godziny przebiegł trzy kilometry i wszedł na wielką ulicę Chapelle-en-Serval, zatrzymał się przed oberżą pod „Białym koniem” i rzucił okiem do środka.

Gospodarz i gospodyni siedzieli przy obiedzie, kilku wieśniaków piło. W końcu sali młody człowiek zbliżał do ust szklankę absyntu.

Filip próg przestąpił.

– Ah! ab! – zawołał młody człowiek spostrzegając go. – A nareszcie! Nie przybyłeś zawcześnie kochany przyjacielu, obiad oczekuje cię...

– Jeść będę z przyjemnością, odpowiedział p. de Garennes, dotykając końcem palców wyciągniętej ręki nieznajomego.

– Panowie – rzekła gospodyni – za pięć minut będziecie mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie, że was zaprowadzę do pokoju, w którym nakryte.

– Idziemy, idziemy, kochana pani...

Oberżystka zaprowadziła młodych ludzi do pokoju na pierwszem piętrze.

Nakrycie było bardzo czyste, niemal eleganckie, na okrągłym stole umieszczonym koło otwartego okna wychodzącego na ulicę wioski.

– Zamknijmy okno – rzekł Filip. – Proszę nam podać światło...

– W tej chwili panie...

Oberżystka zeszła na dół.

Filip zbliżył się do okna aby je zamknąć.

Nagle odskoczył w tył.

– Co tam takiego? – zapytał nieznajomy:

– Otóż oni...

Odgłos kopyt końskich i turkot kół ciężkiego wozu rozlegał się na bruku ulicy.

Nieznajomy wychylił się i patrzał na drogę.

– Aha! – rzekł – furgon przedsiębiorstwa towarzystwa pogrzebowego... za pół godziny kuzyn pana barona i nieboszczyk wujaszek, przybędą do Pontarmé.

– Zamknij okno! – rozkazał Filip.

Podróżny, Julian Vendame, kamerdyner pana de Garenne, jak czytelnik zapewne się domyślił, po spieszył wykonać rozkaz.

Furgon pogrzebowy, który widzieliśmy wyjeżdżający z pałacu ś. p. hrabiego de Vadans, na ulicy Garancière, jechał nierównym kłusem dwóch ciężkich wyczerpanych ze zmęczenia koni, dyszących z gorąca.

Filip chciał zacząć wypytywać się Juliana Vendame, ale nie miał czasu.

Weszła gospodyni, przynosząc wazę. Za nią szedł jej syn trzymając dwie świece w lichtarzach i postawił je z prawej i lewej strony wazy.

– Pospiesz się pani proszę z usługą – rzekł Julian – a przytem proszę napoić mego konia i dać mu podwójną porcyę owsa.

– Chłopiec mój zajmie się tem natychmiast – odpowiedziała oberżystka – a co do obiadu nie będziecie panowie potrzebowali czekać... wszystko już gotowe.

Wyszła z pokoju.

Jak tylko drzwi się za nią zamknęły, Filip usiadł do stołu. Julian stał w postawie pełnej uszanowania, kamerdynera dobrze wytresowanego i zapytał:

– Może pan baron pozwoli mi usiąść naprzeciwko siebie... jest to wprawdzie bardzo nie na swojem miejscu... ale położenie jest wyjątkowe...

Pan de Garennes wzruszył ramionami i odrzekł:

– Prawdopodobieństwo przede wszystkiem... nie ma tu ani pana ani kamerdynera, tylko dwóch handlarzy zboża... Postępuj więc ze mną jak z kolegą.

– A więc za pozwoleniem pana barona uczynię tak...

– No, siadaj do stołu, jedząc będziemy rozmawiać, ale mówmy po cichu.

Filip podniósł pokrywę wazy, nalał zupę w talerze i dodał:

– Czy wszystko gotowe?

– Czyż byłbym tu gdyby nie było? Koń jest w stajni, wóz w wozowni, od której klucz u mnie w kieszeni. Wóz ten kosztował mnie sześćset franków, koń tysiąc, zaprzęg sto... Jutro właśnie targ na konie... Łatwo przyjdzie się pozbyć, bez wielkiej straty.

– A... szepnął Filip... – to co wiesz?

– Oh! tak, futerał – rzekł Julian Vendame śmiejąc się – w głębi wozu dobrze okryty słomą...

– A miedziana tablica?

– U mnie w kieszeni, ze śrubami, czy chcesz pan zobaczyć?

– Nie potrzeba... Narzędzia?

– W wozie, obok przedmiotu...

– Czy zaopatrzyłeś się w latarkę?

– Strzegłem się zapomnieć.

– Jesteś nieocenionym pomocnikiem, Julianie.

– Robię wszystko co tylko odemnie zależy ażeby... Zresztą tak dobrze to w moim interesie, jak i w pańskim.

Pan de Garennes zmarszczył brwi.

– Trzeba będzie bardzo drogo opłacić tego łotra! – pomyślał.

Co mu nie przeszkodziło nalać wina swemu lokajowi, nalewając sobie.

Julian Vendame podniósł w górę kieliszek.

– Twoje zdrowie, kochany kolego! – rzekł śmiejąc się.

– Dziękuję – odpowiedział Filip krzywiąc się mimowolnie.

Oberżystka przyniosła smażone cynadry.

– Zupa panom smakowała? – zapytała.

– Bardzo, kochana matko – zawołał kamerdyner – i te cynadry mają również dobrą minę... ale wino zostawia do życzenia, prawdziwa pikieta. Czy nie mogłabyś pani przynieść nam jaką starą butelczynę, z kąta piwnicy.

– I owszem moi panowie, mam z góry Saint Jacque3, wszyscy znajdują go wybornem.

– Przynieś więc pani trzy butelki.

Oberżystka wyszła, rozmowa dwóch współbiesiadników zawiązała się na nowo.

– Czy byłeś w Pontarmé? – zapytał baron.

– Tak jest, na trzydzieści stopni upału, zdawało mi się, że się roztopię w drodze.

– Oberża?

– Jedyna we wsi, nie mogą się zatrzymać gdzieindziej...

– A wozownia?

– Prosta szopa, przyparta do muru, do za którym idzie droga, bardzo dla nas przydatna, pozwoli ona doprowadzić nasz interes do skutku tak, że nikt niczego nie posłyszy.

– A więc trzeba będzie przełazić przez ten mur?

– Bynajmniej... przecież Opatrzność czuwa nad dzielnymi ludźmi... Obok szopy znajdują się drzwi, otwarte dniem i nocą...

Gospodyni znowu przerwała rozmowę, przynosząc wino z góry Saint-Jacques; skosztowano nie czekając i uznano go doskonałem, dobra kobieta odeszła promieniejąca.

– A zatem – rzekł Filip – będziemy mogli dostać się na podwórze, nie obudzając podejrzeń?

– Wejdziemy jak do siebie... ani psa... ani męża... ani służących... Sama kobieta z małą chorą siostrzenicą... Zdawałoby się, że umyślnie tak przygotowano... Interes jest pewny.

– Niech się nam tylko uda, Vendame – rzekł pan de Garennes po chwili milczenia – wiesz, że potrafię ci się wywdzięczyć.

– Do licha, liczę n a to... wszak chodzi o pięć do sześciu milionów! Pan baron będzie mógł nie rujnując się dać mi tyle ażebym mógł żyć z renty, jak jaki poczciwy mieszczuch.

– W dniu, w którym wejdę w posiadanie spadku po moim wuju, otrzymasz sto pięćdziesiąt tysięcy franków.

– Nad tą cyfrą będziemy jeszcze dyskutować... w właściwym czasie i miejscu – pomyślał Julian, potem rzekł głośno:

– Pan zapewne ma już plan gotowy, jakim sposobem pozyskać ten piękny kawał grosza... Pan baron nie raczył mi go wyjaśnić, ale ja mam w panu zaufanie.

– Masz słuszność – sucho odrzekł Filip.

– Pan baron jest trochę sztywny ze mną – pomyślał Vendame – zapłaci mi za to, i to drogo.

Obiad miał się ku końcowi. Czas upływał.

– Nie potrzebujemy się zanadto spieszyć – rzekł kamerdyner – musimy przybyć tam wtedy kiedy wszyscy głęboko w śnie będą pogrążeni.

– Ale – zauważył Filip – mamy przecież zatrzymać się w drodze...

– Tak jest, ale na bardzo krótko.

W tej samej chwili, głuchy odgłos grzmotu dał się słyszeć zdala.

Błyskawice w krótkich przerwach, zaczęły czarne niebo przerzynać białem, oślepiającem światłem.

– Będziemy mieli burzę – zawołał Filip z niezadowoleniem – to się nazywa nie mieć szczęścia. Obeszlibyśmy się bez tego dodatku wybornie!

– Można się było spodziewać – odrzekł filozoficznie Vendame. Od trzech dni burza grozi... Ale zresztą, co nam to szkodzi? Utrzymuję właśnie, że wszystko idzie jak najlepiej... Jeżeli będziemy zmuszeni hałasować trochę, huk grzmotu usłyszeć niedozwoli... Idę zaprzęgać... Chwila odjazdu nadchodzi.

– Czy chcesz żebym ci pomógł?

– Nie śmiałbym tego od pana żądać, ale nie odmawiam.. Niepotrzeba aby tutejszym ludziom przyszło na myśl pomagać mi... Mógłby ich zaniepokoić ładunek naszego wozu, i mogliby zobaczyć futerał.... Mam wprawdzie gotową historyę aby wytłomaczyć dla czego wieziemy to pudełko, ale jeśli tylko można uniknąć skompromitowania, choćby jaknajmniejszego, trzeba korzystać z okoliczności. Jeszcze kieliszek fine, płać pan i jedźmy... Poświecisz mi pan kiedy będę zaprzęgał konia....

Vendame wychylił od razu kieliszek od wina pełen koniaku.

Filip de Garennes uczynił toż samo.

Podczas obiadu, obaj wychylali kieliszki za kieliszkami, jakby chcieli się odurzyć.

Żaden z nich jednakże nie potrzebował, upijać się aby nakazać milczenie swojemu sumieniu.

Pan wart był służącego. Pierwszy dozwalał opanowywać się namiętnościom, doprowadzającym do wszelkich występków. Drugi poprostu był łotrem najgorszego gatunku.

Wspominaliśmy już, że Filip należał do ciała adwokatów paryzkich.

Obdarzony niezwykłą inteligencyą, wielu wiadomościami i pierwszorzędnym talentem oratorskim; od niego tylko zależało stać się sławnym adwokatem, zdobyć wysokie stanowisko, i szybko w sposób honorowy, dzięki tylko swej pracy, odbudować dawny piękny majątek.

Nie chciał jednakże, a raczej nie mógł, pogrążony w denerwujących rozkoszach szalonego życia.

Julian Vendame, pochodzący z rodziny poczciwych wieśniaków z Nanteuil-le-Haudouin przed pięcioma laty przyszedł do Paryża, będąc wprzód postrachem swej rodzinnej wioski i całej okolicy.

Ojciec jego dzielny rolnik, prowadził pracowity żywot, a nie mogąc nic z syna zrobić dobrego, bez wielkiego żalu patrzał na jego odjazd.

W Paryżu Vendame prowadził życie bardzo burzliwe, probował wszelkich podejrzanych rzemiosł, a ponieważ nie mogły go one wyżywić, i przedstawiały mu z jednej strony szpital w perspektywie, z drugiej sąd, policyę poprawczą i więzienie, postanowił ustatkować się, przynajmniej pozornie, i pokryć swoje występki, werniksem uczciwości.

Tem gorzej jeżeli werniks ten pękał na wszystkie strony.

Tymczasem, zanim maska spadnie kompletnie, być może zdarzy się sposobność zwrócenia ku sobie fortuny, jakimś zuchwałym czynem...

Vendame został lokajem, przedtem zajmował się podnoszeniem kawałków cygar, występował jako figurant w teatrzykach, był chłopcem na posyłki u jakiegoś podejrzanego pośrednika w interesach i t. p.

Wyjaśnimy później jakim sposobem, uzyskawszy godność kamerdynera barona de Garennes, stał się jego powiernikiem i wspólnikiem.

Filip i Julian opuścili pokój na pierwszem piętrze i zeszli na dół. Gospodyni znajdowała się w sali.

Mąż jej i syn, znużeni ciężką, całodzienną pracą udali się na spoczynek.

– Więc panowie już jedziecie? – zapytała dobra kobiecina zdając resztę z piećdziesięcio-frankowego biletu.

– Tak, trzeba – odpowiedział Julian – musimy być koniecznie tej nocy w Baron.

– Lepiej byłoby tu przenocować.

– Niepodobna...

– Czyż nie słyszycie panowie jak strasznie grzmi?

– Słyszymy doskonale.

– Straszna będzie burza...

– To nas ochłodzi.. A koń mój czy dobrze napasiony? czy zjadł podwójną porcyę.

– Tak jest panie.

– No, to pójdę zaprzęgać...

– Czarno na dworze jak w piecu. Weź pan przynajmniej latarnię.

– To, to i owszem... Mój towarzysz ją weźmie.

Oberżystka zapaliła latarnię i podała ją Filipowi.

Pan de Garennes wziął ją i poszedł za swoim lokajem udającym się do stajni.

Niebo istotnie było czarne jak atrament. Kiedy błyskawica przerzynała te ciemności, widać było straszne chmury, pędzone wichrem jak gdyby dotykały ziemi.

W parę minut koń objedzony owsem aż po nozdrza, zaprzężony został do wozu.

– Czy zapalimy latarnię u wozu? – zapytał Filip.

– Tak jest, dla przejechania wsi... Potem zobaczymy co nam robić wypadnie.

Latarnię zapalili, wóz wyszedł z podwórza, Vendame oddał latarkę oberżystce, siadł na ławeczce z prawej strony swego pana, ściągnął cugle i krzyknął:

– Hop!

Koń młody i silny poszedł szerokim kłusem nie potrzebując bata, odgłos kół rozległ się po bruku wiejskiej ulicy.

Wszystkie domy długiej ulicy Chapelle-en-Serval były zamknięte.

Zaledwie od czasu do czasu, ujrzeć można było smugę światła wydobywającą się przez spaczone okiennice i drzwi szczelnie zamknięte.

Wiatr zawsze gorący, dął coraz silniej.

Odgłos grzmotów stawał coraz częstszy i bliższy.

W krótce minęli ostatnie budynki wioski.

Julian Vendame skierował konia na bok drogi, i wóz toczyć się począł pocichu, po gruncie piasczystym.

– Panie baronie – rzekł do Filipa – teraz zgaś pan latarnię, jeżeli łaska. Na drodze, którą będziemy jechać, nie spotkamy ani żandarma, ani strażnika wiejskiego.

– Ależ bez latarni, będziemy jechać na chybił trafił – zauważył pan de Garennes.

– Bądź pan spokojny – odrzekł Julian – wystudyowałem topografię okolicy. Zaręczam, że nie zbłądzimy.

Filip zagasił latarnię.

Vendame bystrym wzrokiem, zdającym się przebijać ciemności, studyował zakręty drogi.

– Poznaję moją drogę. Skręcimy teraz na prawo – rzekł nagle, wstrzymując bieg konia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: