- W empik go
Panna ze snu - ebook
Panna ze snu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 183 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nakład Księgarni Św. Wojciecha
Poznań – Warszawa – Wilno – Lublin
W ciągu krótkiego, dziesięciominutowego snu między jednem przebudzeniem a drugiem, śniło się Połońskiemu, że jechał bryczką w towarzystwie jakiejś młodej kobiety. Droga była dziwna: po jednej stronie stały szeregiem wysokie kamienice z oświetlonemi mimo dnia oknami, po drugiej ciągnęło się bezbrzeżne, gładkie pole, na którem tu i owdzie błyszczała woda w bruzdach. Połoński miał wrażenie, że przez długi czas jechał sam i nie umiał sobie wytłumaczyć, skąd na bryczce wzięła się nagle młoda kobieta. Chciał ją o to zapytać, ale obawiał się, że sprawiłoby to jej przykrość, więc przyglądał jej się tylko ciekawie, czekając, aby pierwsza zaczęła rozmowę i wytłumaczyła mu zagadkę. Nagle obejrzawszy się za siebie zobaczył, że do oparcia bryczki były przymocowane dwa wysokie drążki, połączone u góry siecią drutów.
Wtedy zwrócił się do swej tajemniczej towarzyszki:
– Skąd się tu to wzięło?
– To ja kazałam założyć radjotelefon – odpowiedziała mu z uśmiechem – żeby nam przyjemniej było jechać.
Połoriski roześmiał się wesoło:
– Ho, ho… to prawdziwy postęp. – I w tej chwili się obudził.
Spojrzał na zegarek: było wpół do dziewiątej. Po tygodniowym pobycie w Warszawie Połoński miał za sobą szereg niedospanych nocy i kładł się do łóżka (znów o piątej rano) z silnem postanowieniem, żeby się wyspać do jakiejś dwunastej, albo i pierwszej, tem bardziej, że już pozałatwiał wszystkie interesy, jakie stanowiły cel jego przyjazdu i nic nie miał do roboty. Według planu powinien był wyjechać rannym pociągiem o ósmej, ale odłożył wyjazd na popołudnie dlatego właśnie, żeby odespać warszawskie hulanki, które zresztą święcie mu się należały po klasztornem życiu na wsi. Wtulił więc głowę w poduszkę i usiłował zasnąć z powrotem. Ale napróżno. Obraz młodej kobiety ze snu został mu tak żywo w pamięci, że nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ją na – prawdę znał i spotykał. Tylko w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie gdzie i w jakich warunkach. I ta ciekawość, żeby znaleźć odpowiednik realny dla sennej wizji, zaczynała go tak prześladować, jak zapomniana melodja, albo nazwisko, o których się wie, że tkwią w głowie i tylko wymykają się złośliwie z przed ścigającej je myśli. Wyciągał z pamięci od najdawniejszych czasów wszystkie domy w których bywał, zebrania towarzyskie, bale, wreszcie wszystkie kobiety, jakie przewinęły mu się przez życie, choć zdawał sobie sprawę, że w tem środowisku poszukiwania nie miały sensu, bo panna ze snu była zaprzeczeniem typów powyższych. Raz po raz ogarniała go głucha irytacja na siebie samego za te niepotrzebne wysiłki pamięci, które wybijały go tylko ze snu, ale nerwowy upór był silniejszy od refleksji rozsądku. Nawymyślawszy sobie od idjotów i naciągnąwszy kołdrę na głowę, przez trzy minuty udawał, że zasypia nie myśląc o niczem, a potem zaczynało się na nowo:
– Skąd ja ją znam?
– Zwarjowałem – zaklął wreszcie z furją i zerwał się z łóżka na równe nogi. Naprawdę przypuszczał, że ta głupia ciekawość, która go opętała z takim manjackim uporem, była chorobliwym objawem podrażnienia nerwów i, aby się doprowadzić do równowagi, zaczął się oblewać zimną wodą. Następnie ubrał się szybko i wyszedł do cukierni na śniadanie. Widok ulicy podziałał na niego orzeźwiająco. Niedospanie kilku godzin przestało mu się wydawać katastrofą i odrazu odzyskał humor.
Miał zresztą wszystkie powody ku temu, aby być nietylko w dobrym, ale w doskonałym humorze. Udało mu się i to na bardzo korzystnych warunkach sprzedać majątek, który przed dwoma laty odziedziczył po stryju. Połoriski był z zawodu inżynierem i o gospodarstwie nie miał najmniejszego pojęcia, przytem w głębi duszy wsi nie lubił, ale ulegał łatwo autosugestjom i gdy się raz w jakim kierunku zapędził, bardzo trudno było mu się z obranej drogi cofnąć. Pod wpływem takiego zapędzenia właśnie przez dwa lata usiłował w siebie wmówić intuicyjny talent do gospodarstwa i zamiłowanie do wsi. Naprawdę te dwa lata upłynęły mu w ciągłej nudzie i obawie, że go wszyscy dookoła oszukiwali. Wieś wyrobiła w nim drobiazgową podejrzliwość, której nigdy przedtem nie miał w charakterze. Nie tyle mu chodziło o rzeczywiste straty materjalne co o śmieszność. Nie znosił myśli, że go mogą uważać za głupca. Ale na szczęście dla siebie Połoński prócz zapędzeń posiadał i inną cechę w charakterze. Gdy mu się coś, jak sam powiadał – odkręcało w głowie – to odrazu. Nie tracił czasu na namysły i wahania. Tak samo było z majątkiem. Uświadomiwszy sobie pewnego pięknego poranku, że nic na tej drodze nie zbuduje i tylko zdrowie straci na ciągłej szarpaninie nerwów w ciągu kilku minut, zdecydował się na sprzedaż.
Nabywcą był zbogacony dorobkiewicz powojenny, który pchał się do ziemiańskiej sfery. Połoński traktował go z ironiczną pobłażliwością, jak dziecko, któremu się zachciało zabawki, i chętnie mu ją dawał za drogie pieniądze. – Niechże i ci się przed reformą rolną pobawią w panów! – myślał.
Spotkał go przed cukiernią, w której pan Grzysiewicz (tak się ów jego następca nazywał) urzędował całemi godzinami, obrabiając najrozmaitsze interesy. Przywitali się bardzo przyjaźnie i Grzysiewicz, chociaż już był na wychodnem, postanowił się zatrzymać, żeby towarzyszyć Połońskiemu przy śniadaniu.
Połoński przyjął tę uprzejmość z miłą chęcią, ponieważ chciał pomówić z Grzysiewiczem o różnych interesach, które snuły mu się po głowie. Grzysiewicz miał sławę człowieka, który doskonale się orjentował w finansowych możliwościach, zresztą dał tego istotne dowody, robiąc w krótkim czasie olbrzymi majątek. Niestety Połońskiego spotkało rozczarowanie. Nowy dziedzic tak się już wrył w rolę dziedzica, że o interesach nie chciał wcale mówić. Za to szeroko się rozwodził o przedwojennym komforcie życia z widoczną intencją przekonania Połońskiego, że automobile, biżuterje, najwyższe gatunki win i nazwy pierwszorzędnych firm cygar hawańskich nie były dla niego rewelacjami ostatnich czasów. Rozmowa zeszła wreszcie na wyścigi. Grzysiewicz znów machnął lekceważąco ręką.
– Co tam teraz… Przed wojną były wielkie stajnie. Takich Lubomirskich, Łazarewa, Augjasza…
Tego sentymentalnego westchnienia Połoński nie dosłyszał na szczęście, bo już gorączkowo dzwonił na kelnera, żeby płacić. Przez okno cukierni mignęła mu na ulicy postać kobiety, która mu się wyśniła nad ranem. Szyb – ko pożegnał zdumionego Grzysiewicza i wybiegł za nią. Szła szybko, tak że ledwo udało mu się wy patrzeć ją w tłumie i dogonić. Wymijając ją przyjrzał jej się badawczo. I w tej chwili mógł był już przysiąc, że tej kobiety nigdy w życiu nie widział, ale że to była ta sama, która mu się wyśniła. Zwolnił kroku, żeby ją przepuścić przed siebie i znów badawczo jej się przyjrzał. Teraz dopiero uświadomił sobie pewien dziwny szczegół. Senna zjawa różniła się od żywego jej ucieleśnienia tylko ubraniem. Tamta we śnie miała na sobie suknię staroświeckiego kroju z bufiastemi rękawami, jakie on znał już tylko z ilustracyi starych fotografij, a ta żywa na ulicy – modny granatowy kostjum. Zatrzymał się przed wystawą sklepów i w chwili, gdy dostrzegł, że się zbliżała odwrócił się gwałtownie, żeby jeszcze raz się przyjrzeć. Ta sama. Te same marzycielskie trochę oczy, wysokie, mocno rozwinięte czoło, krój ust, niewielkie znamię pod uchem na lewym policzku,
– Ale jeżeli ja jej nie znam i nigdy nie widziałem, to skąd u djabła mogła mi się tak wyraźnie przyśnić? – myślał Połoński, nie mogąc wyjść ze zdumienia.
Młoda kobieta zdawała już sobie sprawę, że jest ścigana. Odrazu przyśpieszyła kroku i jakby zesztywniała. I nagle skręciła w bramę starej, dwupiętrowej kamienicy. Połoński zawahał się chwilę, ale zaraz poszedł za nią. Przez tę chwilę jednak młoda kobieta tak go wyprzedziła, że gdy wchodził na schody usłyszał już tylko w górze trzask zamykanych drzwi. Nie mógł się zorjentować, czy to było na pierwszem, czy na drugiem piętrze. Wszedłszy na górę zdołał tylko sprawdzić, że na pierwszym piętrze z jednej strony mieszkał dentysta, z drugiej krawiec. Na drugim piętrze nie było na drzwiach tabliczek, Połoński wrócił do bramy i przystanął, namyślając się, co dalej robić. Jedno tylko wiedział, że za wszelką cenę musiał tajemniczą pannę ze snu poznać.
Dozorca domu po wysłuchaniu informacji Połońskiego myślał długo z widocznem skupieniem, świadczącem, że był to człowiek sumienny i uczciwy, który otrzymawszy kilka złotych chciał udzielić możliwie dokładnej odpowiedzi, ale wreszcie potrząsnął przecząco głową.
– Nie, żadna taka panna nie mieszka.
– A może bywa u kogo z lokatorów? Dozorca znów się długo namyślał, ale rezultat tej pracy mózgu znów był ujemny.
– Może i bywa, ale to chyba tak przechodzi, że ja jej nigdy nie widziałem.
Wyraził wreszcie przypuszczenie, które już i Połońskiemu przychodziło na myśl, że pewno panny w granatowym kostjumie należało szukać u dentysty. Połoński wrócił więc znów na frontowe schody. Nie mógł nie czuć zmienności tych poszukiwań i przed drzwiami dentysty przyszła mu ironiczna myśl do głowy, że szczytem poświęcenia byłoby teraz kazać wyrwać sobie zdrowy ząb. Ale mimo to zadzwonił. Otworzyła mu drzwi młoda pokojówka i objaśniła, że opisywanej przez niego osoby w poczekalni nie było. Komplikowało to poszukiwania, ale sprawiło Połońskiemu przyjemność. Wolał nie wyobrażać sobie osoby, która w tak romantyczny sposób wplotła się w jego życie na dentystycznym fotelu przy plombowaniu, albo wstawianiu zębów. Sama możliwość jednak odczucia przyjemności z tego powodu dowodziła, że jego stosunek do nieznajomej już się układał, jak do ideału, w którym się nie chce widzieć najmniejszych skaz.
Stwierdziwszy to Połoński powtórzył sobie po raz drugi w ciągu dnia:
– Zwarjowałem.
Ta diagnoza nie wpłynęła jednak wcale na jego postępowanie. Zamiast otrząsnąć się z warjackiego wybryku i odejść, stał w bramie, wyczekując na ukazanie się nieznajomej. Dozorca domu, zajęty jakąś pracą na podwórzu, przyglądał mu się coraz nieufniej i podejrzliwiej. Połoński spojrzał na zegarek. Od chwili gdy wszedł do kamienicy minęła już prawie godzina.
– Z równem powodzeniem mogę tu tak sterczeć do wieczora – pomyślał. I stał, jak zahypnotyzowany.
Zdecydował się już, że tego dnia nie wyjedzie z Warszawy. To wszystko były zresztą głupstwa. Inna ważniejsza sprawa zaprzątała mu myśl. Zbudziło się w nim niewyraźne wrażenie, że we śnie jego towarzyszka z bryczki powiedziała mu swe imię. Z całym wysiłkiem pamięci starał je się sobie przypomnieć.
Zamyślenie przerwał mu głos dozorcy.
– A pan wciąż na tę panienkę czeka.
– Czekam – odparł krótko.
– Możeby pan poszedł na górę i spytał się.
Połoński powziął nowy plan. Dał dozorcy dziesięć złotych i polecił mu iść na górę i dowiedzieć się u krawca i w obu mieszkaniach na drugiem piętrze czy nie było tam Osoby, jaką opisywał.
– A jeżeli będzie, to powiedzieć, żeby zeszła?
– Nie, nie. Ale, gdyby pan się potrafił dowiedzieć od służących, jak się nazywa i gdzie mieszka, to dostanie pan drugie dziesięć złotych.
Dozorca przez chwilę stał niezdecydowany. Sprawa wydawała mu się niejasną. Ale perspektywa zarobienia dwudziestu złotych szybko przezwyciężyła skrupuły.
– Pójdę, może się dowiem.
Połoński stanął w bramie, tak, że zasłonił sobą wyjście na ulicę. I nagle usłyszał ztyłu kobiecy głos:
– Przepraszam.
Szybko się odwrócił i ujrzał przed sobą ściganą postać.
Młoda kobieta poznała go również. Cofnęła się wtył i zmierzyła go gniewem spojrzeniem.
Połoński uchylił kapelusza.
– Najmocniej panią przepraszam.
– Może pan zechce mnie przepuścić – odparła zimno, jakgdyby nie słysząc wcale jego słów.
Połoński nie miał zamiaru jednak ustępować.
– Nie jestem donjuanem ulicznym, który zaczepia nieznajome kobiety. Zresztą, gdybym nawet uprawiał ten sport, to miałbym również doświadczenie, któreby mi powiedziało, że w stosunku do pani wszelkiego rodzaju próby zgóry należałoby uważać za bezcelowe. Ale tu doprawdy zachodzi wypadek niezwykły.
Poważny, a nawet uroczysty ton, jakim Połoński wypowiedział to wszystko wywarł na młodej kobiecie widoczne wrażenie.
– Niezwykły wypadek… Nie rozumiem pana.
– Przedewszystkiem pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Wacław Połoński inżynier i obywatel ziemski.
Młoda kobieta nic na to nie odpowiedziała. Patrzyła wyczekująco. Połońskiego, który miał nadzieję, że i ona odruchowo mu się przedstawi, zmieszało to trochę.
– Następnie – ciągnął po chwili – mam wrażenie, że nie jesteśmy nieznajomi.
– Ja pana nie znam – odparła młoda kobieta.
– Nie przypomina pani mnie sobie?
– Absolutnie nie. Nigdy w życiu żadnego pana Połońskiego nie znałam. Za to mogę panu zaręczyć.
– A jednak ja jestem pewien, że musiałem panią spotykać.