Panowie Salem - ebook
Panowie Salem - ebook
W przeszłości miasto Salem nie cieszyło się dobrą sławą. Miejsce to spowiły mrok i strach. Krąg gorliwych wyznawców szatana rósł w siłę, a oddane mu wiedźmy szerzyły diabelski kult, plugawiąc wszelkie świętości. Łowcy czarownic srodze je osądzili i ukarali. I choć na stosie spłonęła ich ludzka powłoka, zło przetrwało i czekało uśpione... Aż do dziś!
Tajemnicza płyta zespołu o nazwie Panowie odtworzona w radiu przez niczego nieświadomą didżejkę Heidi budzi demony, które w bezlitosnym akcie zemsty zapolują na dusze mieszkańców Salem. Jedno jest pewne – wkrótce otworzy się samo piekło!
Twórczości światowej sławy muzyka Roba Zombie zawsze towarzyszyła horrorowa otoczka. Ten artysta, zdobywca wielu platynowych płyt, przed laty założył jeden z najlepszych metalowych zespołów White Zombie. Po sporym sukcesie odniesionym dzięki zespołowi, zaczął wydawać utwory pod własnym imieniem. Nie tylko gra i komponuje, projektuje również okładki, dekoracje koncertów, reżyseruje teledyski i filmy (m.in. Dom 1000 trupów, Bękarty diabła, remake Halloween), ma także własną wytwórnię.
„Jeśli miałby istnieć szatan o wrażliwej i pięknej duszy, to jego uosobieniem byłby Rob Zombie. Intrygująca i pociągająca mikstura emocjonalna..."
Anja Orthodox, wokalistka zespołu Closterkeller
Pozycja obowiązkowa dla pasjonatów grozy w najbardziej sadystycznej postaci, otoczonej smoliście czarnym humorem i groteską. Panowie Salem to potężna dawka gore, nawiązująca jednocześnie do klasyki horroru okultystycznego. Film o tym samym tytule to, jak zapowiada Zombie, ostatnie dzieło grozy w jego dorobku.
B.K. Evenson, który współpracował z Robem Zombie przy powstawaniu tej książki, jest laureatem nagrody International Horror Guild Award i autorem dwunastu publikacji. Powieść Last Days zdobyła nagrodę American Library Association za najlepszy horror napisany w 2010 roku, a The Open Curtain znalazła się wśród finalistów do nagrody Edgar Award.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-350-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przebudziła Się. Poczuła silny nacisk na ramiona, jakby zostały czymś przygwożdżone. Dopiero po chwili zorientowała się, że ręce ma skrępowane i unieruchomione wysoko nad głową. Otworzyła oczy. Wszystko wydawało się nieostre, zniekształcone, po prostu nie takie, jak być powinno. Co się z nią dzieje? Czy jest chora? A może ją otruto?
Rozpaczliwie zaczęła rozglądać się dokoła. Tuż za sobą u wezgłowia łóżka dostrzegła szereg słupków. Słupki stopniowo zlewały się w jeden, aby po chwili ponownie się rozmnożyć. Czy to działanie alkoholu? Nie, to raczej było mało prawdopodobne, nie przypominała sobie, żeby wcześniej piła. Wiedziała, że nie może tego robić, ponieważ byłoby to niebezpieczne dla dziecka. Ale coś było nie w porządku. Jej serce biło innym rytmem, szamocząc się w piersi, a język zdawał się wypełniać całe gardło. Spróbowała się odezwać, ale zamiast słów z jej ust wydostał się niezrozumiały bełkot.
Ktoś trzymał coś ostrego i gorzkiego tuż pod jej nosem, na co zareagowała obrzydzeniem. Potrząsnęła głową i na moment powróciła jej jasność widzenia. Była w pokoju, ale nie w swoim. Czuła dziwny, ziemisty zapach. Ściany były ociosane — coś na kształt szopy położonej z dala od miasta, szopy, na którą można się natknąć w lesie, w samym środku niczego. Nigdy wcześniej nie była w takim miejscu.
Przez tę krótką chwilę, która dzieliła ją od ponownie rozmywającej się wizji, dostrzegła drewnianą klatkę dla ptaków. Nie znajdowała się w niej jednak ani zięba, ani kanarek, ani inny miły skrzydlaty śpiewak, lecz wielki kurczak. Trudno było sobie wyobrazić, jakim sposobem go tam umieszczono. Stworzenie z trudem mogło się poruszać, a jedyną oznaką życia było ciągłe uderzanie głową o pręty. Pod podstawą klatki zawieszono coś, co kołysało się do przodu i tyłu, nieustannie przy tym wirując. Przypominało kawałki kości, fragmenty ciała, ale co to mogło być? Musiała spoglądać na to w niewłaściwy sposób albo miała przywidzenia.
Kiedy spróbowała ponownie skupić wzrok na klatce, między kurczakiem a nią pojawiła się zniekształcona twarz. Znów przysunięto jej coś pod nos, a smród ukłuł ją niczym nóż wbity głęboko w mózg. Niektóre rzeczy stały się wyraźniejsze, inne mniej.
Pomieszczenie wokół niej zdawało się teraz migotać od dziwnego, tajemniczego gorąca. Zniekształcona twarz nabrała ostrości. Należała do kobiety, była sroga i lekko nachmurzona. Okalał ją ciemny kaptur, a czarna, kosztowna szata zakrywała całe ciało. W miejscu kołnierza spostrzegła wystające futro zwierzęcia, lisa, a może nawet wilka, kiepsko zakonserwowane i wciąż zakrwawione.
Znów potrząsnęła głową. Budziła się stopniowo i zaczynała coraz wyraźniej dostrzegać szczegóły. Ale to, co widziała, nie mieściło się jej w głowie.
W tej samej chwili zakapturzona kobieta zrobiła krok w bok i uniosła rękę, w której zalśnił nóż.
Uwięziona poczuła narastającą panikę. Spróbowała opuścić ręce, ale wciąż były unieruchomione. Wykręciła się i spojrzała za siebie. Dostrzegła parę brudnych rąk z połamanymi paznokciami, które trzymały ją mocno za nadgarstki, podczas gdy inna dłoń wiązała je ciasno sznurem. Poczuła, jak paznokcie te zanurzają się w jej ciele, wywołując krwawienie. Spróbowała zsunąć nogi z łóżka, jakby chciała wstać, ale one również nie chciały się ruszyć. Zdołała na tyle unieść głowę, żeby spojrzeć wzdłuż obrzmiałego brzucha na kostki. Je również związano sznurem i przytroczono do słupków w nogach łóżka. Ktoś pociągnął ją mocno za ręce, które boleśnie zatrzeszczały w stawach. Szarpnęła głową do tyłu i zobaczyła, że przywiązano je do jednego ze słupków u wezgłowia. Była teraz całkowicie unieruchomiona, rozłożona na łóżku i niezdolna do niczego.
— Dlaczego mi to robisz? — zapytała zakapturzoną postać. Powiedziała to głosem, który zabrzmiał dziwnie i obco w jej własnych uszach. Słowa były stłumione i powolne, a strach nasycił je dodatkowym skrzekiem. Kobieta w czerni nie udzieliła jej żadnej odpowiedzi. Wydawało się, że w ogóle nie usłyszała pytania. Migoczącym ostrzem zakreślała w powietrzu złowrogi wzór, mamrocząc dziwną pieśń.
— Kim jesteś? — powtórzyła pytanie.
Choć znów nie padła żadna odpowiedź, poczuła ciepły i zepsuty oddech w uchu, czemu towarzyszyły wyszeptane słowa: „dzieci diabła”. Odwróciła głowę i zobaczyła kolejną twarz. Była to twarz kobiety w postrzępionej szacie, twarz bezzębna, na której widniał idiotyczny uśmiech pełen ekstazy. Jej oddech cuchnął zgniłym mięsem. Odwróciła się w drugą stronę, ale i tam zobaczyła czyjeś oblicze. Wychudzona kobieta z potarganymi siwymi włosami, której oczy przypominały płonące węgielki. Jej strój składał się ze szmat i skór. Twarze zaczęły gromadzić się w półkolu wokół łóżka. Wszystkie obserwowały ją w oczekiwaniu. Niektóre miały otwarte usta, niektóre mamrotały, inne śliniły się. Kobieta z nożem przemawiała teraz gardłowym głosem, posługując się językiem, którego nie sposób było rozpoznać. Pozostałe kołysały się, a ich głosy na zmianę nabierały mocy i cichły.
— Pomocy! — krzyknęła uwięziona.
Szarpnęła się w więzach i wrzasnęła. Nóż uniósł się i opadł, a ona poczuła linię ognia przesuwającą się po jej boku. Towarzyszył temu tępy, mokry dźwięk, który po chwili zidentyfikowała jako odgłos rozcinanego ciała. Jej własnego ciała. Uniosła głowę i patrzyła, jak koścista dłoń przeciąga ostrze w górę jej brzucha, piłując zaciekle. Poczuła przenikliwy ból. Krew tryskała na rękę trzymającą nóż, rozlewając się powoli, nieubłaganie. Ostrze noża wciąż przeszywało ciało. Kobieta ponownie wrzasnęła, tym razem dużo głośniej, ale wysuszona dłoń opadła mocno na jej usta, tłumiąc krzyk i odcinając oddech.
Poczuła wsuwające się w nią dłonie, palce rozchylające wargi rany, rozdzierane tkanki i nóż, który wnikał coraz głębiej. Pojawił się gęsty strumień płynów i krwi, a ona odniosła wrażenie, że jej ciało zostało wywinięte na lewą stronę. W ustach poczuła smak krwi i kawałek śliskiego ciała. Dopiero po chwili zrozumiała, że odgryzła sobie język. Szarpnęła, żeby uwolnić głowę. Zdołała unieść ją na tyle, żeby zobaczyć rozpruty korpus, dłonie trzymające brzegi ziejącej rany i przywódczynię z rękami umazanymi krwią i tkankami po same łokcie grzebiącą wewnątrz niej. Ze środka wysunęło się jelito usmarowane krwawą papką, potem coś mniejszego, jak gdyby żylasty, karbowany kanalik, a wśród tego wszystkiego maleńka, zaciskająca się dłoń.
Spróbowała poruszyć rękami i nogami, ale była słaba, a jej kończyny odmawiały posłuszeństwa. Przez chwilę mocowała się z dłonią, która wciąż zakrywała jej twarz. Kiedy zabrano rękę, nie miała już siły krzyczeć.
Leżała na łóżku, a życie wyciekało z niej z każdą mijającą sekundą.
Ostatnim dźwiękiem, który usłyszała, był płacz dziecka. Mojego dziecka, pomyślała mgliście. Co oni z nim zrobią?, zadała sobie pytanie. A potem umarła.ROZDZIAŁ DRUGI
Nowo narodzone dziecko wrzeszczało wniebogłosy, gdy powykręcane dłonie ściskały je w dziwny sposób. Kobieta w kapturze odwróciła się od łóżka i skierowała w stronę środka pomieszczenia. Odrzuciła kaptur do tyłu i przykucnęła, pochylając się nad paleniskiem w podłodze. Nad powierzchnią gasnących węgielków utkała postać ze splecionych gałązek i patyków, wciąż zakrwawionymi rękami tworząc podobiznę człowieka. Pozostałe członkinie sabatu obserwowały ją, powoli oddalając się od łóżka i leżącej na nim martwej kobiety z rozszarpanymi wnętrznościami. Po chwili zgromadziły się wokół paleniska. Wychudzona kobieta trzymająca noworodka podeszła z szacunkiem do przywódczyni, stanęła za jej plecami i pochyliła się do jej ucha.
— Mamy je, pani Morgan — powiedziała skrzekliwym szeptem. — Wciąż śliskie i zakrwawione po swoich narodzinach ze śmierci w życie. Czy pozbawimy je teraz krwi, pozwolimy cieczy życia wypłynąć i rozpoczniemy przywołanie?
— Wszystko w swoim czasie, Clovis — odrzekła Margaret Morgan, nie odrywając wzroku od uplecionej z gałązek postaci. Miała nieruchome, ciemne oczy, tak brązowe, że w słabym świetle wyglądały na całkiem czarne. Osadzone były w surowej twarzy o wysokich, niemal arystokratycznych kościach policzkowych. Usta miała zacięte, wargi pozbawione krwi, a sama twarz była blada, jakby ją opróżniono z posoki. Dmuchnęła mocno, zanim się odezwała, a szare węgielki rozjarzyły się na czerwono. — Wszystko w swoim czasie.
Clovis skłoniła się i cofnęła, trzymając wciąż płaczące dziecko. Morgan dmuchnęła ponownie, tak że węgielki zaświeciły wyraźniejszą czerwienią, a nogi uplecionej figurki zajęły się ogniem.
Zadowolona z powstałych płomieni, wstała i zrobiła krok do tyłu. Uniosła bezbożną figurkę w powietrze na zakrwawionym czubku noża. Wciąż patrzyła w skupieniu, choć w jej oczach widać było żar.
— W imię Szatana, Władcy Ziemi, Króla Świata, Pana Uciśnionych — zaintonowała, spoglądając na zgromadzone wokół niej wiedźmy ubrane w stroje ze szmat i skór. — Wzywam siły ciemności do nadania swojej piekielnej mocy nikczemnym naczyniom, które przed wami postawiłam.
Stojąca za jej plecami Clovis trzymała dziecko niczym kurczaka — za stopy, z głową skierowaną do dołu. Obie kostki zniknęły w jej zaciśniętej pięści. Noworodek nadal płakał. Jego twarz poczerwieniała, ciało naprężyło się, a ręce rozsunęły się szeroko. Clovis powoli podeszła bliżej ognia. Skłoniła się lekko i zakołysała dzieckiem przed sobą, prezentując je Margaret Morgan, przywódczyni sabatu.
— Usłysz me błaganie — powiedziała Clovis z wciąż pochyloną głową, recytując zapamiętane słowa. — Przyjmij ten dar i ulecz mnie ze śmiertelnych ran zadanych mi przez chrześcijańską wiarę.
Morgan wsunęła nóż za pasek i przyjęła dziecko. Chwyciła je, marszcząc czoło i spoglądając na nie kamiennym wzrokiem. Kiedy zaczęła mówić, jej głos przybrał niemal hipnotyzujący ton:
— O, Szatanie, Duchu Ziemi! — krzyknęła błagalnie. — Rozewrzyj szeroko bramy piekielne i wyjdź ze swojej błogosławionej otchłani.
Uniosła dziecko wysoko nad głowę. Jej oczy migotały. Płomienie przed nią wydłużyły się, jakby stały się żyjącą istotą.Płonąca figurka zaczęła wydawać z siebie jęki i zawodzenia, jakby mur między tym światem a piekłem zaczął się zapadać, pozwalając wypłynąć piekielnym maziom.
— Siostry! — Morgan wbiła wzrok w zgromadzone członkinie sabatu. — Pokażcie się panu naszych panów! Jestem tylko twoim pokornym sługą w tej krainie rozpaczy.
Sabat odpowiedział jej jednym głosem, podczas gdy ogień rzucał na ściany chaty ich zniekształcone cienie w mrocznym tańcu.
— Chwała! — zawołały. — Nieświęty Ojcze, ujawnij tej nocy swoją obecność.
Morgan odwróciła się z powrotem do ognia i przesunęła kwilącego noworodka w kierunku płomieni.
— Pomóż mi zrodzić ten nowy świat swoim błogosławionym nasieniem chwały — wyrzekła złowieszczym tonem.
Bladolica dziewczyna z długimi, splątanymi włosami podeszła bliżej, kołysząc się jak w transie.
— Jestem gotowa! — zawołała.
— Na co jesteś gotowa? — zapytała Morgan. — Czy oddasz się naszemu Mrocznemu Władcy i Panu, Mary?
Mary skinęła głową. Błądziła wzrokiem wkoło, jakby próbowała uzyskać ostrość widzenia.
— Jestem gotowa porzucić ten śmiertelny byt i wyrzec się Jezusa Chrystusa, zdrajcy całej ludzkości!
Ogień wystrzelił wyżej, a płonąca figurka zdawała się większa niż wcześniej. Morgan skinęła głową w wyrazie aprobaty.
— Na co są gotowe pozostałe spośród nas? — zapytała. — Która z was porzuci zdrajcę całej ludzkości i przyjmie do siebie jedynego prawdziwego Władcę Ciemności?
Pulchna kobieta, której twarz pokrywały duże, cieknące czyraki, zrobiła krok do przodu i zakołysała się.
— Ja również jestem gotowa — oświadczyła.
— Mów, Abigail — zachęciła ją Morgan. — On przyciska ucho do murów piekieł i nasłuchuje twojego głosu.
Abigail wzięła głęboki oddech. Przemówiła jednym tchem,łącząc ze sobą słowa.
— Okazuję pogardę wszystkim symbolom Stwórcy. Przysięgam, że od tego dnia będę wiernym sługą księcia Lucyfera.
Ogień uniósł się jeszcze wyżej, dało się słyszeć niski syk.
Zdawało się, że płonąca figurka poruszyła się, jakby tchnięto w nią życie. Morgan ponownie skinęła głową. Gdy zaczęła powtarzać swe zaproszenie, jedna z kobiet zrobiła krok do przodu. Była zgarbiona i przypominała bardziej zwierzę niż istotę ludzką. W brudnej kępie włosów, które nigdy nie były myte, widoczne były liście i wstążki. Kobieta wzniosła ramiona do góry.
— Mów, Sarah — powiedziała Morgan. — Mroczny Władca wysunął głowę ze szczeliny, którą zrobiłyśmy w murach piekieł, i czeka, aż go przyzwiesz i sprowadzisz na ten świat pełen cierpienia.
Sarah wydała z siebie skrzekliwy, ochrypły śmiech.
— Oddaję swój umysł, ciało i duszę jako narzędzie do realizacji planów Pana naszego, Szatana, i jego uczniów!
Ogień znów się uniósł, a spowita płomieniami figurka wydawała się wić.
— Nadchodzi! — krzyknęła Morgan. — Nadchodzi!
Dwie kobiety wysunęły się na przód, ramię w ramię.
W pierwszej chwili wśród migoczących płomieni wyglądały jak matka z córką, ale kiedy oświetlił je blask, okazało się, że jedna z nich jest zaskorupiałą, starą jędzą, a druga karlicą.
— Mów, Martho. Mów, Elizabeth — zachęcała Morgan.
Karlica przemówiła wysokim, drżącym głosem.
— Depczemy krzyż! — pisnęła.
Głos starowiny okazał się niższy, choć niepełny, jakby wyrwano jej połowę strun głosowych.
— Plujemy na księgę kłamstw!
Ogień buzował przez chwilę, po czym uniósł się wyżej niż do tej pory. Figurka została niespodziewanie pochłonięta przez żar, a płomienie przyjęły odcień czerwieni. I choć pleciona postać znikła, języki ognia wydawały się wyginać i obracać niczym kończyny, a nad węgielkami, które już dawno się wypaliły, kołysał się przypominający człowieka ognisty kształt.
Morgan powoli opuszczała noworodka, aż znalazł się tuż nad płomieniami. Zdawało się, że te wyczuły jego obecność, zaczęły się bowiem wyginać w jego stronę, liżąc go, jakby przygotowywały się do konsumpcji.
Morgan musiała krzyczeć, żeby być słyszaną wśród ryczących płomieni.
— W swojej uległości wobec naszego mistrza Szatana ślubujemy gardzić wiarą wszystkich innych. Przygotujcie się do zbezczeszczenia tych fałszywych ciał! Pokażcie się!
Zgromadzone członkinie sabatu bez wahania zaczęły pozbywać się brudnej odzieży, szmat i futer. Rozbierały się szybko, aż w końcu wszystkie stanęły nago przed syczącymi płomieniami. Ich ciała były wysmarowane krwią i ozdobione osobliwymi symbolami. Symbole te przypominały litery, choć nie ze znanych ludziom alfabetów, i wydawały się niemal żywe, wijąc się na skórze przy każdym ruchu. Były to runy, ale nie należały do żadnej znanej człowiekowi grupy, a w kontakcie z ogniem rozświetlały się na moment nieziemskim blaskiem. Każda z kobiet była wymalowana w inne runy — z jednym wyjątkiem, wszystkie miały między piersiami ten sam symbol: okrąg z wpisanym odwróconym krzyżem, który w górnej i dolnej części zakończony był półokręgami. Był to symbol ich zgromadzenia.
Morgan skinęła lekko głową. Kobiety zaczęły mówić jednym głosem, a towarzyszył im taniec płomieni:
— Wspólnie bezcześcimy dziewiczą wszetecznicę! Wspólnie bluźnimy przeciwko Duchowi Świętemu! Wspólnie śmiejemy się z cierpienia fałszywego odkupiciela!
— Siostry! — wrzasnęła Morgan. — Zbierzcie narzędzia i uwolnijcie Pana!
Nagie kobiety odwróciły się na chwilę, aby podnieść z brudnej podłogi uszkodzone, prowizoryczne instrumenty muzyczne. Jedna z nich trzymała coś, co przypominało skrzypce bez połowy strun. Grała na nich sękatym patykiem, wydając przy tym nieziemski zgrzyt. Inna trzymała wyrzeźbiony z kości flet, z którego wydobywał się przenikliwy świst. Kolejna uniosła misę, której otwór zakryty był zwierzęcą skórą. Dudniła na niej w rytm zawodzenia noworodka. Każda z kobiet grała inną melodię, a powstająca z tego kakofonia dźwięków kłębiła się wraz z płomieniami i łączyła z płaczem dziecka, tworząc prawdziwy chaos.
Morgan przysunęła dziecko jeszcze bliżej ognia. Płomienie wysunęły się i polizały jego ciało. Choć dotykały go tylko przez krótką chwilę, pozostawiły po sobie świecący symbol przypominający te na ciałach wiedźm.
Wkrótce całe ciało noworodka pokryły pęcherze i symbole, a wrzaski i muzyka osiągnęły nieznośny poziom. Ogień zaczął się kurczyć i zbierać w sobie, a z węgielków uniósł się drażniący, czerwony dym. Kształt, który majaczył wcześniej wśród płomieni, niespodziewanie zmienił się w odrażającego stwora, w prawdziwego demona. Jego płonące ciało poruszyło się, powstało z kłębów czerwonawego dymu, po czym niespodziewanie stwardniało, otaczając się skórzastym, czerwonym pancerzem. Postać miała niejednolitą twarz, a jej szczęka opadała i ociekała śliną. Miała rogi, z których jeden przebił skroń, a oczy świeciły na czerwono jak para węgielków, jeden większy, drugi mniejszy.
Stwór zawarczał, a krew kapała mu z paszczy. Wyciągnął przed siebie łapę, żeby chwycić dziecko. Morgan puściła je, a postać wciągnęła je w płomienie.
Noworodek natychmiast zajął się ogniem, ale nie przestał krzyczeć. Stwór bawił się nim, trzymając za jedną stopę i przyglądając się mu mniejszym okiem z zainteresowaniem i rosnącym pragnieniem. Po chwili jednym błyskawicznym ruchem trzasnął dzieckiem w powietrzu niczym biczem. Noworodek natychmiast umilkł. Miał złamany kark. Stwór uderzył nim o podłoże, a kiedy uniósł ponownie w górę, płonąca główka zwisała luźno, zmiażdżona i ociekająca krwią. Stwór podniósł dziecko w górę, popatrzył na nie większym okiem i uśmiechnął się odrażająco. Brudnymi, czerwonymi pazurami zaczął odrywać skórę noworodka.
Zgromadzony wokół ognia sabat kołysał się w transie. Niektóre kobiety mamrotały, inne unosiły ręce nad głowy i wymachiwały dłońmi jak ptaki połamanymi skrzydłami, inne toczyły pianę z ust, wywracając oczy do góry. Po pewnym czasie najpierw jedna, a następnie pozostałe kobiety zaczęły się ślinić. Długie strużki śliny ciągnęły się z ich ust, jak w ataku szału. Po chwili plwocina pociemniała, zmieniła się w kleistą czarną substancję i zaczęła gęstymi sznurami spływać po kobiecych brodach na ich nagie ciała.ROZDZIAŁ TRZECI
Sędzia Samuel Mather podążał spiesznie po wyboistej drodze prowadzącej do miasta. Jego szczupłe ciało podrygiwało w rytm kroków. Wymachiwał przy tym laską, która służyła mu bardziej do gestykulacji niż do podpierania się. W końcu stało się. Wcześniej słyszał jedynie pogłoski, miał poczucie, że dzieje się coś złego, nigdy jednak nie widział kobiet, które oddawały swoje dusze Szatanowi. W końcu opłaciły się te wszystkie godziny oczekiwania i obserwowania, kiedy to całe noce spędzał w lesie nieopodal chaty należącej do Margaret Morgan. Wielokrotnie siedział w ukryciu do północy, a nawet dłużej, drżąc pod ciemnym płaszczem i zaciskając pięści. Oczekiwanie opłaciłoby się jednak bardziej, gdyby zdołał w porę zgromadzić pozostałych.
Obserwował, jak kobiety, jedna po drugiej, wchodzą do środka, zamaskowane lub dziwacznie poubierane, nierzadko w szmaty czy futra. Później czekał, by w końcu zobaczyć dym unoszący się z komina, dym, który — co dziwne — wydostawał się ze środka dachu, a nie z jego boku, jak to zwykle bywało. Czekał więc, nie mogąc uwierzyć, że wszystko to, czego tak obawiali się z Hawthorne’em, okaże się prawdą. Kiedy jednak unoszący się nad chatą dym przybrał czerwonawą barwę, wiedział już, że nie da się zaprzeczyć temu, co się dzieje.
Dotarł do mostu, po przeciwnej stronie którego leżało Salem. Nad rzeką unosiła się mgła, która zakrywała most, przez co wyglądał on, jakby kończył się niespodziewanie w połowie przeprawy. Sędzia zawahał się przez chwilę, po czym przeszedł przez most, dudniąc butami o deski. Dalsza droga powoli wyłaniała się tuż przed nim, stawała się bardziej rzeczywista. Kiedy jednak odwrócił się i spojrzał za siebie, znów zaczęła zanikać. Przyspieszył kroku i odetchnął z ulgą, kiedy znalazł się na stałym gruncie.
Szybko pokonał zabłocone uliczki miasta, mijając kilka nowszych i mniejszych domostw, z których część pozostawała nieukończona. W końcu dotarł do budynku z długim, skośnym dachem. Starannie wykończony i pomalowany na ciemną czerwień, był największym domem na tej ulicy, a może i w całym miasteczku. Mężczyzna załomotał w drzwi gałką swojej laski. Czekał niecierpliwie, a kiedy nikt nie odpowiedział, zastukał ponownie.
Po chwili drzwi otworzyły się. W progu stał mężczyzna po pięćdziesiątce, o wystarczająco dużej posturze, żeby wypełnić całe wejście. John Hawthorne. Trzymał w dłoni świecę. Miał sięgające ramion włosy i nagie stopy. Ubrany był w nocną koszulę zrobioną z lnu, spiętą sznurkami na szyi i nadgarstkach. Choć wydawało się, że został wyrwany ze snu, nie był zamroczony, lecz wyraźnie skoncentrowany.
— Bracie Mather — rzekł. — Co się dzieje?
Sędzia Mather potrząsnął głową.
— Widziałem dym — odparł. — Miałem rację, podejrzewając Margaret Morgan. To się dzieje. Dzieje się w tej chwili.
Hawthorne zacisnął usta i zmarszczył czoło.
— Czerwony dym śmierci — powiedział głucho. — Jest zatem tak, jak się obawialiśmy.
— Owszem, bracie. Pozostaje się tylko modlić, żeby dobre anioły chroniły nas podczas próby przepędzenia tej żmii z naszego miasteczka.
Hawthorne wziął głęboki oddech i skinął głową.
— Obawiam się, że sam diabeł krąży pośród nas. Obawiam się, że dobry Bóg nie wysłuchał naszych najżarliwszych modlitw. — Wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu mężczyzny.
— Bracie Mather, nieszczęście powróciło do Salem.
Sędzia Mather skinął lekko głową.
— Lękam się tego samego — przyznał. — Musimy jednak działać najlepiej, jak potrafimy. Ubierz się. Trzeba zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby zdusić to zło w jego piekielnym zarodku. Jeśli będziemy działać z przekonaniem, że Bóg jest z nami, to tak właśnie będzie.
— Zrobimy, co tylko będzie możliwe — potwierdził Hawthorne.
— Musimy sprowadzić braci — rzucił Mather. — Nikt lepiej nie nadaje się do wykonania tego zadania.
— Jak uważasz — odparł Hawthorne, po czym odwrócił się i zaprosił Mathera do środka. — Ale nawet bracia mają swoje ograniczenia.ROZDZIAŁ CZWARTY
Dom znajdował się na uboczu, z dala od ubitego traktu. Może nie był najpiękniejszy, ale stanowił solidną konstrukcję z drewna, ciętego kamienia i grubej trzciny.Komin był raczej niepewną stertą cegieł i wyrzucał z siebie kłęby unoszącego się w ciemność dymu.
Mężczyzna, który stał w oświetlonym progu i wyglądał na zewnątrz, był wielki i zwalisty, przypominał bardziej niedźwiedzia niż człowieka. Lewe oko przesłaniała mu gruba, skórzana łata, która niegdyś zabarwiona na czarno, teraz wyblakła do brudnej szarości. Siwe włosy i zmarszczki na twarzy wskazywały, że jest po sześćdziesiątce, ale krzepkie i umięśnione ciało mogło sprawiać wrażenie pożyczonego od młodszego mężczyzny, gdyby nie blizny, które przecinały jego ręce i ramiona. Wyjrzał w mrok, mruknął coś pod nosem i wycofał się do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.
Dean Magnus podszedł do ognia, nad którym na rożnie zawieszono ciało zwierzęcia — prawdopodobnie sarnę. Mięso było poczerniałe i lekko zwęglone na zewnątrz, ale kiedy mężczyzna wbił w nie nóż i odciął plaster, w środku nadal było surowe. Zaczął jeść, odrywając pełne kęsy, a soki i krew spływały mu po skudlonej brodzie i kapały na koszulę.
Za jego plecami przy małym drewnianym stole o wyszczerbionym i przypalonym blacie siedział jego brat Virgil. Rodzinne podobieństwo było wyraźnie widoczne, mimo przepaski na oko Deana i faktu, że połowę twarzy Virgila pokrywały głębokie blizny, ślady po pazurach niedźwiedzia. Skóra niedźwiedzia leżała na zagraconej podłodze przy stole, a Virgil opierał stopy o łeb martwego zwierzęcia. Tuż obok, przy stole, stała koza przykuta łańcuchem do ściany. Zwierzę podjadało z wielkiej beli siana. Na stole stała powgniatana cynowa misa, w której spoczywał udziec — w takim samym stopniu na wpół zwęglony, na wpół surowy jak mięsiwo piekące się nad ogniem.
— Jest coś? — zapytał Virgil. Wyciągnął rękę i pogłaskał kozę, która zabeczała i powróciła do jedzenia siana.
Dean pokręcił głową.
— Coś się dzieje — powiedział — ale niezbyt blisko. Może nic wielkiego.
Virgil pokiwał głową.
— Zaczynasz widzieć duchy — mruknął.
— Tak, bracie — przyznał Dean. Wciąż żuł kęs mięsa, przerywając tylko po to, żeby wypluć śrut, który wciąż tkwił w jedzeniu.
Virgil powrócił do swojego talerza, odciął kawałek udźca i połknął wszystko za jednym razem — chrząstki, ścięgna i całą resztę.
— Zauważyłem — zaczął Dean, po czym przełknął kęs jedzenia — podczas porannych nabożeństw zauważyłem, że wdowa Parsons znów patrzy w moim kierunku. Wydaje mi się, że jej żałoba już dobiega końca.
Virgil pokręcił głową.
— Halucynacje lubieżnego umysłu, bracie — roześmiał się.
— Ta wdowa będzie jeszcze w żałobie, kiedy ty leżeć będziesz w ziemi, karmiąc sobą robale.
Dean popatrzył na niego z irytacją.
— Nie bądź tego taki pewny — rzucił. — Dopadnę tę kobietę, tak jak ty dopadłeś tę młodą łanię. Kiedy wyceluję, bracie, to strzelam pewnie.
Virgil się uśmiechnął. Pomachał w kierunku brata nożem,na którego końcu tkwił nabity kawałek mięsa.
— Wątpię, by wdowa Parsons okazała się tak smakowita jak to sczerniałe mięsiwo — uznał.
Dean rozluźnił się trochę, a nawet uśmiechnął.
— Nie bądź tego taki pewny — powtórzył. — Nie ma niczego bardziej smakowitego niż zdrowa kobieta łaknąca ciała.
— Prawda — zgodził się Virgil. — Święta prawda.
Nagle rozległo się głośne dudnienie do drzwi. Bracia zamarli. Dean skończył przeżuwać mięso, po czym wytarł ostrze noża o spodnie.
— To raczej nie duchy — zauważył Virgil.
— Nie — przyznał Dean. — Mówiłem ci, że coś tam jest.
— Może to ta wdowa wzywa, gotowa do zalotów. Albo po prostu ktoś zorientował się, że brakuje mu kozy.
— Zapamiętaj moje słowa, to wdowa czeka za drzwiami. To zapach dobrze przypieczonego mięsiwa ją tu przy wiódł.
Nie schował jednak noża, podchodząc do drzwi. Trzymał go luźno, ale w pełnej gotowości.
Za drzwiami stali Hawthorne i Mather, obaj ubrani w czarne podróżne płaszcze. Mather uniósł laskę, gotów do ponownego załomotania nią w drzwi. Znieruchomiał, kiedy Dean otworzył. Ten ostatni uśmiechnął się, otarł brodę grzbietem dłoni, a drugą ręką szybko schował nóż.
— Witajcie — powiedział. — Czemuż to zawdzięczam tę wizytę o nocnej porze?
— Nadszedł czas — odparł Hawthorne.
Dean stał przez chwilę w bezruchu, niezdecydowany.
Wyraz jego twarzy szybko jednak uległ zmianie. Zmrużył oczy.
— Jesteś pewny? Kiedy chcieliśmy wcześniej przystąpić do działania, zalecałeś ostrożność. Co się zmieniło? Masz jakiś dowód?
— Więcej niż potrzebujemy — odpowiedział Mather. — Widziałem czerwony dym.
Dean popatrzył na Hawthorne’a, który tylko pokiwał głową.
— Nadszedł czas działania — oznajmił.
Dean przytaknął, odwrócił się i zawołał do wnętrza domu:
— Virgil!
— Tak, bracie. — Virgil wciąż przeżuwał mięso.
— Nasi bracia wierni Panu przyszli. Wielebny Hawthorne uważa, że już pora.
— Pora na co? — zapytał Virgil. Kiedy Dean nie odpowiedział, odepchnął stół i wstał. — Rozumiem.
— Naostrz narzędzia — polecił Dean. — Idziemy na polowanie.
— Już to zrobiłem, bracie, już to zrobiłem — odparł Virgil.
— Tępe ostrze na nic się zda.
Dean odwrócił się w stronę drzwi.
— Cóż, wielebny, staniemy się boskimi instrumentami sprawiedliwego zniszczenia, skutkami Jego słusznego gniewu. Prowadź nas ku demonom, a wybebeszymy ich brzuszyska jak tłustym świniakom czekającym na rzeź.ROZDZIAŁ PIĄTY
Poruszali się po cichu w mroku, idąc gęsiego leśną ścieżką. Wszyscy mieli na sobie ciemne płaszcze, a dwóch z nich ukryło twarze pod kapturami. Każdy spośród ich czwórki założył ciemną maskę zdobioną malunkiem czaszki. Memento mori. „Pamiętaj o śmierci”. Blask księżyca oświetlił maski i wyłowił je z ciemności, przez co miało się wrażenie, że nad ścieżką przesuwają się pozbawione korpusów czaszki. Zaświeciły się również ostrza broni, którą nieśli dwaj zamaskowani piechurzy. Były to dwa wielkie topory, które mężczyźni zarzucili na ramiona.
Nawet z tej odległości widzieli wyraźnie czerwony dym unoszący się z komina rudery. Towarzyszył mu nieziemski blask. Tak, to zdecydowanie był diabelski ogień.
Wyszli na polanę, na której stała chata, i powoli się rozproszyli. Hawthorne bezgłośnie podszedł do drzwi. Nacisnął lek ko rygiel palcem, po czym oparł dłoń o drzwi i pchnął. Drzwi, najwyraźniej zamknięte od wewnątrz, nawet nie drgnęły.
Z wolna okrążył chatę. Pozostali po chwili dołączyli do niego. Nagle Hawthorne zatrzymał się, rzucił okiem na ścianę siedziby i skinął głową. Wówczas bracia Magnus podeszli bliżej, unieśli swoje topory i zaczęli rąbać.
Pierwsze kilka uderzeń nie przyniosło większych rezultatów. Dopiero po chwili drewniana ściana zaczęła pękać i rozpadać się na drobne kawałki. Hawthorne zastanawiał się nawet, czy gorliwi bracia wyrąbią wejście do chaty, czy też rozłupią ją na kawałki. Uznał, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zawalenie się chaty i uśmiercenie wiedźm pod jej ciężarem.
Wkrótce jednak wyłom w ścianie był na tyle duży, że bracia Magnus mogli bez trudu przecisnąć się do środka. Hawthorne i Mather ruszyli w ich ślady.
To, co Hawthorne ujrzał wewnątrz, napełniło go grozą. Jedyną stojącą kobietą była Margaret Morgan. Jej nogi drżały, kiedy grała prostą, nieprzyjemną dla ucha melodię na skrzypcach. Ogień był wysoki i dziwny i miał niewłaściwy kolor. Wokół niego, wijąc się u stóp Morgan, leżały pozostałe członkinie sabatu. Były nagie, a ich ciała zdobiły nieznane symbole. Obejmowały się i tuliły do ziemi, pojękując w ekstazie. Jedna z nich miała sczerniałe palce, jakby chwilę wcześniej włożyła je do ognia. Skórę jednej czy dwóch pokrywały nienaturalne cienie, które poruszały się we wszystkich kierunkach w rytmie, który nie współgrał z oświetleniem izby. Na jedynym łóżku w narożniku leżało ciało zarżniętej kobiety, przywiązane do słupków i wybebeszone, pozbawione sporej części brzucha. Łóżko i brudna podłoga pod nim śliskie były od krwi. Hawthorne rozpoznał martwą kobietę: Krista Seward. Była w ciąży. Rozejrzał się pospiesznie w dziecka, ale nie mógł go znaleźć.
Poczuł, jak po skórze przebiegają mu dreszcze. Wszelkie wątpliwości co do tego, czy naprawdę były to wiedźmy i czy był to prawdziwy sabat, natychmiast go opuściły.
Bracia Magnus ruszyli prosto w stronę ognia, odtrącając wijące się na podłodze ladacznice. Za pomocą toporów rozgarnęli węgle i zadeptali płomienie, sypiąc iskrami i spalonymi kawałkami na leżące dookoła wiedźmy. Część kobiet zaczęła dochodzić do siebie. Przestały się wić i pojękiwać, zyskując świadomość tego, co dzieje się wokół nich. Pozostałe jednak wciąż nie zauważały, że żarzące się węgle palą im włosy i ciała, a cała izba wypełnia się swądem spalenizny. Z paleniska dobiegł głośny szum, a ogień niespodziewanie uniósł się ponownie znad rozrzuconych popiołów. Maska Deana Magnusa zajęła się ogniem. Mężczyzna zerwał ją z twarzy ze śmiechem. Iskry syczały mu jeszcze w brodzie, gdy zaciekle starał się zdeptać płomienie. Wraz z Virgilem rozgarniali ogień, aż ten znów się zmniejszył, a jego barwa powróciła do normy.
— Walka z diabłami to męcząca praca — sapnął Dean, poklepując dymiącą brodę. Zza maski jego brata wydostał się stłumiony śmiech.
Kobiety przestały wić się na podłodze w konwulsjach. Wyglądały na oszołomione i zdezorientowane, wiele z nich zdawało się w ogóle nie wiedzieć, gdzie jest. Niektóre zaczęły zakrywać swoją nagość, kiedy poczuły na sobie spojrzenia braci Magnus.
— Nie traćcie rozsądku, bracia — ostrzegł ich Hawthorne.
Dean machnął dymiącą maską, na której wizerunek czaszki został przepalony na wylot.
— Ale ja już go straciłem! — odparł, wymachując ręką. — Już straciłem!
Hawthorne zmarszczył czoło. Granica między dobrem, które próbowali ochronić, a złem, które usiłowali zniszczyć, była czasem niewyraźna i nie mógł nic poradzić na to, że bracia Magnus stali nad nią okrakiem. Pragnęli być instrumentami Boga, ale równie dobrze mogliby służyć diabłu. Lepiej nawet tak nie myśleć, zganił się w myślach Hawthorne. Lepiej po prostu zaakceptować tych dwóch takimi, jakimi są.
Margaret Morgan wciąż na stojąco grała na swoich skrzypcach, najwyraźniej nieświadoma obecności braci, Hawthorne’a i Mathera. Co to za melodia? Hawthorne był pewien, że już gdzieś wcześniej ją słyszał. I dlaczego czuje się taki senny, jakby opuściła go wola poruszania się? Melodia grana przez Morgan otumaniła go, wydawała się wciągać go w głąb własnej świadomości. Poczuł, że mroczne cienie zaczynają krążyć wokół niego i zbliżać się z każdą upływającą sekundą. Zobaczył, że stojący obok Mather zachowuje się podobnie. Wielebny zdobył się jednak na wielki wysiłek i odciągnął skrzypce od Morgan.
Kiedy melodia ucichła, Hawthorne znów poczuł się sobą i odzyskał kontrolę nad swym ciałem. Ruszył przed siebie w tym samym momencie, w którym Mather roztrzaskał skrzypce o kolano i rzucił je na podłogę.
— Margaret Morgan — powiedział Hawthorne donośnym głosem. — Ja oraz moi bracia w Jezusie Chrystusie, Dean Magnus, Virgil Magnus i Samuel Mather, jesteśmy świadkami twoich konszachtów z diabłem.
Margaret Morgan zastygła w bezruchu. Jej twarz pozostawała rozluźniona i pozbawiona wyrazu, zupełnie jakby kobieta pogrążona była we śnie lub martwa. Hawthorne wyciągnął rękę i potrząsnął ją za ramię. Ciało okazało się tak sztywne, jakby zrobiono je z drewna.
— Margaret Morgan — powtórzył. — W imieniu Boga i jego aniołów wzywam cię do przyznania się do swojej zbrodni oraz odwrócenia się od diabła i jego sług.
Tym razem poruszyła głową, mrugnęła i uśmiechnęła się.
— Szatan mnie nie zostawi — odparła. — Przekonasz się.
— Szatanie! — krzyknął Mather, rozglądając się nerwowo dookoła. — Rozkazujemy ci, opuść to miejsce!
— Za późno! — warknęła Morgan. — Został uwolniony i nie zdołacie ponownie go uwięzić! Już za późno!
Zaczęła wymachiwać rękami i przemawiać w gardłowym,nieznanym języku. Hawthorne poczuł, jak niespodziewanie ogarnia go ogromne zmęczenie. Nie był w stanie się poruszyć. Usiłował sięgnąć Morgan, ale jego ręka przesuwała się tak powoli, że przestał wierzyć, że kiedykolwiek dotrze do celu. Stojący obok Mather zaczął krzyczeć, ale po chwili głos uwiązł mu w gardle. Morgan otworzyła szeroko oczy, w których migotał ogień, choć płomienie w palenisku były już ugaszone. Wewnętrzny ogień, pomyślał Hawthorne ze zgrozą. Z samego piekła. Kobieta otworzyła usta i uśmiechnęła się odrażająco.
W tej samej chwili Dean Magnus grzmotnął ją w tył głowy styliskiem topora. Ladacznica upadła jak worek piasku. Hawthorne poczuł, że znów może się poruszać. Wziął głęboki oddech.
— Zabiłeś ją? — zapytał.
Dean pokręcił głową.
— Jest tylko nieprzytomna — odpowiedział. — Mam ją zatłuc?
— Nie. Zorganizujemy im odpowiedni proces. Przestrzegamy prawa boskiego i osądzimy ją podług niego.
— Nie byłoby lepiej ich teraz zabić? — zapytał Mather. — Wiemy już, że to wiedźmy. Wiemy, co widzieliśmy.
Hawthorne pokręcił głową.
— I umrą jak wiedźmy — odparł. — To nie ulega wątpliwości. Ale nawet wiedźmy muszą mieć szansę na przyznanie się i wyrażenie skruchy przed śmiercią. — Odwrócił się do braci Magnus. — Zwiążcie im ręce i zakneblujcie je — nakazał. — I upewnijcie się, że kneble trzymają mocno. — Wskazał na skulone ciało Margaret Morgan. — W szczególności w jej przypadku.