Panny i wdowy. Tom 4. Ewelina - ebook
Panny i wdowy. Tom 4. Ewelina - ebook
Premierowy finał kultowej, zekranizowanej sagi "Panny i wdowy".
Ewelina sprzedaje mieszkanie w Warszawie i przeprowadza się do zrujnowanego pałacu w Lechicach, który po 1989 roku udaje jej się odzyskać. Uważa, że jest ostatnią z rodu, kiedy nieoczekiwanie odnajduje się Zuzanna, córka jej brata bliźniaka. Ten fakt wiele zmienia. Ewelina po raz pierwszy poznaje wszystkie blaski i cienie życia rodzinnego. Bratanica, słynna pianistka, pozostawia jej na wychowanie synka Jasia, co dla samotnej bezdzietnej kobiety staje się wyzwaniem i… dobrodziejstwem.
Maria Nurowska jest jedną z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarek. Wydała ponad trzydzieści książek, m.in. "Hiszpańskie oczy", "Listy miłości", "Miłośnicę" - fabularyzowaną biografię Krystyny Skarbek, opowieść o Ryszardzie Kuklińskim - "Mój przyjaciel zdrajca", "Księżyc nad Zakopanem", a w ostatnich latach "Drzwi do piekła", "Dom na krawędzi", "Wariatkę z Komańczy", "Bohaterowie są zmęczeni", "Dziesięć godzin" i "Pamiętnik znaleziony w Katyniu". Jej książki zostały wydane w 23 krajach; w Niemczech, we Francji i w Chinach były bestsellerami.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-811-5 |
Rozmiar pliku: | 420 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zuzanna stanęła w drzwiach z olbrzymim bukietem kwiatów.
– Nie musisz liczyć, ciociu – powiedziała z uśmiechem. – Siedemdziesiąt jeden róż. Ta jedna na szczęście!
Szczęście… jest czymś tak nietrwałym, Ewelina zdołała się już o tym przekonać w swoim długim życiu. Zuzanna, córka Jasia, pojawiła się nieoczekiwanie niczym barwny ptak i pewnie wkrótce odleci.
Udało się bratanicy wyciągnąć ją na urodzinową kolację do Warszawy, a potem spacerowały po lechickim parku, mocno zaniedbanym. Przynajmniej nie odstawał wyglądem od pałacu, który spokojnie można było nazwać ruderą. Odbudowanie tej rudery kosztowałoby majątek, więc Ewelina nie miała złudzeń, że to się kiedykolwiek stanie. Postanowiła jednak trwać do końca na tej kupie gruzów, które pasowały do niej jak ulał.
Przy pożegnaniu usłyszała od Zuzanny:
– Ciociu, powiedziałaś, że w moim życiu czegoś brakuje. Teraz wiem, że brakowało w nim Lechic.
Ale Ewelina nie to miała na myśli, uważała, że bratanica powinna ułożyć sobie życie osobiste, nie da się zbudować niczego na gruzach; ona to co innego, zamknęła już swoje życiowe rachunki.
Nie doceniła jednak temperamentu Zuzanny, który musiała odziedziczyć po babce Karolinie Lechickiej. Tamta też miała wiele pomysłów, na przykład jak dostać się na studia prawnicze, wtedy dla kobiet niedostępne, jak wygrać zawody jeździeckie albo przemeblować wnętrza w pałacu, zasadzić egzotyczne krzewy w parku, zbudować kort tenisowy. Teraz jej wnuczka oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu:
– Oczekuj gościa, niedługo stawi się tu architekt, pan Michel Noiret, konferowałam z nim od dłuższego czasu, ale czekaliśmy na akt własności…
Pomyślała, że wypadałoby, aby bratanica zaprosiła ją na te konferencje… jako bliska krewna miała do tego prawo. Gdyby żył jej ojciec, dziedziczyłby połowę majątku. Prawdę mówiąc, z tym dziedziczeniem to też przesada, pałac i ziemię zagrabiło socjalistyczne państwo, a i teraz nie było łatwo zawalczyć o swoje. Z trudem udało jej się oprócz domu odzyskać park, po oficynie pozostały tylko fundamenty, jednak łączki, która schodziła ku rzece, niestety nie. A przecież to nie była zwyczajna łąka, wiązało się z nią tyle wspomnień, anegdot przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Jedna z nich dotyczyła nawet Eweliny, a właściwie pewnego zdarzenia, chociaż sama bohaterka tego nie pamiętała. Był ciepły, słoneczny dzień, więc domownicy wybrali się nad rzekę. Matka i Susanne siedziały na kocu, a ona z Jasiem chlapali się w specjalnie wykopanym brodziku. Do rzeki nie pozwalano im wchodzić, bo głębia zaczynała się przy samym brzegu. W pewnym momencie ciotka poszła po coś do pałacu, a kiedy wróciła, matka i Jaś spali na kocu, ale Eweliny z nimi nie było. Wszyscy wpadli w popłoch, kilku parobków bosakami przeszukiwało dno rzeki. Ściągnięto nawet z Warszawy ojca. Okazało się, że Ewelina pomaszerowała do wsi i tam bawiła się z wiejskimi dziećmi.
– Chcesz zatrudnić cudzoziemca? – odezwała się wreszcie. – Tani to on nie będzie…
– O pieniądze się nie martw – odrzekła Zuzanna lekko.
– Sądząc po nazwisku, to pewnie Francuz. I jak się z nim porozumiewać? Wiesz, że ja ledwo dukam po francusku.
Zuzanna uśmiechnęła się.
– Możesz z nim rozmawiać po polsku. Michel postanowił uczyć się polskiego razem ze mną.
– A dlaczegóż tak? – zdziwiła się Ewelina.
– A… dla towarzystwa.
– Dla towarzystwa? – powtórzyła.
– Znasz przysłowie, że dla towarzystwa Cygan dał się powiesić? – roześmiała się Zuzanna.
Ewelina pokręciła głową.
– Jak on rzuci okiem na Lechice, to zrobi w tył zwrot i ucieknie.
– Dlaczego tak myślisz?
– Ja nie myślę, ja wiem. Lechic już nie ma, nie widzisz tego? To ruina.
Zuzanna spojrzała jej prosto w oczy.
– To dlaczego tak walczyłaś o tę ruinę?
Ewelina nagle nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc bratanica odpowiedziała za nią:
– Bo kochasz to miejsce i mnie zaraziłaś swoją miłością!2
Do tej pory listonosz przynosił głównie pisma urzędowe, więc zdziwiła się, że nie musi niczego kwitować. Okazało się, że to list prywatny.
– Zagraniczny! Z daleka – powiedział z tajemniczym uśmiechem Edzio. Ewelina mówiła do niego po imieniu, bo znała go od dziecka. Oboje się zestarzeli, ale on był od niej o kilka lat młodszy, a teraz dorabiał sobie na emeryturze.
List był od Zuzanny.
Kochana Ciociu,
w samolocie uśmiechałam się sama do siebie, bo ta Twoja mina, gdy niezapowiedziana stanęłam w drzwiach… Do końca nie byłam pewna, czy uda mi się wygospodarować wolny dzień między koncertami. Marcel, mój impresario, musiał się natrudzić, aby znaleźć taką lukę. Na szczęście udało się. Teraz czeka mnie recital w Wiedniu. Uwielbiam to miasto, publiczność wiedeńska nie ma sobie równych. Od lat żyję na walizkach i zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Właściwie nie istnieje takie miejsce, za którym bym tęskniła. Słowo „dom” nie kojarzyło mi się z przystanią, do której chciałabym wracać. Z przybranymi rodzicami gdzieś się ciągle przenosiliśmy, bo, jak wiesz, ojciec był dyplomatą, więc nie miałam okazji nawiązać bliższych kontaktów w gronie rówieśników. Nie miałam przyjaciółki, której mogłabym się zwierzać, ale chyba nie odczuwałam takiej potrzeby. Od najmłodszych lat moim światem była muzyka, na szczęście rodzice wcześnie to dostrzegli i zadbali, abym nie zmarnowała talentu. Matka bardzo często opowiadała gościom, jak odkryli, że jestem uzdolniona muzycznie. Miałam niewiele ponad pięć lat, kiedy w ambasadzie, po koncercie słynnego wirtuoza, podeszłam do fortepianu i jednym palcem bezbłędnie wystukałam fragment nokturnu Chopina, którego nie było w programie. Ktoś z obecnych powiedział, że gdzieś to musiałam usłyszeć. Ja tego nie pamiętałam. Chopin był mi zawsze szczególnie bliski, co się wyjaśniło, kiedy odkryłam swoje prawdziwe pochodzenie i dowiedziałam się od Ciebie, że mój ojciec też był muzykiem, kochał Chopina i sam komponował! Jeszcze coś, takie powracające wspomnienie. Jasnowłosy, młody mężczyzna, który się nade mną pochyla i coś do mnie mówi… chyba każe mi wstać, a ja jestem taka śpiąca… i jeszcze duszne pomieszczenie, gdzie jest dużo ludzi i on jest, ten jasnowłosy, i gra na pianinie… muzyka przebija przez szum głosów. To nokturn Chopina…
Kochana Ciociu, list będzie bardzo długi, chcę Ci opowiedzieć o swoim życiu rzeczy bolesne, które nie przeszłyby mi przez gardło, mogę tylko o nich napisać i tylko do Ciebie.
Wiesz, wydawało się, że wszystko biegnie utartym trybem, że w pełni nad tym panuję, raz tylko wydarzyło się coś, co mocno zachwiało moim życiem. Jeszcze zanim zdałam do konserwatorium, jako bardzo młoda osoba postanowiłam, że nie zwiążę się z nikim na stałe. Nie chciałam osłabiać tego, co miało dla mnie wartość bezcenną. Wolność ponad wszystko. Taką wytyczyłam sobie drogę. Jeśli partner zaczynał kontrolować moje życie, zrywałam znajomość czy związek. Nikt i nic nie mogło stanowić konkurencji dla mojej życiowej pasji. Postanowiłam poświęcić się muzyce, więc kiedy się okazało, jaki jest powód przedłużających się dolegliwości żołądkowych, byłam zdruzgotana. O przerwaniu ciąży nie mogło być mowy, było na to za późno. Po raz pierwszy zwróciłam się ze swoim problemem do matki, ale odpowiedziała, że w takich sprawach rad się nie udziela. Zostałam więc z tym sama, bo znajomość z ojcem dziecka była bardziej niż przelotna. W końcu musiałam uznać, że moje życie się zmienia, ale poroniłam w piątym miesiącu, co odbiło się poważnie na moim zdrowiu. Lekarze uprzedzili mnie, że już nie będę mogła mieć dzieci. Przyjęłam to ze spokojem. Wszystko wróciło w dawne koleiny, a ja starałam się omijać ranę, która długo nie chciała się zagoić. Złapałam się jednak na tym, że chyba bardziej użalam się nad sobą niż nad utraconym dzieckiem. Wolałam nie wiedzieć, jakiej było płci, „dziecko” brzmiało bardziej bezosobowo. Wkrótce potem ktoś ze znajomych rzucił mimochodem, że na Środkowym Wschodzie znowu niespokojnie, klasa robotnicza się wyzwoliła i znowu zakuli ich w dyby! „Kto ich zakuł?”, spytałam zaskoczona. „No jak to kto, Car Wszechrosji!”.
Sama postanowiłam to sprawdzić. Dowiedziałam się wtedy, kim jest Lech Wałęsa i cały ruch solidarnościowy. Wydało mi się bardzo piękne to przywiązanie Polaków do wolności. Ci wielcy Chopin, Paderewski też walczyli przecież o tę wolność… Często grałam etiudę Rewolucyjną c-moll i zawsze zrywała się burza oklasków, publiczność zwykle długo nie chciała mnie puścić. W związku z tym postanowiłam pomóc potomkom wielkich Polaków i nawiązałam kontakt z ludźmi Solidarności, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego znaleźli się we Francji. Spytali, czy mogłabym przemycić ważną przesyłkę do Warszawy, bo mnie nikt nie będzie rewidował. Zgodziłam się i zaproponowałam naszemu ambasadorowi, że uświetnię swoją grą święto 14 Lipca. Oczywiście przyjął to z entuzjazmem. Spędziłam w Warszawie dwa dni, odwiedziłam kościół, w którym spoczywa urna z sercem Chopina, a potem była wizyta w nielegalnej drukarni i spotkanie z Tobą, które niemal rozsadziło moje dotychczasowe życie. Musiałam się po tym pozbierać i trwało to dość długo, kilka lat.
Teraz mamy jedno wspólne zadanie! Trzeba poczekać na diagnozę Michela. W każdym razie należy zrobić wszystko, co możliwe, aby Lechice odzyskały dawny blask.
W międzyczasie czekała mnie trudna rozmowa z matką, musiałam jej powiedzieć, że chcę powrócić do swojego rodowego nazwiska i przyjąć polskie obywatelstwo. Gdyby żył ojciec, byłoby to łatwiejsze, nie zostawiałabym starej samotnej kobiety, która nie utrzymuje stosunków z nikim ze swoich krewnych. Nasze relacje też były raczej chłodne, ale wiedziałam, że ona kocha mnie po swojemu, tylko tak bardzo zamknięta w sobie, nie umie tego okazać. Decyzja, jaką podjęłam, była dla niej bolesna, ale inaczej nie dało się tego rozwiązać. Chcę odzyskać swoje prawdziwe życie i mam do tego prawo.
Twoja kochająca Zuzanna
Ona jest taka nasza – pomyślała Ewelina, składając list, i oczy jej się zaszkliły.3
Ewelina na przyjazd gościa postanowiła uporządkować swoje siedzisko, jak nazwała kuchnię ze służbówką, które teraz były jednocześnie salonem i sypialnią.W miarę zbliżania się wizyty architekta jej zdenerwowanie narastało. Wystarczy przecież rzut oka, aby ocenić rozmiar zniszczeń, i on może zapytać, dlaczego, jako właścicielka, nie zabezpieczyła pałacu przed dalszą dewastacją. I co ma mu odpowiedzieć, że robiła, co mogła, ale niestety ją to przerosło? Może też zapytać, dlaczego nie podarowała obiektu państwu, które miałoby środki na odbudowę zabytku. Odpowie mu wtedy, że młode państwo ma znacznie pilniejsze potrzeby niż odrestaurowywanie zniszczonych przez wojnę i czas budowli. Była zła na Zuzannę, że zaprosiła tego człowieka bez porozumienia z nią, a skoro już go zaprosiła, powinna przy tym być.
Postanowiła też, chociaż z grubsza, wypielić gazon, który nie najlepiej się prezentował. W starej podomce, z włosami schowanymi pod chustką, wyrywała chwasty, kiedy w bramie wjazdowej pojawił się dżip, który okrążył gazon i zatrzymał się przed wejściem.
Ewelina podniosła się z kolan, a gość wysiadł z samochodu. Był wysoki, szczupły, miał może trochę zbyt gładką twarz, ona zdecydowanie wolała męskie rysy.
– Nazywam się Michel Noiret, czy zastałem właścicielkę pałacu?
…przypominała sobie opowieść ciotki o pierwszym spotkaniu z matką Eweliny.
Susanne sadziła kwiaty na gazonie przed pałacem, kiedy u wylotu alei pojawiła się dorożka, w której siedziało dwoje dorosłych i mała dziewczynka. Kobieta wysiadła i spytała:
– Czy państwo są w domu? Proszę mnie zaanonsować!
Susanne, wycierając ręce w fartuch, odpowiedziała:
– Ja tu mieszkam!
Na co usłyszała:
– Nie chodzi mi o służbę!
Susanne rzuciła ostro:
– Jestem właścicielką!
Wtedy kobieta podała jej kawałek tekturki i ciotka z trudem odczytywała zamazane, niewyraźne pismo:
Proszę uprzejmego czytelnika tej kartki o umożliwienie mojej córce Karolinie powrotu do rodziny w Polsce. Pałac Lechice pod Wrzosowem, powiat warszawski. To dziecko Karoliny Lechickiej, która zmarła przy porodzie. Nie zostało ochrzczone. Od kilku tygodni jesteśmy w drodze powrotnej z zesłania do kraju. Umieram na tyfus. Edward Borski
– Ewelina Lechicka, jestem właścicielką – odpowiedziała gościowi. – Przepraszam za mój ubiór i zapraszam do środka!
Usiedli przy stole, zaproponowała herbatę.
– Dobrze pan mówi po polsku.
Uśmiechnął się.
– Podobno mam fatalny akcent!
– Ach – machnęła ręką – moi ziomkowie też zwykle mają problem z akcentem, który w języku polskim przeważnie pada na przedostatnią sylabę.
I znów wymiana uśmiechów.
– Bratanica poprosiła, aby obejrzał pan nasz dom… obawiam się, że wystarczy rzut oka, aby ocenić jego stan.
– O nie! – zaprotestował gość. – Najpierw trzeba odnaleźć duszę zabytku, która gdzieś się ukrywa w tych murach, potem na podstawie szkiców, planów, fotografii starać się odtworzyć sam zabytek, możliwie jak najwierniej. Czy coś takiego mogłaby mi pani udostępnić?
Ewelina ciężko westchnęła.
– Niestety, w czterdziestym piątym roku część rodziny została zamordowana przez Rosjan, okupujących mój kraj, część wywieziono do łagrów na Syberii… Wszystko, co zostało w pałacu, padło łupem szabrowników.
Gość wstał.
– Wiem, co pani przeszła, Susanne mi opowiadała. Czy mogę ucałować pani dłoń?
Schylił się do jej ręki tak nisko, jakby co najmniej składał ukłon przed królową angielską. Była trochę zła na bratanicę, że przedstawiła ją jako ofiarę wojny.
– Niestety, nie mam panu nic do pokazania, pozostaje tylko pamięć…
– Pamięć też jest ważna, nawet bardzo – pośpieszył z odpowiedzią. – Czy może mnie pani oprowadzić po obiekcie?
Zajęło im to pół dnia. Pan Noiret cały czas objaśniał, na czym polega rekonstrukcja zabytków. Było to pouczające, ale nagromadzenie tylu wiadomości naraz sprawiło, że Ewelina kompletnie się w tym pogubiła. Oczywiście nie dała tego po sobie poznać, robiła odpowiednią minę, przytakiwała ruchem głowy. Dowiedziała się między innymi, jak rekonstruowano części pieca w obozie Auschwitz-Birkenau albo dzwonnicy na placu Świętego Marka w Wenecji.
– Wy też możecie się poszczycić odbudową warszawskiej starówki, Zamku Królewskiego w Warszawie – wtrącił. – Nawet UNESCO wyraziło swoje uznanie. Myślę, że Lechice będą podobnym przypadkiem…
To się okaże, kiedy pan przedstawi kosztorys – pomyślała.
Nie orientowała się w sytuacji finansowej Zuzanny, ale nawet gdyby miała ona jakieś większe oszczędności, nie powinna się ich pozbywać. Nigdy nie wiadomo, co przyszłość przyniesie, jakiś nieszczęśliwy wypadek może przerwać jej karierę. I co wtedy? Ewelina żyje z marnej emerytury, sprzedała mieszkanie, żeby ratować Lechice, a okazało się to kroplą w morzu…
Posępne myśli przerwało pytanie architekta, czy tu można gdzieś dobrze zjeść.
– Zjeść można – odpowiedziała – ale czy dobrze, mam wątpliwości.
Roześmiał się.
– Zaryzykuję i zapraszam szanowną panią!
– Nie, to ja pana zapraszam, jest pan moim gościem!
– Nigdy się nie zgodzę, aby kobieta za mnie płaciła – zaoponował.
Teraz Ewelina się uśmiechnęła.
– To nie idzie pan z duchem czasu.
– W tej sprawie nie!
Pojechali do Wrzosowa, oczywiście do Magnolii, jej właściciel przetrwał szykany komunistycznych władz, a w wolnej Polsce nawet powiększył stan posiadania o jedną salę. Niestety, menu się nie zmieniło, bo dania dostosowane były do miejscowych gustów. Ewelina wybrała rosół z makaronem, na drugie danie naleśniki z serem, a architekt zaryzykował bigos, który jego zdaniem okazał się naprawdę świetny.
– A wie pan, ta knajpa ma swoją historię – zaczęła i opowiedziała mu pewne zdarzenie z czasu wojny.
W tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku Ewelina przywiozła do Lechic angielskich lotników, którym udało się zbiec z niewoli. Mieli tu pozostać kilka dni, zanim zorganizuje się im przerzut. No i zaczęły się problemy, bo przybysze nie znali ani słowa po polsku, można więc było porozumiewać się z nimi tylko na migi, ale najgorsze było to, że nie zdawali sobie sprawy, jakie niebezpieczeństwo mogą ściągnąć na Lechice i na samych siebie. Już następnego dnia rano służba zameldowała Susanne, że goście gdzieś się ulotnili, nie ma ich w oficynie, której nie wolno im było opuszczać. Ciotka poszła do wsi, ale tam nikt ich nie widział, a trudno byłoby takiej grupy nie zauważyć. Wyglądali jak przebierańcy w cywilnych ciuchach, które dla jednych były za obszerne, dla innych przyciasne, szczególnie dwaj z nich przypominali komików w roli Pata i Pataszona. W końcu zdesperowana Susanne zaprzęgła konia do bryczki i udała się do Wrzosowa. Tam dowiedziała się od dorożkarza, że ci, których szuka, świetnie się bawią w Magnolii.
– I jak się to skończyło? – zainteresował się gość.
– Dostali reprymendę od ciotki i posłusznie wrócili do oficyny, a rano odebrali ich kurierzy.
Pokręcił głową.
– To naprawdę historyczne miejsce. A dalsze losy tych zawadiaków?
– Dotarli szczęśliwie do Anglii, ale tylko jeden z nich napisał po wojnie do Susanne, chciał ją zaprosić do… Ameryki, osiadł na Florydzie. Byłoby to niemożliwe, nawet gdyby ciotka żyła, w tamtych czasach nie dostałaby paszportu… Ten list też ma swoją historię… kiedy nadszedł, w pałacu nie było nikogo, ale znajomy listonosz go przechował, „na wszelki wypadek”, i kiedy wróciłam z zesłania, była to pierwsza przesyłka, jaką otrzymałam po wojnie.
– I odpisała pani?
– Co prawda zaczynała się już w Polsce odwilż, ale wolałam nie ryzykować. W końcu Ameryka była wtedy wrogiem numer jeden!
Francuz pokiwał głową.
– Tak, to były straszne czasy, ustalono strefy wpływów, nie pytając zainteresowanych o zdanie.
Ewelina uśmiechnęła się smutno.
– Z pewnością nikt nas o zdanie nie pytał!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI