Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pańskie dziady - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pańskie dziady - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 404 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I KA­MIE­NICZ­KA NA PRZED­MIE­ŚCIU

W po­cząt­kach lip­ca, w dzień po­chmur­ny, w któ­rym drob­niut­ki, gę­sty ka­pu­śnia­czek mżył bez­u­stan­nie, dwóch tra­ga­rzy, w nie­bie­skich blu­zach i czer­wo­nych czap­kach z mo­sięż­ny­mi bla­cha­mi, cią­gnę­ło z tru­dem na przed­mie­ście wóz na­ła­do­wa­ny ob­fi­cie gra­ta­mi. Mó­wię: gra­ta­mi, bo trud­no na­zwać me­bla­mi owe sprzę­ty sta­re, zu­ży­te, jak­by z an­ty­kwar­skich skła­dów po­zbie­ra­ne. Je­go­mość jed­nak, któ­ry je eskor­to­wał, zda­wał się wiel­ką przy­wią­zy­wać do nich wagę i po­sza­no­wa­nie; co chwi­la scho­dził do nich z chod­ni­ka, na­kry­wał je sta­ran­nie płach­ta­mi, sta­ry­mi dy­wa­ni­ka­mi i cią­gle upo­mi­nał tra­ga­rzy, aby mu cze­go, broń Boże, nie uszko­dzi­li.

Je­go­mość ów mógł mieć lat czter­dzie­ści kil­ka. Z twa­rzą za­wię­dłą i sta­ran­nie wy­go­lo­ną wy­glą­dał na dy­plo­ma­tę albo przy­najm­niej na lo­ka­ja z ja­kie­go ma­gnac­kie­go domu, a usta uło­żo­ne były w ste­reo­ty­po­wy, ugrzecz­nio­ny uśmiech, któ­ry na­wet wte­dy z nich nie scho­dził, gdy resz­ta twa­rzy krzy­wi­ła się nie­za­do­wo­le­niem. Czło­wiek ten mu­siał praw­do­po­dob­nie czę­sto w ży­ciu ukła­dać usta do uprzej­me­go uśmie­chu i wy­raz ten po­zo­stał na nich jak w gip­so­wym od­le­wie, nie­ru­cho­mo. Ubiór jego miał wi­docz­ne pre­ten­sje do ele­gan­cji, któ­ra jed­nak po bliż­szym przy­pa­trze­niu się ro­bi­ła to samo wra­że­nie, co i sprzę­ty – sta­rzy­zny. Ciem­ny pa­le­to­cik kro­jem zdra­dzał lep­sze po­cho­dze­nie, ale był tak wy­tar­ty od czę­ste­go uży­wa­nia i czysz­cze­nia, że nit­ki na nim po­ra­cho­wać by moż­na;- cy­lin­der, po kil­ka­kroć już za­pew­ne od­pra­so­wy­wa­ny, świe­cił się po­pie­la­tą bar­wą; pa­ra­sol miał licz­ne cery na so­bie, a ciem­ne rę­ka­wicz­ki w koń­cach pal­cy czer­ni­ły się od potu i sta­ro­ści.

– Tyl­ko ostroż­nie, moi przy­ja­cie­le – upo­mi­nał, nie wiem już któ­ry raz, zbli­ża­jąc się do wóz­ka. – Mnie się zda­je, że for­te­pian (tak na­zwał sta­ry i zde­ze­lo­wa­ny moc­no kla­wi­cym­bał) prze­chy­lił się.

– Ale nie­chże się pan tak nie boi – ode­zwał się je­den z tra­ga­rzy, znie­cier­pli­wio­ny tymi cią­gły­mi upo­mi­na­nia­mi – nie ta­kie­śmy rze­czy prze­wo­zi­li, a nic się nie uszko­dzi­ło.

Je­go­mość w mil­cze­niu po­łknął tę po­gar­dli­wą uwa­gę tra­ga­rza o jego ru­cho­mo­ściach, krząk­nął parę razy i stą­pa­jąc ostroż­nie, na pal­cach, przez bło­to, wró­cił na chod­nik nie spusz­cza­jąc oka z wóz­ka.

Do­szedł­szy do zie­lo­nej ka­mie­nicz­ki z pią­ter­kiem o trzech nie­du­żych oknach, sta­nął przed bra­mą i dał znak tra­ga­rzom, aby się za­trzy­ma­li. _

Nie­ba­wem uka­zał się w pro­gu ja­kiś czło­wiek w nie­bie­skim far­tu­chu, w pan­to­flach na bo­sych no­gach, w ko­szu­li, któ­rej rę­ka­wy, za­wi­nię­te po­wy­żej łok­ci, od­kry­wa­ły mu­sku­lar­ne i moc­no za­ro­śnię­te ręce; uchy­lił nie­dba­le ha­fto­wa­nej cza­pecz­ki, któ­ra mu osła­nia­ła ły­si­nę, i mruk­nął pod no­sem:

– A! Słu­ga­_pa­na do­bro­dzie­ja.

Je­go­mość przy­by­ły kiw­nął mu lek­ko gło­wą z pro­tek­cjo­nal­ną miną i ode­zwał się do nie­go no­so­wym, pre­ten­sjo­nal­nie wy­de­li­ka­co­nym gło­sem:

– Pa­aanie go­spo­da­rzu, czy ka­za­łeś pan wy­myć scho­dy?

– Jesz­cze bę­dzie czas na to, bo i tak za­dep­cą, jak będą wno­sić rze­czy. – Po­każ mi pan ła­ska­wie, gdzie, mają nieść.

Go­spo­darz otwo­rzył dru­gą po­ło­wę drzwi i po­szedł z tra­ga­rza­mi, nio­są­cy­mi duży ku­fer, na po­dwó­rze, skąd drew­nia­ne, dość stro­me scho­dy pro­wa­dzi­ły na nie­du­ży ga­ne­czek i do pię­tro­we­go miesz­ka­nia.

Cie­ka­wi miesz­kań­cy dom­ku po­wy­cho­dzi­li do sie­ni na ob­ser­wo­wa­nie no­we­go lo­ka­to­ra i jego ru­cho­mo­ści. Mię­dzy ga­pią­cy­mi się było kil­ko­ro dzie­ci, któ­re wy­szły aż na uli­cę, ugru­po­wa­ły się koło wóz­ka, opa­try­wa­ły każ­dy sprzęt, po­zwa­la­ły na­wet so­bie do­ty­kać się pal­ca­mi wy­pło­wia­łe­go ak­sa­mi­tu, za co je­go­mość zbur­czał je na­le­ży­cie. Nie­kon­tent był wi­docz­nie z tej cie­ka­wo­ści ga­wie­dzi, któ­ra każ­dy ka­wa­łek wy­no­szo­ny z wóz­ka na górę kry­tycz­nym od­pro­wa­dza­ła wzro­kiem, ro­biąc so­bie po ci­chu róż­ne uwa­gi i wnio­ski Nie bar­dzo one mu­sia­ły być po­chleb­ne, bo czę­sto to­wa­rzy­szył im zło­śli­wy uśmiech i lek­ce­wa­żą­ce ru­sza­nie ra­mio­na­mi. Ho­ło­ta nie po­zna­ła się na ar­che­olo­gicz­nej war­to­ści me­bli, nie za­chwy­ca­ły jej wca­le bo­ga­te rzeź­by lu­stra i krze­seł; wi­dzia­ła tyl­ko, że lu­stro było sztu­ko­wa­ne, a przy krze­słach bra­kło to nogi jed­nej, to po­rę­czy, że ak­sa­mit, któ­rym były wy­sła­ne, spło­wiał okrop­nie, że ob­ra­zy w zło­co­nych ra­mach były czar­ne, jak­by je kto sa­dza­mi ma­lo­wał, że nic na nich roz­róż­nić nie moż­na było.

Kie­dy już koń­czo­no zno­sić rze­czy, za­je­cha­ła przed dom jed­no­kon­ka, w któ­rej przez za­ro­szo­ne szyb­ki wi­dać było tyle głów ru­sza­ją­cych się, że w isto­cie po­dzi­wiać na­le­ża­ło „ jak to wszyst­ko w tak cia­snej prze­strze­ni po­mie­ścić się mo­gło.

Męż­czy­zna zbli­żył się do ka­ret­ki, otwo­rzył drzwicz­ki i coś za­ga­dał do damy sie­dzą­cej we­wnątrz. Roz­ma­wia­li z sobą w ję­zy­ku, któ­re­go zgro­ma­dzo­na pu­blicz­ność nie zro­zu­mia­ła; szewc tyl­ko do­my­ślił się, że to mu­sia­ło być po fran­cu­sku. Za­nim dama mo­gła wy­siąść z ka­ret­ki, trze­ba było naj­przód uwol­nić ją od cię­ża­ru dzie­ci, któ­ry­mi była przy­gnie­cio­na.. Męż­czy­zna więc wy­do­był naj­przód małą ja­sno­wło­są dziew­czyn­kę z tur­ku­so­wy­mi oczka­mi, w ró­żo­wej su­kien­ce, z lal­ką nie o wie­le mniej­szą od niej, i po­sta­wił ją na su­chym grun­cie na pro­gu domu. Po­tem zdjął z ko­lan mat­ki dru­gą, bru­net­kę śnia­dej twa­rzy, z czar­ny­mi, iskrzą­cy­mi oczka­mi, któ­ra mia­ła czar­ne wło­sy po­skrę­ca­ne w pa­pi­lo­ty. Była od po­przed­niej dziew­czyn­ki o parę lat star­szą, mia­ła może sześć lub siedm lat, a kształt­ne i wy­ro­bio­ne rysy nada­wa­ły jej twa­rzycz­ce wy­raz przed­wcze­snej doj­rza­ło­ści i roz­wi­nię­te­go spry­tu. Za dziew­cząt­ka­mi wy­sko­czył z ka­ret­ki chłop­czyk z kę­dzie­rza­wą głów­ką, w ak­sa­mit­nym fio­le­to­wym ubra­niu, ze sżpi­crut­ką w ręce, a za tym do­pie­ro wy­sia­dła owa dama, ubra­na tak­że w wy­tar­te ak­sa­mi­ty, po­otu­la­na koło gło­wy w ja­kieś tiu­le, ko­ron­ki, a ręka, któ­rą wy­cho­dząc wspar­ła na ra­mie­niu męż­czy­zny, okry­ta bia­łą, ale brud­ną rę­ka­wicz­ką, była dłu­ga a wą­ska. Przy­pa­tru­ją­ca się gro­mad­ka zro­bi­ła uwa­gę, że była okrut­nie po­mą­czo­na na twa­rzy i brzyd­ka. Męż­czy­zna z wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią po­daŁ jej ra­mię i po­pro­wa­dził na górę nie ra­cząc na­wet zwró­cić uwa­gi na dwa sze­re­gi ga­pią­cych się wi­dzów, po­mię­dzy któ­ry­mi prze­cho­dzić mu­siał. Dzie­ci szły przo­dem, dy­ry­go­wa­ne przez po­waż­ną parę rów­nież w cu­dzo­ziem­skim ję­zy­ku. Męż­czy­zna za chwi­lę wró­cił zno­wu, bo trze­ba było za­pła­cić tra­ga­rzom i fia­krom. I jed­ni, i dru­dzy mu­sie­li bar­dzo do­stać ską­pe wy­na­gro­dze­nie, bo od­cho­dzi­li mru­cząc nie­za­do­wo­le­ni; szcze­gól­niej fiakr rzu­cał się i gnie­wał mó­wiąc, że za ta­kie prze­ła­do­wa­nie jed­no­kon­ki da­le­ko wię­cej mu się na­le­ży. Ale je­go­mość obo­jęt­nym był na jego skar­gi; od­wró­cił się i po­szedł na górę, a fiakr, na­kląw­szy co nie­mia­ra, za­ciął ko­nia i po­je­chał do mia­sta.

Wszyst­ko to nie­ko­rzyst­ne da­wa­ło miesz­kań­com ka­mie­nicz­ki wy­obra­że­nie o przy­by­szach; żar­to­wa­no so­bie z ich me­bli, su­kien, pań­skiej dumy przy pust­kach w kie­sze­ni, a wo­zi­wo­da ro­bił uwa­gę szew­co­wi, że po­wi­nien się mieć na bacz­no­ści z tymi fur­fan­ta­mi, żeby go z ko­mor­nym nie za­rwa­li, na có szewc ka­te­go­rycz­nie od­po­wie­dział, że on nie taki głu­pi i za­rwać się nie da.

Jesz­cze nie wszy­scy ro­ze­szli się do swo­ich co­dzien­nych za­trud­nień, gdy do ka­mie­nicz­ki nad­cią­gnę­ła słu­żą­ca owych no­wych lo­ka­to­rów, z cięż­kim ko­szem, wy­ła­do­wa­nym róż­ny­mi ru­pie­cia­mi, od któ­re­go aż się za­po­ci­ła, że wy­glą­da­ła jak bu­rak zro­szo­ny desz­czem, a w dru­giej ręce trzy­ma­ła lam­pę.

Wo­zi­wo­da, naj­wię­cej ze wszyst­kich cie­ka­wy, za­gad­nął ją za­raz, co to za pań­stwo, czym się trud­nią, ale słu­żą­ca zby­ła go ja­kimś nie­grzecz­nym sło­wem i po­szła na górę. Trze­ba więc było cze­kać cier­pli­wie, aż nowi lo­ka­to­ro­wie za­pi­szą się do książ­ki mel­dun­ko­wej, któ­rą im za­raz dru­gie­go dnia po­słał go­spo­darz.

Ale z książ­ki tak­że nie­wie­le moż­na się było do­wie­dzieć, tyle tyl­ko, że ów je­go­mość na­zy­wał się An­to­ni Li­now­ski, że miał lat czter­dzie­ści ośm, że owa za­mą­czo­na dama była jego żoną, że jej na imię było Ade­la i mia­ła lat trzy­dzie­ści sześć (je­że­li praw­dą było, co na­pi­sa­no), że z dzie­ci syn, Adaś, li­czył lat dzie­więć, star­sza dziew­czyn­ka sześć, a naj­młod­sza pięć, O tym jed­nak, co wszyst­kich naj­wię­cej ob­cho­dzi­ło, to jest: czym wła­ści­wie trud­ni się ów je­go­mość, z książ­ki mel­dun­ko­wej się nie do­wie­dzie­li. W ru­bry­ce bo­wiem: „Czym się trud­ni?” na­pi­sa­ne było: „pri­va­tier”. Ta­kie­go za­trud­nien – nia­nie zna­li miesz­kań­cy przed­mie­ścia. Mi­zer­ne ja­kieś in­dy­wi­du­um, któ­re daw­niej było lo­ka­jem w ja­kimś hrab­skim domu, a te­raz wy­naj­mo­wa­ło się do po­grze­bów i do ob­słu­gi pod­czas pu­blicz­nych obia­dów, wy­tłu­ma­czy­ło im, że pri­va­tier to zna­czy czło­wiek, któ­ry się ni­czym nie zaj­mu­je i żyje z ka­pi­ta­łu; ale że owi lo­ka­to­ro­wie wca­le: na ka­pi­ta­li­stów nie wy­glą­da­li, więc szewc, któ­re­mu się z tego po­wo­du ów pri­va­tier bar­dzo po­dej­rza­nym wy­da­wał, chcąc się za­bez­pie­czyć wzglę­dem ko­mor­ne­go, za­raz trze­cie­go dnia, nie mo­gąc się do­cze­kać przy­by­cia jego do sie­bie, po­szedł sam na górę do­po­mi­nać się o swo­ją na­le­ży­tość. Po­szedł tam dość but­ny i z gę­stą miną, ale mina ta zrze­dła bar­dzo, sko­ro się zna­lazł w miesz­ka­niu no­wych lo­ka­to­rów. Naj­przód, miesz­ka­nie samo przy­czy­ni­ło się wiel­ce do zmie­sza­nia po­czci­we­go szew­ca; nie przy­pusz­czał bo­wiem nig­dy, że te gra­ty wy­tar­te i po­nisz­czo­ne, na któ­re przed­wczo­raj z ta­kim lek­ce­wa­że­niem po­glą­dał,. mo­gły tak do­brze wy­glą­dać w po­ko­ju; umie­jęt­ne usta­wie­nie ich zdzia­ła­ło ten cud. Cięż­kie ama­ran­to­we fi­ran­ki, za­wie­szo­ne z wiel­kim gu­stem i po ta­pi­cer­sku udra­po­wa­ne, rzu­ca­ły pe­wien ary­sto­kra­tycz­ny zmrok na cały po­kój, tak że nie było wi­dać wy­peł­znię­tych ma­te­rii na me­blach. Mnó­stwo drob­nych gra­ci­ków, usta­wio­nych ze zna­jo­mo­ścią efek­tu w róż­nych czę­ściach po­ko­ju, wy­peł­nia­ło go i nada­wa­ło pań­ską po­wierz­chow­ność. Szewc nie po­znał wła­sne­go miesz­ka­nia. Fro­te­ro­wa­na pod­ło­ga i kil­ka dy­wa­ni­ków po­tę­go­wa­ły jesz­cze bar­dziej to wra­że­nie i na­ka­zy­wa­ły re­spekt go­spo­da­rzo­wi. Rów­nież i lo­ka­to­ro­wie w tym oto­cze­niu na­bra­li wię­cej po­wa­gi. Dama sie­dzia­ła przy oknie i dłu­gą a wą­ską ręką, któ­rej nie­sły­cha­na bia­łość i de­li­kat­ność ude­rzy­ła szew­ca, ha­fto­wa­ła or­nat czy coś po­dob­ne­go, a mąż jej, w tu­rec­kim szla­fro­ku w duże kwia­ty, sie­dział przy biur­ku za­ję­ty pi­sa­niem. Może ten szla­frok wi­dzia­ny na ręku han­de­le­sa na uli­cy nie był­by zwró­cił wca­le uwa­gi szew­ca, ale tu, w tym pół­zm­ro­ku, w to­wa­rzy­stwie mi­ni­ste­rial­nej twa­rzy, za­im­po­no­wał mu okrop­nie; stra­cił bie­dak fan­ta­zję i od­wa­gę, z jaką tu przy­szedł, a gdy lo­ka­tor, pa­trząc na nie­go z góry, spy­tał, cze­go so­bie ży­czy, nie śmiał wprost przy­znać się do tego i mnąc w ręce swo­ją ha­fto­wa­ną cza­pecz­kę wy­ją­kał z nie­śmia­ło­ścią, że przy­szedł się spy­tać, czy pań­stwu cze­go nie po­trze­ba.

– Mó­wi­łem asa­no­wi, że­byś dał scho­dy wy­myć.

– Wła­śnie ka­za­łem.

– No, to te­raz nie mam żad­ne­go zle­ce­nia wię­cej; jak co bę­dzie, to za­wia­do­mię; nie masz pan po­trze­by fa­ty­go­wać się kil­ka razy do nas.

Szewc ani wie­dział, kie­dy zna­lazł się za drzwia­mi, tak go te sło­wa po­wie­dzia­ne niby grzecz­nie, a jed­nak roz­ka­zu­ją­co, pręd­ko wy­pchnę­ły z po­ko­ju. Do­pie­ro w sie­ni od­zy­skał tro­chę re­zo­nu, wsa­dził z fan­ta­zją czap­kę na ły­si­nę i scho­dząc na dół, klął na wszyst­kich pa­nów, z któ­ry­mi trze­ba ro­bić tyle ce­re­gie­lów.

– No, i cóż? – spy­tał go ów eks-lo­kaj na po­dwó­rzu – za­pła­cił?

– Nie mó­wi­łem mu o to, bo ja­koś nie wy­pa­da­ło tak ob­ce­so­wo. To wi­dać ja­cyś po­rząd­ni lu­dzie, bar­dzo z pań­ska wy­glą­da­ją.

– Tyl­ko coś kru­cho z nimi, kie­dy się tu­taj wy­nie­śli z mia­sta.

– On mi mó­wił, jak wy­naj­mo­wał miesz­ka­nie, że dla świe­że­go po­wie­trza, bo żona tego po­trze­bu­je. Mu­sia­łem im na­wet ka­zać do­ro­bić dru­gi klucz do ogród­ka, żeby mo­gła so­bie tam sia­dy­wać.

– Ha, może to jed­ni z tych, co się spłu­ka­li na gieł­dzie i te­raz mu­szą się oszczę­dzać. W każ­dym ra­zie, choć oni to niby na bied­nych pa­trzą, to za­wsze jesz­cze może bo­gat­si od nas chu­de­uszów.

– Tak, ich bie­da lep­sza jesz­cze może od na­sze­go ma­jąt­ku. Za­nim taki pan zmar­nie­je, to bie­da­ka dzie­sięć razy dia­bli we­zmą.

Tą uwa­gą, za­koń­czo­ną wes­tchnie­niem i po­ta­ki­wa­niem gło­wy, uspo­ko­ił szewc zu­peł­nie swo­je skru­pu­ły i po­sta­no­wił cier­pli­wie cze­kać na ko­mor­ne, by nie ob­ra­zić nie­grzecz­no­ścią do­stoj­ne­go lo­ka­to­ra.II PIERW­SZE ZBLI­ŻE­NIE

Kil­ka dni zim­na i desz­czu trzy­ma­ło miesz­kań­ców dom­ku w za­mknię­ciu; ale za­le­d­wie się ocie­pli­ło i słoń­ce wy­su­szy­ło bło­to, wszyst­kie okna się po­otwie­ra­ły i ży­cie z całą wrza­wą roz­bu­dzi­ło się jak w psz­czel­nym ulu. Głów­nym punk­tem tego ru­chu był po­dwó­rzec. Tam żona owe­go eks-lo­ka­ja, To­ma­sza, po­wy­sta­wia­ła ba­lie, ce­brzy­ki i cały apa­rat do pra­nia. Po­ło­wę po­dwór­ca po­obwie­sza­ła bie­li­zną do su­sze­nia. Pod par­ka­nem wo­zi­wo­da na­pra­wiał swój wó­zek; na­wet szewc ze swo­im ni­skim warsz­ta­tem i wklę­sły­mi sto­łecz­ka­mi prze­niósł się na po­dwó­rzec, bo mu ja­koś raź­niej i we­se­lej pra­co­wać na świe­żym po­wie­trzu.

Naj­wię­cej jed­nak ży­cia i ha­ła­su do­da­wa­ły dzie­ci, a było tego co nie­mia­ra. Sam szewc miał ich pię­cio­ro; u sto­la­rza była tak­że nie­ma­ła kon­so­la­cja, po­cząw­szy od ta­kie­go pę­dra­ka, co jesz­cze w ko­ły­sce wrzesz­czał, aż do dwu­na­sto­let­nie­go chłop­ca, któ­ry za­czy­nał już ter­mi­no­wać w oj­cow­skim warsz­ta­cie. U kraw­ca oprócz chłop­ca już spo­re­go były trzy dziew­czyn­ki, jed­na od dru­giej za­le­d­wie o cal niż­sza, tak że gdy szły ra­zem, wy­glą­da­ły, jak­by je kto w schod­ki po­wy­kra­wał. Oprócz tego przy­cho­dzi­ło jesz­cze z prze­ciw­ka dwo­je dzie­ci my­dla­rza i Jó­ziek, wiel­ki za­wa­diak, syn ja­kie­goś obie­ży­świa­ta, któ­ry miesz­kał w są­siedz­twie.

Kie­dy to wszyst­ko za­czę­ło bie­gać po po­dwór­cu i ha­ła­so­wać, to har­mi­der się ro­bił taki, że aż ogłu­szał. Ale miesz­kań­cy oswo­je­ni byli z tym wrza­skiem i nie ro­bi­ło to na nich żad­ne­go wra­że­nia; owszem, każ­dy do­da­wał jesz­cze swo­je cząst­kę do tej ogól­nej wrza­wy. Sto­la­rze, he­blu­jąc de­ski, gwiz­da­li, że aż w uszach świ­dro­wa­ło; kra­wiec, sie­dząc przy oknie, wy­cią­gał wraz z igłą wy­so­kie nuty ko­ściusz­kow­skie­go po­lo­ne­za; szewc tłukł się młot­kiem, tar­gał chło­pa­ków za uszy i klął na nich, ile razy się zda­rzy­ło, siar­czy­sty­mi pio­ru­na­mi. Wszyst­kie te róż­no­rod­ne gło­sy łą­czy­ły się w ja­kąś cha­otycz­ną wrza­wę, do któ­rej na­le­ża­ło się przy­zwy­cza­ić, aby ją znieść moż­na było.

Dziew­czę­ta, po­owi­jaw­szy pa­ty­ki ja­ki­miś gał­gan­ka­mi, szmat­ka­mi, im­pro­wi­zo­wa­ły so­bie w ten spo­sób wca­le nie­kosz­tow­ne lal­ki, z któ­ry­mi pro­wa­dzi­ły roz­mo­wy, niań­czy­ły je i cie­niut­ki­mi gło­sa­mi wy­śpie­wy­wa­ły im do snu róż­ne pio­sen­ki, ja­kie tyl­ko umia­ły. Inne na ku­pie pia­sku pod stud­nią za­ty­ka­ły ga­łąz­ki two­rząc w ten spo­sób ogro­dy, po któ­rych spa­ce­ro­wa­ły na ko­la­nach, aby przez to ich krót­kie spód­nicz­ki dłu­gim ogo­nem wlo­kły się po pia­sku; uda­wa­ły w roz­mo­wie do­ro­słe oso­by i mó­wi­ły so­bie: „pani”. To zno­wu, zna­la­zł­szy pod mu­rem zde­chłą mysz, spra­wia­ły jej suty po­grzeb w pia­sku, na­śla­du­jąc no­so­wy głos śpie­wa­ją­cych księ­ży.

Naj­le­piej jed­nak z nich wszyst­kich ba­wi­ła się naj­star­sza cór­ka kraw­ca, Po­lcia, li­czą­ca już rok dzie­wią­ty. Ta nie po­trze­bo­wa­ła z pa­ty­ka urzą­dzać so­bie lal­ki: mia­ła żywą la­lecz­kę, jed­no­rocz­ne dziec­ko sto­lar­ki, któ­ra je po­wie­rza­ła jej do niań­cze­nia, bę­dąc sama za­ję­tą szy­ciem. Trze­ba było wi­dzieć, z jaką dumą pa­ra­do­wa­ła z tym cię­ża­rem, od któ­re­go się aż po­ci­ła, bo dziec­ko było, na psa urok, tłu­ste i na­bi­te; dziew­czy­na jed­nak za nic w świe­cie nie zrze­kła­by się tej god­no­ści, któ­rą ją za­szczy­co­no, chęt­nie dźwi­ga­ła mal­ca ca­ły­mi go­dzi­na­mi, bo schle­bia­ło jej, że może uda­wać mat­kę. Za­wi­nąw­szy sie­bie i dziec­ko w kra­cia­stą chust­kę, cho­dzi­ła huś­ta­jąc je do snu i za­wo­dząc przy tym pi­skli­wym gło­si­kiem śpiew­ki, któ­re u pia­stu­nek sły­sza­ła.

Chłop­cy zaś inne urzą­dza­li so­bie za­baw­ki. To huś­ta­li się na de­skach, któ­re su­szy­ły się na pod­wor­cu, to zno­wu siadł­szy okra­kiem na pa­ty­kach, har­co­wa­li na nich niby na ru­ma­kach, trą­biąc przez rącz­ki za­ci­śnię­te w ku­łak, a sta­ry, śle­py Azor, stróż do­mo­wy, brał tak­że czyn­ny udział w. tej za­ba­wie, bie­gał koło dzie­ci niby ad­iu­tant jaki i wy­szcze­ki­wał z ucie­chy, stra­sząc po dro­dze kury, któ­re z gło­śnym gda­ka­niem ucie­ka­ły przed nim na par­kan. In­ne­go dnia ba­wio­no się w żoł­nie­rzy. Jó­ziek maj­stro­wał dla ca­łej ar­mii z za­pi­sa­ne­go pa­pie­ru sto­so­wa­ne ka­pe­lu­sze ubie­ra­jąc je wió­ra­mi; pa­ty­ki za­stę­po­wa­ły miej­sce pa­ła­szy, i ka­ra­bi­nów, a chust­ka od nosa lub ka­wa­łek szmat­ki na żer­dzi re­pre­zen­to­wał cho­rą­giew, pod któ­rą z za­pa­łem sta­wa­ła ar­mia umun­du­ro­wa­na w spodeń­ki na kraj­ce, ko­szu­le i boso. Re­kru­ci, to jest mal­cy, któ­rzy od nie­daw­na spodeń­ki no­sić za­czę­li, mie­li je zwy­kle z tyłu za­pi­na­ne, i to naj­czę­ściej z ka­wał­kiem ko­szu­li wy­ła­żą­cym przez roz­po­rek, co się w dzie­cię­cym ję­zy­ku na­zy­wa­ło ko­me­tą. Naj­więk­szą jed­nak ucie­chą dzie­ci było, gdy się mo­gły do­stać do ogród­ka.

Ogró­dek był nie­du­ży, bo za­le­d­wie kil­ka sąż­ni kwa­dra­to­wych, i do tego tak za­cie­nio­ny drze­wa­mi, że nic w nim prócz chwa­stów się nie uda­wa­ło. Z tyłu tyl­ko, gdzie było tro­chę wię­cej słoń­ca, sa­dzo­no ziem­nia­ki i ja­rzy­ny, zresz­tą nic w nim nie było prócz dzi­kie­go agre­stu i kil­ku ja­bło­ni omsza­łych od sta­ro­ści, któ­re co kil­ka lat za­le­d­wie ro­dzi­ły małe jabł­ka tak kwa­śne, że aż usta wy­krzy­wia­ły. Zresz­tą same ło­pu­chy, po­krzy­wy i inne ziel­ska za­peł­nia­ły ogró­dek. Ale wła­śnie to mia­ło urok dla dzia­twy; za­pusz­czo­ny ten ogród był dla nich ro­dza­jem dzie­wi­cze­go lasu, gdzie moż­na było tak wy­bor­nie ba­wić się w kry­cie, w zbój­ców, wspi­nać się po drze­wach i uda­wać ku­kuł­ki.

Nie za­wsze jed­nak były otwar­te drzwi do tego raju, bo wła­ści­ciel domu – a był nim, jak wie­my, szewc, Ja­cen­ty Ko­zik – miał tam swój go­łęb­nik i sta­wiał przy nim. sa­mo­trza­ski na pta­ki. Tyl­ko wte­dy, gdy szedł pusz­czać go­łę­bie na wa­bia, i do tego jesz­cze, gdy był w do­brym hu­mo­rze, po­zwa­lał „ma­łym zbe­reź­ni­kom” wcho­dzić za sobą do ogród­ka. Trze­ba było wi­dzieć wte­dy, jak mal­cy za­le­ca­li mu się „ po­chle­bia­li, gdy z klu­czem od furt­ki zja­wił się na po­dwór­cu. Sta­ry szewc stro­ił niby po­waż­ną i su­ro­wą minę, ale pod wą­sem uśmie­chał się za­do­wo­lo­ny, że aż mu per­ka­ty nos ru­szał się od tego, bo nad­ska­ki­wa­nie na­wet ta­kich bęb­nów ma swój urok i dwo­rac­two ła­sko­cze ner­wy na­wet szewc­kie. Na­pa­wa­ło go to dumą, że o jego mi­zer­ny ogró­dek taka do­bi­ja­ty­ka, i pod­nió­sł­szy klucz jak ber­ło do góry, za­po­wia­dał swe­mu ma­łe­mu lud­ko­wi w mo­wie tro­no­wej, żeby sa­mo­trza­sku nie ty­ka­li, po ziem­nia­kach nie dep­ta­li i mar­chwi nie wy­ry­wa­li. Po­tem do­pie­ro otwie­rał furt­kę, szedł na prze­łaj udep­ta­ną przez chwa­sty ścież­ką do go­łęb­ni­ka, gdzie sta­wał na cza­tach z ogrom­ną żer­dzią, za­opa­trzo­ną na koń­cu w ko­lo­ro­wą chust­kę, któ­rą po­wie­wał, ile razy go­łę­bie, na­la­taw­szy się wko­ło, chcia­ły spo­cząć ha da­chu, i zmu­szał je tym do dal­sze­go lotu, a dzia­twa albo ga­pi­ła się na to z pa­lusz­ka­mi w buzi, albo też, roz­sy­paw­szy się po za­ro­ślach, we­so­ła, krzy­kli­wa, ba­wi­ła się w róż­ne gry.

Rej po­mię­dzy nią wo­dził z po­cząt­ku Ja­siek, syn kraw­ca. Cho­dził on już do szko­ły od dwóch lat; w szko­le i na uli­cy bar­dzo przy­kład­nie się za­cho­wy­wał, ale gdy wró­cił do domu zdej­mo­wał buty i sur­dut, bo oj­ciec nie po­zwa­lał te­rać tych dro­go­cen­nych rze­czy; z bu­ta­mi zo­sta­wiał tak­że po­wa­gę ucznia trze­ciej kla­sy nor­mal­nej i biegł mię­dzy dzie­ci po­swy­wo­lić i za­ba­wić się. Dzia­twa go lu­bi­ła i słu­cha­ła, bo był naj­star­szym mię­dzy mal­ca­mi. Ale z po­ja­wie­niem się Jóź­ka Ja­siek ze­szedł na dru­gi plan, bo Jó­ziek był za­wa­diak,. bit­nik i umiał krzy­kiem i pię­ścią wy­ro­bić so­bie pierw­szo­rzęd­ne sta­no­wi­sko w gro­mad­ce li­li­pu­tów. Ja­siek zrzekł się praw swo­ich na rzecz przy­by­sza nie tyle może ze stra­chu przed jego pię­ścią, bo on tak­że miał nie­po­śled­nią siłę i mógł­by mu czo­ło sta­wić, ale wię­cej przez wro­dzo­ną do­broć ser­ca i re­spekt, jaki miał dla jego prze­bie­gło­ści i spry­tu. Jó­ziek bo­wiem, choć miał do­pie­ro lat dwa­na­ście, nie z jed­ne­go już pie­ca chleb ja­dał; był i we Lwo­wie, i w Ja­ro­sła­wiu, i w Tar­no­wie, gdzie się włó­czył z oj­cem swo­im, któ­ry ła­ził wszę­dzie szu­kać;dla sie­bie za­ję­cia ja­kie­go. Czym on już nie był! Na­przód w woj­sku, po­tem, po wy­słu­że­niu lat służ­by oże­niw­szy się, był woź­nym przy są­dzie, na­stęp­nie bud­ni­kiem przy ko­lei, po­tem kel­ne­rem, to zno­wu bi­le­te­rem przy bu­dzie z wo­sko­wy­mi fi­gu­ra­mi, na­wet ka­ta­ryn­ka­rzem. Wszyst­kich tych za­jęć cze­piał się nie na dłu­go, bo mu bra­kło" wy­trwa­ło­ści i ocho­ty do pra­cy, a że miał gło­wę po­my­sło­wą, więc co­raz coś no­we­go wy­my­ślił.

W Kra­ko­wie cho­dził po re­stau­ra­cjach i ka­wiar­niach z ko­szem dak­ty­li, fig, cze­ko­la­dy, po­ma­rańcz i in­nych ba­ka­lii i grał o nie z go­ść­mi w „parę nie parę” i „małe i duże”, ale raz szczę­ście mu nie do­pi­sa­ło, prze­grał do jed­ne­go go­ścia cały kosz ba­ka­lii, resz­tę pie­nię­dzy prze­pił z de­spe­ra­cji, a że na kre­dyt to­wa­ru mu dać nie chcia­no, po­rzu­cił tę spe­ku­la­cję i wziął się do cze­go in­ne­go. Ro­bił pono pa­pie­ro­sy i do­star­czał ich kel­ne­rom. To prze­cież nie mo­gło mu dać ta­kie­go zy­sku, aby mógł żyć,-jak żył. Wy­da­wał, jak na czło­wie­ka w jego po­ło­że­niu, bar­dzo wie­le, a nikt nie wie­dział, skąd brał na to. Mó­wio­no na przed­mie­ściu, że na­le­ży do ja­kichś po­dej­rza­nych spół­ek, że czę­sto wy­cho­dzi z domu za ja­ki­miś in­te­re­sa­mi, z któ­ry­mi ukry­wa się przed ludź­mi. Nikt jed­nak nie był zdol­ny do­wieść mu nic złe­go, nikt nic nie wie­dział pew­ne­go. Sta­ra­no się wy­cią­gnąć coś od Jóź­ka, któ­re­go wi­dzia­no nie­raz idą­ce­go z oj­cem na taką se­kret­ną wy­pra­wę, z któ­rej wra­ca­li za­wsze z pie­niędz­mi, bo za­raz spra­wia­li so­bie suty ba­lik za to, z pie­cze­nią i pon­czy­kiem; ale łeb­ski Jó­ziek nie dał się wy­cią­gnąć na sło­wo i py­ta­ją­cych zby­wał nic nie zna­czą­cy­mi od­po­wie­dzia­mi.

Nic dziw­ne­go, że włó­cząc się tyle po świe­cie z oj­cem i ma­jąc z nie­go wzór, mło­dy chło­pak pręd­ko doj­rzał, był prze­bie­gły nad wiek, a przy tym roz­wi­nął w so­bie ener­gię i sa­mo­dziel­ność, któ­rą im­po­no­wał swo­im ma­łym to­wa­rzy­szom. To­też słu­cha­li go bez­wa­run­ko­wo i jemu we wszyst­kim ustę­po­wa­no pierw­szeń­stwa. Je­że­li ba­wio­no się w zbój­ców, on był hersz­tem; je­że­li w woj­sko, on da­wał ko­men­dę; on tak­że or­ga­ni­zo­wał ta­jem­ne wy­pra­wy na jabł­ka do są­sied­nie­go ogro­du i urzą­dzał par­ty­zant­ki prze­ciw włó­czą­cym się po przed­mie­ściu han­de­le­som, szcze­gól­niej w zi­mie, kie­dy śnieg do­star­czał go­to­wej amu­ni­cji.

Od cza­su wpro­wa­dze­nia się no­wych lo­ka­to­rów za­ba­wy na po­dwó­rzu oży­wi­ły się jesz­cze wię­cej, bo chłop­czyk i dwie jego sio­strzycz­ki przy­pa­try­wa­ły się im nie­raz z gan­ku, a mal­ców za­chę­ca­ło to do więk­szych jesz­cze fi­glów, bo dzie­ci lu­bią, gdy są po­dzi­wia­ne. Głów­nie Jó­ziek sta­rał się zwró­cić uwa­gę na sie­bie; prze­ska­ki­wał przez swo­ich to­wa­rzy­szy usta­wiw­szy ich po­przed­nio w rów­nych od­stę­pach, to zno­wu jak li­no­skok cho­dził po drąż­ku wóz­ka wo­zi­wo­dy lub wspi­nał się na de­ski, a z boku nie­znacz­nie rzu­cał prze­ni­kli­we spoj­rze­nia ku gan­ko­wi, aby wi­dzieć, ja­kie to wra­że­nie ro­bi­ło na pa­trzą­cych; ale gdy spo­strzegł, że przy­pa­try­wa­li mu się z lek­ce­wa­żą­cą obo­jęt­no­ścią, a chło­piec parę razy, na­wet kie­dy on wy­si­lał się na naj­zręcz­niej­sze po­pi­sy, od­wró­cił się i po­szedł so­bie naj­spo­koj­niej do po­ko­ju – obu­dzi­ła się w nim ob­ra­żo­na mi­łość wła­sna i dzie­ci na gan­ku sta­ły się od­tąd przed­mio­tem jego zło­śli­wo­ści.

Za­czął od wy­krzy­wia­nia się im, po­ka­zy­wa­nia ję­zy­ka, po­tem prze­śla­do­wał ich prze­zwi­ska­mi, któ­rych miał ob­fi­ty słow­nik, a w koń­cu, kie­dy tym nie zdo­łał ich roz­ją­trzyć i tyl­ko po­gar­dli­wym mil­cze­niem od­po­wia­da­ły na te wszyst­kie jego za­czep­ki, za­czął jed­ne­go dnia bom­bar­do­wać ich ka­my­ka­mi. Dziew­czę­ta prze­stra­szo­ne schro­ni­ły się co tchu do po­ko­ju, brat po­szedł tak­że za nimi, ale przed­tem prze­chy­lił się za po­ręcz gan­ku i na zło­śli­we­go na­past­ni­ka splu­nął.

Jó­ziek śmiał się z tego, pysz­nił się gło­śno, że zmu­sił ga­gat­ków do uciecz­ki, ale to było uda­ne za­do­wo­le­nie, bo w du­szy nie mógł stra­wić tego po­gar­dli­we­go plu­nię­cia z góry i cze­kał tyl­ko spo­sob­no­ści, żeby dum­ne­mu pa­ni­czy­ko­wi od­pła­cić za to. Pa­ni­czyk jed­nak i sio­stry jego, nie wia­do­mo czy ze stra­chu, czy z in­ne­go po­wo­du, przez kil­ka dni nie po­ka­za­li się na gan­ku.

Do­pie­ro w ty­dzień po­tem jed­na z dziew­czy­nek, młod­sza, wy­szła z po­ko­ju, a że Jóź­ka nie było wte­dy wła­śnie na po­dwó­rzu; mo­gła więc spo­koj­nie przy­pa­try­wać się ba­wią­cym dzie­ciom. To­też przy­pa­try­wa­ła się do­syć dłu­go, wsu­nąw­szy ja­sno­wło­są głów­kę mię­dzy szcze­ble gan­ku. Jed­ną rącz­ką chwy­ci­ła się po­rę­czy, a w dru­giej trzy­ma­ła ową dużą lal­kę, z któ­rą przy­je­cha­ła na nowe miesz­ka­nie.

Jed­na z dziew­czą­tek grze­bią­cych w pia­sku sta­wy i row­ki, spoj­rzaw­szy przy­pad­kiem do góry, do­strze­gła to cudo, po­ka­za­ła je dru­giej, trze­ciej, i wnet wszyst­kie dziew­czę­ta, ile ich tam było, pod­nio­sły głów­ki, ga­pi­ły się w nie­mym po­dzi­wie­niu na dużą i prze­ślicz­ną lal­kę, ja­kiej jesz­cze w ży­ciu nie wi­dzia­ły.

– Lal­ka! Patrz, jaka ład­na! – mó­wi­ła jed­na do dru­giej trą­ca­jąc ją łok­ciem – ach, jaka ład­na, jaka ład­na!

– A jak ubra­na!

– I ma wło­sy praw­dzi­we!

Któ­raś śmiel­sza od in­nych za­wo­ła­ła na dziew­czyn­kę sto­ją­cą na gan­ku, aby pod­nio­sła lal­kę do góry, żeby jej się le­piej przy­pa­trzyć mo­gły. Pa­nien­ka uwzględ­ni­ła ich żą­da­nie i o ile jej rącz­ki po­zwa­la­ły, pod­nio­sła lal­kę do góry, uśmiech­nię­ta z za­do­wo­le­nia, że jest przed­mio­tem ta­kiej ad­mi­ra­cji. Ale po­ręcz gan­ku za­sła­nia­ła więk­szą część lal­ki, i to naj­waż­niej­szą dla ko­biet, bo suk­nię, któ­ra była z żół­tej, świe­cą­cej ma­te­rii, ubie­ra­na ha­fta­mi i tiu­la­mi.

Dziew­czę­ta, aby się temu le­piej przy­pa­trzyć, po­de­szły do sa­mych scho­dów, a pa­nien­ka z lal­ką zwró­ci­ła się w tę stro­nę i trzy­ma­ła ją przed sobą na po­kaz.

Tak sta­ły czas ja­kiś: ona – dum­na z po­wo­dze­nia lal­ki, one – za­chwy­co­ne jej pięk­no­ścią; jed­na, któ­rej ta­kie po­dzi­wia­nie z da­le­ka nie za­da­wa­la­ło, wy­szła kil­ka schod­ków w górę, aby le­piej wi­dzieć, a pa­nien­ka kil­ka schod­ków ze­szła ni­żej, aby się le­piej przy­pa­trzyć mo­gły. I tak po­stę­pu­jąc po kil­ka scho­dów, zbli­ży­ły się dziew­czę­ta i po­czę­ły zno­wu w nie­mym za­chwy­cie ob­ser­wo­wać z bli­ska to, co już wi­dzia­ły z da­le­ka. Pa­nien­ka po­ci­snę­ła sprę­ży­nę, lal­ka ru­szy­ła oczy­ma. Dziew­cząt­ka spoj­rza­ły po so­bie i po­wtó­rzy­ły wia­do­mość o, tym cu­dzie gło­śno. Pa­nien­ka po­ci­snę­ła lal­kę ni­żej, a lal­ka za­ga­da­ła naj­wy­raź­niej: „mamo”.

– Mówi – za­wo­ła­ły osłu­pia­łe z po­dzi­wu dziew­czę­ta.

Po­tem jed­na od­wa­ży­ła się do­tknąć je­dwab­nych su­kien lal­ki, za nią dru­ga, trze­cia, i wnet mię­dzy pa­nien­ką a dziew­czę­ta­mi za­wią­za­ła się zna­jo­mość przez lal­kę. Pa­nien­ka od­gry­wa­ła przy lal­ce rolę mat­ki i – we­dług przy­sło­wia: „dziec­ko za rękę, to mat­kę za ser­ce” – dziew­cząt­ka uję­ły ją za­ję­ciem, ja­kie oka­zy­wa­ły jej dziec­ku (chcia­łem po­wie­dzieć: lal­ce), i przy­lgnę­ła do nich. Sama nie.wie­dzia­ła, jak zna­la­zła się wraz z nimi na sa­mym dole. Lal­ki już nie mia­ła w rę­kach. Pro­wa­dzi­ły ją dwie inne dziew­czy­ny pod ręce, z re­spek­tem i usza­no­wa­niem, jak­by księż­nę jaką, pro­sto do owe­go ogród­ka na pia­sku. Pa­nien­ka szła za nią z twa­rzycz­ką roz­pro­mie­nio­ną, uśmiech­nię­tą, trzy­ma­jąc śred­nią cór­kę kraw­ca za rękę, któ­ra nie wie­dzieć jak i kie­dy zna­la­zła się w jej rącz­ce. Dziew­czyn­ce tej było na imię Te­kla.

– A to­bie jak na imię? – za­py­ta­ła pa­nien­ki.

– Mnie, An­to­sia.

– To tak, jak na­szej An­to­si – tu wska­za­ła na naj­młod­szą sio­strę idą­cą tuż za lal­ką i pod­trzy­mu­ją­cą jej ogon, by się nie wa­lał po… zie­mi.

We­szły na kupę pia­sku; lal­kę po­sa­dzo­no na ho­no­ro­wym miej­scu, a wszyst­kie usia­dły wko­ło z ogrom­ną po­wa­gą, jak­by ja­kie damy w sa­lo­nie, choć wca­le po sa­lo­no­we­mu nie wy­glą­da­ły. Wszyst­kie, nie wyj­mu­jąc naj­star­szej, Po­lci, mia­ły nóż­ki bose i do tego brud­ne, su­kien­ki per­ka­lo­we i ko­szul­ki tak­że nie­zbyt czy­ste, bo to była so­bo­ta. Lal­ka w swo­jej prze­pysz­nej je­dwab­nej to­a­le­cie i pa­nien­ka w ró­żo­wej, ba­re­żo­wej su­kien­ce, bia­łym koł­nie­rzy­ku i czar­nych bu­ci­kach wy­róż­nia­ły się ogrom­nie wśród tego oto­cze­nia kop­ciusz­ków.

Wi­zy­ta lal­ki w ogro­dzie na pia­sku za­ję­ła nie tyl­ko dziew­czyn­ki, ale i chłop­ców zwró­ci­ła uwa­gę. Prze­rwa­li za­ba­wę w żoł­nie­rzy, przy­su­nę­li się po jed­ne­mu do stud­ni i tam, zbi­ci w jed­ną gro­mad­kę, przy­pa­try­wa­li się je­den przez ra­mię dru­gie­go ele­ganc­kiej lal­ce i jej wła­ści­ciel­ce. Jaś­ka szcze­gól­niej to zaj­mo­wa­ło; miał on do tego jesz­cze inne po­wo­dy: bar­dziej niż lal­ka zaj­mo­wa­ło go to, że pa­nien­ka w ró­żo­wej su­kien­ce trzy­ma­ła jego sio­strę Te­klę za rękę i że naj­młod­sza, An­to­sia, sie­dzia­ła tuż obok lal­ki i gła­ska­ła ją po wło­sach; czuł się dum­nym i szczę­śli­wym z tego, choć nie śmiał­by so­bie zdać spra­wy, dla­cze­go to go tak cie­szy­ło.

Kie­dy tak stał za­ga­pio­ny w gru­pę dziew­czą­tek z uśmie­chem za­do­wo­le­nia na twa­rzy, usły­szał na­raz za sobą głos Jóź­ka:

– Co wy tu ma­cie, co się tak pa­trzy­cie? – i nie­ba­wem, roz­trą­ca­jąc łok­cia­mi tych, co mu za­wa­dza­li na dro­dze, do­stał się do środ­ka.

Zo­ba­czył dziew­czy­nę z góry, jak ja­strząb, na­chmu­rzył się i spy­tał

– A ta cze­go tu chce? My nie po­trze­bu­je­my ta­kiej la­fi­ryn­dy!

– My się ba­wi­my jej lal­ką! – za­wo­ła­ły dziew­czę­ta sta­jąc w obro­nie prze­stra­szo­nej.

– Niech so­bie ra­zem z lal­ką idzie do dia­bła!

To po­wie­dziaw­szy po­rwał lal­kę z rąk dziew­czą­tek, rzu­cił ją na śro­dek po­dwór­ca i za­bie­rał się z An­to­sią zro­bić to samo. Krzy­ki obu­rze­nia wy­rwa­ły się z dzie­cię­cych pier­si prze­ciw na­past­ni­ko­wi, któ­ry nie zwa­ża­jąc na to, chwy­cił gru­biań­sko ra­mię dziew­czy­ny swo­ją ży­la­stą ręką, ale Ja­siek w tej chwi­li od­trą­cił go i za­sła­nia­jąc sobą na­pa­sto­wa­ną sta­nął w groź­nej po­sta­wie na­prze­ciw Jóź­ka.

– Cze­go chcesz od niej? – za­py­tał. – Co ona ci zro­bi­ła?

– Ja nie chcę, żeby ona ba­wi­ła się z nami!

– Ale ja chcę.

– Ty? – spy­tał Jó­ziek mie­rząc go roz­iskrzo­ny­mi od wście­kło­ści oczy­ma. Nie był przy­zwy­cza­jo­ny do tego, żeby mu kto opór sta­wiał, to­też obu­rzy­ła go har­da po­sta­wa Jaś­ka. – Ty? – po­wtó­rzył z na­ci­skiem i zbli­żyw­szy się do nie­go z wy­zy­wa­ją­cą, po­gar­dli­wą miną, ude­rzył go pię­ścią pod bro­dę.

W tej chwi­li jed­nak Ja­siek rzu­cił się na nie­go, chwy­cił go za koł­nierz ko­szu­li obu rę­ko­ma i ści­snąw­szy tak moc­no, że Jó­ziek aż po­si­niał, od­rzu­cił go w tył na kil­ka kro­ków.

Wrza­wa po­wsta­ła przy tej sce­nie i krzy­ki dzie­ci zwró­ci­ły uwa­gę star­szych; oj­ciec Jaś­ka wy­chy­lił się oknem, a wi­dząc Jóź­ka upa­da­ją­ce­go wznak i syna swe­go w groź­nej po­sta­wie idą­ce­go za nim, za­wo­łał gło­śno:

– Ja­siu! Co ty ro­bisz? Cze­mu go bi­jesz?

– To niech nie na­pa­stu­je ni­ko­go, kie­dy mu nikt nic nie mówi – bro­nił się Ja­siek.

– Tak, tak, on na­pa­sto­wał – po­twier­dzi­ły cien­ki­mi gło­si­ka­mi dziew­czę­ta.

Kra­wiec prze­stał stro­fo­wać syna wi­dząc, że nie miał ra­cji, upo­mi­nał tyl­ko ła­god­nie, żeby się nie bili, że dzie­ci po­win­ny być grzecz­ne. Jó­ziek zaś, pod­nió­sł­szy się z zie­mi, nie miał ocho­ty wzna­wiać wal­ki do­świad­czyw­szy siły Jaś­ko­wej. Nig­dy nie przy­pusz­czał, że jej tyle po­sia­dał, bo za­wsze do­tąd mu ustę­po­wał. Te­raz prze­ko­nał się na­ma­cal­nie, że ustęp­stwa Jaś­ka nie były sła­bo­ścią. To go do wście­kło­ści do­pro­wa­dza­ło, że nie mógł po­sta­wić na swo­im, że wo­bec wszyst­kich był tak ha­nieb­nie upo­ko­rzo­ny. W oczach iskrzą­cych od gnie­wu i za­ci­śnię­tych zę­bach wi­dać było, ile go to kosz­to­wa­ło, że nie mógł na ra­zie po­mścić się za to na Jaś­ku. Ten tym­cza­sem, ochło­nąw­szy z gnie­wu, obej­rzał się na dziew­czę­ta, a wi­dząc An­to­się idą­cą ku scho­dom z lal­ką i dy­go­cą­cą jesz­cze z prze­stra­chu, po­szedł za nią i gło­sem nie­po­dob­nym cał­kiem do tego, ja­kim prze­ma­wiał do Jóź­ka, ode­zwał się mięk­ko i ła­god­nie:

– Niech się pa­nien­ka nie boi, on pa­nien­ce nie bę­dzie już śmiał zro­bić nic złe­go.

An­to­sia za­trzy­ma­ła się na te sło­wa i po­pa­trzy­ła na nie­go z za­ufa­niem.

Wtem na gan­ku po­ja­wił się oj­ciec. Zo­ba­czyw­szy cór­kę roz­ma­wia­ją­cą z bo­sym chłop­cem, za­wo­łał su­ro­wym gło­sem:

– An­fo­inet­te! – i coś da­lej, mó­wił do niej w tym sa­mym ję­zy­ku, któ­re­go syn bied­ne­go rze­mieśl­ni­ka nie… ro­zu­miał, ale tre­ści słów się do­my­ślał. Dziew­czy­na w cza­sie tej bu­rzy słów oj­cow­skich dra­pa­ła się szyb­ko po stro­mych scho­dach na górę i już od­tąd wię­cej nie po­ka­za­ła się mię­dzy dzieć­mi na po­dwó­rzu.

Cza­sa­mi tyl­ko wi­dy­wa­ły ją one prze­cho­dzą­cą z mat­ką, sio­strą i bra­tem do ogród­ka, od któ­re­go mie­li swój klucz osob­ny. Za­zdrosz­czo­no jej tego; dzie­ci czu­ły się po­krzyw­dzo­ny­mi, że nie wol­no im wcho­dzić do ogród­ka, rów­nie jak owym pa­nien­kom z góry. Nie­któ­re z nich za­czę­ły te­raz przy­zna­wać Józ­ko­wi, że miał słusz­ność, gdy nie chciał się ba­wić z wła­ści­ciel­ką lal­ki, kie­dy ona taka wiel­ka pani. Tyl­ko sio­stry Jaś­ka sta­wa­ły w jej obro­nie bar­dzo gor­li­wie. Jaś nic się nie od­zy­wał, ale cie­szy­ło go, że sio­stry uj­mo­wa­ły się za nią. Rad był, żeby i ona się do­wie­dzia­ła, jak bar­dzo ją jego sio­stry po­lu­bi­ły.

Przy­pa­dek zrzą­dził, że mógł jej to raz po­wie­dzieć.

Oj­ciec An­to­si bo­wiem, wi­dząc go kil­ka razy idą­ce­go do szko­ły, sko­rzy­stał z tego i da­wał mu róż­ne po­le­ce­nia do mia­sta: to ku­pić ma­rek pocz­to­wych, to przy­nieść ga­ze­ty, to pa­pie­ru. Ja­siek z ocho­tą speł­niał te czyn­no­ści i wsku­tek tego miał czę­sto spo­sob­ność by­wa­nia na gó­rze i wi­dy­wał tam małą An­to­się. Nig­dy jed­nak nie miał od­wa­gi za­ga­dać do niej przy ro­dzi­cach.

Ale raz za­stał ją samą w sie­ni, przy­rzą­dza­ją­cą w ma­lut­kich cy­no­wych na­czy­niach śnia­da­nie dla lal­ki. Ja­siek szedł wła­śnie z ga­ze­ta­mi do jej ojca. Prze­cho­dząc mimo dziew­czyn­ki uśmiech­nął się do niej przy­jaź­nie; dziew­czyn­ka od­po­wie­dzia­ła mu ta­kim sa­mym uśmie­chem..

– Zjedz to… to do­bre – rze­kło dziew­cząt­ko przy­ci­szo­nym gło­sem, z oba­wy, żeby oj­ciec lub mat­ka nie sły­sze­li.

– Pa­nien­ka taka… do­bra… bar­dzo do­bra – mó­wił Jaś pa­trząc z za­ję­ciem na jej drob­ną twa­rzycz­kę, bla­dziut­ką w tej chwi­li, jak­by z ala­ba­stru była – moje sio­stry bar­dzo lu­bią pa­nien­kę.

– Te­kla i An­to­sia… praw­da? Wiem, któ­re. Mnie tak­że An­to­sia.

– Mam jesz­cze trze­cią, Po­lcie.

– Tej nie znam.

– Ta, co to z dziec­kiem cho­dzi czę­sto.

– A, ta.

Na tym skoń­czy­ła się roz­mo­wa, bo drzwi od po­ko­ju skrzyp­nę­ły i Ja­siek po­szedł da­lej swo­ją dro­gą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: