- W empik go
Panna Staryńska: nemezys życia - ebook
Panna Staryńska: nemezys życia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 366 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiejsze małżeństwa… 1 tom rs. 1 kop. 80
Jeszcze małżeństwa… 1 tom rs. 1 kop. 80
Wilma… 1 tom rs. 1 kop. 80
Hrabia-Starosta. II. wyd.. 1 tom rs. 1 kop. 80
Jędrzek, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20
Linoskoczka, 1892… 2 tom rs. 2 kop. 40
Wczorajsi, serya L, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 50
Nokturn Szopena, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20
Tajemnica 5 p… węg… huzarów. 1 tom rs. 1 kop. 20
Z różnych pułków, 1893… 2 tom rs. 2 kop. 40
Nera Polacca, 1895, Lwów. 1 tom rs. 2 kop. –
Swat, 1895, Lwów. 1 tom rs. 1 kop. 80
Zięciowie domu Kohn & Cie, 1895 II. wyd.. 2 tom rs. 3 kop. –
Hrabina, 1895. Warszawa… 1 tom rs. 2 kop. –
Aktorka, 2896, ' Warszawa… 1 tom rs. 2 kop. –
High-life Doktor, 1896, Lwów. 1 tom rs. 2 kop. –
Przy naszych dworach, 1896, Warszawa… 1 tom rs. 2 kop. –
Wczorajsi", serya II, 1896, Warszawa… 1 tom rs. 2 kop. –
Rezydenci, 1896, Warszawa… 1 tom rs. 2 kop. –
Ostatni, 1896, Warszawa… 1 tom rs. 2 kop. –
Odrębna istota, 1896, Lwów. 1 tom rs. 2 kop. –
Niedyskrecja, 1896, Warszawa… 1 tom rs. 2 kop. –CZEŚĆ PIERWSZA.
Nic też dziwnego, że wieść o postępach jego choroby wywarła w całej społeczności dużego stronnictwa, grupującego się dokoła Postępu, przygnębiające wrażenie. Wrażenio to miało w sobie coś z paniki. Każdy pytał, co będzie po nim z Postępem, który podtrzymywał, z medycyną, której tajników był najbystrzejszym badaczem. A co ze stronnictwem, którego był duszą, co z młodzieżą, którą dziesiątkami swoim kosztem kształcił, co z biedakami" których darmo leczył, co z opozycją skrajnokonserwatywną, którą smagał niemiłosiernym batogiem prawdy i odwagi?
Taki rzeczywiście człowiek umierał w swem mieszkaniu przy alei Jerozolimskiej.
Godzina siódma rano dopiero co była wybiła, gdy się o własnych siłach podniósł na poduszkach i swe głębokie, czarnych jak węgiel ócz spojrzenie wlepił w siedzącą u nóg łoża postać niewieścią.
Ta postać była to kobieta lat czterdziestu i kilku, dobrze zakonserwowana, drobnych rysów, różowa na twarzy, jak stara saska porcelana, o białych niemal śnieżnie włosach, a czarnych oczach, o wyniosłej postawie, chudem ciele.
Tyle kontrastów razem, oddalając kobietę tę od pospolitości, robiło ją nieuchwytną co do wieku, co do sfery, do jakiej należała, co do roli, jaką w świecie odgrywała.
Ubrana z kokieterją niemal o tej godzinie, siedziała jak porcelanowa figura u łoża umierającego z olimpijskim spokojem na twaray Ten olimpijski spokój oblicza, a zasady skurczami swych drobnych i wypieszczonych rysów wesołego nadawał jaj fizjonomii coś arystokratycznego, co znów nie licowało z mieszcaańskim wyrazem jej oblicza.
Inteligencji nie dopatrzyłbyś się śladu w jej czarnych oczach, zdradzających dużo banalności i nieco kobiecego sprytu. A różowość jej twarzy przy białości włosów, wreszcie nadawała całej fizjonomii coś intrygującego swą niezwykłością, zimnego swą porcelanowatością, sympatycznego swą świeżością.
Była to pani Olimpia Biwalska, ciotka umierającego, choć wiekiem mu prawie rówienniczka.
Wpatrzyła się swem ciekawem, a bezwyrazistem spojrzeniem w Staryńskiego, gdy ten ruchem stanowczym i siłą nerwów mocnym podniósł się na pościeli.
– Olimpjo – rzekł on głosem miłym, choć bezdźwięcznym – a gdzie siostra?
– Stefa – odparła indywidualnym tonem rodowitej Warszawianki – położyła się. O północy ją zwolniłam. Kazała się obudzić, gdy zażądasz herbaty…
– Herbaty – jakby zaśmiał się Staryński – gdy zażądam herr – baty… ha! ha! Ależ ja umrę za chwilę – dodał ciszej i spokojnie, przymykając oczy.
Tu wyciągnął się, nie widząc dziecinnie przerażonej fizjonomji ciotki, ręce blade, kościane wzdłuż siebie na kołdrze ułożył, powieki przymknął i mówił:
– Obudź ją… Możebym póżniej już nie miał siły powiedzieć jej tego wszystkiego, co przed śmiercią jej powiedzieć muszę… Biedna Stefa…
Pani Olimpja zaszlochała. Staryński ocknął się.
– Płaczesz? zaczem? Za mrówką, która opuszcza mrowisko? Nie ma zaczem! Pszczoła nie płacze za pszczołą. My tylko ludzie narobiliśmy sobie tyle fikcyjnych zmysłowości, wykształciwszy w sobie nerwy…
Zakaszlał i ciągnął:
– Wszystko, co ma koniec, już jest skończone. Umierając, dopiero się widzi, że się właściwie nie żyło, tak to życie jest.. niczem. Ja dziś, ty jutro. Jutro? ha! Ja teraz, ty za chwilę. Chwile w ustroju wszechświata mniejsze od sekundy, są fikcyjnemi epokami, które dzielą wypadki naszych mrówczych żyć.
Pani Olimpji oblicze z łez otarte wyrażało przestrach i zdziwienie.
Majaczy, myślała przerażona. Bluźni – szeptała myślą.
Staryński machnął ręką.
– Zawołaj Stefę..
Pani Olimpji wstała i krokiem lekkim, panieńskim wysunęła się z pokoju.
Za drzwiami szepnęła.
– Ach! Boże! Do ostatniej chwili heretyk. Ach! Boże! – Spieszyła przez szereg pokojów, pogrążonych w półtonie wczesnego miejskiego poranku, błyskającego słońcem budzącej się wiosny. To słońce rzucało zimne światło na zbytkowne niemal dekoracje apartamentu, łudzące mieszkańców, rozmiłowanych w pięknie sztuki i gustu. Meble artystyczne stały na dywanach pod obrazami w złocistych ramach. A ruch uliczny dorożek i ciężkich ładownych prowiantami dla wielkiego miasta furgonów, wstrząsając kamienicą, dźwięczał w tych pokojach kryształami żyrandoli u sufitów.
Do piątego pokoju tej amfilady zastała drzwi zamknięte i te otworzyła.
Był to buduar elegancki, miękki, wysłany, jak pudło Da kosztowności, zapełniony, jak bombonierka, zdradzający wykwintny i niebanalny niewieści smak. Na szezlongu, pokrytym niedźwiedzią skórą, pod pysznym portretem, wyobrażającym mężczyznę z takiemi głębokiemi oczami, jakie tam miał ten umierający, leżała młoda kobieta w białym koronkowym szlafroku.
Pani Olimpja przystanęła, jakby jej nie śmiała budzić, i objęła wzrokiem śpiącą kobietę.
W tym białym koronkowym szlafroku na brunatnem tle niedźwiedziego futra, rysowała się wysmukła i piękna postać młodej dziewicy.
Głowa jej spoczywała na wypchanym łbie zwierza, krucze jej włosy lśniły na bronzie skóry, a płeć jej oblicza, matowa, śniadawą, mieniła się refleksami od pasa obicia komnaty, od miękkości lśniącego futra.
Oblicze to śniadawe i matowe o kruczych włosach i brwiach, nie było piękne harmonją linij, ale dziwnie pociągające ich wdzięczną kapryśnością.
Oblicze to podłużne o rysach ściągłych, suchych i chudych, o sępim małym nosie, o różowych i ślicznie wykrojonych ustach, zdradzało w bezwyrazistości snu nawet charakter i wolę.
– Stefo! Stefo!….
Kobieta ocknęła się i otworzyła oczy. Ukazały się one duże, bronzowe o lśniącem białku i zmieniły tę twarz do niepoznania. Zniknęły wadliwe szczegóły tej fizjonomji, promieniejącej blaskiem głębokiego wyrazu, inteligencji i sprytu, bijącej łuną charakteru, rozumu i kobiecego kaprysu.
Zerwała się na równe nogi z tą lekkością suchych, zdrowych i nerwowych temperamentów.
– Brat?
– Brat się obudził i wzywa cię…
– Może gorzej?
– Zdaje się…
– Ach! wielki Boże! – zawołała, obejmując swą głowę ruchem indywidualnym i równocześnie poprawiając nieporządek włosów, zaczesanych najzwyczajniej, ale z tą precyzją, właściwą pewnej odmianie kobiet – wielki Boże! – powtórzyła – on umrze! on musi umrzeć, ja to wiem…
Pospiesznie wybiegła i znalazła się w komnacie brata. Zadrżała i myślała, że już wybuchnie płaczem, którym nigdy nie zdradziła jeszcze braku hartu duszy, który w sobie rozwijała, posłuszna wskazówkom tego właśnie, który do śmierci się przygotowywał. Ale ba on na niej straszne zrobił wrażenie. Podniósł się na posłaniu, zapalił przy sobie świecę, żółtym płomieniem, rzucającą żółtawe światło na to oblicze pergaminowe, na którem węglem świeciły czarne głębokie, a przymglone oczy. Zapalił papierosa, aby się podniecić i rozbudzić z pomroki, którą czuł, ogarniającą jego dotąd trzeźwe władze umysłowe. Miał może już raz ostatni pomówić z ukochaną siostrą, jedyną istotą jego krwi, jedyna, którą umiłował tem odrębnem uczuciem, jakiem władają dla słabych istot wielkie męskie dusze. To było dzieło iego, które wykonał, wy – kształcił, uszlachetnił według swoich pojęć, jakby rzeźbiarz z gliny ulepił.
– Siadaj tu – rzekł, zoczywszy ją jak wryta we drzwiach stanęła i wskazując jej krzesło, dopiero co przez ciotkę opuszczone. – Maro z tobą do pomówienia… dużo… bardzo dużo… – mówił, jakby z wysiłkiem, spowodowanym cierpieniem przy tych ostatnich słowach.
Usiadła Stefa Staryńska z powagą, nieopuszczająca ją nigdy, z gibkością doskonale wygimnastykowanego ciała, z pogodą prawie na obliczu, tryskającem wyrazem śmiałym, otwartym, myślącym.
– Trzeba mi cię zostawić samą – zaczął doktor. – Trzeba mi więc cię przygotować na to życie, które może jutro zaczniesz. Nie boję się, byś zboczyła z drogi, którą ci utorowałem, którą sama zdajesz mi się jedynie widzieć w życiowym pochodzie. Jak "Postęp" ma ją wytkniętą, tak i ty ją razem z nim odemnie pojmowałaś. Bo może nie wiesz, drogie dziecko, że jednego roku, jednego dnia, powróciwszy do kraju i postanowiwszy pracować dla dobra społeczeństwa, założyłem "Postęp" i odebrałem ciebie z klasztoru. Oboje jesteście moimi wychowańcami… Ileż nocy spędziłem bezsennych, myśląc, jaki kierunek dać to pismu, to tobie…
Urwał, powiekami kilka razy poruszyły oczy umyślnie roztworzył, jakby próbując, czy się nie przymykają i ciągnął:
– Boję się tylko, byś się nie potykała… na tej drodze.
Ta znów urwał i podchwycił:
– ALe o tem potem, jeśli mi sił starczy. Trzeba pomyśleć o realnej stronie życia, trzeba mi zdać ci rachunek z opieki i pierwszy raz w życiu otworzyć ci oczy na przeszłość, która ściśle, ogniwo do ogniwa jak stalowy łańcuch, łączy się nierozerwalną siłą z przyszłością. Nie znasz historji twojej, która się zaczyna o wiele wcześniej przed twem urodzeniem, a znać ją musisz…
Zamyślił się, odkaszlnął, zaciągnął dymem z papierosa, zmienił ton i mówił;
– Dziad nasz był warszawskim rzeźnikiem. Na obliczu kobiety zamalowało się takie zdziwienie, że doktor urwał i bystrzej, ściągając brwi, jej się przyglądał. Czyżby się zawiódł? Czyżby ona nie była jut tą kobietą, którą tworzył? Długo ją trzymał pod siłą swego głębokością niezrównanego spojrzenia, a wreszcie podchwycił:
– Dorobił się znacznego majątku, powstydziwszy się rzemiosła, opuścił się a umierając, podzielił fortunę na trzy części. Jedną zapisał naszemu ojcu, drogą ciotce, a trzecią na dobroczynne cele, które do dziś mają mieszkańcy Warszawy…
Ojciec nasz, wychowany na pacierzu, zlikwidował fortunę i wyniósł się na wieś z ciotką. Kupił od rządu dobra i zapragnął wejść w poczet warstwy społecznej, zwanej u nas to szlachtą, to obywatelstwem. W tym celu nie szczędził fortuny, ani zabiegów, ani… niczego.
Tu śmiech, pełen bolu i ironji, wykrzywił mu usta. Zakaszlał nerwowo i zawołał:
– Ale ten świat, pogrążony w ignoracji, obskurantyzmem wstrętny, pychą, obłudą, zawiścią jak pęcherz nadęty, bezmyślny, bo ciemny, nie humanitarny, bo niewykształcony, często zbrodniczy, bo pyszny, zatruł mu życia połowę i nigdy go w swe grono darmozjadów, ignorantów i bandytów sui generis nie przyjął. Że jednakże każdy, co zapragnie z tym światem się zespolić, musi drogo okupić swe aspiracje, padła ofiarą ciotka, wydana przez ojca za rdzennego obywatela, została przecie materjalnie co do grosza zrujnowaną, a moralnie… jak wiesz przedstawia typ poczciwej idjotki…
Zmęczył się, odpoczął nawet dość długo i sam sobie zapalił przygaszonego papierosa. Świecy mu nie podała Stefa, jakby obezwładniona odkryciami i wrażeniami. Pierwszy raz jej brat mówił w ten sposób o rodzicach, dziadach, ciotce, o obywatelstwie i przeszłości. Odtwarzała sobie w swej bystrej inteligencji, to wszystko, czego szczegółów już nigdy dowiedzieć się nie miała. A doktor w swem rozgorączkowaniu irytacją, wezbraną falą znienawidzonej przeszłości, odzyskiwał na chwilę siły, których już był nie miał.
– Ojciec nasz mimo to, iż dużo całe życie płacił za uściski dłoni członków jedynego u nas świata, który sobie czasem za podanie ręki płacić każe, a do szubrawców ją chętnie wyciąga, zostawił mimo to ładną fortunę. Skoro tylko powróciłem z zagranicy, zlikwidowałem ją, by nie spodleć w tym żywiole, w którym pytają o pochodzenie, a nie pytają o duszę. Wypadło na nas dwoje po dwakroć stotysięcy rubli. Że zaś uważam fortunę dziedziczna, za majątek, który każdy, jak go wziął, przekazać powinien, więc tych pieniędzy nie ruszyłem Osobiste moję dochody wystarczyły aż nadto na nasze życie, na "Postęp", na różne cele, które znasz…
Tu się zamyślił i szepnął, głosem rozczulonym, obejmując kobietę tkliwem spojrzeniem, a niezmiernie głębokiem:
– Moja biedna Stefo!
Zaraz się poprawił na posłaniu, widząc dwie łzy ściekające po policzkach Stefy. On jej płakać zakazywał, jak zbrodni, a tu ją roztkliwił. Chrząknął, puścił kłąb dymu i mówił:
– Zostawiam ci więc pięćkroć stotysięcy rubli, których wykazy i spisy znajdziesz w ka – sie wraz z testamentem. Jest to duża u nas fortuna. Że jej właściwie użyć potrafisz, nie wątpię. Ta głos zmienił. Przestrach zamalował się na jego obliczu, wyciągnął każdą jego fibrę i zadrżał w głosie.
– Ale drżę, truchleję, by ten majątek nie stał się mimo wszystkiego, mimo całej siły, w jaką cię do życia uzbroiłem, przyczyną twej niedoli. Majątek ten już należy do takich, za którymi gonią nasi bandyci. Bo to są bandyci, ci najczęściej utytułowani posagołowcy salonów naszych. Jak bandyci, wierzą tylko w pieniądze, jak bandyci gonią tylko za niemi. Łapią je pod postacią posagów. Oni by je łupili przebojem, nie sakramentem, gdyby byli mniej małoduszni. Czyż czasem nie lepiej zabić, niż unieszczęśliwić istotę słabą i niewinną?
Tu jeszcze bardziej oblicze jego się zmieniło, prawie konwulsyjnie wykrzywiło i ciągnął:
– Otóż się boję, byś w takie sidła nie wpadła, które na każdym kroku spotykać, jakby mitologiczną niewidzialną Wulkana siatkę, będziesz. O to truchleję. A nie ma sposobu – mówił głosem wysilonym, zachrypniętym nie wysiłkiem, tylko gorączką trwogi – nie mogę cię krępować.. nie mogę ci nic narzucać, nie mogę ci nic zalecać… nic radzić…
Odpoczął i zawołał…
– Człowieka szukaj i znajdź. Człowieka!
Ty wiesz, co to człowiek! Jest ich mało, ale są wszędzie. Są wszędzie, tu mniej, tam więcej. Muszą być nawet w sferach pielęgnujących bandytów.
Osłabł i szeptem umierającego głosu dokończył.
– Nie mogę ci dać wskazówki… nie mogę… Człowieka!!
Opuścił się na poduszki i przymknął powieki.
Stefa siedziała nieruchoma. Ten umierał. Ona wchodziła w nowe i nieznane życie. Ta myśl pierwszy raz jej się gwałtownie narzucająca, raziła ją jakby piorunem. Nie umiała sobie zdać sprawy z wrażeń, które jej nie pozwozwoliły bratu odpowiedzieć jednego słowa. Czuła w swej głowie jakiś szalony taniec, w swem ściśnionem sercu jakiś bezmierny smutek. Nie kierowała swemi myślami, tylko one nią władały bez żadnego głosu. A one zwracały się ku niej samej, nie ku temu, który tak drogi, ubóstwiany niemal ją świadomie i tęskno opuszczał. Co ona pocznie? Na to pytanie jeszcze większy ciężar przygniatał jej duszę, jeszcze większa siła kleszczami obejmowała serce, jeszcze większa niemoc ogarnęła jej członki skamieniałe. Co ona pocznie bez niego? bez niego, który się tak silnie wplótł w fibry, któremi żyła, ktory był drugą jej połową. Nie wiedziała o tem dotąd. Dziś, teraz to w całej swej potędze czuła. On niedostrzegalnie kierował każdym jej krokiem, on normował jej pojęcia, on cichy, nie narzucający nigdy swej woli, ani zdania, unicestwiający swoje "ja", był właściwie jakby niewidzialnym jej aniołem stróżem. Teraz to czuła. Jakże się to… działo? Wszakże ona nigdy w niczem jego rady nie zasięgała. Wszakże ona od dnia swej pełnoletności, a liczyła w tej chwili lat dwadzieścia i cztery, nie przypominała sobie, by jej w czemkolwiek, dużem czy małem, zdanie swoję, gust, upodobanie narzucił?………………………………
Jakże to było? Bo przecież czuła, że teraz traciła pod tym przymykającym się głębokim wzrokiem swoję jestestwo.
Ależ to było niepodobieństwem. Wszakże ona była energiczną, samowolną, kapryśną. Wszakże musiała być taką, bo on w niej, odkąd zapamiętała, kształcił wolę i charakter indywidualności i kaprysy nawet. Ile razy słyszała, gdy była jeszcze bardzo młodą, jak mówił do ciotki, skarżącej się na jej nieznośnie samowolny charakter, "a niech będzie złą, ale niech będzie otwarcie złą. Niech będzie upartą, ale nie koźlo upartą. Niech będzie kapryśną, ale nie gąską. " I ta ona dziś się czuł i przedtem łożem, mającem za chwilę może umieścić ciało bez wielkiej duszy, jakby z siebie samej wyrywaną.
Ależ jej się to tylko zdawało. Wszakże do życia była przygotowana. Wszakże od lat przy niej najznakomitsi myśliciele dużej stolicy, dużego i zdolnego społeczeństwa, co wieczór niemal analizowali żywotne kwestje, nie owijając nic w bawełnę, nie maiąc żadnego względu z woli doktora dla jej dziewiczości i młodości. "Mówcie, mówcie – mówił nieraz Staryński, gdy który z jego gości i współpracowników "Postępu" wahał się z wypowiedzeniem swego zdania przez wzgląd na obecną młodziutkę kobietę – mówcie, niech wie, co to życie, z którem za bary wcześniej czy później się weźmie. " I nie było dla niej tajników, o którychby, jak tyle jej rówieśniczek, fałszywe miała wyobrażenie. I nie żywiła w sobie iluzyj podniecanych zapuszczeniem zasłony na nagą życiową prawdę, Nie łudziła się czarami życia, bo każdego z nich odwrotną stronę jej pokazano. I nie rwała się do jutra w swych realnych pojęciach. Nie bała się biedy, gdyż na chleb zapracować brat ią nauczył, dając jej wszechstronne wykształcenie, a także zbytku niełaknąć nauczył ją, robiąc ją za młodu filozofką, analizującą wszędzie wszystko. Niebała się próżni w sercu, bo świat w jej pojęciach tyle dawał na każdym kroku pokarmów duszy.
Cóż jej więc się działo, że tak siedziała, jak kawał głazu, skamieniała tym tak naturalnym, konsekwentnym, codziennym wypadkiem, iak ten, że jej biedny, oddawna chory brat umierał.
Jakby słońce iej życia promienne i gorące zachodziło za chmury, jakby ogień gorejący w jej duszy gasł razem z tem stygnącem ciałem.
Czyżby się bała tego, przedczem Staryński natem łożu truchlał, co głos i fizjonomję jego zmieniało, co go robiło złym prawie i tak trwożnym jakby umierać żałującym? Nie! Wszakże jut przeszła nieraz przez próbę ognia miłości. Wszakże już nieraz uczuła się motaną w niewidzialnej, a złotej sieci. Wszakże już, odmawiaiąc niejednemu ze swych licznych konkurentów, dała dowód, że się nie da usidlić nie człowiekowi.
Jakże głębokie wrażenie on jej zrobił temi ostatniemi słowy. Siedziała już długo. Usta te, które je wygłosiły, przymknęły się, a jej w uszach wciąż brzmiał ten miękki głos, wibrujący niezwyczajną modulacją, gdy wołał, a wreszcie szeptał: – Człowieka znajdź, człowieka!
Ah! ona tego nigdy nie zapomni. Byle się tylko nie myliła, co on przez to słowo "człowiek" rozumiał. Ale jakże by się mylić mogła, ona, która była drugą połową brata, która, często się zdawało, artykuł jego, dany jej do korrekty, wzmocniła, podniosła… Jakże on się wtedy uśmiechał, cieszył. Przyciskał ją do piersi i szeptał: – "Będzie z ciebie kobieta".
Ale czy ona zrozumiała, co jej brat rozumiał pod słowem "człowiek"?…
Raz, proponowano bratu, by przyiął do redakcji "Pos'ępu" młodzieńca pełnego talentu i zdolności, znanego szeroko i głośnego. O o się wahał. Wreszcie odparł "dobrze, dobrze, tylko pozwólcie, bym się wpierw dowiedział, czy to człowiek". Raz znów wezwano go do operacji do chorego hrabiego X. Proszono, błagano bajecznie ofiarowano honorarjum, aby tylko zechciał jechać na wieś kilkanaście mil. Odmówił, a gdy mu jego przyjaciel, również doktor, srogie za to robił wyrzuty, zirytował się i odparł. "Ja mam tracić czas na ratowanie bydlaka, a tu biedaków zaniedbywać. " A raz znów wyjechał w głąb Rosji dla dokonania operacji na żonie jakiegoś Rosjanina, którego poznał za granicą. Gdy wrócił, zagadnął go ów przyjaciel i powiernik. "Przywiozłeś wory złota, ty co za dziesięć tysięcy nie raczysz wyjechać na wieś o sto wiorst". "Nie wziąłem ani fenika – odparł – ale ocaliłem żonę człowiekowi".
On nadzwyczajne przywiązywał do tego słowa znaczenie, ale jakie? Czy ona to zrozumie? Czy ona do zrozumienia tego dojdzie? – Bo raz znowu i to w ostatnich czasach głośnym ladaco w ich świecie, złożonym – przeważnie z członków należących do kosmopolitycznego świata łudzi wiedzy i idei, w którym jednak nie obeszło się bez niepojętych domieszek, znajdował się jakiś potomek arystokratycznej rodziny Wapowskich. Znała go dobrze, ale go dotąd nie rozumiała. Ten Wapowski raz wpadł do Staryńikiego w pomięszaniu graniczącem z obłędem. Widziała go wtedy, bo mu sama drzwi otworzyła. Po godzinie wyszedł z gabinetu jej brat i rzekł: "Wapowski przegrał pięć tysięcy rubli, mówię to tobie tylko. Nie mając ich, ukradł je swemu pryncypałowi, jak wiesz, że pracuje u Kohna. Przyszedł do mnie z zapytaniem, czy ma uciec, czy sobie w łeb palnąć. Dałem mu pięć tysięcy rubli i poradziłem pozostać. Ciekawym, czy się omyliłem. Zdaje mi się, że z tego szulera i złodzieja, wykłuje się człowiek"…………………………..
………………………………………………..
Czyż ona mogła uchwycić, co on w swej wielkiej duszy, w swej szerokiej naturze, rozumiał pod tem słowem "człowiek"……
Wreszcie obudziła się z głębokiej, trwającej może kilka godzin zadumy, będącej raczej rojdzajem odrętwienia, w którem nawet myślami kierować nie mogła. Była zmęczoną, jak nigdy i nigdy! Czuła, iż przeżyła jedną z tych rzadkich, rozstrzygających, u przełomów życia, tra – fiaiących się chwil, których charakterystyką iest, iż się w nich widzi cała przeszłość w najdrobniejszych szczegółach.
Podniosła oczy na brata.
Spał on, a raczej drzemał z przymkniętemi powiekami trupio blady, oddychając, słabo z rękami opuszczonemi wzdłuż ciała. Świeca się jeszcze paliła.
Stefa czemprędzej ją zgasiła. Jakże ta świeca jej przykre sprawiła wrażenie, gdy przebudzona weszła do tego pokoju.
Doktor jeszcze żył cały tydzień, ale już nie odzyskał takiej siły, któraby mu pozwoliła mówić tak długo, jak mówił wtedy.
W dniu śmierci tylko, gdy przyjaciele i domownicy już się zgromadzili dokoła doktora, a Stefa trzymała stygnącą dłoń jego, zdało się jej, ii ta dłoń jej rękę nacisnęła i usłyszała wyraźnie szeptem w konającym niezrównanym dobrocią i wyrazem uśmiechu, wypowiedziane słowa:
– Pamiętaj, com ci powiedział… człowieka…
* * *II.
W rok i trzy miesiące później Stefa Staryńska wybierała się iak zwykle opuścić Warszawę i na lato przenieść się do jakiejś miejscowości, mogącej jej zapewnić kilkomiesięczny wygodny pobyt wśród pięknej natury i uroków wsi.
A wygodny u niej pobyt określał nie mało. Przenosiła się zwyczajnie z całym domem, z ciotką, która była ochmistrzynią jej dworu i niezbędnym w jej pozycji niewieścim opiekunem, z liczną służbą, którą dokoła siebie mieć lubiała i przez wzgląd na swe gusta mieć musiała. Te gusta szczególnie się uwydatniały w zamiłowaniu jej do sportu wszelkiego rodzaju. Jeździła konno jak amazonka średniowieczna, a wyglądała na koniu rzeczywiście jak pierwowzór, w swej obcisłej sukni, modelującej giętką, elastyczną jakby stworzoną do siodła figurę.
Równie dobrze wyglądała na bicyklu. Doskonale wiosłowała i strzelała do celu, powoziła wreszcie jak dorożkarz warszawski.
Brat to zamiłowanie sportu w niej wykształcił. Chciał zahartować i wzmocnić jej w dzieciństwie watłe i osłabione ciało. Doszedł do świetnych rezultatów, bo już za życia jego zamiłowanie sportu graniczyło u Stefy z manją, a po jego śmierci powiększyło się tylko. Ztąd każde wyruszenie z Warszawy, przedstawiało większe trudności dla niej, niż dla kogokolwiek. Musiała brać ze sobą konie wierzchowe i zaprzęgowe, powozy, odpowiednią służbę etc.
Dodajmy do tego psy różnego rodzaju, które były następstwem zamiłowania do wszelkich stworzeń, a będziemy mieli cały tabór.
Nie mogło być więc mowy o zagranicy. W kraju tylko mógł się taki tabor bez za wielkich na jej dochody kosztów poruszać.
Gdy wreszcie doktor Żarski, przyjaciel jej i nieboszczyka, wyraził zdanie, że zdrowie panny Staryńskiej potrzebowało Buska, wybór bez wielkiego namysłu padł na tę miejscowość i z początkiem czerwca zwinęła dom w Alejach Ujazdowskich, gdzie miała wynaiętą całą willę po jakiemś zrujnowanym przemysłowcu.
W tej cichej, jak na takiej siły wody leczniczej, miejscowości, przybycie bogaczki, jaką bezprzecznie była panna Staryńska, wywarło pewne wrażenie. Majątek jej podwojono w tej chwili.
Gdy się pokazała raz pierwszy na promenadzie, zaroiło się dokoła niej od ciekawych, zainteresowanych to jej oryginalną pięknością, to fortuną, zadziwionych wersjami, które już spaczone i potworne kursowały o tysiącach oryginalności.
Bo to zamiłowanie do zwierząt było czerni rzeczywiście indywidualnem. Woziła ich z sobą dużo, a prócz tego w Warszawie miała na przedmieściu domek, gdzie osadziła starą swoją niańkę i założyła rodzaj szpitala dla psów i kotów. Każde tego gatunku nieszczęśliwe zabłądzono, stare, wyrzucone, czy skrzywdzone stworzenie, znajdowało tam dożywotnie schronienie, o ile niedola jego uszu, czy wzroku Stefy doszła. Nieraz, zdarzało się w Warszawie, iż wracała ze spaceru ze zdychającym psem lub kotem, którego niosła na swych rękach, jeźli był mały, którego niósł za nią posłaniec, jeźli był za duży.
I te psy, które z nią zjechały do Buska, były tego pochodzenia. Ztąd nic dziwnego, że były one wszystkie bardzo brzydkie, jakieś dziwaczne okazy bez rasy i urody, które tem więcej lubiła, im były brzydsze i biedniejsze.
Dopóki brat żył, hamował w niej to także, a szpitalika dla psów i kotów założyć poprostu nie pozwolił. Po śmierci jego inauguracja tego zakładu była jednym z pierwszych wypadków.
Ciotka, pani Olimpja popadła w rozpacz, gdy zapadła decyzja transportowania sześciu psów do Buska.
– Ależ moja Stefo – zawołała z rozpaczliwą miną – wezmą nas za warjatki.
– Ha! ha! – zaśmiała się swym śmiechem głośnym i jak muzyka dźwięcznym, perlistym którym wybuchała bardzo często, – mnie nie, ale ciocię! że na to pozwala.
Pani Ołimpja wiecznie drażniona, wiecznie na serjo brała niewinne żarty swawolnej dziewczyny.
– Oh! nie! – zawołała z przekonaniem i decyzją. – Skoro tylko kogo poznam, zacznę od opowiedzenia mu, jakie nas wiążą stosunki… Oh! nie! Na mnie nie spadnie odpowiedzialność, ani śmieszność tych fiksactw.
– A ja każdemu – podchwyciła serjo Stefa – będą mówić, "psy mojej ciotki. " Ciekawam, komu uwierzą.
Pani Olimpja poczerwieniała na swej różowej twarzy. O byle co zmieniała na silniejsze, barwy swego porcelanowego oblicza.
– Zakasuję ci tego! zakazuję! – zawołała. – Wszystko dobrze, ale żeby ze mnie na stare lata robić czupiradło?
– Hahaha! Hahaha! – wybuchała już śmiechem Stefa, którą nic tak nie bawiło, jak mieszczańskie, małostkowe zapatrywania ciotki, jej złości i przesądy, wszystkie w charakterze jej indywidualności poczciwej, ale tak dla niej zabawnej.
Takim żartem pani Olimpja miała już cały dzień zajęty i zepsuty. Mimo swych pięćdziesięciu lat była zalotną. Zapatrywań jej nicby w świecie zmienić ani złagodzić nie było w stanie. Do Stefy była przywiązana, jak się przywiązują ciotki do jedynych potomków swoich.
Wieczorem też po całodziennym rozmyśle, z tragiczną miną na obliczu świeżo upudrowanem, bo znajdowała, że dramatyczności duszy nie odpowiadała jej różowa twarz, zagadnęła Stefę.
– O mnie nie chodzi.. Możesz sobie mówić, co chcesz. Te psy niech będą i moje… Ale czy ty tylko wiesz – pytała tajemniczo, głęboko – że ty nigdy zamąż nie wyjdziesz?
Stefa mogła być w najczarniejszem usposobieniu – głos sam, mina pani Olimpji, rozweselały ją do łez. Podsycała więc kontradykcją każdą rozmowę.
– Z powodu tych psów? – zapytała.
– Psów! koni! bicyklów! wszystkiego!!
– Jeślibym miała wyjść za tak głupiego męża, któryby się bał tego, że lubię psy i dobrze jeżdżę konno…
Pani Olimpja poczuła sarkazm i dyskusję, a jednego i drogiego bała się iak ognia, na iedno i drucie bezsilna. Chwyciła się więc odrazu ostateczności w takich rabach. Wyniosła oczy do nieba, wyciągnęła skąpione rysy, załamała ręce i łzawym tonem rzekła.
– Boże! Gdyby to ś… p, brat widział..
Ta wielka broń pani Olimpji, zwykle odbierała Stefie… humor do drażnienia ciotki i ochotę do dyskusji, maiącej niby zrobić z niej kobietę szerszych pojęć i nowoczesnych poglądów. Ale tym razem posmutniała tylko na sekundę Nudziła ją już ta niefortunna zwrotka, idąca gładko pani Olimpji, a przeszywająca jej serce jakby ostrzem.
– Żebyś ciocia wiedziała – rzekła poważnie – jak jesteś zabawną z tą miną dramatyczną! Ciocia byś była doskonałą aktorką!
Pani Olimpja musiała zagryść wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. Ona doskonałą aktorką! Nie było co mówić z tą Stefą. Wszystko na nic się nie zdało. Najzdrowsze, najtrafniejsze rady tak doświadczonej osoby, jak ona, obracała w śmiech i żarty. Nie było rady. Trzeba się poddać losowi. Któżby chciał się żenić z taką warjatka? Zostanie stara panną. A szkoda! Ładna. Taki majątek. Książe niejeden by się ożenił.
Bo pani Olimpja była arystokratką.
Spojrzała na nią i pomyślała z rozpacza, że traciła ostatnią broń i to przed samym wyjazdem do Buska. Na Stefę pierwszy raz wspomnienie brata nie działało. Istna warjatka! Z psami pojadą do Baska. Niedość koni i "djabelskiej maszynki". Tak nazywała bicykl. Wstydziła się formalnie całą siłą fiber, obudzających uczucia wstydu. – Z psami zjadą do wód krajowych, jak menażerja, jak cyrk.
Już też sama dla siebie, spuszczając białą, a młodą i strojną głowę, szepnęła z tragika.
– Jak cyrkówki!
Stefa nadstawiła usau. Nie dosłyszała, czy nie rozumiała. A sądząc po mimice pani Olimpji, rzesz warta była być słyszaną.
– Co? jak? – zapytała z tym igrającym na ustach uśmiechem pełnym sprytu, swobody i rozumu.
– Jak cyrkówki zjedziemy do tego Baska. Braknie tylko klatek i budy!
– Ha ha ha! Ha ha ha! I kostjumów! kostjumów! I impresarja!
Śmiała się do rozpuku.
I tak zjechały do Buska, poprzedzone służbą i końmi, rozgłosem, famą stugębną zgromadzonych w zakładzie chorych bajczarzy.
Stefa oddychała tu pełną piersią. Powożanie po gościńcach, spacery po piasczystych równinach pochłaniały ją całą. Oddawała im się od rana do nocy, a podczas tego pani
Olimpia zawierała znajomości bardzo liczne, bo wszyscy pragnęli poznać miljonerkę bez ojca, bez matki, bez brata, z dwudziestoma pięcioma laty w metryce i czarnemi jak węgiel oczami. Wieczorem, zmęczona sportem do tego stopnia, ie mogłaby spokojnie zasnąć stojąco… poznawała codzień nowe osobistości, które swym sprytem, graniczącym prawie z genjuszem odrazu określała, charakteryzowała w szczegółach. Byli to wszystko ladzie, którzy o ile podobali się pani Olimpji, przywykłej do mieszczańskich znajomości, o tyle nie przedstawiali dla Stefy żadnego interesu. Nie doznawała zawodu, ba się nie spodziewała znaleźć w Busku towarzystwa, któreby ią zainteresować, a umysłowo zasilić mogło. A rozumiała tylko ludzi, rozmowę z nimi, o ile ta rozmowa mogła być pokarmem duszy, serca czy głowy, wymianą myśli na równi stojących inteligencji i stąd wrodzonej sympatji. W Warszawie miała takie kółko przyjaciół, będących stałymi gośćmi jej salonu, w którym przewaga nieproporcjonalna fraków nad toaletami dam, raziła i do rozpaczy doprowadzała panią Olimpję. Miała tam doktora Żarskiego, z którym godzinami badała kwestje, czy mieszkańcy Marsa są podobnymi do nas ludźmi, czy Europa dojdzie do skomunikowania się z tą płanetą, jaki wpływ humanitarny miałby pewnik, że na wszystkich planetach mieszkają – ludzie. Miała tam redaktora Postępu, pana Ściborskiego, który śledził działalność rzemieślniczą i z dziwnym talentem i przekonaniem rzucał hipotezy co do przyszłego ustroju społeczeństwa. Miała tam młodego i przystojnego powieściopisarza piszącego pod pseudonimem "Agat", który dziwni e rozumiał kobietę i znał jej słabostki i naturę. Miała tam Prusa przychodzącego często wieczorem na filiżankę herbaty, miała Rapackiego, który się liczył do jej zapamiętałych wielbicieli, miała barona Kohna, który ją bawił, jak nikt swym bankierskim sposobem hołdowania Postępowi. I miała zawsze pół tuzina aspirantów do jej ręki, z których każdy ją tem lepiej bawił, im wiece, była zdecydowana nie wyjść za niego. Ciotka tych ostatnich zachęcała i lubiła; pierwszych nazywała… heretykami" i nawet najczęściej, gdy ci tylko bawili w salonie, kładła się do łóżka.
Stefa w Busku nie spodziewała się spotkać nikogo z tych łudzi. Ludzie serjo, choćby nie ci, wiedziała, unikają wód. A co do konkurentów, nie wątpiła, że ci się zbiegną do Buska, posłyszawszy o translokacji, jaką wyprawiła swemu półmiljonowi. Ci ją nawet, jak wszystko nieznane, intrygowali. Codzień wieczorem, robiąc spacer po parku, bacznie śledziła nowoprzybyłych, czy już między nimi nie zjechał jakiś po – sagołowiec. Nie wątpiła, że ich będzie wielu. Co dzień pani Olimpja jej oznajmiała, iż ta z jej znajomych dam oczekiwała brata, tamta siostrzeńca, inna kuzyna. Och! Iluż jej już tych kuzynów anonsowali i przedstawiali, tych rozpaczliwych kuzynów, pakujących manatki za odbiorem listu "d kuzynki donoszącym, że tu, czy ówdzie bawi panna z takim posagiem, sierota! Iluż ich poznała, przybyłych rano… zakochanych w południe, oświadczających się wieczorem w swych dorocznych wycieczkach do wód krajowych. – I tu czekała ją ta robota.
– To katorżna robota – mawiała do ciotki przeszłego roku w Nałęczowie – uśmiechać się na madrygały, które mi prawią te cymbały. Zęby przynajmniej byli bardzo głupi, toby mnie bawili. Bo czy wie ciocia, że mnie strasznie głupi mężczyźni bawią.
– To wyjdź za głupiego, lepiej rydz, niż nic!
– A może się mądry trafi? – zapytała figlarnie.
I w Busku nie mogło być inaczej.
Po tygodniu pobytu w tej miejscowości raz rano po kąpieli postanowiła nie uciekać jak zwykle do domu, pozostała w parku i gdy wszystko co było w zakładzie wyległo przed kurhauz, zauważyła zaraz trzy męskie nowe typy, które swem sprytnem okiem od razu w poczet swych przyszłych aspirantów wliczyła.
Obserwowała ich. To zajęcie bawiło ją nad wszelki wyraz i doszła w niem do takiej wprawy, iż zwykle prawie już znała dobrze tych, którzy jej się przy sposobności przedstawiali. Myliła się rzadko. Rozmowy z bratem, samotności dużo, czytanie wyborowych romansów, obcowanie z ludźmi inteligentnymi, a szczególnie wykształcenie wysoce subtelne, praca myśli, rozwinęły w niej bajecznie zmysł obserwacyjny i psychologiczny.
Każdy taki nowy typ ją zajmował, najprzód tem, o ile odbiegał od swego konterfektu, który sobie o nim wyrobiła, powtóre tem, jak się weźmie do rzeczy, a wreszcie i tem, czy jej serce kiedy może dla jednego z nich odrębnie, zabije.
Dnia tego spotykał ją pierwszy raz oryginalny zbieg okoliczności. Trzech naraz się zjawiało, którzy musieli tu przybyć po jej posag. Widziała to po ich fizjognomjach pewnych siebie, po spojrzeniach ciekawych i podbijających, jakie rzucali na nią… po ich kostjumach i tysiącach drobnostek, które spostrzegać i definjować miała wprawę.
Ucieszyła się dziecinnie. Przywykła do tego otoczenia uważającego na jej skinienie, do tych komplementów, które każdą kobietę łechtają mile, potrzebowała około siebie tego rodzaju dworu, jaki zawsze miewają królewne. A przecież pięknością i majątkiem choćby tylko, była nią. Bawiły ją zabawne okoliczności, jakie się prędko wyradzały między rywalami, małostki, zawiści i zazdrości. Nie przywiązując wagi do roli, jaką wtedy między nimi odgrywała, znajdowała w tej roli niezmierne pole do pracy dla swej wyobraźni potrzebującej strawy, wrażeń, obserwacji, dla swej kobiecości, potrzebującej admiracji i zabiegów.
Stefa mimo swej wyższości, nie odbiegła tak daleko od współczesnej kobiety, by nie być czułą na, to wszystko, co ją oszałamia i zenit jej marzeń stanowi.
Nie urodziła się jeszcze ta, któraby nie lubiła jak najczęściej słyszeć, że jest czarującą i piękną!
A Stefa wiedziała, że jeśli twarzy jej brakowało poprawności rysunku, to za to oczy jej świdrowały, a postawa zachwycała arystokratycznością piękna. Wiedziała, że miała coś demonicznego w wyrazie, co dreszczem przebiegało, jak prąd elektryczny po ciele niektórych mężczyzn. Wiedziała, że w tym wyrazie było coś rodzinnego, jak u brata głębokiego, że zastanawiało i ludzi przedmiotowo obojętnych na wdzięki niewieście.
Wiedząc to, nie traciła nigdy nadziei, iż raz wreszeie w zmieniających się szeregach wielbicieli znajdzie się przecież ten, który wyzywające i tryumfujące, analizujące i namiętne, a zimne jej spojrzenia do spuszczenia powiek i czarnych dużych rzęsów zmusi.
Ta nadzieja otaczała wiecznym interesem coraz nowe typy młodzieńców, szukających żon, czy posagów.
Była hojnie przez naturę uposażoną. Była przez nią szczególnie wyćwiczoną, bo defilowały przed nią liczniejsze, niż przed kimkolwiek szeregi.
Ma tej loterji małżeństwa była wyjątkowo silnie obstawioną.
Przecież przy tak sprzyjających okolicznościach, mógł się, sądziła, łatwiej zdarzyć – człowiek!
Biedna! nie wiedziała, że posag jej był dla ludzi najeżonym postrachem.
Ci trzej w Busku przedstawiali na pierwszy rzut oka typy. Zdefinjowała ich odrazu. Pierwszy "kratka, " ubrany z angielska, bez zarostu, mógł liczyć lat dwadzieścia i cztery, był wysoki, chudy, a sportsman sądząc po stroju, kościach, brzydocie i do konia podobnej fizjonomji.
Drugiego nazwała w myśli "kupidynkiem". Ładny chłopczyk o czarnym wąsiku, a turkusowo niebieskich oczach, przedstawiający typ wiejskiego panicza, co szkół nie skończył, a że jest ładny, od dziewek wiedział, a że się bogato ożeni, ciocia go upewniła.
Trzeci był ta mężczyzna poważny, skupiony, nie pierwszej młodości, zresztą typ pospolity, przed rokiem może jeszcze bardzo przystojny, fizjonomją zdradzał, że już żył, ale, jeszcze użyć pragnął. Nazwała go "ruinką". Tak ich trzech dla siebie ponazywawszy i określiwszy, czekała niecierpliwie, jak który się jej przedstawi, o ile jej sprawi niespodziankę czy zawód, o ile będzie się musiała z nim liczyć, o ile wreszcie dowiedzie, że nie była jeszcze skończoną obserwatorką. "Kratka" musiał być nawet rozumny. Będzie zeń miała towarzysza do konnych wycieczek. "Kupidynek" musiał doskonale tańczyć, a ona lubiała taniec. W tańcu było coś boskiego swą abstrakcją. "Ruinka" mógł być zabawnym. Już był zabawnym, przypuszczając, że się znajdzie zdrowa na ciele i umyśle panna, która zechce jakąkolwiek ruinę swoją fortuną podpierać.
Zawsze sezon dla niej się zaczynał. Bądź co bądź konie, psy, natura nie wystarczały. Człowiek miał ciało, duszę i serce, mawiał brat, potrzebował też trzech różnorodnych pokarmów.