Państwo - nasz wróg - ebook
Państwo - nasz wróg - ebook
Nock jako obywatel potężnego państwa, które nigdy nie było zagrożone z zewnątrz, rozpatruje państwo jako instytucję opozycyjną do wolności obywatelskich. Krytykuje je i jednocześnie bezlitośnie wytyka wszelkie wady systemu politycznego polegającego na demokracji parlamentarnej, przedstawicielskiej, i dobrowolnie przyjętym i ustanowionym aparacie władzy państwowej, stopniowo zamieniającym obywatelom ich wolność na państwową opiekuńczość. Jego tezy są w Stanach Zjednoczonych zwalczane przez demokratów i wszelkiego rodzaju zwolenników państwowego kryptosocjalizmu, ale są też jednocześnie głoszone i rozwijane przez wyznawców poglądów konserwatywnych i zagorzałych indywidualistów, zwolenników swobód obywatelskich oraz odpowiedzialności za siebie i za swoje uczynki.
Dzieło Nocka zawiera niezwykle ożywczy intelektualnie i ponadczasowy zbiór refleksji na temat państwa, społeczeństwa oraz dziejów. Państwo - nasz wróg powstawało w czasie, gdy triumfy święciły bolszewizm, hitleryzm, faszyzm, a w Stanach Zjednoczonych wprowadzano Nowy Ład. Autor wbrew wszystkiemu żywił jednak przekonanie, że każde, nawet najbardziej potężne państwo, czeka kiedyś upadek, gdyż jest wrogiem społeczeństwa.
Dr Jakub Wozinski, autor Dziejów kapitalizmu
W literaturze z zakresu teorii państwa często podkreśla się, że państwowa władza pochodzi od społeczeństwa. Nock zgadza się oczywiście z tym stwierdzeniem, ale nie dlatego, że geneza władzy państwa wynika z kontraktu, czy jakiejś formy społecznej zgody. Władza pochodzi od społeczeństwa, ponieważ jest od społeczeństwa wyszarpana i skonfiskowana. Państwo żywi się zasobami społeczności i na niej żeruje, zwiększając swoje prerogatywy podbojem. Obraz przedstawiony przez Nocka jest trochę uproszczony, ale w gruncie rzeczy zawiera ziarno historycznej prawdy obecne w historii niemal każdego państwa.
Dr Mateusz Machaj, Instytut Edukacji Ekonomicznej im. Ludwiga von Misesa
Niniejsze wydanie dedykowane jest "JEDNOOSOBOWEJ MNIEJSZOŚCI", by mogła cieszyć się swym prawem do Życia, Wolności i Własności.
Albert Jay Nock
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65546-27-2 |
Rozmiar pliku: | 509 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka, którą przedstawiamy Czytelnikom, jest bardzo dobrze znana wykształconym Amerykanom w Stanach Zjednoczonych – i właściwie całkowicie nieznana w Polsce. Jej tytuł Państwo – nasz wróg brzmi dla Europejczyków – a dla nas Polaków chyba szczególnie – niedorzecznie. Zbyt długo byliśmy pozbawieni własnego państwa, by negować czy podważać jego instytucję w ogóle; raczej byliśmy skłonni uważać aparat państwowy kolejnych okupantów za wroga, zaś własny, w drodze naturalnej idealizacji, za dobro o które trzeba walczyć. Inaczej Nock: jako obywatel potężnego państwa, które nigdy nie było zagrożone z zewnątrz, rozpatruje je jako instytucję opozycyjną do wolności obywatelskich. Krytykuje je i jednocześnie bezlitośnie wytyka wszelkie wady systemu politycznego polegającego na demokracji parlamentarnej, przedstawicielskiej, i dobrowolnie przyjętym i ustanowionym aparacie władzy państwowej, stopniowo zamieniającym obywatelom ich wolność na państwową opiekuńczość. Nock i jego tezy są w Stanach Zjednoczonych zwalczane przez demokratów i wszelkiego rodzaju zwolenników państwowego kryptosocjalizmu, ale są też jednocześnie głoszone i rozwijane przez wyznawców poglądów konserwatywnych i zagorzałych indywidualistów, zwolenników swobód obywatelskich oraz odpowiedzialności za siebie i za swoje uczynki. To dla tych drugich książki Nocka są bez przerwy wznawiane i funkcjonują do dziś w świadomości wykształconego Amerykanina konserwatysty, a ich tezy stanowią jeden z elementów prawicowej świadomości społecznej. Państwo – nasz wróg ukazało się po raz pierwszy w roku 1935, niniejsze tłumaczenie zostało dokonane na podstawie wydania z roku 1983 (piąty nakład z lutego 1994 roku), zaś w bieżącym roku ukazało się kolejne, na nowo opracowane wydanie. Albert Jay Nock dla Amerykanów żyje w jego dziełach i jest pamiętany.
Wolność, jakiej od kilku lat doświadczamy, powoduje między innymi to, że możliwy jest dostęp do różnorodnych źródeł myśli politycznej, a tylko studiowanie różnych autorów i porównywanie poglądów, dokonywane w świetle własnych doświadczeń, pozwala na ukształtowanie poglądów własnych. Albert J. Nock należy do tych autorów, z których poglądami na pewno warto się zapoznać, i to nie tylko dlatego, że współkształtowały one świadomość wielu amerykańskich republikanów; również dlatego, że są przykładem samodzielnego, erudycyjnego myślenia. Tezy Nocka, dla nas skrajne i chyba dla większości Polaków nie do przyjęcia w całości i w praktyce, nie są jednak bezwartościowe. Sądzimy, że mają one wartość – dla ludzi chłodno i niepokornie myślących, chcących rozumieć mechanizmy społeczne i polityczne. Analiza procesu powstawania państwa, rozróżnienie pomiędzy państwem i rządem czy wreszcie problem stosunku władzy państwowej do władzy społecznej to zagadnienia, których w Polsce w socjalistycznych uczelniach albo w ogóle nie omawiano, albo omawiano, ale z takim balastem frazesów i kłamstw, że skutkiem było ogłupianie zamiast kształcenia. Marksistowski frazes „państwo to aparat ucisku” zastępował chłodne analizy, na czym ten ucisk polega, po co jest wywierany i – nade wszystko – co sprawia, że jest możliwy i przez wielu akceptowany. Nock zamiast frazesu o aparacie ucisku proponuje definicję: „państwo to sposób organizacji środków politycznych”. Taka definicja nie tylko nie budzi natychmiastowej niechęci (jaką budzi u wielu marksistowski frazes), ale jest też konstruktywna – zachęca do szukania innego sposobu organizacji tych środków i do aktywnej, świadomej postawy wobec państwa, w jakim przychodzi Czytelnikowi żyć. Postawa aktywna daje szansę na ulepszanie i minimalizowanie państwa oraz na stopniowe przekształcanie jego struktury w najmniejszą i najbardziej według Nocka przydatną – sam rząd. Oczywiście tezy Nocka są w pewnej mierze anachroniczne, jego książka napisana została w roku 1935, a więc przed doświadczeniem drugiej wojny światowej i powojennych totalitaryzmów w państwach Europy, Azji i Afryki, ale to, co Nock ma nam do powiedzenia jest dalej wartościowe intelektualnie i pobudza do samodzielnego myślenia.
Ostatnimi laty wielu polskich wydawców przywraca nam nowymi wydaniami książki przez wiele lat zakazane, a istotne dla polskiej kultury i naszej świadomości społecznej i politycznej. Wydając po raz pierwszy w Polsce książkę Nocka Państwo – nasz wróg chcemy udostępnić pozycję ważną dla społecznej i politycznej świadomości Amerykanów, z nadzieją, że jej przesłanie i u nas, tak jak w Ameryce, wywrze wpływ na przemyślenia Czytelników.
Grzegorz Nowak, Jan Jacek Szymona
Lublin, 1995 r.I WŁADZA SPOŁECZEŃSTWA A WŁADZA PAŃSTWA
I
Jeżeli zajrzymy pod powierzchnię naszych spraw publicznych, możemy dostrzec jeden podstawowy fakt, a mianowicie daleko posuniętą redystrybucję władzy między społeczeństwem i państwem. I ten właśnie fakt stanowi prawdziwy obiekt zainteresowania badacza cywilizacji. Drugorzędne lub jedynie wtórne znaczenie mają dla niego takie sprawy jak ustalanie cen czy stawek płac, inflacja, zbijanie kapitału politycznego, „dotowanie rolnictwa” i podobne problemy polityki państwa, które zapełniają strony gazet oraz ciągle pojawiają się w wypowiedziach publicystów i polityków. Wszystkie te sprawy można umieścić w jednej kategorii. Mają one znaczenie bezpośrednie i tymczasowe i z tego powodu monopolizują uwagę publiczną, ale wszystkie sprowadzają się do tego samego: do rozszerzania władzy państwa i proporcjonalnego zmniejszania władzy społeczeństwa.
Niestety, większość ludzi niezbyt dobrze rozumie, że tak jak państwo nie posiada własnych pieniędzy, tak samo nie ma własnej władzy. Wszelka posiadana przez państwo władza składa się z tych uprawnień, jakie dało mu społeczeństwo, oraz z tych, jakie od czasu do czasu samo konfiskuje społeczeństwu pod takim czy innym pretekstem. Nie ma innego źródła, z którego można by czerpać władzę państwową. A zatem przejęcie każdej nowej władzy przez państwo, w drodze darowizny czy zagarnięcia, pozostawia społeczeństwo o tę władzę uboższe. Nigdy nie ma – i nie może być – żadnego wzmocnienia władzy państwa bez odpowiedniego, mniej więcej proporcjonalnego, uszczuplenia władzy społeczeństwa.
Co gorsze, skutkiem tego jest zjawisko polegające na tym, że przy sprawowaniu władzy państwowej w jakiejś dziedzinie już nie tylko sprawowanie, ale nawet skłonność do sprawowania władzy społecznej w tej samej dziedzinie zdaje się kurczyć. Burmistrz Gaynor zadziwił onegdaj cały Nowy Jork, kiedy oświadczył dziennikarzowi, który uskarżał się na nieskuteczność policji, że każdy obywatel ma prawo aresztować złoczyńcę i doprowadzić go przed sędziego. „Prawo Anglii i tego kraju – stwierdził – sformułowano bardzo starannie w taki sposób, aby nie przydzielać więcej władzy pod tym względem policjantom i konstablom niż przyznaje się każdemu obywatelowi”. Korzystanie z tego prawa przez państwo, czyli przez siły policyjne, było wtedy tak utrwalone, że obywatele nie tylko nie byli skłonni z niego korzystać, ale prawdopodobnie żaden z dziesięciu tysięcy obywateli nie wiedział nawet o tym, że mu takie prawo przysługuje.
Dotychczas w naszym kraju nagłym kryzysom i nieszczęściom przeciwstawiano mobilizację władzy społecznej. Z wyjątkiem pewnych przedsięwzięć instytucjonalnych – takich jak domy dla starców, schroniska dla umysłowo chorych, szpitale miejskie i domy dla ubogich – bezrobocie, ubóstwo, „depresja” i podobne nieszczęścia nie były w praktyce sprawami państwa, gdyż łagodzono je przez stosowanie władzy społeczeństwa. Jednakże za rządów Roosevelta państwo przejęło na siebie tę funkcję – opiekuńczą – publicznie ogłaszając doktrynę, stanowiącą zupełną nowość w naszej historii, że państwo jest winne swym obywatelom utrzymanie. Oczywiście, badacze polityki dostrzegli w tym jedynie podstępną propozycję kolosalnego powiększenia władzy państwa – jedynie to, co już w 1794 r. James Madison nazwał „starą sztuczką przekształcania każdego nieprzewidzianego wypadku w środek pozwalający gromadzić siły w rządzie”. Z upływem czasu okazało się, że badacze ci mieli rację. Dla bilansu między władzą państwa i władzą społeczeństwa skutek tej doktryny „opiekuńczości” jest oczywisty, jak również konsekwencja powszechnego wpajania przekonania, że w sprawach objętych tą doktryną nie jest już potrzebne sprawowanie władzy społecznej.
Właśnie w taki sposób staje się możliwe do przyjęcia i powszechnego zaakceptowania postępujące przekształcanie władzy społecznej we władzę państwową.^(¹) Kiedy miasto Johnstown zalała powódź, natychmiast zmobilizowano władzę społeczną i zastosowano ją inteligentnie i energicznie. Obfitość pomocy, mierzona jedynie pieniędzmi, była tak wielka, że kiedy doprowadzono wreszcie wszystko do porządku, pozostało jeszcze coś około miliona dolarów. Gdyby taka katastrofa wydarzyła się obecnie, nie tylko władza społeczna okazałaby się prawdopodobnie zbyt uszczuplona, aby udało się ją zastosować w podobny sposób, ale przede wszystkim powszechnym odruchem byłoby żądanie, by klęską zajęło się państwo. Nie tylko więc zanikła władza społeczna, ale – wraz z nią – obumarła również i sama skłonność do sprawowania jej w tej konkretnej dziedzinie. Jeśli państwo uczyniło z takich spraw swój własny interes i skonfiskowało konieczną dla ich załatwiania władzę społeczną, niechże więc się nimi teraz samo zajmuje. Pewną ogólną miarę tej powszechnej atrofii otrzymamy przyjrzawszy się własnemu nastawieniu, kiedy zaczepia nas jakiś żebrak. Dwa lata temu moglibyśmy się wzruszyć i coś mu dać, natomiast dziś jesteśmy skłonni odesłać go do państwowej agencji opieki społecznej. Państwo oświadczyło społeczeństwu: ponieważ albo nie sprawujecie wystarczającej władzy, żeby się zająć nagłymi wypadkami, albo też sprawujecie ją w sposób, który ja uważam za niekompetentny, konfiskuję waszą władzę i będę ją sprawować tak, jak mi wygodnie. W konsekwencji kiedy żebrak prosi nas o ćwierć dolara, odruchowo mówimy, że państwo już skonfiskowało nasze ćwierć dolara dla jego dobra, powinien więc zwrócić się o pomoc do państwa.
Każda pozytywna interwencja, jakiej państwo dopuszcza się względem przemysłu i handlu przynosi podobne konsekwencje. Kiedy państwo interweniuje, aby ustalić stawki płac lub ceny albo też określić warunki konkurencji, to praktycznie oświadcza ono przedsiębiorcy, że nie sprawuje on władzy społecznej we właściwy sposób i dlatego też państwo konfiskuje jego władzę i będzie ją sprawować jak najlepiej według własnej opinii. Odruchową reakcją takiego przedsiębiorcy jest zatem zgoda, aby państwo zajęło się też skutkami takiej propozycji. Prostą ilustracją tego zjawiska może być reakcja pewnego producenta bardzo specyficznych materiałów tekstylnych, który powiedział mi onegdaj, że mimo strat przez pięć lat kontynuował produkcję w swych zakładach, gdyż nie chciał wyrzucać ludzi na ulicę w tak ciężkich czasach, jednak skoro teraz wkroczyło państwo i dyktuje mu, jak ma prowadzić swój interes, to niech też państwo weźmie na siebie za tych ludzi odpowiedzialność.
Proces przekształcania władzy społecznej we władzę państwową można chyba dostrzec w najprostszej postaci w tych przypadkach, w których interwencja państwa stanowi bezpośrednią konkurencję na rynku. Nagromadzanie władzy państwa w różnych krajach w ciągu ostatnich dwudziestu lat uległo takiemu przyspieszeniu i zróżnicowaniu, że dziś funkcjonuje ono jako telegrafista i telefonistka, handlarz zapałkami i operator radiowy, odlewnik armat, budowniczy i właściciel linii kolejowych, dyrektor kolei, hurtownik i sprzedawca tytoniu, budowniczy i właściciel statków, naczelny chemik, budowniczy portów i stoczni, budowniczy domów, naczelny nauczyciel, właściciel gazet, dostawca żywności, agent ubezpieczeniowy i tak dalej i dalej^(²). Jest oczywiste, że prywatne formy tych przedsięwzięć wykazują tendencję do zanikania proporcjonalnie do wzrostu energii, z jaką wkracza do nich państwo, albowiem konkurencja władzy społecznej z władzą państwa stawia zawsze tę pierwszą w gorszej sytuacji, ponieważ państwo może ustalać takie warunki konkurencji, jakie mu odpowiadają, włącznie z delegalizacją jakiegokolwiek sprawowania władzy społecznej w danej dziedzinie, czyli – innymi słowy – przyznawać sobie monopol. Przykłady uciekania się do takich sposobów są powszechnie znane – najlepiej zaznajomieni jesteśmy chyba z monopolem państwa na doręczanie listów. Władzę społeczną formalnym dekretem powstrzymano od okazywania w tej formie przedsiębiorczości, bez względu na fakt, że mogłaby to robić znacznie taniej i – przynajmniej w naszym kraju – znacznie lepiej. Korzyści z tego monopolu w promowaniu interesów państwa są dość szczególne. Prawdopodobnie nikt inny nie potrafiłby zagwarantować sobie tak wielkiej i doskonale rozlokowanej masy klienteli pod przykrywką służby publicznej, z której stale korzysta tak wielka liczba ludzi – państwo umieszcza swego urzędnika praktycznie na każdym skrzyżowaniu dróg. To wcale nie jest przypadek, że główny skarbnik administracji i jednocześnie parlamentarny „naganiacz”^(³) partii rządzącej jest regularnie mianowany Głównym Poczmistrzem.
Tak więc państwo „przekształca każdy nieprzewidziany wypadek w źródło siły” celem gromadzenia władzy, zawsze kosztem władzy społeczeństwa, a jednocześnie rozwija przy tym w ludziach nawyk przyzwalania. Przychodzą na świat nowe pokolenia, a każde z nich jest już odpowiednio przystosowane pod względem temperamentu – wydaje mi się, że w obecnym słownictwie amerykańskim mówi się „uwarunkowane” – do nowych przyrostów (przez aneksję) władzy państwowej i skłonne do akceptowania tego procesu ciągłego gromadzenia władzy jako zjawiska zupełnie normalnego. A przy tym wszystkie instytucjonalne głosy państwa łączą się w umacnianiu tej tendencji – ukazują to stopniowe przekształcanie władzy społecznej we władzę państwa nie tylko jako zjawisko normalne, ale wręcz zdrowe i konieczne dla dobra publicznego.
II
W dzisiejszych Stanach Zjednoczonych istnieją trzy główne wskaźniki przyrostu władzy państwa. Pierwszym jest stopień, w jakim państwo zrealizowało centralizację swej władzy. Praktycznie wszystkie suwerenne prawa i upoważnienia mniejszych jednostek politycznych – to znaczy wszystkie, które są na tyle znaczące, aby je warto było zagarnąć – zostały już wchłonięte przez jednostkę federalną. Ale to nie koniec. Władza państwa nie tylko została w ten sposób skoncentrowana w Waszyngtonie, ale na dodatek skoncentrowano ją tak bardzo w rękach organów wykonawczych, że istniejący dziś ustrój jest już systemem rządu personalnego. Nominalnie jest to rząd republikański, ale w praktyce – monokratyczny. To dziwna anomalia, ale wysoce charakterystyczna dla ludzi słabo obdarzonych intelektualną uczciwością. Rządu personalnego nie sprawuje się u nas w taki sam sposób, jak we Włoszech, w Rosji czy w Niemczech, gdyż w przeciwieństwie do tych krajów nie istnieją u nas jeszcze interesy państwa, którym służyłby taki system rządzenia, jest wręcz przeciwnie. Ale rząd personalny jest zawsze rządem personalnym: sposób rządzenia jest sprawą doraźnej konieczności politycznej i całkowicie determinują go okoliczności.
Ten rząd personalny wprowadzono na drodze niezwykłego, nowatorskiego rodzaju zamachu stanu^(⁴), który jest praktycznie możliwy jedynie w bogatym kraju. Zrealizowano go nie poprzez użycie siły, jak to miało miejsce w przypadku reżimu Ludwika Napoleona, czy też przez zastosowanie terroryzmu, jak w przypadku Mussoliniego, ale drogą zakupu. Stanowi on zatem coś, co można nazwać amerykańską odmianą coup d’Etat^(⁵). Naszej narodowej legislatury nie zdławiono siłą oręża, jak to miało miejsce w Zgromadzeniu Francuskim w 1851 roku, ale wykupiono jej funkcje za pieniądze publiczne. Jak pokazały wybory z listopada 1934 roku w sposób najbardziej rzucający się w oczy, umocnienie owego zamachu stanu osiągnięto przez użycie tych samych sposobów – odpowiednie funkcje niższych jednostek sprowadzono pod bezpośrednią kontrolę aparatu wykonawczego^(⁶). Jest to zjawisko zupełnie wyjątkowe i prawdopodobnie nic podobnego nigdy się dotychczas nie wydarzyło, zaś jego charakter i implikacje zasługują na naj staranniejszą uwagę.
Drugiego wskaźnika dostarcza obserwowane dzisiaj kolosalne poszerzenie struktur biurokratycznych. Wykazuje to prima facie liczba nowych zarządów, biur i komisji powołanych w Waszyngtonie w ciągu ostatnich dwóch lat^(⁷). Według doniesień prasowych zatrudniają już one około 90.000 nowych pracowników mianowanych poza służbą państwową, zaś łączna federalna lista płac w Waszyngtonie ma opiewać na sumę ponad trzech milionów dolarów miesięcznie^(⁸). Ale jest to sprawa stosunkowo mało ważna. Ważniejsze jest to, że nacisk centralizacji wywiera silną presję na każdego urzędnika i każdego kandydata politycznego w mniejszych jednostkach w kierunku przekształcania go w sprzedajnego i usłużnego agenta biurokracji federalnej. Sytuacja ta stanowi ciekawy odpowiednik tej, która miała miejsce w Cesarstwie Rzymskim w ostatnich latach panowania dynastii Flawiuszy i później. Lokalne samorządy w prowincjach i tym bardziej zarządy miejskie utraciły swe bardzo daleko idące uprawnienia i praktyki bardziej przez zrzeczenie niż przez zniesienie. Cesarska biurokracja, która do drugiego wieku była stosunkowo ograniczona, gwałtownie rozrosła się do kolosalnych rozmiarów i politycy lokalni szybko dostrzegli korzyści płynące z utrzymywania z nią dobrych stosunków. Przyjeżdżali do Rzymu z kapeluszami w rękach, tak jak dzisiaj czynią to przybywający do Waszyngtonu gubernatorzy, kandydaci do Kongresu i tym podobni. Ich spojrzenia i myśli stale koncentrowały się na Rzymie, tam bowiem leżało uznanie i awanse. Jak pisze Plutarch, w swych niepoprawnych pochlebstwach stali się niby hipochondrycy, którzy nie odważą się niczego zjeść czy wziąć kąpieli bez uprzedniej konsultacji ze swym lekarzem.
Trzeci wskaźnik można dostrzec w podniesieniu ubóstwa i żebractwa do statusu trwałego majątku politycznego. Dwa lata temu wielu naszych obywateli znalazło się w ciężkich tarapatach. W jakimś stopniu niewątpliwie nie wynikało to z ich winy, choć dzisiaj jest jasne, że w popularnym poglądzie na tę sprawę, jak też i z politycznego punktu widzenia, linia między zasłużonym i niezasłużonym ubóstwem nie została nigdy jasno wytyczona. Temperatura emocji publicznych była wówczas wysoka i do dominującej niedoli podchodzono z uogólniającym współczuciem, traktując ją jako dowód jakiejś powszechnej krzywdy wyrządzonej ofiarom przez ogół społeczeństwa, a nie jako naturalną karę za chciwość, szaleństwo czy faktyczne czyny sprzeczne z prawem (a z tego właśnie w większej części wynikało to ubóstwo). Natomiast państwo, które instynktownie „przekształca każdy nieprzewidziany wypadek w źródło siły”, szybko wykorzystało ówczesne nastroje społeczne dla przyspieszenia przekształcania władzy społecznej w swoją własną. Aby zorganizować tych nieszczęśników w bezcenny majątek polityczny trzeba było jedynie ogłosić doktrynę, że państwo jest winne wszystkim swoim obywatelom utrzymanie. I oczywiście tak postąpiono. Taktyka ta natychmiast stworzyła ogromną masę subsydiowanych wyborców, czyli przebogate źródło pozwalające wzmocnić państwo kosztem społeczeństwa^(⁹).
III
Panuje przekonanie, że przyrost władzy państwa, jaki nastąpił do roku 1932, jest jedynie przejściowy i tymczasowy oraz że proporcjonalny ubytek władzy społecznej stanowi tylko swego rodzaju pożyczkę udzieloną w nagłym wypadku, a zatem nie musimy mu się zbyt dokładnie przyglądać. Wszelkie prawdopodobieństwo przemawia jednak za tym, że przekonanie to pozbawione jest podstaw. Niewątpliwie nasz obecny system zostanie tak czy inaczej zmodyfikowany – w rzeczywistości nawet musi być modyfikowany, gdyż wymaga tego chociażby sam proces jego konsolidacji. Ale jakakolwiek istotniejsza zmiana byłaby zupełnie pozbawiona podstaw historycznych i całkowicie bezprecedensowa, jest zatem mało prawdopodobna – przy czym przez istotną rozumiem taką zmianę, która prowadziłaby do redystrybucji faktycznej władzy między państwo i społeczeństwo^(¹⁰). W naturze rzeczy nie ma naprawdę żadnego powodu, aby taka zmiana nastąpiła, istnieją natomiast wszelkie powody, aby do niej nie doszło. Będziemy zatem świadkami różnych pozornych cesji i kompromisów, ale jedne go możemy być pewni, a mianowicie tego, że żaden z tych ruchów nie pomniejszy rzeczywistej władzy państwa.
Na przykład niedługo będziemy niewątpliwie świadkami powstania wielkiej grupy nacisku, składającej się z politycznie zorganizowanej biedoty i żebractwa, która to grupa będzie subsydiowana w sposób raczej pośredni niż bezpośredni, ponieważ budżet nie może zbyt długo dotrzymać kroku krótkowzrocznej skłonności mas do plądrowania własnego skarbu państwa. Metoda subsydiów bezpośrednich lub czysty zakup gotówkowy najprawdopodobniej szybko ustąpi miejsca metodzie pośredniej w ramach tak zwanego „ustawodawstwa socjalnego”, to znaczy różnorodnego systemu administrowanych przez państwo rent, ubezpieczeń i wszelkiego rodzaju odszkodowań. Jest to cesja pozorna, ale kiedy nastąpi, zostanie z pewnością ogłoszona jako cesja rzeczywista i na pewno ludzie to zaakceptują. Jednak czy jest tak naprawdę? Czy rzeczywiście takie ustępstwo przyczynia się do pomniejszenia władzy państwa i powiększenia władzy społecznej? Oczywiście nie. Jest wręcz przeciwnie. Przyczynia się ono do silnej konsolidacji tej konkretnej części władzy państwowej i otwiera drogę do jej nieskończonego powiększania jedynie poprzez stałe wynajdywanie nowych programów i rozwijanie zarządzanego przez państwo ustawodawstwa socjalnego, co jest sprawą niezwykle prostą. Można tu dodać uwagę – bez względu na to jaka jest jej wartość dowodowa – że gdyby wpływ poszerzającego się ustawodawstwa socjalnego na łączną sumę władzy państwa był ujemny czy choćby zerowy, to z pewnością nie byłoby księcia Bismarcka i brytyjskich polityków liberalnych sprzed czterdziestu lat, którzy uciekali się do bardzo podobnych metod.
Kiedy zatem dociekliwy badacz cywilizacji będzie miał okazję zaobserwować tę czy inną pozorną cesję w którymkolwiek momencie rozwoju naszego obecnego systemu^(¹¹), to będzie mógł ograniczyć się do postawienia jednego tylko pytania: „jaki ma ona wpływ na łączną sumę władzy państwa?” Odpowiedź, jakiej sobie udzieli, wykaże ostatecznie, czy cesja ta jest faktyczna czy też pozorna, i to jest wszystko, co na ten temat trzeba wiedzieć.
Istnieje też przekonanie, że jeśli faktycznego zwrotu części władzy nie da się uzyskać w zwykłej drodze, pomocny jest środek polegający na odsuwaniu jednej partii od władzy i dopuszczaniu do niej drugiej w drodze wyborów, przez głosowanie. Teoria ta opiera się na założeniach, które – jak wykazało doświadczenie – są błędne. Pierwszym z tych założeń jest to, że siła tajnego głosowania jest rzeczywiście taka, jak przedstawia ją republikańska teoria polityczna i że zatem elektorat w czasie głosowania dokonuje skutecznego wyboru. Wszyscy wiemy, że to założenie całkowicie mija się z prawdą. Nasz nominalnie republikański system jest w rzeczywistości zbudowany na modelu imperialnym, w którym nasi zawodowi politycy zajmują stanowisko gwardii pretoriańskiej – spotykają się od czasu do czasu, ustalają co im ujdzie płazem oraz jak i kto ma to zrobić, a elektorat i tak zagłosuje zgodnie z ich zaleceniami. W takich warunkach łatwo jest więc stworzyć pozory pewnego pożądanego ustąpienia z jakiejś cząstki władzy państwowej, choć nie pociąga to za sobą żadnych praktycznych konsekwencji – nasza historia obfituje w przypadki bardzo łatwego przeprowadzania znacznie trudniejszych problemów w praktyce politycznej. Można w związku z tym odnotować powszechnie znane bezpodstawne założenie, że nazwy partii określają zasady, zaś programy partyjne implikują działania. Co więcej, u podstaw zarówno tych jak i wszystkich pozostałych przesłanek, które bierze pod uwagę wiara w „działanie polityczne”, leży założenie, że interesy państwa i interesy społeczeństwa są – przynajmniej teoretycznie – tożsame, podczas gdy w teorii są one wręcz przeciwstawne i sprzeczność ta niezmiennie ujawnia się w praktyce dokładnie w takim stopniu, na jaki pozwalają okoliczności.
Nie ciągnąc na razie tej sprawy dalej, wystarczy chyba zauważyć, że z natury rzeczy sprawowanie rządów personalnych, kontrola nad ogromną i wciąż rosnącą biurokracją oraz zarządzanie gigantyczną masą subsydiowanych głosów w wyborach jest jednakowo przyjemne dla polityków tej czy innej maści. Przypuszczalnie interesuje to republikanina czy postępowca w takim samym stopniu co demokratę, komunistę, farmera–labourzystę, socjalistę, czy jakkolwiek dany polityk uzna za korzystne siebie określić ze względu na kampanię wyborczą. Ujawniło się to w lokalnych kampaniach z roku 1934 w praktycznych postawach polityków, którzy nominalnie reprezentowali partie opozycyjne. Obecnie to samo ujawnia godny pogardy pośpiech, z jakim przywódcy oficjalnej opozycji przystępują do procesu, który określają mianem „reorganizacji” swej partii. Można nie zważać na ich słowa, jednak ich działania oznaczają po prostu, że niedawne przyrosty władzy państwa mają być trwałe i że politycy zdają sobie z tego sprawę. Oznacza to również, że – skoro tak się sprawy mają – przygotowują się oni do jak najkorzystniejszego ustawienia się w walce o kontrolowanie i zarządzanie tymi nowymi zdobyczami władzy państwowej. I to jest cały sens określenia „reorganizacja partii republikańskiej”, wyczerpujący wszystko, co ma ono oznaczać. Już to samo wystarczy dla wykazania, że jakiekolwiek oczekiwanie na zasadniczą zmianę ustroju poprzez zmianę partyjnej administracji jest złudzeniem. W rzeczywistości jest wprost przeciwnie. Bez względu na to, jaką rywalizację partii odtąd zaobserwujemy, jest jasne, że będzie ona prowadzona na takich samych warunkach jak dotychczas. Będzie to rywalizacja o kontrolę i zarządzanie, i naturalnie spowoduje ona jeszcze większą centralizację, dalszy wzrost struktur biurokracji i kolejne ustępstwa na rzecz subsydiowanej części elektoratu. Taki bieg wydarzeń będzie ściśle zgodny z danymi historycznymi i należy się go tym bardziej spodziewać, że – jak to niewątpliwie ma miejsce w tym wypadku – leży on właśnie w naturze rzeczy .
Co więcej, najprawdopodobniej właśnie dzięki tej metodzie możliwy zdaje się do osiągnięcia w naszym kraju zasadniczy cel kolektywistów, to znaczy cel, którym jest kompletny zanik władzy społeczeństwa osiągnięty w drodze wchłonięcia jej przez państwo. Fundamentalna doktryna kolektywistów została sformułowana i wyposażona w na wpół religijne usankcjonowanie przez idealistycznych filozofów z ubiegłego wieku. Wśród ludów, które przyjęły ją zarówno w teorii jak i w praktyce, wyrażana jest wciąż w sformułowaniach niemal identycznych jak była wyrażana przez owych filozofów. I tak na przykład, kiedy Hitler mówi, że „państwo ma zwierzchnictwo nad narodem, ponieważ tylko ono go reprezentuje”, to jedynie wyraża w luźnym, popularnym sformułowaniu twierdzenie Hegla, że „państwo jest ogólną istotą, w stosunku do której jednostki to jedynie elementy przypadkowe”. Albo znów gdy Mussolini twierdzi „wszystko dla państwa; nic poza państwem; nic przeciw państwu”, to jedynie upraszcza doktrynę Fichtego, głoszącą, że „państwo jest władzą najwyższą, ostateczną i bezapelacyjną, absolutnie niezależną”.
Należałoby w tym miejscu odnotować zasadniczą tożsamość różnych istniejących form kolektywizmu. Powierzchowne rozróżnienia przeprowadzane między faszyzmem, bolszewizmem czy hitleryzmem to zmartwienie dla dziennikarzy i publicystów. Poważny badacz^(¹²) dostrzega w nich jedynie jedną źródłową ideę całkowitego przekształcenia władzy społecznej we władzę państwa. Kiedy Hitler i Mussolini przywołują swoisty poniżający i oszukańczy mistycyzm, aby pomóc w przyspieszeniu tego procesu, badacz natychmiast rozpoznaje swego starego znajomego, czyli twierdzenie Hegla, że „państwo ucieleśnia Boską Ideę na ziemi” – i nie daje się oszukać. Dziennikarz i łatwo ulegający wrażeniom podróżnik^(¹³) mogą sobie robić co chcą z „nową religią bolszewizmu”, natomiast badacz zadowoli się dopiero jasnym odnotowaniem dokładnej natury procesu, który indoktrynacja bolszewicka ma zadanie usankcjonować.
IV
Omawiany przeze mnie proces przekształcania władzy społecznej we władzę państwa nie posunął się jeszcze w naszym kraju tak daleko jak gdzie indziej, na przykład w Rosji, we Włoszech czy w Niemczech. Należy jednak odnotować dwie sprawy. Po pierwsze, proces ten posunął się już dość daleko, a szybkość jego rozszerzania się ostatnio wyraźnie wzrasta. Tym, co głównie odróżnia jego postęp w naszym kraju od postępów, jakie poczynił w innych krajach, jest jego mało spektakularny charakter. W 1823 roku Jefferson pisał, że żadnego innego zagrożenia nie obawia się tak, jak „konsolidacji naszego rządu poprzez cichą, a zatem nie wywołującą zaniepokojenia instrumentalność Sądu Najwyższego”. Słowa te dobrze charakteryzują stopniowo dokonujący się u nas postęp w powiększaniu roli państwa. Kolejne kroki czyniono bez rozgłosu, a zatem nie budząc niepokoju, zwłaszcza u ludzi zabieganych, nie zwracających na nic uwagi i wyzbytych ciekawości. Nawet zamach stanu z roku 1932^(¹⁴) przeprowadzono cicho i nie budząc niczyjego zaniepokojenia. W Rosji, we Włoszech i w Niemczech podobne zamachy stanu były gwałtowne i widowiskowe. Musiały takie być. Ale w naszym kraju było inaczej. Pod przykrywką ogólnokrajowej, sterowanej przez państwo mobilizacji próżnej bufonady i chaotycznego zamieszania, zamach stanu nastąpił w tak mało spektakularny sposób, że jego prawdziwy charakter umknął powszechnej uwadze i nawet obecnie nie został głębiej uświadomiony. Co więcej, sposób konsolidowania powstałego w konsekwencji systemu również był cichy i nie budzący zaniepokojenia – było to jedynie prozaiczne i niewidowiskowe „rynkowe targowanie się”, do jakiego przyzwyczaiło nas długie i monotonne doświadczenie polityczne. Jakiś gość z biedniejszego i oszczędniejszego państwa mógłby uznać działania pana Farleya^(¹⁵) w kampaniach lokalnych z 1934 roku za uderzające czy nawet widowiskowe, ale na nas nie zrobiły one takiego wrażenia. Wydawały się tak bardzo znajome, tak bardzo uznane za rzeczy całkowicie normalne, że wywołały bardzo niewiele komentarzy. Co więcej, obyczaj polityczny kazał nam przypisywać wszelkie niekorzystne uwagi, które zdarzyło nam się usłyszeć, różnym interesom – partyjnym, finansowym czy też jednym i drugim. Potraktowaliśmy je jako zawistne sądy osób, które mają do upieczenia własną pieczeń, a przedstawiciele reżimu naturalnie robili wszystko co mogli, aby utwierdzać nas w tej opinii.
Drugą rzeczą do odnotowania jest to, że pewne zwroty, pewne zbitki słów, przeszkadzają nam dostrzec jak dalece przekształcanie władzy społecznej we władzę państwową już się dokonało. Siła frazesu i nazwy zniekształca rozpoznanie tego, na co faktycznie przyzwalamy i co akceptujemy. Jesteśmy przyzwyczajeni do powtarzania pewnych poetyckich litanii i dopóki ich kadencja pozostaje nienaruszona, pozostajemy obojętni na ich zgodność lub niezgodność z prawdą i faktami. Kiedy na przykład heglowska doktryna państwa zostanie przełożona na kategorie stosowane przez Hitlera i Mussoliniego, staje się dla nas wyraźnie odpychająca i wówczas winszujemy sobie z racji naszej wolności od „jarzma tyranii dyktatora”. Żaden polityk amerykański nie marzyłby nawet o wdarciu się z wypowiedziami typu faszystowskiego do naszego rutynowego zbioru politycznych tez. Możemy sobie na przykład wyobrazić, jakim szokiem dla odczuć publicznych byłaby publiczna deklaracja pana Roosevelta, że „państwo ogarnia wszystko i nic nie ma wartości poza państwem. Państwo tworzy prawo”. A jednak polityk amerykański – jeśli tylko nie sformułuje tej doktryny w określonym języku – może posunąć się z nią dalej w sensie praktycznym niż uczynił to Mussolini i to bez żadnych kłopotów i pytań. Przypuśćmy, że pan Roosevelt broniłby swego reżimu publicznie podtrzymując maksymę Hegla, że „jedynie państwo posiada prawa, ponieważ jest najsilniejsze”. Trudno sobie wyobrazić, aby nasze społeczeństwo przełknęło to bez poważniejszych mdłości. Czy jednak teza ta jest naprawdę tak bardzo obca rzeczywistemu przyzwoleniu naszego społeczeństwa? Na pewno nie bardzo.
W istocie chodzi o to, że pod względem relacji między teorią a faktyczną praktyką w sprawach publicznych Amerykanin jest istotą najbardziej niefilozoficzną z wszystkich istot. Racjonalizacja postępowania jest mu w ogóle wstrętna – on je woli zabarwiać emocjami. Pozostaje obojętny wobec teorii rzeczy, dopóki tylko może powtarzać swoje frazesy. I dopóki może słuchać znanego trajkotu politycznych formułek, nie niepokoją go żadne praktyczne niekonsekwencje – nie daje nawet żadnych oznak, że jakieś niekonsekwencje dostrzega.
Spośród wielu ludzi, którzy na początku ubiegłego stulecia przybyli z Europy, by nam się przyjrzeć, najzdolniejszym i najbardziej przenikliwym obserwatorem okazał się pewien człowiek, który z jakiegoś powodu jest dziś najbardziej zapomniany, pomimo iż – szczególnie w naszych obecnych warunkach – wart jest dla nas więcej niż ci wszyscy de Tocqueville, Bryce’owie, Trollopowie i Chateaubriandowie razem wzięci^(¹⁶). Był nim wybitny saintsimonista i polityczny ekonomista, Michel Chevalier^(¹⁷). W swym znakomitym studium biograficznym o Johnie Adamsie prof. Chinard zwrócił uwagę na obserwację Chevaliera, że naród amerykański ma „morale armii podczas marszu”. Im dłużej się nad tym zastanawiać, tym wyraźniej widać, jak wiele to powiedzenie wyjaśnia z tego, co nasi publicyści lubią nazywać „psychologią amerykańską”. Co więcej, obserwacja ta również precyzyjnie wyjaśnia tę cechę, którą właśnie rozważamy.
Armia podczas marszu nie posiada żadnej filozofii – postrzega samą siebie jako twór chwili. Poza kategorią bezpośredniego celu nie próbuje racjonalizować własnego postępowania. Jak zauważył Tennyson^(¹⁸), jest to uzasadnione również oficjalną tezą „nie do nich należy rozumienie «dlaczego»”. Emocjonalne zabarwienie zachowania to całkiem inna sprawa, a im więcej emocji w armii, tym lepiej – zachęcają do tego wszystkie te bogato rozbudowane dodatki, jak paradna etykieta, sztandary, muzyka, mundury, odznaczenia i staranne kultywowanie bardzo specyficznego rodzaju braterstwa. Jednak w odniesieniu do „przyczyny rzeczy” – w zdolności i chęci do, jak to nazywa Platon, „postrzegania spraw takimi, jakie one są” – mentalność armii podczas marszu jest jedynie mentalnością opóźnionego dojrzewania: pozostaje uparcie, niepoprawnie i notorycznie infantylna.
Poprzednie pokolenia Amerykanów, jak to przeszło do historii w komentarzach Martina Chuzzlewita^(¹⁹), podniosły swój infantylizm do poziomu wyróżniającej cnoty i były z niego niesłychanie dumne niby z oznaki narodu wybranego, którego przeznaczeniem jest życie na zawsze w glorii swych własnych niezrównanych osiągnięć – wie Gott in Frankreich. Pan Jefferson Brick, generał Choke i Czcigodny Eliasz ze swoim programem wykonali pierwszorzędną robotę wpajając swym rodakom przekonanie, że filozofia jest całkowicie zbyteczna i że zajmowanie się teorią rzeczy jest oznaką zniewieściałości i niestosowności. Zawistny i najpewniej rozwiązły Francuz może sobie mówić, co mu się podoba o morale armii podczas marszu, ale faktem pozostaje, że morale to doprowadziło nas tu, gdzie jesteśmy i przyniosło nam to, co mamy. Spójrzcie na podbity kontynent, na rozwój naszego przemysłu i handlu, na nasze koleje, gazety, instytucje finansowe, szkoły, uczelnie, na co chcecie! Jeśli więc tego wszystkiego dokonano bez filozofii, jeśli wznieśliśmy się do tej niezrównanej wielkości bez zwracania uwagi na teorię rzeczy, to czyż nie pokazuje to, że filozofia i teoria rzeczy są tylko fantazjowaniem nie wartym uwagi narodu praktycznego? Morale armii podczas marszu jest dla nas wystarczająco dobre i jesteśmy z niego dumni.
Obecne pokolenie nie przemawia już całkiem tym samym tonem krzykliwej pewności siebie. Wydaje się przynajmniej być mniej otwarcie wzgardliwym wobec filozofii. Można nawet dostrzec pewne oznaki podejrzenia, że w naszych obecnych okolicznościach warto byłoby może zajrzeć do jakiejś teorii rzeczy i ta nowa postawa otwartości zdaje się rozwijać zwłaszcza w stronę teorii suwerenności i rządów. Stan spraw publicznych we wszystkich krajach, a szczególnie w naszym, spowodował coś więcej niż tylko dokonanie analizy jedynie bieżącej praktyki polityki, charakteru i jakości przedstawicielskich polityków, oraz względnych zalet tej czy innej formy czy trybu rządzenia. Spowodował również zwrócenie uwagi na tę instytucję, której te wszystkie formy czy tryby są jedynie kilkoma przejawami, mało znaczącymi z teoretycznego punktu widzenia. Sugeruje on, że finalizm nie polega na rozważaniu gatunków, ale rodzaju; nie polega zatem na rozważaniu charakterystycznych cech, odróżniających państwa republikańskie, monokratyczne, konstytucyjne, kolektywistyczne, totalitarne, hitlerowskie, bolszewickie, czy jakiekolwiek inne. Polega na rozważaniu samego państwa.
V
Dziwnie trudnym wydaje się snucie refleksji na temat faktycznej natury jakiejś instytucji, w której się człowiek narodził i w której narodzili się nasi przodkowie. Akceptuje się ją tak, jak akceptuje się atmosferę – praktycznie dopasowanie się do niej staje się kwestią swego rodzaju odruchu. Rzadko myśli się o powietrzu, chyba że zauważy się jakąś zmianę, korzystną czy niekorzystną, ale i wtedy nasze myśli są dość specyficzne – myśli się o czystszym powietrzu, lżejszym powietrzu, cięższym powietrzu, a nie o samym powietrzu. I tak samo jest z pewnymi instytucjami ludzkości. Wiemy, że istnieją, że wpływają na nas na różne sposoby, ale nie pytamy, jak doszło do ich powstania lub jakie były ich pierwotne cele, czy też jaką główną funkcję pełnią. Nawet wtedy, kiedy zaczynają na nas wpływać aż tak niekorzystnie, że się buntujemy, nie bierzemy pod uwagę możliwości ich zastąpienia, lecz raczej myślimy o ich zmodyfikowaniu lub wprowadzeniu innej odmiany tej samej instytucji. W taki właśnie sposób Ameryka kolonialna, uciskana przez państwo monarchistyczne, wprowadziła państwo republikańskie, Niemcy rezygnują z państwa republikańskiego na rzecz państwa hitlerowskiego, Rosja zamienia państwo monokratyczne na państwo kolektywistyczne, zaś Włochy wymieniają państwo konstytucyjne na państwo „totalitarne”.
Warto zauważyć w tym miejscu, że pozbawiona dociekliwości postawa przeciętnego obywatela w roku 1935 wobec zjawiska państwa jest dokładnie taka sama, jak jego postawa wobec zjawiska Kościoła na przykład w roku 1500. Państwo było wówczas instytucją bardzo słabą, zaś Kościół był bardzo silny. Człowiek rodził się w Kościele, tak samo jak jego przodkowie od wielu pokoleń, dokładnie w taki sam formalny, udokumentowany sposób, w jaki obecnie rodzi się w państwie. Był opodatkowany na rzecz wspierania Kościoła, tak jak teraz na rzecz wspierania państwa. Miał akceptować oficjalną teorię i doktrynę Kościoła, przestrzegać jego dyscypliny i w ogóle postępować, jak mu kazano, czyli podlegał dokładnie tym samym rygorom, jakie obecnie nakłada na niego państwo. Jeśli był niechętny czy krnąbrny, Kościół załatwiał mu odpowiednią dawkę kłopotów, tak jak obecnie czyni to państwo. Ale nawet pomijając to wszystko nie wydaje się, aby obywatelowi Kościoła w owych czasach – bardziej niż obywatelowi państwa w czasach dzisiejszych – przyszło do głowy spytać, jaka to instytucja żąda od niego posłuszeństwa. Wyglądało to w ten sposób: człowiek akceptował opinię instytucji o niej samej, przyjmował ją tak, jak mu ją podano, zgodnie z własną oceną tejże instytucji o niej samej, i uznawał tę opinię za swoją. I nawet kiedy się zbuntował pięćdziesiąt lat później, to tylko zamienił jedną formę czy rodzaj Kościoła na inny, rzymski na kalwiński, luterański, zwingliański czy coś innego. Postępował więc znowu całkiem tak samo, jak współczesny obywatel, kiedy zamienia jeden rodzaj państwa na inny. Nie badał samej instytucji, tak jak nie czyni tego dzisiaj obywatel państwa.
Celem mojej książki jest postawienie pytania, czy to ogromne pomniejszenie władzy społecznej, które wszędzie dostrzegamy, nie wskazuje na ważność pogłębiania naszej wiedzy o zasadniczej naturze instytucji, która tak gwałtownie tę władzę społeczną pochłania^(²⁰). Jeden z moich przyjaciół powiedział mi niedawno, że jeżeli instytucje użyteczności publicznej nie poprawią swego działania, to państwo powinno je przejąć i zarządzać nimi. Twierdził z dziwnym, pełnym czci poczuciem nieuchronności. Pomyślałem sobie wówczas, że mówił dokładnie w taki sposób, w jaki obywatel Kościoła z końca XV wieku mógłby przewidywać jakąś zagrażającą ze strony tego Kościoła interwencję. Zastanowiłem się wówczas, czy przyjaciel ten ma jakąś dokładniej przemyślaną teorię państwa, opartą na głębszej wiedzy, niż wiedza jego przodka dotycząca Kościoła jako instytucji. Szczerze mówiąc, jestem przekonany, że nie ma. Jego pseudo koncepcja stanowiła jedynie bezmyślną akceptację państwa na jego warunkach i wedle jego własnej oceny. W tej akceptacji nie okazywał się on ani bardziej ani mniej inteligentny, niż cała wielka masa pozostałych obywateli naszego państwa.
Wydaje mi się, że przy zanikaniu władzy społecznej z taką szybkością, jaka ma miejsce dzisiaj, obywatel państwa powinien bardzo dokładnie przyjrzeć się zasadniczej naturze instytucji, która to zanikanie powoduje. Powinien zadać sobie pytanie, czy posiada jakąś teorię państwa, a jeśli tak, to czy może ją sprawdzić w oparciu o dane historyczne. Odkryje wówczas, że nie jest to sprawa, którą można załatwić na poczekaniu – wymaga wielu badań i kategorycznego przestrzegania zasad naukowej refleksji. Powinien przede wszystkim zapytać o pochodzenie i cel państwa – musiało przecież jakoś powstać i stworzono je z jakimś zamiarem. Odpowiedź na to pytanie może wydawać się niezwykle prosta, ale wbrew pozorom taka nie jest. Potem powinien spytać, czym jest to, co historia ustawicznie pokazuje jako naczelną funkcję państwa. Następnie, czy określenia „państwo” i „rząd” można uznać za pojęcia synonimiczne – używa się ich wymiennie, ale czy naprawdę określają to samo? Czy istnieją jakieś niezmienne, charakterystyczne cechy, które odróżniają instytucję rządu od instytucji państwa? Na koniec powinien zadecydować, czy – w oparciu o świadectwa historii – państwo ma być istotnie uważane za instytucję społeczną czy też za antyspołeczną.
Obecnie jest dość oczywiste, że gdyby obywatel Kościoła z roku 1500 wykorzystał swój umysł do poszukiwania odpowiedzi na pytania tak podstawowe jak powyższe, jego cywilizacja mogłaby mieć znacznie łatwiejszą i przyjemniejszą historię. Natomiast dzisiejszy obywatel państwa może skorzystać z jego dawnych doświadczeń.NOTA O AUTORZE
Albert Jay Nock urodził się 13 października roku 1870 (albo wg innych źródeł w 1872 lub 1873 r.) w Scranton w Pensylwanii. W młodości uczył się najpierw w domu, a następnie w St. Stephen’s College w Annandaleon–Hudson w stanie Nowy Jork, gdzie studiował historię klasyczną, języki, filozofię, religię i literaturę. W 1890 roku ożenił się i miał dwóch synów, w 1897 roku został proboszczem parafii kościoła Episkopalnego w Titusville w Pensylwanii.
W wieku lat 40 – jak się przypuszcza, w wyniku kryzysu wiary – Nock porzucił zarówno stan duchowny jak i rodzinę, i wyruszył do Nowego Jorku, gdzie rozpoczął zupełnie inne życie jako dziennikarz i eseista. W 1914 roku został redaktorem czasopisma „American Magazine”. W owym czasie interesował się historią nowożytną, zwrócił się do klasycznego liberalizmu i rodzimej radykalnej tradycji amerykańskiej, studiując dzieła Thomasa Jeffersona, Henry’ego Thoreau, Artemusa Warda, Henry’ego George’a, Richarda Cobdena, Johna Brighta, Herberta Spencera. Połączenie klasycznego liberalizmu z tradycją amerykańską zrodziło doktrynę, którą nazywał anarchizmem filozoficznym, a która zbliżona była do Menckenowskiego „anarchizmu torysowskiego” (tory anarchism).
W latach 1920–1924 Nock wydawał czasopismo „The Freeman”, następnie publikował w Menckenowskim „American Mercury” oraz w ponad dwudziestu innych periodykach.
Prowadzone przez Nocka w latach 1931–1933 wykłady w Bard College i na Uniwersytecie Stanu Wirginia stały się zaczątkiem naj – bardziej znanej jego książki Our Enemy – The State.
W latach 30. Nock był konsekwentnym krytykiem wprowadzanego przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta programu Nowego Ładu (New Deal). Przekonywał, że Nowy Ład był dla rządu federalnego po prostu pretekstem do zwiększenia kontroli nad społeczeństwem. Występował przeciwko centralizacji, interwencjonizmowi, podatkowi dochodowemu i przymusowi państwowego szkolnictwa.
Nock sprzeciwiał się udziałowi Stanów Zjednoczonych w wojnach światowych i agresywnej polityce rządu. Uważał, że wojna uwydatnia to, co w społeczeństwie najgorsze. Nieuchronnie prowadzi do kolektywizacji i militaryzacji, sprzyja umocnieniu powszechnej wiary w przemoc, uruchamia ryzykowne mocarstwowe przedsięwzięcia, wzmacnia nacjonalistyczne ambicje a jednocześnie kosztuje niezliczone ludzkie istnienia.
W ostatniej dekadzie życia Nock wyrażał niewiarę w możliwość zreformowania istniejącego systemu politycznego. Nie widząc możliwości przekonania większej części społeczeństwa do konieczności zmiany biegu spraw oraz odrzucając drogę rewolucji, postulował, by libertarianie skupili się na wykształceniu „resztki” (the Remnant), czyli niewielkiej grupy ludzi świadomych i rozumiejących prawdziwą naturę państwa i społeczeństwa. Grupa ta mogłaby istotnie wpłynąć na bieg spraw, gdyby bieżący kierunek ich rozwoju stał się całkowicie nie do zniesienia, nawet gdyby miało to nastąpić w odległej przyszłości.
Nock był znakomitym stylistą, erudytą, krytykiem amerykańskiego systemu politycznego, moralistą. Jego poglądy wywarły istotny wpływ na pokolenie młodych libertarian – Murraya Rothbarda, Franka Chodorova i Leonarda Reada. Uważany jest za prekursora anarcho–kapitalizmu.
Albert Jay Nock zmarł 14 sierpnia 1945 roku. Pozostawił po sobie 13 książek, 7 zbiorów esejów i listów i ponad 400 artykułów.