- W empik go
Panna Jutrzenka i inne osobliwości - ebook
Panna Jutrzenka i inne osobliwości - ebook
Dawno, dawno temu… mogło wydarzyć się wszystko!
Wyobraźnia jest najbardziej niesamowitą rzeczą, jaką został obdarzony człowiek. Nie podporządkowuje się żadnym prawom i potrafi opisać nawet to, co przekracza jej możliwości… Oto zbiór czterech baśni, w których to wyobraźnia gra pierwsze skrzypce. Co się stanie, gdy pewnego dnia Słońce się zbuntuje, a jedyną deską ratunku okaże się niepokorny chłopiec, który zawsze robi to, na co ma ochotę? Jak skończą się perypetie rycerza, który przez czterdzieści lat próbował odnaleźć smoka, by spełnić prośbę swojej narzeczonej? Wejdźcie do świata, gdzie nie działają żadne prawa, gdzie horyzont jest płachtą rozwieszoną na niebie, a kolory bledną i błękitnieją w miarę oddalania się od domu…
Dostojnicy milczeli. Oczywiście najprościej byłoby poprosić króla, aby ten rozkazał Słońcu wzejść. Ale gdzieś w głębi duszy każdego z nich czaiła się wątpliwość, czy Słońce aby na pewno posłucha.
– Należy – powiedział w końcu jeden – zgromadzić dużo wosku…
– Idiota! Przyprowadzić mi tu uczonych.
Uczeni przybyli, a każdy z nich miał ogień w oczach, co oznaczało, że byli właśnie w trakcie zażartej dysputy, jednej z tych, co to wszyscy gadają, a nikt nie słucha.
– Ta anomalia pogodowa spowodowana jest rozszerzaniem się kosmosu i oddalaniem się Ziemi od Słońca, jak mi się zdaje – ruchem jednostajnie przyspieszonym…
– Kara Boża – wykrzyknął jakiś księżyna.
– Bzdura! Koniec świata nastąpi dopiero za dwa lata!
Antonina Jasztal
Urodziła się w Starachowicach w 1998 roku. Rozpoczęła studia artystyczne na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach. Interesuje się ilustracją książkową, lubi literaturę klasyczną. Pisze opowiadania, ponieważ dzięki nim zyskuje możliwość eksperymentowania z rzeczywistością.
Zbiór opowiadań „Panna Jutrzenka i inne osobliwości” jest jej debiutem literackim.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-374-9 |
Rozmiar pliku: | 6,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Dawno, dawno temu, jak to często bywa w baśniach, było sobie królestwo. Rządził nim król bogaty, ogromnie bogaty, tak bogaty, że każdej ze swoich dwunastu córek postawił pałac wedle upodobania. A królestwo jego było tak ogromne, że gdy jedna z nich urządzała bal, to żadna z pozostałych nie widziała świateł ani nie słyszała muzyki. Tylko królewski syn nie miał własnego pałacu, bo ojciec wolał go na wszelki wypadek nie rozpieszczać. Poza tym miał on zostać w przyszłości królem, a to nie byle co.
Dobrze się tam żyło, ale zazwyczaj tak jest, że gdy wszystkim żyje się dobrze, to przychodzi nie wiadomo skąd taka chęć, żeby dla odmiany pożyć źle albo przynajmniej jakoś inaczej. Pewnego dnia król, siedząc na wyrzeźbionym z kości słoniowej tronie, nudził się przeokropnie. Nagle wstał tak gwałtownie, że aż tron się przewrócił, i wykrzyknął:
– Wiem! Wymyślę sobie renesans!
Po czym nakazał najdalej za pięć minut stawić się w Sali Obrad wszystkim dostojnikom i doradcom królewskim. Rozkazy królewskie są niepodważalne i nieomylne, tak więc już w trzy minuty wszyscy byli na miejscu. Wstyd powiedzieć, ale jeden z nich, jako że właśnie kończył kąpiel, stawił się przed królewskim obliczem w ręczniku.
– Panowie – zaczął król. – Postanowiłem wprowadzić reformy, jakich żaden władca jeszcze nie wprowadził!
Zadrżeli dostojnicy i doradcy, przypomniawszy sobie wszystkie reformy królewskie, o jakich kiedykolwiek słyszeli.
– Dość mam już tego wszystkiego, na co patrzą moje oczy! Dość mam tych cienkich ścian i dużych okien! Dość mam zabobonnych doktorów i uczonych! Dość mam! Niech zatryumfuje myśl ludzka! Zwróćmy się raczej ku człowiekowi i wymiarom ciała, aniżeli wymiarom ducha! Odrzućmy fałsz i ciemnotę, zacznijmy myśleć naprawdę! Żądam, aby w miejsce przepychu pojawiła się prosta elegancja, taka jak to ją starożytni Rzymianie i Grecy praktykowali w lepszych czasach! Ogłaszam panowie, że nadchodzi wiek rozumu i światła, powrotu do dawno minionej świetności! Wiek ten nazywam renesansem i wprowadzam dekretem na godzinę piątą!
– Ależ, najjaśniejszy panie! – wtrącił nieśmiało jeden chuderlawy dostojnik. – Na godzinę piątą to niepodobna. Nie zdążymy spisać dekretu, nie mówiąc już o wszelkich formalnościach, które trzeba załatwić.
– Jestem królem i nie obchodzi mnie to – powiedział król, ale zreflektował się zaraz, gdyż był władcą rozsądnym. – No dobrze, przesunę termin na piątą trzydzieści.
– Przynajmniej na szóstą!
– Piątą czterdzieści pięć i dwanaście sekund! To moje ostatnie słowo!
Cóż było robić! Z ostatnim słowem królewskim się nie dyskutuje, niebezpiecznie jest dyskutować nawet z pierwszym. A co się napocili ci wszyscy urzędnicy, a co włosów narwali, a ile laku zmarnowano na dokumenty. Ale udało się, z opóźnieniem zaledwie sześciu sekund, wprowadzić renesans.
Wizja króla wywróciła cały świat na opak! Ludzie zaczęli czytać mądre książki, a pisać jeszcze mądrzejsze. Dobrze się wiodło uczonym i badaczom, oj dobrze! Mogli rozwinąć skrzydła swojego intelektu i dzięki temu dochodzili do niesamowitych wniosków. Biedne dzieci musiały się ogromnie dużo uczyć, a ich nauczyciele przechadzali się dumnie po ulicach z gęsimi piórami zatkniętymi za ucho.
Trwało to jakiś czas, ale wszystko się kończy na tym świecie. Pewnego dnia nie wzeszło Słońce.
Cóż za galimatias zapanował w królestwie! Ludzie błąkali się po omacku, a na wezwanie króla dostojnicy i doradcy spóźnili się całe pięć minut! Bogu dzięki, że król nie mógł dojrzeć w ciemności tarczy swojego zegarka, bo aż ciarki przechodzą, gdy się pomyśli, co by czekało biednych dostojników i doradców.
– Panowie! – wykrzyknął krótko. – Co się dzieje?
– Nie wiesz, panie?
– Oczywiście, że wiem – odpowiedział król, któremu głupio było przyznać, że czegoś nie wie. – Słońce nie wzeszło! Ale co z tym zrobić?
Dostojnicy milczeli. Oczywiście najprościej byłoby poprosić króla, aby ten rozkazał Słońcu wzejść. Ale gdzieś w głębi duszy każdego z nich czaiła się wątpliwość, czy Słońce aby na pewno posłucha.
– Należy – powiedział w końcu jeden – zgromadzić dużo wosku…
– Idiota! Przyprowadzić mi tu uczonych.
Uczeni przybyli, a każdy z nich miał ogień w oczach, co oznaczało, że byli właśnie w trakcie zażartej dysputy, jednej z tych, co to wszyscy gadają, a nikt nie słucha.
– Ta anomalia pogodowa spowodowana jest rozszerzaniem się kosmosu i oddalaniem się Ziemi od Słońca, jak mi się zdaje – ruchem jednostajnie przyspieszonym…
– Kara Boża! – wykrzyknął jakiś księżyna.
– Bzdura! Koniec świata nastąpi dopiero za dwa lata!
– Powiadam wam, że Słońce jest, świeci tam na niebie! To niemożebne, aby zniknęło, _ergo_ jest! Prędzej gotów byłbym się zgodzić, że wszyscy oślepliśmy! Należy myśleć racjonalnie i nie zważać na to, co się widzi…
– Nieprawda!
I tak dalej, i tak dalej. Długo dyskutowali uczeni, ale do żadnych wniosków nie doszli. Bogu dzięki, wszystko kiedyś się kończy, a w związku z tym zakończyła się również ich dyskusja. I wtedy wzeszło Słońce.
Pierwszy zauważył to król, który znudzony słuchaniem patrzył w posadzkę i liczył kafle. Nagle na jednym z nich pojawił się zielony refleks. Początkowo uznał, że to wzrok płata mu figle, ale potem refleks zaczął jaskrawić się i wibrować. Za nim nieśmiało pojawiały się następne, żółte, zielone, czerwone, błękitne.
– Panowie – szepnął.
Ale wszyscy już wpatrywali się w to niezwykłe zjawisko. Światełka wibrowały przez chwilę w miejscu, aż nagle zaczęły prędziutko zmierzać w stronę witrażowego okna. I wtedy wszystko stało się jasne. Król sam we własnej osobie otworzył okno i wszyscy ujrzeli, jak Słońce wznosi się nad horyzontem jakieś sto razy szybciej niż zwykle. Zatrzymało się około dwunastej w południe, choć była dopiero dziewiąta, i stanęło w bezruchu.
– Panowie – bąknął król – cóż to…?
Doradcy, dostojnicy, a nade wszystko uczeni milczeli. Tego już było za wiele. Wpatrywali się w Słońce jak sroki w gnat. Król jednak, w swej mądrości uznał, że skoro Słońce wróciło na swoje miejsce, to nie ma sensu zastanawiać się, czemu właściwie tak jest. Rozkazał więc wszystkim o tym zapomnieć i się rozejść. Ale cieszył się biedaczek przedwcześnie.
Tego dnia Słońce nie zaszło.
Dziwne rzeczy zaczęło ono wyrabiać. Wschodziło i zachodziło o najprzeróżniejszych porach, czasem prędko, czasem powoli. Bywało, że przez całe trzy dni się nie pokazywało albo drażniło ludzi jednym swoim promyczkiem prześwitującym przez drzewa, wzbudzając w nich dręczący niedosyt. Innymi słowy zachowywało się jak rozpieszczona panienka, bardziej rozpieszczona niż najbardziej rozpieszczona z królewskich córek.
Nic już się nie dało przewidzieć. Meteorolodzy spakowali manatki i zajęli się polityką. Uczeni mamrotali formułki dla swoich uczniów.
– Ziemia obraca się wokół Słońca. Obraca się też wokół własnej osi. Trwa to dwadzieścia cztery godziny. Ziemia okrąża Słońce w ciągu trzystu sześćdziesięciu pięciu dni i sześciu godzin.
Tak mówili, patrząc z roztargnieniem w okno, gdzie Słońce biegło właśnie w kierunku odwrotnym, to jest na wschód, co było z jego strony przejawem czystej złośliwości.
Źle im było! Dręczył ich niepokój. Nie spali po całych nocach, próbując odnaleźć jakiś schemat, według którego Słońce przez wiele lat wschodziło, aż nagle przestało. Wszystkie obliczenia okazywały się jednak błędne, wszelkie logiczne wywody – nazbyt zawiłe. To dla uczonego najgorsza rzecz na świecie – nie rozumieć…
Król nie miał tego problemu. On mógłby spokojnie nie rozumieć mechanizmu Słońca, gdyby tylko zachowywało się przyzwoicie. Ale w tej sytuacji burzyło ono cały porządek. Pieniądze ze skarbca królewskiego znikały w zastraszającym tempie – ze względu na produkcję świec, przy których uczeni prowadzili swoje obliczenia. Rozwijał się też handel z Chinami, gdyż do prowadzenia obliczeń potrzebny był papier, ale niestety dobrze tylko dla Chińczyków, bo to król płacił.
– Panowie! Co się dzieje z naszym Słońcem? Lub raczej: co zrobić, aby tak się z nim nie działo?
Uczeni milczeli. Nie wiedzieli. Tylko jedna mała pokojówka odezwała się cichutko. Tak cichutko, jak tylko można, jeżeli nie chce się być usłyszanym.
– Może Bert wie?
– Bert! – zagrzmiał król. – A któż to?
– Och, zdaje się, że nikt. Ale on wie wszystko.
– Przyprowadzić – rozkazał władca.
Mała pokojówka na malutkich stópkach czmychnęła z sali i po chwili wróciła z Bertem.
Był on chłopcem, który nie miał domu i zawsze robił to, na co miał ochotę. Niewiele sobie robił ze Słońca i jego humorów, ponieważ było mu wszystko jedno, o której idzie spać i o której wstaje.
– Ty jesteś Bert, który wie wszystko? – zapytał król.
Bert, który nie wiedział wszystkiego, ale któremu bardzo pochlebiła taka opinia na jego temat, odpowiedział:
– Tak.
– Znasz więc przyczynę tych anomalii pogodowych?
– Tak.
– Co więc należy czynić, aby je odmienić?
– Należy udać się do kogoś, kto ma władzę nad Słońcem.
– Któż to taki?
– Panna Jutrzenka, która mieszka za horyzontem. – Wymyślił ją dokładnie w tej sekundzie, a wymyśliwszy, natychmiast w nią uwierzył.
– Ależ panie! Protestuję! – wykrzyknął jakiś uczony. – Nie istnieje żadna Panna Jutrzenka! Wszystko działa na prawach fizyki.
– Wszystko nie działa na prawach fizyki, chciałeś powiedzieć – odparł kąśliwie król.
– Tak jest, przepraszam najmocniej Waszą Wysokość. Wszystko nie działa na prawach fizyki. W prawa wkradł się jakiś błąd, należy go wykryć i wyeliminować.
– Na czym polegają te prawa? – zapytał ciekawie Bert.
– To nie Słońce wschodzi i zachodzi, ale Ziemia obraca się wokół Słońca, a także wokół własnej osi.
– Wokół jakiej osi?
– Własnej, jest bowiem kulą, a horyzont to jedynie jej granica dla naszych oczu.
– I ta kula krąży wokół Słońca?
– Tak jest, na prawach przyciągania.
– Co się przyciąga?
– Wszystko się przyciąga.
– I ty, i ja też się przyciągamy?
– Tak jest.
– Wobec tego dlaczego stoimy w miejscu?
– Ponieważ wszystko się również odpycha.
– Tak więc okrągła Ziemia krąży wokół Słońca, ponieważ wszystko się przyciąga i odpycha, a za horyzontem jest tylko dalsza część kuli? Moja teoria o Pannie Jutrzence jest dużo bardziej prawdopodobna. Czym moja Jutrzenka ma być gorsza od twojej fizyki?
– Milczeć! – zagrzmiał król mocno już znudzony. – Nie obchodzi mnie, na czyich mianowicie prawach to wszystko nie działa, jak działa, byle zadziałało.
– Ależ, Panie – odezwał się uczony. – Sam nakazałeś nam kierować się rozumem, wprowadzając renesans.
– No tak, rzeczywiście – Król się zamyślił. – Słuchaj, Bert, wyrusz w świat i doprowadź Słońce do ładu, jak tylko masz ochotę. Ale jeśli istnieje rzeczywiście jakaś Panna Jutrzenka, to ja nie chcę nic o tym wiedzieć. Wrócisz po nagrodę i o niczym nie będziesz opowiadał, i tak świat wróci do normy.
– Po jaką nagrodę?
– Mogę ofiarować ci ćwierć królestwa i rękę mojej córki Konstancji.
– Hm… To ta kłótliwa… – mruknął Bert. – Czy nie mógłbym dostać Agnieszki?
– Nigdy! To moja najlepsza córka! Zachowam ją na lepszą okazję.
– To może dostałbym trzecią część królestwa bez niczyjej ręki?
– Tylko pod warunkiem, że będzie to ta część z lasami i wrzosowiskami.
Bert nie umiał wyobrazić sobie niczego milszego nad lasy i wrzosowiska, więc zgodził się chętnie i nazajutrz wyruszył.
2.
Należy szukać za horyzontem, no ba, ale który horyzont wybrać? Po namyśle Bert wybrał którykolwiek.
Droga do któregokolwiek horyzontu prowadziła przez las, a każda droga w lesie prowadziła do pałacu pierwszej królewny, która naturalnie wiedziała o misji Berta, plotki są bowiem szybsze od wędrowców. Przyjęła go więc najlepiej, jak tylko można przyjąć byle kogo, to jest chlebem z margaryną i resztkami tortu z poprzedniego przyjęcia. Przysłała również lokaja, aby ten za nią prowadził konwersację.
– Jej Królewnowata Wysokość raczy pytać, czy panu smakuje. – Lokajowi, który ze względu na posiadane guziki czuł się lepszy od Berta, z trudem przeszło przez gardło to „panu”.
– A bardzo!
– Przekażę. Jej Wysokość Królewna zaszczyca cię także rozkazem wyruszenia w dalszą wędrówkę przed zachodem, wtedy bowiem planuje przyjęcie z okazji chrzcin swojej córki.
– Ach! Ja nigdy nie byłem na przyjęciu! Chętnie bym takie zobaczył.
– Ależ nie! – wykrzyknął lokaj przerażony. – Królewna zakazała, a jej zakaz jest rozkazem.
– Wobec tego zastosuję się do niego.
– Przekażę.
I lokaj wyszedł. A Bert myślał sobie: „A więc tak! Przed zachodem! Co za głupia królewna, nie wie, że nie można wierzyć już wschodom i zachodom? Pewnie miała na myśli szóstą po południu. Co za szczęście, że nie znam się na zegarku! Mam ochotę pójść na to przyjęcie, a ja zawsze robię to, na co mam ochotę!”.
Tak więc o szóstej po południu (Bert nie znał się na zegarku, ale miał intuicję) zjawił się przed główną bramą pałacu i wraz z najznamienitszymi gośćmi wkroczył do sali tronowej, gdzie na podwyższeniu siedzieli królewna z mężem i dzieckiem w ramionach. Nikt nie zwracał uwagi na jego niewyjściowy strój (przez co, prawdę mówiąc, czuł się lekko urażony), gdyż każda dama patrzyła tylko na stroje pozostałych dam, panowie natomiast na nic nie patrzyli, chcieli tylko, żeby to się już wreszcie skończyło. Do dzieciątka po kolei podchodziły wróżki i wręczały mu swoje cudowne dary.
Potem zaczęły się tańce. Ludzie tańczyli na parkiecie, a wróżki – w powietrzu. Ci, którzy nie tańczyli, stali i przyglądali się tańczącym. Tak się akurat złożyło, że Bert stanął obok jednej z wróżek, a chyba najlepszą rzeczą, jaką można zrobić na balu, jeśli się akurat nie tańczy, jest stanięcie obok wróżki. Stali więc we dwoje z zadartymi głowami, śledząc fazy kontredansa, aż w końcu wróżka się odezwała:
– Wiem, kim jesteś – powiedziała. – Strój ci nie pasuje.
– Aha, ale twój także, chciałbym zauważyć. – Wróżka ubrana była w szatę z mgły i pajęczyny.
– Och, ja mam prawo, jestem wróżką. Ale ty najlepiej zrobisz, jeśli się stąd wyniesiesz, zanim królewna zauważy, bo może cię wtrącić do lochu na trzydzieści lat. Nic tu po tobie, idź i przywróć Słońce.
– Chętnie – odparł Bert nieco urażony – ale idę przez ten las już tydzień, a horyzont zniknął mi sprzed oczu zupełnie. Zasadniczo jest dosyć nudno, mogłabyś więc okazać mi nieco zrozumienia.
– No dobrze. Przed główną bramą pałacu stoją trzy konie. Jeden złoty ze skrzydłami, drugi srebrny z magicznym rogiem, a trzeci siwek. Wsiądziesz na siwka, a gdy wypowiesz słowa: „Wieź mnie, siwku, za horyzont”, to on cię tam właśnie zawiezie.
Ponieważ na balu Bert nudził się okrutnie, natychmiast skorzystał z rady wróżki i wybiegł z pałacu. I tak królewna-gospodyni nigdy się nie dowiedziała, jakiego to gościa miała na balu.
Zgodnie z obietnicą przed pałacem stały trzy konie: pierwszy złoty ze skrzydłami, drugi srebrny ze złotym rogiem i trzeci siwek, który prawdę powiedziawszy, wyglądał na muła. O Bercie wiele by można powiedzieć, ale na pewno nie przywiązywał wagi do elegancji, toteż bez wahania dosiadł siwka i wypowiedział magiczne słowa: „Wieź mnie, siwku, za horyzont”, a koń natychmiast ruszył.
Cóż to była za jazda! Siwek mknął szybciej niż czas i mijał po drodze wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Mijał lasy z drzewami tak wysokimi, że niemal dotykały nieba, mijał pola z wrzosami i pola róż. Mijał przepyszne pałace i ubogie chatki, lepianki i nory krecie, burze i deszcze, i dni słoneczne. A wszystko to mijał tak prędko, że biedny Bert nie mógł się nawet niczemu porządnie przyjrzeć, jedynie tęczowe smugi przelatywały mu przed oczyma, tworząc najdziwniejsze wzory.
– Choć, Bercie, pobaw się z nami – mówiły tęczowe smugi, po czym znikały tak prędko, że chłopiec nie miał czasu nawet odpowiedzieć. Znużony nadmiarem wrażeń – zasnął.
3.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_