- W empik go
Pańskie dziady - ebook
Pańskie dziady - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 404 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W początkach lipca, w dzień pochmurny, w którym drobniutki, gęsty kapuśniaczek mżył bezustannie, dwóch tragarzy, w niebieskich bluzach i czerwonych czapkach z mosiężnymi blachami, ciągnęło z trudem na przedmieście wóz naładowany obficie gratami. Mówię: gratami, bo trudno nazwać meblami owe sprzęty stare, zużyte, jakby z antykwarskich składów pozbierane. Jegomość jednak, który je eskortował, zdawał się wielką przywiązywać do nich wagę i poszanowanie; co chwila schodził do nich z chodnika, nakrywał je starannie płachtami, starymi dywanikami i ciągle upominał tragarzy, aby mu czego, broń Boże, nie uszkodzili.
Jegomość ów mógł mieć lat czterdzieści kilka. Z twarzą zawiędłą i starannie wygoloną wyglądał na dyplomatę albo przynajmniej na lokaja z jakiego magnackiego domu, a usta ułożone były w stereotypowy, ugrzeczniony uśmiech, który nawet wtedy z nich nie schodził, gdy reszta twarzy krzywiła się niezadowoleniem. Człowiek ten musiał prawdopodobnie często w życiu układać usta do uprzejmego uśmiechu i wyraz ten pozostał na nich jak w gipsowym odlewie, nieruchomo. Ubiór jego miał widoczne pretensje do elegancji, która jednak po bliższym przypatrzeniu się robiła to samo wrażenie, co i sprzęty – starzyzny. Ciemny paletocik krojem zdradzał lepsze pochodzenie, ale był tak wytarty od częstego używania i czyszczenia, że nitki na nim porachować by można;- cylinder, po kilkakroć już zapewne odprasowywany, świecił się popielatą barwą; parasol miał liczne cery na sobie, a ciemne rękawiczki w końcach palcy czerniły się od potu i starości.
– Tylko ostrożnie, moi przyjaciele – upominał, nie wiem już który raz, zbliżając się do wózka. – Mnie się zdaje, że fortepian (tak nazwał stary i zdezelowany mocno klawicymbał) przechylił się.
– Ale niechże się pan tak nie boi – odezwał się jeden z tragarzy, zniecierpliwiony tymi ciągłymi upominaniami – nie takieśmy rzeczy przewozili, a nic się nie uszkodziło.
Jegomość w milczeniu połknął tę pogardliwą uwagę tragarza o jego ruchomościach, krząknął parę razy i stąpając ostrożnie, na palcach, przez błoto, wrócił na chodnik nie spuszczając oka z wózka.
Doszedłszy do zielonej kamieniczki z piąterkiem o trzech niedużych oknach, stanął przed bramą i dał znak tragarzom, aby się zatrzymali. _
Niebawem ukazał się w progu jakiś człowiek w niebieskim fartuchu, w pantoflach na bosych nogach, w koszuli, której rękawy, zawinięte powyżej łokci, odkrywały muskularne i mocno zarośnięte ręce; uchylił niedbale haftowanej czapeczki, która mu osłaniała łysinę, i mruknął pod nosem:
– A! Sługa_pana dobrodzieja.
Jegomość przybyły kiwnął mu lekko głową z protekcjonalną miną i odezwał się do niego nosowym, pretensjonalnie wydelikaconym głosem:
– Paaanie gospodarzu, czy kazałeś pan wymyć schody?
– Jeszcze będzie czas na to, bo i tak zadepcą, jak będą wnosić rzeczy. – Pokaż mi pan łaskawie, gdzie, mają nieść.
Gospodarz otworzył drugą połowę drzwi i poszedł z tragarzami, niosącymi duży kufer, na podwórze, skąd drewniane, dość strome schody prowadziły na nieduży ganeczek i do piętrowego mieszkania.
Ciekawi mieszkańcy domku powychodzili do sieni na obserwowanie nowego lokatora i jego ruchomości. Między gapiącymi się było kilkoro dzieci, które wyszły aż na ulicę, ugrupowały się koło wózka, opatrywały każdy sprzęt, pozwalały nawet sobie dotykać się palcami wypłowiałego aksamitu, za co jegomość zburczał je należycie. Niekontent był widocznie z tej ciekawości gawiedzi, która każdy kawałek wynoszony z wózka na górę krytycznym odprowadzała wzrokiem, robiąc sobie po cichu różne uwagi i wnioski Nie bardzo one musiały być pochlebne, bo często towarzyszył im złośliwy uśmiech i lekceważące ruszanie ramionami. Hołota nie poznała się na archeologicznej wartości mebli, nie zachwycały jej wcale bogate rzeźby lustra i krzeseł; widziała tylko, że lustro było sztukowane, a przy krzesłach brakło to nogi jednej, to poręczy, że aksamit, którym były wysłane, spłowiał okropnie, że obrazy w złoconych ramach były czarne, jakby je kto sadzami malował, że nic na nich rozróżnić nie można było.
Kiedy już kończono znosić rzeczy, zajechała przed dom jednokonka, w której przez zaroszone szybki widać było tyle głów ruszających się, że w istocie podziwiać należało „ jak to wszystko w tak ciasnej przestrzeni pomieścić się mogło.
Mężczyzna zbliżył się do karetki, otworzył drzwiczki i coś zagadał do damy siedzącej wewnątrz. Rozmawiali z sobą w języku, którego zgromadzona publiczność nie zrozumiała; szewc tylko domyślił się, że to musiało być po francusku. Zanim dama mogła wysiąść z karetki, trzeba było najprzód uwolnić ją od ciężaru dzieci, którymi była przygnieciona.. Mężczyzna więc wydobył najprzód małą jasnowłosą dziewczynkę z turkusowymi oczkami, w różowej sukience, z lalką nie o wiele mniejszą od niej, i postawił ją na suchym gruncie na progu domu. Potem zdjął z kolan matki drugą, brunetkę śniadej twarzy, z czarnymi, iskrzącymi oczkami, która miała czarne włosy poskręcane w papiloty. Była od poprzedniej dziewczynki o parę lat starszą, miała może sześć lub siedm lat, a kształtne i wyrobione rysy nadawały jej twarzyczce wyraz przedwczesnej dojrzałości i rozwiniętego sprytu. Za dziewczątkami wyskoczył z karetki chłopczyk z kędzierzawą główką, w aksamitnym fioletowym ubraniu, ze sżpicrutką w ręce, a za tym dopiero wysiadła owa dama, ubrana także w wytarte aksamity, pootulana koło głowy w jakieś tiule, koronki, a ręka, którą wychodząc wsparła na ramieniu mężczyzny, okryta białą, ale brudną rękawiczką, była długa a wąska. Przypatrująca się gromadka zrobiła uwagę, że była okrutnie pomączona na twarzy i brzydka. Mężczyzna z wyszukaną grzecznością podaŁ jej ramię i poprowadził na górę nie racząc nawet zwrócić uwagi na dwa szeregi gapiących się widzów, pomiędzy którymi przechodzić musiał. Dzieci szły przodem, dyrygowane przez poważną parę również w cudzoziemskim języku. Mężczyzna za chwilę wrócił znowu, bo trzeba było zapłacić tragarzom i fiakrom. I jedni, i drudzy musieli bardzo dostać skąpe wynagrodzenie, bo odchodzili mrucząc niezadowoleni; szczególniej fiakr rzucał się i gniewał mówiąc, że za takie przeładowanie jednokonki daleko więcej mu się należy. Ale jegomość obojętnym był na jego skargi; odwrócił się i poszedł na górę, a fiakr, nakląwszy co niemiara, zaciął konia i pojechał do miasta.
Wszystko to niekorzystne dawało mieszkańcom kamieniczki wyobrażenie o przybyszach; żartowano sobie z ich mebli, sukien, pańskiej dumy przy pustkach w kieszeni, a woziwoda robił uwagę szewcowi, że powinien się mieć na baczności z tymi furfantami, żeby go z komornym nie zarwali, na có szewc kategorycznie odpowiedział, że on nie taki głupi i zarwać się nie da.
Jeszcze nie wszyscy rozeszli się do swoich codziennych zatrudnień, gdy do kamieniczki nadciągnęła służąca owych nowych lokatorów, z ciężkim koszem, wyładowanym różnymi rupieciami, od którego aż się zapociła, że wyglądała jak burak zroszony deszczem, a w drugiej ręce trzymała lampę.
Woziwoda, najwięcej ze wszystkich ciekawy, zagadnął ją zaraz, co to za państwo, czym się trudnią, ale służąca zbyła go jakimś niegrzecznym słowem i poszła na górę. Trzeba więc było czekać cierpliwie, aż nowi lokatorowie zapiszą się do książki meldunkowej, którą im zaraz drugiego dnia posłał gospodarz.
Ale z książki także niewiele można się było dowiedzieć, tyle tylko, że ów jegomość nazywał się Antoni Linowski, że miał lat czterdzieści ośm, że owa zamączona dama była jego żoną, że jej na imię było Adela i miała lat trzydzieści sześć (jeżeli prawdą było, co napisano), że z dzieci syn, Adaś, liczył lat dziewięć, starsza dziewczynka sześć, a najmłodsza pięć, O tym jednak, co wszystkich najwięcej obchodziło, to jest: czym właściwie trudni się ów jegomość, z książki meldunkowej się nie dowiedzieli. W rubryce bowiem: „Czym się trudni?” napisane było: „privatier”. Takiego zatrudnien – nianie znali mieszkańcy przedmieścia. Mizerne jakieś indywiduum, które dawniej było lokajem w jakimś hrabskim domu, a teraz wynajmowało się do pogrzebów i do obsługi podczas publicznych obiadów, wytłumaczyło im, że privatier to znaczy człowiek, który się niczym nie zajmuje i żyje z kapitału; ale że owi lokatorowie wcale: na kapitalistów nie wyglądali, więc szewc, któremu się z tego powodu ów privatier bardzo podejrzanym wydawał, chcąc się zabezpieczyć względem komornego, zaraz trzeciego dnia, nie mogąc się doczekać przybycia jego do siebie, poszedł sam na górę dopominać się o swoją należytość. Poszedł tam dość butny i z gęstą miną, ale mina ta zrzedła bardzo, skoro się znalazł w mieszkaniu nowych lokatorów. Najprzód, mieszkanie samo przyczyniło się wielce do zmieszania poczciwego szewca; nie przypuszczał bowiem nigdy, że te graty wytarte i poniszczone, na które przedwczoraj z takim lekceważeniem poglądał,. mogły tak dobrze wyglądać w pokoju; umiejętne ustawienie ich zdziałało ten cud. Ciężkie amarantowe firanki, zawieszone z wielkim gustem i po tapicersku udrapowane, rzucały pewien arystokratyczny zmrok na cały pokój, tak że nie było widać wypełzniętych materii na meblach. Mnóstwo drobnych gracików, ustawionych ze znajomością efektu w różnych częściach pokoju, wypełniało go i nadawało pańską powierzchowność. Szewc nie poznał własnego mieszkania. Froterowana podłoga i kilka dywaników potęgowały jeszcze bardziej to wrażenie i nakazywały respekt gospodarzowi. Również i lokatorowie w tym otoczeniu nabrali więcej powagi. Dama siedziała przy oknie i długą a wąską ręką, której niesłychana białość i delikatność uderzyła szewca, haftowała ornat czy coś podobnego, a mąż jej, w tureckim szlafroku w duże kwiaty, siedział przy biurku zajęty pisaniem. Może ten szlafrok widziany na ręku handelesa na ulicy nie byłby zwrócił wcale uwagi szewca, ale tu, w tym półzmroku, w towarzystwie ministerialnej twarzy, zaimponował mu okropnie; stracił biedak fantazję i odwagę, z jaką tu przyszedł, a gdy lokator, patrząc na niego z góry, spytał, czego sobie życzy, nie śmiał wprost przyznać się do tego i mnąc w ręce swoją haftowaną czapeczkę wyjąkał z nieśmiałością, że przyszedł się spytać, czy państwu czego nie potrzeba.
– Mówiłem asanowi, żebyś dał schody wymyć.
– Właśnie kazałem.
– No, to teraz nie mam żadnego zlecenia więcej; jak co będzie, to zawiadomię; nie masz pan potrzeby fatygować się kilka razy do nas.
Szewc ani wiedział, kiedy znalazł się za drzwiami, tak go te słowa powiedziane niby grzecznie, a jednak rozkazująco, prędko wypchnęły z pokoju. Dopiero w sieni odzyskał trochę rezonu, wsadził z fantazją czapkę na łysinę i schodząc na dół, klął na wszystkich panów, z którymi trzeba robić tyle ceregielów.
– No, i cóż? – spytał go ów eks-lokaj na podwórzu – zapłacił?
– Nie mówiłem mu o to, bo jakoś nie wypadało tak obcesowo. To widać jacyś porządni ludzie, bardzo z pańska wyglądają.
– Tylko coś krucho z nimi, kiedy się tutaj wynieśli z miasta.
– On mi mówił, jak wynajmował mieszkanie, że dla świeżego powietrza, bo żona tego potrzebuje. Musiałem im nawet kazać dorobić drugi klucz do ogródka, żeby mogła sobie tam siadywać.
– Ha, może to jedni z tych, co się spłukali na giełdzie i teraz muszą się oszczędzać. W każdym razie, choć oni to niby na biednych patrzą, to zawsze jeszcze może bogatsi od nas chudeuszów.
– Tak, ich bieda lepsza jeszcze może od naszego majątku. Zanim taki pan zmarnieje, to biedaka dziesięć razy diabli wezmą.
Tą uwagą, zakończoną westchnieniem i potakiwaniem głowy, uspokoił szewc zupełnie swoje skrupuły i postanowił cierpliwie czekać na komorne, by nie obrazić niegrzecznością dostojnego lokatora.II PIERWSZE ZBLIŻENIE
Kilka dni zimna i deszczu trzymało mieszkańców domku w zamknięciu; ale zaledwie się ociepliło i słońce wysuszyło błoto, wszystkie okna się pootwierały i życie z całą wrzawą rozbudziło się jak w pszczelnym ulu. Głównym punktem tego ruchu był podwórzec. Tam żona owego eks-lokaja, Tomasza, powystawiała balie, cebrzyki i cały aparat do prania. Połowę podwórca poobwieszała bielizną do suszenia. Pod parkanem woziwoda naprawiał swój wózek; nawet szewc ze swoim niskim warsztatem i wklęsłymi stołeczkami przeniósł się na podwórzec, bo mu jakoś raźniej i weselej pracować na świeżym powietrzu.
Najwięcej jednak życia i hałasu dodawały dzieci, a było tego co niemiara. Sam szewc miał ich pięcioro; u stolarza była także niemała konsolacja, począwszy od takiego pędraka, co jeszcze w kołysce wrzeszczał, aż do dwunastoletniego chłopca, który zaczynał już terminować w ojcowskim warsztacie. U krawca oprócz chłopca już sporego były trzy dziewczynki, jedna od drugiej zaledwie o cal niższa, tak że gdy szły razem, wyglądały, jakby je kto w schodki powykrawał. Oprócz tego przychodziło jeszcze z przeciwka dwoje dzieci mydlarza i Józiek, wielki zawadiak, syn jakiegoś obieżyświata, który mieszkał w sąsiedztwie.
Kiedy to wszystko zaczęło biegać po podwórcu i hałasować, to harmider się robił taki, że aż ogłuszał. Ale mieszkańcy oswojeni byli z tym wrzaskiem i nie robiło to na nich żadnego wrażenia; owszem, każdy dodawał jeszcze swoje cząstkę do tej ogólnej wrzawy. Stolarze, heblując deski, gwizdali, że aż w uszach świdrowało; krawiec, siedząc przy oknie, wyciągał wraz z igłą wysokie nuty kościuszkowskiego poloneza; szewc tłukł się młotkiem, targał chłopaków za uszy i klął na nich, ile razy się zdarzyło, siarczystymi piorunami. Wszystkie te różnorodne głosy łączyły się w jakąś chaotyczną wrzawę, do której należało się przyzwyczaić, aby ją znieść można było.
Dziewczęta, poowijawszy patyki jakimiś gałgankami, szmatkami, improwizowały sobie w ten sposób wcale niekosztowne lalki, z którymi prowadziły rozmowy, niańczyły je i cieniutkimi głosami wyśpiewywały im do snu różne piosenki, jakie tylko umiały. Inne na kupie piasku pod studnią zatykały gałązki tworząc w ten sposób ogrody, po których spacerowały na kolanach, aby przez to ich krótkie spódniczki długim ogonem wlokły się po piasku; udawały w rozmowie dorosłe osoby i mówiły sobie: „pani”. To znowu, znalazłszy pod murem zdechłą mysz, sprawiały jej suty pogrzeb w piasku, naśladując nosowy głos śpiewających księży.
Najlepiej jednak z nich wszystkich bawiła się najstarsza córka krawca, Polcia, licząca już rok dziewiąty. Ta nie potrzebowała z patyka urządzać sobie lalki: miała żywą laleczkę, jednoroczne dziecko stolarki, która je powierzała jej do niańczenia, będąc sama zajętą szyciem. Trzeba było widzieć, z jaką dumą paradowała z tym ciężarem, od którego się aż pociła, bo dziecko było, na psa urok, tłuste i nabite; dziewczyna jednak za nic w świecie nie zrzekłaby się tej godności, którą ją zaszczycono, chętnie dźwigała malca całymi godzinami, bo schlebiało jej, że może udawać matkę. Zawinąwszy siebie i dziecko w kraciastą chustkę, chodziła huśtając je do snu i zawodząc przy tym piskliwym głosikiem śpiewki, które u piastunek słyszała.
Chłopcy zaś inne urządzali sobie zabawki. To huśtali się na deskach, które suszyły się na podworcu, to znowu siadłszy okrakiem na patykach, harcowali na nich niby na rumakach, trąbiąc przez rączki zaciśnięte w kułak, a stary, ślepy Azor, stróż domowy, brał także czynny udział w. tej zabawie, biegał koło dzieci niby adiutant jaki i wyszczekiwał z uciechy, strasząc po drodze kury, które z głośnym gdakaniem uciekały przed nim na parkan. Innego dnia bawiono się w żołnierzy. Józiek majstrował dla całej armii z zapisanego papieru stosowane kapelusze ubierając je wiórami; patyki zastępowały miejsce pałaszy, i karabinów, a chustka od nosa lub kawałek szmatki na żerdzi reprezentował chorągiew, pod którą z zapałem stawała armia umundurowana w spodeńki na krajce, koszule i boso. Rekruci, to jest malcy, którzy od niedawna spodeńki nosić zaczęli, mieli je zwykle z tyłu zapinane, i to najczęściej z kawałkiem koszuli wyłażącym przez rozporek, co się w dziecięcym języku nazywało kometą. Największą jednak uciechą dzieci było, gdy się mogły dostać do ogródka.
Ogródek był nieduży, bo zaledwie kilka sążni kwadratowych, i do tego tak zacieniony drzewami, że nic w nim prócz chwastów się nie udawało. Z tyłu tylko, gdzie było trochę więcej słońca, sadzono ziemniaki i jarzyny, zresztą nic w nim nie było prócz dzikiego agrestu i kilku jabłoni omszałych od starości, które co kilka lat zaledwie rodziły małe jabłka tak kwaśne, że aż usta wykrzywiały. Zresztą same łopuchy, pokrzywy i inne zielska zapełniały ogródek. Ale właśnie to miało urok dla dziatwy; zapuszczony ten ogród był dla nich rodzajem dziewiczego lasu, gdzie można było tak wybornie bawić się w krycie, w zbójców, wspinać się po drzewach i udawać kukułki.
Nie zawsze jednak były otwarte drzwi do tego raju, bo właściciel domu – a był nim, jak wiemy, szewc, Jacenty Kozik – miał tam swój gołębnik i stawiał przy nim. samotrzaski na ptaki. Tylko wtedy, gdy szedł puszczać gołębie na wabia, i do tego jeszcze, gdy był w dobrym humorze, pozwalał „małym zbereźnikom” wchodzić za sobą do ogródka. Trzeba było widzieć wtedy, jak malcy zalecali mu się „ pochlebiali, gdy z kluczem od furtki zjawił się na podwórcu. Stary szewc stroił niby poważną i surową minę, ale pod wąsem uśmiechał się zadowolony, że aż mu perkaty nos ruszał się od tego, bo nadskakiwanie nawet takich bębnów ma swój urok i dworactwo łaskocze nerwy nawet szewckie. Napawało go to dumą, że o jego mizerny ogródek taka dobijatyka, i podniósłszy klucz jak berło do góry, zapowiadał swemu małemu ludkowi w mowie tronowej, żeby samotrzasku nie tykali, po ziemniakach nie deptali i marchwi nie wyrywali. Potem dopiero otwierał furtkę, szedł na przełaj udeptaną przez chwasty ścieżką do gołębnika, gdzie stawał na czatach z ogromną żerdzią, zaopatrzoną na końcu w kolorową chustkę, którą powiewał, ile razy gołębie, nalatawszy się wkoło, chciały spocząć ha dachu, i zmuszał je tym do dalszego lotu, a dziatwa albo gapiła się na to z paluszkami w buzi, albo też, rozsypawszy się po zaroślach, wesoła, krzykliwa, bawiła się w różne gry.
Rej pomiędzy nią wodził z początku Jasiek, syn krawca. Chodził on już do szkoły od dwóch lat; w szkole i na ulicy bardzo przykładnie się zachowywał, ale gdy wrócił do domu zdejmował buty i surdut, bo ojciec nie pozwalał terać tych drogocennych rzeczy; z butami zostawiał także powagę ucznia trzeciej klasy normalnej i biegł między dzieci poswywolić i zabawić się. Dziatwa go lubiła i słuchała, bo był najstarszym między malcami. Ale z pojawieniem się Jóźka Jasiek zeszedł na drugi plan, bo Józiek był zawadiak,. bitnik i umiał krzykiem i pięścią wyrobić sobie pierwszorzędne stanowisko w gromadce liliputów. Jasiek zrzekł się praw swoich na rzecz przybysza nie tyle może ze strachu przed jego pięścią, bo on także miał niepoślednią siłę i mógłby mu czoło stawić, ale więcej przez wrodzoną dobroć serca i respekt, jaki miał dla jego przebiegłości i sprytu. Józiek bowiem, choć miał dopiero lat dwanaście, nie z jednego już pieca chleb jadał; był i we Lwowie, i w Jarosławiu, i w Tarnowie, gdzie się włóczył z ojcem swoim, który łaził wszędzie szukać;dla siebie zajęcia jakiego. Czym on już nie był! Naprzód w wojsku, potem, po wysłużeniu lat służby ożeniwszy się, był woźnym przy sądzie, następnie budnikiem przy kolei, potem kelnerem, to znowu bileterem przy budzie z woskowymi figurami, nawet katarynkarzem. Wszystkich tych zajęć czepiał się nie na długo, bo mu brakło" wytrwałości i ochoty do pracy, a że miał głowę pomysłową, więc coraz coś nowego wymyślił.
W Krakowie chodził po restauracjach i kawiarniach z koszem daktyli, fig, czekolady, pomarańcz i innych bakalii i grał o nie z gośćmi w „parę nie parę” i „małe i duże”, ale raz szczęście mu nie dopisało, przegrał do jednego gościa cały kosz bakalii, resztę pieniędzy przepił z desperacji, a że na kredyt towaru mu dać nie chciano, porzucił tę spekulację i wziął się do czego innego. Robił pono papierosy i dostarczał ich kelnerom. To przecież nie mogło mu dać takiego zysku, aby mógł żyć,-jak żył. Wydawał, jak na człowieka w jego położeniu, bardzo wiele, a nikt nie wiedział, skąd brał na to. Mówiono na przedmieściu, że należy do jakichś podejrzanych spółek, że często wychodzi z domu za jakimiś interesami, z którymi ukrywa się przed ludźmi. Nikt jednak nie był zdolny dowieść mu nic złego, nikt nic nie wiedział pewnego. Starano się wyciągnąć coś od Jóźka, którego widziano nieraz idącego z ojcem na taką sekretną wyprawę, z której wracali zawsze z pieniędzmi, bo zaraz sprawiali sobie suty balik za to, z pieczenią i ponczykiem; ale łebski Józiek nie dał się wyciągnąć na słowo i pytających zbywał nic nie znaczącymi odpowiedziami.
Nic dziwnego, że włócząc się tyle po świecie z ojcem i mając z niego wzór, młody chłopak prędko dojrzał, był przebiegły nad wiek, a przy tym rozwinął w sobie energię i samodzielność, którą imponował swoim małym towarzyszom. Toteż słuchali go bezwarunkowo i jemu we wszystkim ustępowano pierwszeństwa. Jeżeli bawiono się w zbójców, on był hersztem; jeżeli w wojsko, on dawał komendę; on także organizował tajemne wyprawy na jabłka do sąsiedniego ogrodu i urządzał partyzantki przeciw włóczącym się po przedmieściu handelesom, szczególniej w zimie, kiedy śnieg dostarczał gotowej amunicji.
Od czasu wprowadzenia się nowych lokatorów zabawy na podwórzu ożywiły się jeszcze więcej, bo chłopczyk i dwie jego siostrzyczki przypatrywały się im nieraz z ganku, a malców zachęcało to do większych jeszcze figlów, bo dzieci lubią, gdy są podziwiane. Głównie Józiek starał się zwrócić uwagę na siebie; przeskakiwał przez swoich towarzyszy ustawiwszy ich poprzednio w równych odstępach, to znowu jak linoskok chodził po drążku wózka woziwody lub wspinał się na deski, a z boku nieznacznie rzucał przenikliwe spojrzenia ku gankowi, aby widzieć, jakie to wrażenie robiło na patrzących; ale gdy spostrzegł, że przypatrywali mu się z lekceważącą obojętnością, a chłopiec parę razy, nawet kiedy on wysilał się na najzręczniejsze popisy, odwrócił się i poszedł sobie najspokojniej do pokoju – obudziła się w nim obrażona miłość własna i dzieci na ganku stały się odtąd przedmiotem jego złośliwości.
Zaczął od wykrzywiania się im, pokazywania języka, potem prześladował ich przezwiskami, których miał obfity słownik, a w końcu, kiedy tym nie zdołał ich rozjątrzyć i tylko pogardliwym milczeniem odpowiadały na te wszystkie jego zaczepki, zaczął jednego dnia bombardować ich kamykami. Dziewczęta przestraszone schroniły się co tchu do pokoju, brat poszedł także za nimi, ale przedtem przechylił się za poręcz ganku i na złośliwego napastnika splunął.
Józiek śmiał się z tego, pysznił się głośno, że zmusił gagatków do ucieczki, ale to było udane zadowolenie, bo w duszy nie mógł strawić tego pogardliwego plunięcia z góry i czekał tylko sposobności, żeby dumnemu paniczykowi odpłacić za to. Paniczyk jednak i siostry jego, nie wiadomo czy ze strachu, czy z innego powodu, przez kilka dni nie pokazali się na ganku.
Dopiero w tydzień potem jedna z dziewczynek, młodsza, wyszła z pokoju, a że Jóźka nie było wtedy właśnie na podwórzu; mogła więc spokojnie przypatrywać się bawiącym dzieciom. Toteż przypatrywała się dosyć długo, wsunąwszy jasnowłosą główkę między szczeble ganku. Jedną rączką chwyciła się poręczy, a w drugiej trzymała ową dużą lalkę, z którą przyjechała na nowe mieszkanie.
Jedna z dziewczątek grzebiących w piasku stawy i rowki, spojrzawszy przypadkiem do góry, dostrzegła to cudo, pokazała je drugiej, trzeciej, i wnet wszystkie dziewczęta, ile ich tam było, podniosły główki, gapiły się w niemym podziwieniu na dużą i prześliczną lalkę, jakiej jeszcze w życiu nie widziały.
– Lalka! Patrz, jaka ładna! – mówiła jedna do drugiej trącając ją łokciem – ach, jaka ładna, jaka ładna!
– A jak ubrana!
– I ma włosy prawdziwe!
Któraś śmielsza od innych zawołała na dziewczynkę stojącą na ganku, aby podniosła lalkę do góry, żeby jej się lepiej przypatrzyć mogły. Panienka uwzględniła ich żądanie i o ile jej rączki pozwalały, podniosła lalkę do góry, uśmiechnięta z zadowolenia, że jest przedmiotem takiej admiracji. Ale poręcz ganku zasłaniała większą część lalki, i to najważniejszą dla kobiet, bo suknię, która była z żółtej, świecącej materii, ubierana haftami i tiulami.
Dziewczęta, aby się temu lepiej przypatrzyć, podeszły do samych schodów, a panienka z lalką zwróciła się w tę stronę i trzymała ją przed sobą na pokaz.
Tak stały czas jakiś: ona – dumna z powodzenia lalki, one – zachwycone jej pięknością; jedna, której takie podziwianie z daleka nie zadawalało, wyszła kilka schodków w górę, aby lepiej widzieć, a panienka kilka schodków zeszła niżej, aby się lepiej przypatrzyć mogły. I tak postępując po kilka schodów, zbliżyły się dziewczęta i poczęły znowu w niemym zachwycie obserwować z bliska to, co już widziały z daleka. Panienka pocisnęła sprężynę, lalka ruszyła oczyma. Dziewczątka spojrzały po sobie i powtórzyły wiadomość o, tym cudzie głośno. Panienka pocisnęła lalkę niżej, a lalka zagadała najwyraźniej: „mamo”.
– Mówi – zawołały osłupiałe z podziwu dziewczęta.
Potem jedna odważyła się dotknąć jedwabnych sukien lalki, za nią druga, trzecia, i wnet między panienką a dziewczętami zawiązała się znajomość przez lalkę. Panienka odgrywała przy lalce rolę matki i – według przysłowia: „dziecko za rękę, to matkę za serce” – dziewczątka ujęły ją zajęciem, jakie okazywały jej dziecku (chciałem powiedzieć: lalce), i przylgnęła do nich. Sama nie.wiedziała, jak znalazła się wraz z nimi na samym dole. Lalki już nie miała w rękach. Prowadziły ją dwie inne dziewczyny pod ręce, z respektem i uszanowaniem, jakby księżnę jaką, prosto do owego ogródka na piasku. Panienka szła za nią z twarzyczką rozpromienioną, uśmiechniętą, trzymając średnią córkę krawca za rękę, która nie wiedzieć jak i kiedy znalazła się w jej rączce. Dziewczynce tej było na imię Tekla.
– A tobie jak na imię? – zapytała panienki.
– Mnie, Antosia.
– To tak, jak naszej Antosi – tu wskazała na najmłodszą siostrę idącą tuż za lalką i podtrzymującą jej ogon, by się nie walał po… ziemi.
Weszły na kupę piasku; lalkę posadzono na honorowym miejscu, a wszystkie usiadły wkoło z ogromną powagą, jakby jakie damy w salonie, choć wcale po salonowemu nie wyglądały. Wszystkie, nie wyjmując najstarszej, Polci, miały nóżki bose i do tego brudne, sukienki perkalowe i koszulki także niezbyt czyste, bo to była sobota. Lalka w swojej przepysznej jedwabnej toalecie i panienka w różowej, bareżowej sukience, białym kołnierzyku i czarnych bucikach wyróżniały się ogromnie wśród tego otoczenia kopciuszków.
Wizyta lalki w ogrodzie na piasku zajęła nie tylko dziewczynki, ale i chłopców zwróciła uwagę. Przerwali zabawę w żołnierzy, przysunęli się po jednemu do studni i tam, zbici w jedną gromadkę, przypatrywali się jeden przez ramię drugiego eleganckiej lalce i jej właścicielce. Jaśka szczególniej to zajmowało; miał on do tego jeszcze inne powody: bardziej niż lalka zajmowało go to, że panienka w różowej sukience trzymała jego siostrę Teklę za rękę i że najmłodsza, Antosia, siedziała tuż obok lalki i głaskała ją po włosach; czuł się dumnym i szczęśliwym z tego, choć nie śmiałby sobie zdać sprawy, dlaczego to go tak cieszyło.
Kiedy tak stał zagapiony w grupę dziewczątek z uśmiechem zadowolenia na twarzy, usłyszał naraz za sobą głos Jóźka:
– Co wy tu macie, co się tak patrzycie? – i niebawem, roztrącając łokciami tych, co mu zawadzali na drodze, dostał się do środka.
Zobaczył dziewczynę z góry, jak jastrząb, nachmurzył się i spytał
– A ta czego tu chce? My nie potrzebujemy takiej lafiryndy!
– My się bawimy jej lalką! – zawołały dziewczęta stając w obronie przestraszonej.
– Niech sobie razem z lalką idzie do diabła!
To powiedziawszy porwał lalkę z rąk dziewczątek, rzucił ją na środek podwórca i zabierał się z Antosią zrobić to samo. Krzyki oburzenia wyrwały się z dziecięcych piersi przeciw napastnikowi, który nie zważając na to, chwycił grubiańsko ramię dziewczyny swoją żylastą ręką, ale Jasiek w tej chwili odtrącił go i zasłaniając sobą napastowaną stanął w groźnej postawie naprzeciw Jóźka.
– Czego chcesz od niej? – zapytał. – Co ona ci zrobiła?
– Ja nie chcę, żeby ona bawiła się z nami!
– Ale ja chcę.
– Ty? – spytał Józiek mierząc go roziskrzonymi od wściekłości oczyma. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby mu kto opór stawiał, toteż oburzyła go harda postawa Jaśka. – Ty? – powtórzył z naciskiem i zbliżywszy się do niego z wyzywającą, pogardliwą miną, uderzył go pięścią pod brodę.
W tej chwili jednak Jasiek rzucił się na niego, chwycił go za kołnierz koszuli obu rękoma i ścisnąwszy tak mocno, że Józiek aż posiniał, odrzucił go w tył na kilka kroków.
Wrzawa powstała przy tej scenie i krzyki dzieci zwróciły uwagę starszych; ojciec Jaśka wychylił się oknem, a widząc Jóźka upadającego wznak i syna swego w groźnej postawie idącego za nim, zawołał głośno:
– Jasiu! Co ty robisz? Czemu go bijesz?
– To niech nie napastuje nikogo, kiedy mu nikt nic nie mówi – bronił się Jasiek.
– Tak, tak, on napastował – potwierdziły cienkimi głosikami dziewczęta.
Krawiec przestał strofować syna widząc, że nie miał racji, upominał tylko łagodnie, żeby się nie bili, że dzieci powinny być grzeczne. Józiek zaś, podniósłszy się z ziemi, nie miał ochoty wznawiać walki doświadczywszy siły Jaśkowej. Nigdy nie przypuszczał, że jej tyle posiadał, bo zawsze dotąd mu ustępował. Teraz przekonał się namacalnie, że ustępstwa Jaśka nie były słabością. To go do wściekłości doprowadzało, że nie mógł postawić na swoim, że wobec wszystkich był tak haniebnie upokorzony. W oczach iskrzących od gniewu i zaciśniętych zębach widać było, ile go to kosztowało, że nie mógł na razie pomścić się za to na Jaśku. Ten tymczasem, ochłonąwszy z gniewu, obejrzał się na dziewczęta, a widząc Antosię idącą ku schodom z lalką i dygocącą jeszcze z przestrachu, poszedł za nią i głosem niepodobnym całkiem do tego, jakim przemawiał do Jóźka, odezwał się miękko i łagodnie:
– Niech się panienka nie boi, on panience nie będzie już śmiał zrobić nic złego.
Antosia zatrzymała się na te słowa i popatrzyła na niego z zaufaniem.
Wtem na ganku pojawił się ojciec. Zobaczywszy córkę rozmawiającą z bosym chłopcem, zawołał surowym głosem:
– Anfoinette! – i coś dalej, mówił do niej w tym samym języku, którego syn biednego rzemieślnika nie… rozumiał, ale treści słów się domyślał. Dziewczyna w czasie tej burzy słów ojcowskich drapała się szybko po stromych schodach na górę i już odtąd więcej nie pokazała się między dziećmi na podwórzu.
Czasami tylko widywały ją one przechodzącą z matką, siostrą i bratem do ogródka, od którego mieli swój klucz osobny. Zazdroszczono jej tego; dzieci czuły się pokrzywdzonymi, że nie wolno im wchodzić do ogródka, równie jak owym panienkom z góry. Niektóre z nich zaczęły teraz przyznawać Józkowi, że miał słuszność, gdy nie chciał się bawić z właścicielką lalki, kiedy ona taka wielka pani. Tylko siostry Jaśka stawały w jej obronie bardzo gorliwie. Jaś nic się nie odzywał, ale cieszyło go, że siostry ujmowały się za nią. Rad był, żeby i ona się dowiedziała, jak bardzo ją jego siostry polubiły.
Przypadek zrządził, że mógł jej to raz powiedzieć.
Ojciec Antosi bowiem, widząc go kilka razy idącego do szkoły, skorzystał z tego i dawał mu różne polecenia do miasta: to kupić marek pocztowych, to przynieść gazety, to papieru. Jasiek z ochotą spełniał te czynności i wskutek tego miał często sposobność bywania na górze i widywał tam małą Antosię. Nigdy jednak nie miał odwagi zagadać do niej przy rodzicach.
Ale raz zastał ją samą w sieni, przyrządzającą w malutkich cynowych naczyniach śniadanie dla lalki. Jasiek szedł właśnie z gazetami do jej ojca. Przechodząc mimo dziewczynki uśmiechnął się do niej przyjaźnie; dziewczynka odpowiedziała mu takim samym uśmiechem..
– Zjedz to… to dobre – rzekło dziewczątko przyciszonym głosem, z obawy, żeby ojciec lub matka nie słyszeli.
– Panienka taka… dobra… bardzo dobra – mówił Jaś patrząc z zajęciem na jej drobną twarzyczkę, bladziutką w tej chwili, jakby z alabastru była – moje siostry bardzo lubią panienkę.
– Tekla i Antosia… prawda? Wiem, które. Mnie także Antosia.
– Mam jeszcze trzecią, Polcie.
– Tej nie znam.
– Ta, co to z dzieckiem chodzi często.
– A, ta.
Na tym skończyła się rozmowa, bo drzwi od pokoju skrzypnęły i Jasiek poszedł dalej swoją drogą.