Panny z bagien - ebook
Panny z bagien - ebook
Hamuję z piskiem, za późno jednak. Potrącony mężczyzna przeturlał się do przodu i teraz leży, postękując. Moje błotniste ja o miękkim, cieknącym ciele budzi się, wyłazi głęboko z moich trzewi. Zostaw go, niech cierpi – szepcze, podjudzając zmysły. Robi się zbiorowisko, ludzie się gapią. Już za późno. Stracone. Cień wciska się z powrotem w głąb mnie, pod serce, pod splot słoneczny. Gaszę motor, zsiadam, podchodzę do leżącego na ziemi kretyna. – Nic panu nie jest? – Krzyżuję ręce na piersi, patrząc na niego z góry. – Przeżyję. Mówią, że w leśnych torfowiskach otaczających Kadłuby mieszkają Bagienne Panny. Jeśli masz coś na sumieniu, wynurzą się ze swoich błotnistych czeluści i przyjdą po ciebie. Potem będą torturować i z nadejściem ranka porzucą na uroczysku: półżywego, przybranego kwieciem, upozowanego jak do obrazu. Wiktor, mężczyzna, który wlazł mi pod koła, okazał się fotografem podróżnikiem. Przyjechał do Kadłubów na nasz letni festiwal, by obiektywem swego aparatu uwiecznić jedną z Bagiennych Panien. Ja, wbrew mojej woli, zostałam jego przewodnikiem. Niech będzie, znam dobrze te lasy, wiem, co kryje się w cieniach paproci, co mieszka w polach maków. No i jeśli mam być zupełnie szczera, ten jego szakali uśmiech jest diabelnie uroczy.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8290-542-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc w lesie pełna jest śmierci i ucztowania.
Brnę przed siebie, ciągnąc moją lewą nogę jak kawałek obcej padliny. Mokre liście kleją się do bosych stóp. Opieram się o drzewo, by złapać oddech, chropowata kora ociera mi ramię. Przymykam oczy, resztki wspomnień rozsnuwają się jak dym w nicość: czyjaś twarz schowana pod maską dzika, odgłos pękających kości. Śmiech Bagiennych Panien unoszący się nad moczarami, gdy do błotnistych czeluści wpycham oszukanego niedźwiedzia. Śmieję się razem z nimi. Chichoczę. Później znowu ciemność dudniąca biciem mojego serca, rozmazujące się w ciemności czarne wierzby wyciągające szponiaste korony, gdy pod nimi przebiegam.
Migawki nikną, jedna za drugą odchodzą, zupełnie jak reszta wydarzeń tej nocy. Mój umysł pozbywa się ich jak zakażenia. Oblizuję usta, smak zasychającej krwi przyjemnie pobudza zmysły. Ożeż, jak tak noga boli.
Wyciszam myśli. Nie mogę tu dłużej zostać.
Ruszam dalej, zmęczony księżyc słania się ku porankowi, zostawiając mnie samą w ciemnościach lasu. Jeszcze raz, jak nazywa się ta najczarniejsza część nocy? Ach, no tak, godzina diabła. Idealnie. Wlokę się przed siebie, serce dudni, świadomość odpływa. Cykanie świerszczy wypełnia mi głowę, wziera głęboko we mnie, wsiąka w skórę, w kości. Pod nim ukrywa się drugi dźwięk, szum płynącej rzeki. Rzeka, dobrze. Jeszcze tylko trochę.
Kiedy docieram na polanę, nieznajomy w wilczej masce już tam stoi, tuż przy brzegu rzeki. Gasnący księżyc za jego plecami obrysowuje sylwetkę mężczyzny srebrnym światłem, jego samego pozostawiając w cieniu. Idiota, pewnie specjalnie się tam ustawił.
Zatrzymuję się naprzeciw niego, resztkami sił unoszę kącik ust, szczerząc zęby.
– A więc to koniec – chrypię.
– To koniec. – Mężczyzna ściąga maskę.Rozdział 1
8 dni wcześniej…
Woda leje się z prysznica, przyjemnie chłodząc moje rozgrzane ciało. Rozchylam usta, przesuwam kciukiem po dolnej wardze, auć. Opuszka brudzi się na czerwono, rana na rozciętej wardze znowu się otwiera. Wsuwam dłoń pod wodę, krew spływa z palców na podłogę i znika w odpływie. Przesuwam dalej po moim ciele, po obojczyku, po tatuażu na żebrach, aż do prawego boku. Macam siniak znaczący połowę brzucha. Zaczyna już żółcieć i płowieć. Dobrze, jeszcze parę dni i nie powinno zostać po nim śladu.
No starczy tego dobrego. Zakręcam wodę.
Siadam przy mojej szafce w saloniku dla pracowników klubu fitness, przeczesuję palcami mokre włosy, odklejając czarne strąki od twarzy – to jedna z zalet krótkiego boba, zaraz sam wyschnie.
Z przyzwyczajenia wyciągam kolczyk i wkładam go do ucha. Przestaję, kładę go na dłoni, rubinowa łezka pochłania światło jak gęsta kropla krwi.
Do diabła, gdzie mógł podziać się drugi? Przetrząsnęłam już cały dom ze dwa razy i nic. Ech, żeby to… Chowam kolczyk do torby, natrafiając dłonią na zgniecioną kulkę papieru. Wilgotny jęzor strachu przejeżdża mi po karku.
Niewinnie wyglądająca fiołkowa koperta, którą znalazłam dziś rano wciśniętą między futrynę a drzwi mojego domu. Tylko jedno słowo, a ukradło mi spokój. Zaciskam dłonie. Co teraz, co powinnam zrobić? Jeśli ktoś…
– Miau. – Słyszę za plecami.
Co jest?
Odwracam się, kolejne miau.
Pod okrągłym, witrażowym oknem, na kozetce wymoszczonej aksamitem bijącym po oczach niebieskością izotonicznego napoju śpi Drago, drugi z pracujących tu instruktorów. Jego wielka klatka piersiowa unosi się i opada w rytm sennego oddechu, dając pokrywającym ją tatuażom węży złudzenie ruchu. Na samym jej środku, na szczycie góry mięśni i wzorów z czarnego tuszu śpi kociątko wtulone w jego rudą brodę. Popołudniowe światło wlewa się przez witrażowe wstawki w oknie, barwiąc białą sierść kota plamami karminu i piołunowej zieleni. Drago chrapie jak niedźwiedzisko.
– Mira? – Podnosi się, mrugając.
– Stop, nie ruszaj się. – Przerywam mu, wyciągając dłoń przed siebie.
Zabieram z szafki telefon i wracam przed okno. Drago uśmiecha się do przeciągającego się na jego klatce piersiowej kociątka. Gdybyśmy nie przyjaźnili się przez większość życia, pewnie zdziwiłoby mnie to, jak jego zakazana gęba może zmiękczyć się w tak łagodnym uśmiechu.
Robię jedno zdjęcie, drugie, spoglądam na wyświetlacz telefonu, podziwiając swoje dzieło. Idealne. Przesyłam. Po sekundzie komórka w sportowych spodenkach Draga wibruje. Siada oparty plecami o pluszową tapicerkę sofy, łapie kociątko w swoje wielkie, pokryte zgrubieniami łapsko, które to na co dzień bardziej przywykło do rękawic i podnoszenia sztang niż do trzymania tak delikatnych stworzeń. Wyjmuje z kieszeni telefon. Wyrywam mu go z ręki, zanim zdążyłby cokolwiek zobaczyć.
– E, Mira, co ty wyprawiasz?
– Siedź cicho i poczekaj chwilę. Zobaczysz, będziesz mi dziękować.
Zmieniam zdjęcie w profilu i oddaję mu komórkę.
– Trzymaj.
– Ty, na serio mam to tak zostawić? – pyta, marszcząc zdziczałe brwi, wpatrzony w nowe zdjęcie profilowe na aplikacji randkowej.
– Na serio. Powrzucałeś same zdjęcia, na których prężysz swoje napakowane cielsko jak tępy goryl, i potem dziwisz się, że panny ci nie odpisują.
Pociera łysy, wytatuowany łeb, wbijając we mnie wzrok w skupieniu. Niemal słyszę ciężki zgrzyt jego procesów podczaszkowych, kiedy próbuje zdecydować, czy mówię prawdę, czy po raz kolejny sobie z niego żartuję.
– Skąd go w ogóle masz? – Wskazuję brodą na pomiaukującą białą kulkę futra.
– He, he. – Przykłada kociątko do twarzy i zaczyna się w nie wtulać. – Znalazłem ją dzisiaj rano, pałętała się sama przy drodze, jak szedłem do klubu, to ją wziąłem.
– Kotka?
– Taaa. Księżniczka. – Kocia panna wysuwa różowy języczek i liże Draga po krzywym od złamań nosie, mrużąc zielone ślepka z zadowoleniem.
– Księżniczka? – Mój zachrypły śmiech niesie się po pomieszczeniu. – Oczywiście, że księżniczka, jak mogłoby być inaczej.
– Oż ku…. – Drago stęka, przekładając kota z jednej dłoni do drugiej.
– Co się stało?
– Księżniczka mnie obszczała.
Parskam śmiechem.
– No nie zlewaj się ze mnie jak głupia, tylko daj mi coś.
– Już, już.
Rozglądam się po pokoju, rozcierając czoło grzbietem dłoni. Łapię ręcznik papierowy ze szklanego stolika w ramie z giętego metalu i rzucam go Dragowi. Ten wciska mi kotkę do rąk, mamrocząc przekleństwa pod nosem, i wycierając dłonie, tarabani się do łazienki. Znajda wgapia się we mnie zielonymi ślepkami, wiercąc się i pomiaukując.
– Co, mała, jeszcze nie skończyłaś?
Rozkładam na ziemi kilka stron gazety ze stolika. Przykucam, kładąc na niej kociaka, panna eksploruje nowe podłoże, niuchając różowym noskiem atrament. Unoszę kącik ust, czytając kilka słów artykułu, który to tak zaciekawił kotkę.
Powyższy szkic miejsca zbrodni został sporządzony według opisu naocznego świadka, który siedem dni temu odnalazł ofiarę.
Przeskakuję kilka zdań dalej.
Poszkodowany, 22-letni Kamil L., obecnie przebywa na obserwacji pod opieką lekarzy. Jego stan określony jest jako stabilny…
Mała najwyraźniej zadowoliła się wąchaniem atramentu, bo wędruje dalej, eksplorując obrazek zajmujący trzy czwarte strony, którego autor zatracił się w artystycznej ekspresji pociągnięć ołówka i plam akwareli.
W samym centrum ilustracji wyżej wspominany Kamil L. klęczy nagi pod sękatą jabłonką, twarz ma wciśniętą w ziemię, pręży kręgosłup we wklęsłym łuku. Tors chłopaka rozorany jest ociekającymi krwią szramami. Jedne proste i głębokie, jakby od pociągnięć pazurów niedźwiedzia, inne zaś skomplikowane i drobne – runy i magiczne znaki schodzące się w sygile piętnujące mu przedramiona i uda.
Najbardziej jednak uwagę przyciągają cztery litery chłopaka. Kamil L. klęczy bowiem z zadem wypiętym do góry na tle nieba zaróżowionego wschodem słońca, a z jego tyłka wystaje wciśnięty do połowy kwiat białej lilii. Dookoła fruwają motyle.
Żubrzy śmiech Draga przetacza się mi nad głową.
– Chłopak ma przerąbane. – Pochyla się, oglądając gazetę znad mojego ramienia. – Teraz, jak to się rozeszło, ludziska nie dadzą mu żyć. Wyobrażasz sobie te wszystkie docinki? – Drapie się po brodzie. – Zrobić tak komuś z dupy wazon.
Kotka zatrzymuje się, papier pod nią ciemnieje, żółta plama rozpływa się po rysunku, falując i odkształcając szkic ciała ofiary.
– Dobra dziewczynka. – Puszczam do niej oko.
Znajda pomiaukuje zadowolona, że w końcu mogła porządnie opróżnić pęcherz. Drago łapie kocią pannicę i znów się do niej przymila. Radość, z jaką to robi, nadaje jego pokancerowanej twarzy groteskowego uroku.
– Co zamierzasz z nią zrobić?
– Jak co? Do domu ją wezmę.
– Zuza wie?
– Zuza, Zuza. Zuzka nie musi nic wiedzieć. – Naburmusza się.
– A jej alergia?
– Daj spokój, jakoś to załatwię.
Wzruszam ramionami.
– Ale Mira, czekaj, nie powiesz jej, nie?
Wzruszam ramionami po raz drugi.
– Mira…
– Dobrze, nic jej nie powiem.
– Dobra z ciebie dziewucha – mówi, po czym z ulgą zadowolenia trzaska mnie otwartą łapą w plecy, że aż echo dudni, a płuca obijają mi się o żebra, kręgosłup i z powrotem.
– Wiem, wiem. – Przytakuję, próbując się nie rozkaszleć. – No dobra Drago, czas na mnie – stwierdzam, widząc, że dochodzi szesnasta. – Wszyscy klienci na dzisiaj obrobieni.
Swoją drogą Drago to nie jest jego prawdziwe imię. Kiedyś w podstawówce obejrzał film o bokserach, czy co to tam było, i od tamtego dnia kazał na siebie tak mówić. Drago – jak jedna z filmowych postaci. Nikt nie protestował, bo wybrane imię bardziej do niego pasowało niż to nadane.
Wracam do szafki, mocniej podciągam czarne, skórzane legginsy, opinają się na moich nogach jak druga skóra. Biorę pod pachę wyświechtaną skórzaną kurtkę. Gotowa.
Kiedy wychodzę z klimatyzowanego klubu, gorąco lipcowego popołudnia bucha we mnie, obklejając mi skórę niczym oddech z psyka piekielnej bestii. Zatrzymuję się przy krawężniku brukowanego placu. Czekając, aż zmienią się światła, rozglądam się po przechodniach, jak zwykle o tej porze zaczynają się zbierać ludziska. Nic dziwnego zresztą, wszystkie atrakcje naszej mieściny znajdują się tu, w centrum.
Mężczyzna na drabinie przyozdabia latarnie czerwonymi wstążkami, drugi na dole wyciąga do niego wian maków, przygotowując plac do nadchodzącego festiwalu. Babuszka w chuście na głowie przeciera szmatą odlanego z brązu byka przy fontannie. Na wystawie piekarni ekspedientka wypełnia kosz kołaczami z makiem, i miodowymi bułeczkami. Zapisy na odświętne pieczywo będą przyjmować do soboty, mówi informacja na szybie. Dzieciaki z żarciem na wynos obsiadają placowe ławki.
W rozmowy wkrada się szmer, ludzie popatrują w stronę ratusza. Przez ulicę przetacza się procesja, na której czele z powagą i dostojeństwem w swej samochodowej twarzy wlecze się karawan z firankami w oknach, za nim pochód luksusowych aut. Spływające ku zachodowi słońce ślizga się po ich wypolerowanych karoseriach w czerni, bieli i kremie.
– To pewnie na pogrzeb tej malarki – mówi młoda kobieta do swej towarzyszki po drugiej stronie kawiarnianego stolika, mieszając łyżeczką w rozpuszczonym deserze lodowym.
Odprowadzam samochody wzorkiem, po czym przebiegam na drugą stronę placu. Pod wodospadem wisterii oplatających rozsuwane drzwi i futryny frontu sklepu wchodzę do wiejskiego marketu. W latach dwudziestych ubiegłego wieku mieścił się tu teatr, a atmosferę jego artystycznej bohemy ciągle da się dojrzeć w wystroju: w mahoniowej boazerii, w starodawnych plakatach na ścianach, w wyłożonych drewnem sufitach.
Między koszami z powykręcanymi marchewkami, ziemniakami i innymi letnimi warzywami od lokalnych rolników Jasiek wykłada na półki miody, wsuwając je między ręcznie wyrabiane dżemy i marmolady. Przedramieniem przyciska do piersi skrzynkę z towarem, wystające spod krótkiego rękawka mięśnie prężą się pod naciskiem ciężaru. Widząc mnie, unosi dłoń ze słoikiem na przywitanie, gładkie policzki naznaczają mu dołeczki uśmiechu.
Jasiek… Jasiek przypomina – w zależności od gustu – albo nieudany, albo wręcz przeciwnie, zakończony spektakularnym sukcesem eksperyment, w którym ktoś przyszył buźkę cherubina w aureoli blond loków do cielska pełnoetatowego drwala.
Odmachuję mu i przechodzę dalej, mijając regał z książkami i przyłączoną do niego sofą oraz stolikiem z koronkową serwetą, aż dochodzę do zaułka położonego w najdalszym kącie hali, odgrodzonego parawanami od reszty marketu. Jedwabny materiał parawanów w arszenikowej zieleni pokrywa wzór ornamentowych irysów i ważek, plącząc się i zapętlając sam w sobie. Odgarniam zasłonkę z koralików, po czym wchodzę do środka, drewniane paciorki klekoczą, obijając się jedne o drugie.
– O, Miruś, już jesteś. – Zuza tasuje tarota, kolorowe oczka pierścieni na jej palcach łapią światło płomieni świec, mieniąc się i pobłyskując w półcieniu.
Kładzie karty na stoliku, przedziela talię na pół, rzuca mi zachęcające spojrzenie, pod którego dymną słodkością zawsze kryje się drugie dno. Wskazuję brodą na lewą kupkę. Unosi wierzchnią kartę. Jej wymalowane na bordowo usta nadymają się w tajemniczym uśmiechu. Wstaje z obitego liliowym pluszem krzesła. Kładzie ręce na krągłych biodrach, rozglądając się po swojej kanciapie okultystycznych rupieci.
– Zaraz, zaraz, gdzie ja to schowałam.
Szerokie rękawy spływają jej po przedramionach, skrywając dłonie. Jedwabna sukienka szyta na wzór kimona okrywa jej pulchne kształty falami kobaltowej tkaniny w magnolie i gnące się pióra pawiego ogona spoglądające na mnie zmultiplikowanym, granatowym okiem, które obserwuje, kiedy Zuzka nie patrzy. Materiał nadawałby się również na zasłonki w salonie eleganckiej paniusi, co dorobiła się, złapawszy bogatego męża. Nie żebym oceniała, dobrze dla niej.
– A, tutaj.
Zuzka klaszcze, podchodzi do regału obłożonego kryształami i suszami zamkniętymi w puszkach malowanych w starym stylu. Staje na palcach, sięgając do najwyższej półki i zbiera jakieś szpargały. Większość ludzi potrzebowałaby do tego krzesła, ale Zuzka ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i dodatkowe dziesięć centymetrów szpilek, więc świetnie radzi sobie sama.
Zsuwa na bok stolika tarota i rzeźbę z wymalowanymi i podpisanymi liniami dłoni, a na ich miejsce kładzie garść drobiazgów. Uśmiech satysfakcji znów wpełza na jej usta, powieki pociągnięte kredką zwężają się zalotnie. Odkorkowuje pusty słoiczek i zaczyna napełniać go naznoszonymi składnikami. Wpierw kilka granulek różowej soli, potem garść suszonych płatków róży i korzeń lukrecji.
– Co by tu jeszcze… – Zamyśla się, stukając o stolik paznokciami wymalowanymi na ten sam burgundowy odcień czerwieni co jej wargi. – A tak. – Krzywi się, stawiając krok, i rozmasowuje kolano.
– Ciągle dokucza? – pytam, patrząc, jak zbiera z półki jakieś kamyki.
– Niestety.
– Może powinnaś na parę dni zrezygnować ze szpilek.
– Prędzej mnie piekło pochłonie!
Wrzuca do słoika kilka okruchów różanego kwarcu. Wyjmuje spod stolika pudełko zapałek. Pstryk, zielona główka uderza o bok kartonika, wzbudzając płomyk.
Zuzka zapala różową świeczkę, jedną z tych, co sama wieczorami kręci w domu, z płatkami kwiatów i ziołami wmieszanymi w wosk.
– Już prawie skończone – mówi korkując „zaklęciowy” słoik.
Przechyla rozpaloną świecę nad naczyniem, powodując kapanie różowej parafiny na korek.
Z samozadowoleniem odgarnia z twarzy kosmyk miedzianych loków, po czym wręcza mi naczynie.
– Trzymaj, kochanie, niech ci się poszczęści.
– Poszczęści? Co niby w tych kartach widziałaś?
– Spoilery. – Przykłada palec do ust.
– Doprawdy? Spoilery? – Kręcę głową. – Spojlery powiedziała kobieta, która zarabia na życie, czytając ludziom przyszłość.
– Jak ci powiem, zaczniesz marudzić, więc siedź cicho i bierz słoiki, żeby cię dobre wibracje wszechświata mogły wspomóc.
Potrząsam naczyniem, schowane w nim drobiny stukają, obijając się o szklaną ściankę.
– Wszystko dobrze, Zuzka, tylko powiedz mi chociaż, czemu musiałaś nawalić tam tyle różowych śmieci – chrypię, krzywiąc się i podrygując sobie naczynkiem przed oczami. – To wygląda bardziej jak coś, z czego ucieszyłaby się Sarenka.
– Oj, o Sarenkę to się nie martw, jej akurat na nic by się to nie zdało. No, raz-dwa, schowaj go i noś blisko ciała, najlepiej w okolicach serca. – Znów uśmiecha się do mnie tym uwodzicielskim uśmiechem Rity Hayworth.
Zawsze imponuje mi to, jak w tej kobiecie miesza się elegancja gwiazdy starego Hollywoodu z wolnością pogańskiej kapłanki, która po nocach oddaje cześć zapomnianym bogom.
– Niech ci będzie. – Macam w trzymanej pod ręką kurtce wewnętrzną kieszeń i chowam do niej słoiczek. – I tak lepiej niż jak ostatnio dałaś mi tamten napar z suszonego zielska do picia.
– Kochanie, ciągle jeszcze się gniewasz? – Nadyma usta w udawanej skrusze. – Miał ci tylko odrobinkę pomóc otworzyć się na inne plany rzeczywistości.
– Taaa, inne plany to ja poznałam, tyle że muszli klozetowej, jak po tej twojej przeklętej herbatce pół nocy rzygałam w łazience, przekonana, że klozet ze mną rozmawia głosami z odpływu. Kurde, Zuzka, ja się potem przez tydzień nie mogłam normalnie wysikać, bo się czułam, jakby jakieś diabelstwo mi się tam z odpływu przyglądało.
– Oj, oj, pomyłka się może zdarzyć każdemu, trochę za dużo grzybków, trochę za mało rumianku i szałwii. Idź, zajmij nam miejsce. Ja tylko tu pozamykam i zaraz cię dogonię – zmienia temat strategicznie.
Przytakuję jej skinieniem głowy i wychodzę z wiedźmowego gniazdka Zuzki.
Gdy mijam stoisko z pieczywem, zapach świeżego chleba drażni mi żołądek, ten burczy na to wielce obrażony, że chce żarcia. Dobra, chwila, zaraz coś dostaniesz. Klepię się po brzuchu, a każdy z wytrenowanych mięśni rysuje się pod palcami.
– O nie…
Kilka kroków dalej natrafiam na właściciela marketu – szpakowatego, w miarę udanego biznesmena o w miarę przystojnej twarzy i ze wstrętnymi centymetrami nadmiarowego brzuszyska mężczyzny w średnim wieku, co lubi pojeść. Obżera się czekoladowym batonikiem przy ladzie z serami. Wyrywam mu przekąskę.
– Co to ma być?
– Och, Mira. – Zachłystuje się, próbując przełknąć czekoladę i ukryć, że w ogóle coś je.
– Po tym wszystkim ciągle żresz to świństwo? Jutro jak do mnie przyjdziesz, to tak cię przeczołgam, że będziesz wił się po podłodze spocony i zdyszany, błagając, bym przestała. Ale nieważne, ile będziesz skamleć, że już więcej nie dasz rady, tak ci złoję tyłek, że przez resztę dnia ledwo będziesz mógł ustać na nogach.
Przez twarz właściciela przebiega dziwny skurcz, potem mężczyzna patrzy i mówi do kogoś za mną.
– Drogie panie, mam nadzieję, że znalazłyście u nas dziś wszystko, czego wam trzeba.
Dwie staruszki wpatrują się we mnie, jedna z serem w ręce zatrzymanej zaraz nad koszykiem. No masz ci…
– Na siłowni, znaczy się. – Chrząkam. – Przeczołgam cię na siłowni jako twoja osobista trenerka. Od ćwiczeń.
Skłaniam się babulinką, próbując przyoblec moją twarz w przyjazną minę. Babulinki odpowiadają mi niemrawo tym samym. Nie chcąc bardziej się pogrążyć, odchodzę w stronę kas, pogryzając zarekwirowany batonik.
Gdy wsuwam do ust ostatni kawałek czekolady, po kręgosłupie przebiega mi zimny dreszcz.
Nie, nie, to wszystko.
Ten głos, kto to powiedział? Rozglądam się z lewej na prawo, próbując odnaleźć źródło słów. Wzrok rozbija mi się po alejkach marketu, po twarzach ludzi robiących zakupy. Ten głos, ten głos. Niemożliwe! Serce wali mi w klatce piersiowej, jak opętany szaleniec wali czołem o ścianę. Zamykam dłoń na skórzanej kurtce, przyciskając ją mocniej do siebie. Ten głos, skąd doszedł? Proszę, jeszcze jedno słowo. Cokolwiek.
Po lewo kobieta z wózkiem sięga po makaron, dalej dwoje dzieci małpuje maskotkę z opakowania płatków śniadaniowych. Nie, to nie to, nie tutaj. Gdzie jesteś? Błądzę oczami po sklepie. Powiedz coś jeszcze, cokolwiek. Nie mogę stracić tej szansy. To on, to musi być on.
Do widzenia.
Jelita wykręcają mi się w supeł, krew w żyłach ścina się, tworząc zawiesinę lodowatej rtęci. Odwracam się w stronę, z której doszło słowo. Mężczyzna w czarnym garniturze mija kasę, wychodzi na zewnątrz. Ruszam za nim. Przepychając się przez kolejkę ludzi, ignoruję co pani, gdzie się tak pcha. Przeciskam się do drzwi i wybiegam na plac.
Zachodzące słońce razi mnie, przez co marszczę nos i zasłaniam oczy przedramieniem. Mrugam, rozglądając się na boki i szukając w tłumie – w ludziach przy stolikach, w grupkach roześmianych przechodniów – mężczyzny w czarnym garniturze.
Do diabła, gdzie jesteś?! Gdzie jesteś!
Tam.
Serce gubi uderzenia; gdy go znajduję, wsiada na tylne siedzenie czarnego samochodu. Coś trzyma w ręku, co to jest? Kwiaty? Drzwi zamykają się z trzaskiem, auto włącza się do ruchu. Co to za fura? Do diabła, nie wiem, jakaś droga. Pojazd za nim zasłania mi rejestrację. Niech to szlag, zaraz odjedzie, zaraz go zgubię.
Przebiegam na drugą stronę placu, spoglądam za siebie, auto stoi na skrzyżowaniu, trzy inne przed nim czekają na swoją kolej, by skręcić. Rzucam się ku parkingowi za klubem fitness, wkładając kurtkę pomimo skwaru. Wskakuję na mój motor, brzdęk kluczyków, rzężenie silnika, raz, drugi, nie rób mi tego! Zapala. Wycofuję i wyjeżdżam z parkingu na ulicę.
Jest tam, czarne auto kilkadziesiąt metrów przede mną, właśnie skręca w prawo. Mam cię! W końcu. Po tylu latach czekania, po setkach nocy wypełnionych snami o tobie, po nieskończonych godzinach wracania do wspomnień. Mam cię! Dociskam gaz, coś miga mi przed oczami.
Hamuję z piskiem, mało nie wywracając motoru. Za późno jednak, w coś uderzyłam. Nie w coś, w kogoś. Przeturlał się do przodu i teraz leży, postękując. Czarne auto znika mi z oczu za zakrętem. Patrzę to na potraconego, to na skrzyżowanie.
Do diabła, do diabła, do diabła! Co robić?
Nie mogę go zgubić, nie teraz, nie jak jestem już tak blisko. Zamykam dłonie na kierownicy motoru, zęby bolą mnie od zaciśniętej szczęki. Przeklęty idiota musiał wleźć mi pod koła.
Moje błotniste ja o miękkim, cieknącym ciele budzi się, wyłazi głęboko z moich trzewi.
Zostaw go, niech cierpi – szepcze, podjudzając zmysły. – Zasłużył sobie. Zostaw go, niech cierpi, niech kona – syczy do ucha.
Robi się zbiorowisko, ludzie gapią się, gadając jeden do drugiego.
Nie mogę odjechać, już za późno. Stracone.
Po co się zatrzymałaś?
Cień wciska się z powrotem w głąb mnie, pod serce, pod splot słoneczny. Gaszę motor, zsiadam, podchodzę do leżącego na ziemi kretyna.
– Nic panu nie jest? – Krzyżuję ręce na piersi, patrząc na niego z góry.
– Przeżyję – mówi chrapliwym głosem.
Zwleka się z jezdni, podpierając się jedną ręką, drugą zakrywając pół twarzy. Krew ścieka mu spod palców i kapie na kostkę burkową.
Niech to licho, przejechałam kogoś. Właśnie dociera do mnie, co się naprawdę stało. Przeczesuję dłonią włosy, co teraz powinnam powiedzieć? Przeprosić? W życiu. To nie była moja wina, przynajmniej nie w całości.
– Powinien pan uważniej patrzeć, gdzie chodzi.
– A pani uważniej patrzeć, gdzie jeździ. – Mężczyzna prostuje się i szczerzy ostre zęby w uśmiechu.
Świdruje mnie spojrzeniem oka o źrenicy jak ziarnko czarnego sezamu zatopionego w miodzie. Odwzajemniam się, nie uginając się pod intensywnością jego wzroku. Nie ma mowy, nie wygra ze mną tak łatwo.
– Przepraszam, czy trzeba zadzwonić po pomoc? Potrzebne panu pogotowie? – Kobieta w zapoconej jedwabnej bluzeczce wyciąga telefon z torebki, troska wylewa się jej z oczu, jakby znalazła na jezdni potrąconego szczeniaka.
– Nie, niech się pani nie kłopocze i po nikogo nie dzwoni. Nie chcemy przecież robić zamieszania – mówi mężczyzna, szukając w mojej minie aprobaty.
Przytakuję, bo prawdą jest, że błyskające czerwono-niebieskie światła karetki to ostatnie, czego tu teraz brakuje.
Prawdą jest też to, że mężczyzna zdecydowanie wygląda, jakby potrzebował pomocy. Całą dłoń, przedramię i lewą część twarzy zalały mu krwawe zacieki. Skąd on bierze siłę na ten pewny uśmieszek? Szok, wstrząśnienie mózgu, głupota?
– Jak pan woli. – Kobieta cmoka i chowa telefon.
Garbiąc się odchodzi, najwyraźniej zawiedziona, że nie dane jej było dać upust miłosierdziu serca. Reszta gapiów rozchodzi się za jej przykładem.
Spycham motor z ulicy, robiąc miejsce dla czekających za mną samochodów.
Mężczyzna opiera się plecami o budynek z czerwonej cegły, unosi głowę, łapiąc powietrze. Jego oliwkowa koszula z podwiniętymi do łokci rękawami i kremowe spodnie ubabrane są pyłem. Zgina się, chcąc je chyba otrzepać, ale pojękuje tylko i wraca do pozycji opartej. Odkleja rękę od pokiereszowanej twarzy, zerka na nią zdrowym okiem, krzywi się i z powrotem przykłada dłoń do powieki.
Czyjakolwiek byłaby to wina, przejechałam go…
– Tu niedaleko jest szpital, mogę pana zaprowadzić.
– Będę wdzięczny. I daruj sobie pana, Wiktor.
– Może być i Wiktor, jak wolisz. W każdym razie to jakieś piętnaście minut na pieszo, mogę zamówić taksówkę.
– A to, co tu masz, się nie nada? – Wskazuje na lśniące czernią kawasaki Z 550.
– Mój motor? Jesteś w stanie się utrzymać?
– W gorszych sytuacjach się jeździło.
– Jesteś pewien?
Kiwa głową i wzrusza ramionami.
Skoro sam zaproponował…
– No dobra, wsiadaj.
*
Siedzę w poczekalni szpitala, plastik krzesła wbija mi się w tyłek. Znudzona obracam w palcach słoiczek od Zuzki. Cokolwiek mi tu nawsadzała, nie zadziałało. Nawet gorzej, to różowe paskudztwo ściągnęło na mnie serię jakichś przeklętych niepowodzeń. Jak wrócę do domu, wywalę to w diabły, a Zuzce złoję skórę, jak tylko następny raz się z nią zobaczę. Zuzka i te całe jej uroki… Tak to się zawsze kończy.
Wypuszczam ciężko powietrze, przymykając oczy, by dać im odpocząć od ostrego światła jarzeniówek. Białe światło leje się na mnie z sufitu przez dwie godziny siedzenia tu i czekania, przenika bladym chłodem moją skórę, z lekarską ciekawskością próbuje wyczytać z tkanek mój stan i postawić diagnozę. Nie musi się trudzić, znam ją dobrze, dziękuję.
Wściekłość z popołudnia zdążyła już rozejść się po kościach, frustracja rozmyła się wraz z nadchodzącym wieczorem, zostało mi tylko przygnębienie. Ten głos, który słyszałam w markecie… wtedy, w tamtej chwili przekonana byłam, że to musiał być on. Że wrócił, że nagle się tu zmaterializował. Brzmiał starzej, dojrzalej, ale wystarczył dźwięk jednego słowa, by obudziło się we mnie wspomnienie tamtej nocy. Lodowata woda, szum rzeki.
Trzymaj, zaraz po ciebie wrócę.
Nie wrócił.
Przyciskam do siebie skórzaną kurtkę. Nie, przecież to nie mógł być on, nie po tylu latach, czemu niby teraz? Urojona fantazja mojego zrytego umysłu. Omam zrodzony z pragnienia. Nic więcej. Nic więcej.
Drzwi od sali otwierają się, Wiktor wychodzi na korytarz w towarzystwie pielęgniareczki uciesznie ćwierkającej do niego powypadkowe zalecenia. Potakuje jej słowom.
– Nie uciekłaś. – Mężczyzna błyska ostrymi zębami.
Poprawia rękaw koszuli, zawijając go z powrotem nad łokieć. Ma pościerane przedramiona, lewe oko zakrywa mu opatrunek. Ostrość rysów jego twarzy, chrapliwość głosu, to, jak szczerzy się w uśmiechu, nadają mu wyglądu szakala. Wcześniej, zbyt rozzłoszczona wypadkiem, widziałam w nim jedynie kretyna, który wlazł mi pod motor, ale teraz… Mrowiące ciepło smyra mi uda. O nie, cicho tam. Nie on, nie po tym, jak zrujnował moją życiową szansę. Odganiam natrętne myśli.
– Nie, ale nie wiem, po co tyle czekałam, najwyraźniej dobrze się tu tobą zajęli.
– Tak, opiekę macie tu wyborną. Pani mi właśnie wyjaśniała, że mam podrapaną gałkę oczną, rozcięty łuk brwiowy, parę siniaków i obić, ale w sumie nic poważnego się nie stało. Przyznaj, martwiłaś się trochę?
– Chyba żartujesz.
– Chociaż odrobinę?
Wzdycham.
– Widzę, że masz się dobrze, w takim razie nic tu po mnie. – Łapię kurtkę z siedzenia. – Do widzenia panu. – Odwracam się w stronę wyjścia.
– Panu? Mówiłem, wystarczy Wiktor.
– Jak sobie chcesz. Do widzenia, Wiktorze. – Ruszam przed siebie.
– Chwila, poczekaj.
Ugh, czego on jeszcze ode mnie chce?
– Co znowu?
– Jak ty masz na imię?
– Ja? Nie musisz wiedzieć.
– No właśnie tak się złożyło, że muszę. – Zgarnia kosmyk z czoła, przeczesując palcami gęste, orzechowe włosy przycięte krócej po bokach.
– A co, chcesz wykorzystać sytuację i wzbudzając we mnie litość swoim stanem, gdzieś mnie zaprosić? Odpada.
– Nie, niekoniecznie to miałem na myśli. Ale skoro proponujesz.
Zaraz, co to za wyraz twarzy? Politowanie? Rozbawienie?
Pomrukuję, tracąc resztki cierpliwości.
– Do dokumentów. Potrzebuję twoje dane dokumentów, które musi wypełnić ta miła pani. – Wskazuje na pielęgniarkę.
Zgrzytam zębami, oczywiście, no tak, oczywiście…
– Mira.
– Mira? – pyta pielęgniarka, czekając na więcej.
– Niech pani mi to da, sama napiszę.
Wyrywam jej z ręki podkładkę z papierami i wpisuję moje dane. Nie dam mu tej satysfakcji, nie usłyszy o mnie nic więcej, a już na pewno nie usłyszy mojego całego przeklętego imienia.
– Zadowolony?
Pielęgniarka oddala się i chowa się za biurkiem recepcji.
– Nie do końca.
Ile można…
– Przez to tutaj – puka palcem po opatrunku – nie będę mógł prowadzić samochodu przez następne kilka dni. Problemy z postrzeganiem odległości, przynajmniej tak mówił lekarz.
– I co ja mam do tego?
– Chcę, żebyś została na ten czas moim kierowcą.
– Ja?
– A widzisz tu kogoś innego?
Prycham, nie wierząc w jego słowa, chyba coś mu się pomyliło. Poklepuję go po ramieniu.
– Do widzenia, Wiktorze, miłego życia. – Już chcę go minąć, kiedy chwyta mnie za nadgarstek i przyciąga do siebie.
– Nie tak prędko. – Pochyla się nade mną, złote oko lśni mu satysfakcją kryjącą w swym blasku czające się pod cienką źrenicą ślady złych zamiarów.
Uważaj, Wiktorze, bo nie wiesz, z kim zadzierasz, ja gryzę, ja drapię.
– Albo się zgodzisz, albo będę musiał zgłosić wypadek na policję, żeby dostać parę złotych odszkodowania. – Nie odrywa ode mnie spojrzenia. – Taksówki kosztują – dodaje przyjacielskim tonem.
Czort by go, przeliczam w myślach moje karne punkty; jak zadzwoni, zabiorą mi prawo jazdy.
Nasze twarze dzielą centymetry, jego ciepły oddech owiewa mi policzki, zapach płynu dezynfekującego spod opatrunków łaskocze nozdrza. Sekundy się ciągną, powietrze ścina się od napięcia. Nasze spojrzenia, skrzyżowane w pojedynku woli, zaglądają jedno w drugie, wślizgując się w przeciwnika, próbując odkryć, co chowa się między mięśniami a kośćmi. Im dłużej patrzy na mnie z tym samozadowoleniem, tym bardziej moje myśli błądzą po ciemnych zakamarkach umysłu, po ukrytych komnatach pełnych kłów i szponów.
Czy on również dopatruje się mojego głodu? Unoszę kącik ust w uśmiechu.