- W empik go
Państwo Teoretyczne - ebook
Państwo Teoretyczne - ebook
„Państwo teoretyczne” to poruszająca diagnoza współczesnej Polski. Napisana ostrym językiem przez analityka i polityka. Bartłomiej Sienkiewicz, były minister spraw wewnętrznych w rządzie Donalda Tuska, autor słynnego stwierdzenia, że „państwo polskie istnieje teoretycznie”, opowiada o kulisach polityki. Ale przede wszystkim pisze o państwie, które mimo zaklęć kolejnych ekip rządzących jest nadal obce dla swoich obywateli. Więcej, polskie państwo jest niezrozumiałe, a czasami wręcz dramatycznie nieporadne. W „Państwie teoretycznym” autor stawia tylko z pozoru paradoksalne pytania: „Dlaczego kodeks drogowy jest ważny dla obrony sądów?”, „Czy szkoła w Polsce jest formą demoralizacji?”, „Dlaczego pożary wysypisk śmieci to ostrzeżenie przed potencjalną wojną?”. Sienkiewicz zastanawia się, co można zrobić, żeby państwo w Polsce było sprawne, a nie teoretyczne. Przedstawia swoją receptę na polskie choroby w niebanalny, często zaskakujący sposób. Nie cofa się przy tym przed przyznaniem się do własnych błędów. Jest bezlitosny w demaskowaniu zakłamania polskiej polityki.
Lektura dla każdego, kto choć trochę interesuje się sprawami publicznymi, niezależenie od poglądów politycznych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66095-04-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiedziałem już, że to koniec. Kto dokładnie postanowił mnie zniszczyć, jak to się stało, co uruchomiło tę machinę – to już były szczegóły. Decyzję trzeba było podjąć natychmiast. Odpowiedziałem Wojtunikowi, że nie negocjuję z terrorystami. Odmówiłem. Mój rozmówca cały czas trzymał telefon w ręku. Ktoś po drugiej stronie najwyraźniej czekał na połączenie. Ale jeśli to miał być mój koniec, to nie w takim stylu. Nie będę tłumaczył się ludziom, którzy potrzebowali moralnego uzasadnienia dla swoich działań. To nie redaktorzy „Wprost” nagrali tę rozmowę, ktoś im ją dał. Oni byli tylko paserami. Za to paserstwo dostali później najwyższe dziennikarskie nagrody.
Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. I rzeczywiście rozpętało się piekło. W mediach, Sejmie, polskiej polityce. Ale zanim do tego doszło, nim nastał poniedziałek poprzedzony gorączkowymi naradami, telefonami, stresem – miałem do załatwienia jedną bardzo ważną sprawę. I żadni złodzieje słów, szefowie służb czy politycy całego świata nie mogli mi w tym przeszkodzić. W ten weekend moja córka i żona, po roku przygotowań i ćwiczeń, miały wystąpić na scenie szkoły baletowej Étoile. To miał być ich pierwszy publiczny występ. Siedziałem na widowni z gardłem ściśniętym ze wzruszenia, kiedy córeczka w towarzystwie rówieśniczek kłaniała się baletowym dygnięciem. I patrzyłem zafascynowany na precyzję i urok tańca żony w jej zespole, piękno ruchu, ciała, drobnych gestów. Zapamiętałem ich łzy ulgi i moje kosze kwiatów dla artystek po skończonym występie. I prawdę mówiąc, z całej afery taśmowej – kiedy dzieje się coś złego, zewnętrznego, o nieobliczalnych konsekwencjach (a raczej obliczalnych – „to koniec”, huczało mi w głowie w te dni), nagle znajduję się w świecie absolutnego piękna, świecie moich najbliższych – ten moment najbardziej zapadł mi w pamięć.
Do tej pory nie wiem, dlaczego to Wojtunik był łącznikiem z redakcją „Wprost”. Tak jak nie wiem, kto tę aferę uruchomił. Nie mam za to żadnych wątpliwości, że prokuratura i sąd zrobili dużo, by całej sprawy do końca nie wyjaśnić. A jeśli kiedykolwiek rzucono światło na tamte wydarzenia, to wówczas, gdy sprawę zamknięto prawomocnym wyrokiem.
Ale po kolei. Prokuratura wszczyna śledztwo. Równocześnie pracuje machina medialna żądająca mojej dymisji, wyjaśnień od premiera, zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu itp. W tym czasie dochodzi do kolejnego skandalu. Prokuratura, niezależna od rządu w ówczesnym porządku prawnym, domaga się od Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (zgodnie z prawem) wejścia do redakcji „Wprost” i zajęcia materiałów na rzecz śledztwa. Dziennikarze odmawiają – zaczyna się szarpanina. Robi się z tego gigantyczna awantura. Krajowe media stają murem za redakcją tygodnika, a bezradny szef ABW dzwoni do mnie, że nie może odmówić wykonania czynności, bo tego wymaga od niego prawo. Mogę mu tylko powiedzieć, żeby się do niego stosował, choć już wiem, że to ja zostanę oskarżony o cały ten najazd, bo jako nadzorca ABW sprawuję nad tą służbą formalną kontrolę. Sęk w tym, że nad nami wszystkimi kontrolę ma prawo. Powiedzmy sobie jasno, decyzja prokuratury – absurdalna i zaostrzająca kryzys – stała w absolutnej sprzeczności z kierunkiem śledztwa. Prowadzący prokurator przyjął bowiem za punkt wyjścia nie zamach stanu czy działanie zorganizowanej grupy przestępczej, tylko fakt nielegalnego nagrania. Jakby chodziło o nielegalne nagranie męża przez żonę w konflikcie małżeńskim! Najwyższy wymiar kary wynosił dwa i pół roku więzienia. Jak dotąd nikogo w Polsce za tak rozumiane przestępstwo nie skazano prawomocnym wyrokiem na karę bezwzględnego pozbawienia wolności. Ktokolwiek więc podsłuchał członków rządu, mógł spać spokojnie – nie groził mu wyrok skłaniający do szczerości przed organami ścigania i sądem. A już tak kuriozalnie sformułowany zarzut z pewnością nie uprawniał do skandalicznej akcji w redakcji „Wprost”, i to przy użyciu służby specjalnej.
Minęło kilka dni. Zatrzymano pierwszych podejrzanych, kelnerów i Marka F., jak się okazało bezpośrednich wykonawców i bezpośredniego zleceniodawcę całej akcji. Wydawać by się mogło, że wszystko jest w porządku: sprawców zatrzymano, oskarżono, osądzono i na tym koniec. Problem w tym, że nic w tej historii nie trzyma się kupy. Marek F. odgrażał się wcześniej, na co są świadkowie, że uderzy w rząd i we mnie osobiście. Teoretycznie miał motyw. Dwa miesiące wcześniej zleciłem zbadanie handlu rosyjskim węglem na terenie Polski. Akcja Centralnego Biura Śledczego uderzyła w firmę Marka F. Ale kiedy afera wybuchła, nie uważał za stosowne się ukrywać. W momencie zatrzymania z początku był zdumiony, ale szybko zażądał kontaktu z oficerami służb specjalnych. W trakcie procesu wyszły na jaw zeznania jego wspólnika, który cytował pytanie F.: „Czy wiesz, ile kosztuje obalenie rządu?”. I tu padła kwota 130 mln, a także przechwałka Marka F., że on to zrobi za o wiele mniejszą kwotę. W trakcie procesu występowałem jako poszkodowany. Wysokiemu sądowi zadałem pytanie: „Skoro był koszt obalenia rządu, to gdzie jest płatnik?”. Tymczasem zarówno w śledztwie prokuratury, jak i przewodzie sądowym uznano, że jedynymi zamieszanymi w sprawę są kelnerzy i Marek F. A przecież oferowana kwota pochodziła od kogoś innego.
Równie ciekawa jest sekwencja wydarzeń po ogłoszeniu wyroku, gdy Marka F. skazano na więzienie. Seria artykułów i materiałów telewizyjnych („Gazeta Wyborcza”, „Do Rzeczy”, TVN24) ujawniła fakty, które nigdy nie zostały sprostowane i których nikt nie próbował zaskarżyć. Wyszło na jaw, że Marek F. współpracował z ABW i później razem z prowadzącym go funkcjonariuszem przeszedł w 2007 roku do CBA. Jego „opiekunem” był wrocławski agent CBA Jarosław Wojtycki. Informacje zawarte w podsłuchach z restauracji „Sowa & Przyjaciele” Marek F. przekazywał m.in. Wojtyckiemu, o czym świadczą meldunki ujawnione przez tygodnik „Do Rzeczy”. Sam Wojtycki był w wewnętrznym postępowaniu podejrzewany o przecieki z CBA. Cóż z tego, skoro po wyborach wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość sprawę umorzono, a Wojtyckiego awansowano na szefa najważniejszej – warszawskiej – delegatury Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Z kolei delegatura we Wrocławiu miała prawie taki sam skład personalny jak za czasów Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA z okresu pierwszych rządów PiS-u, jednego z najbardziej zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego. Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” stwierdził, że oficerowie CBA z delegatury wrocławskiej niejednokrotnie spotykali się z Ernestem Bejdą – za rządów PO pracującym dla PiS-u. Bejda poprzednio pracował w CBA, a po „aferze taśmowej” i po objęciu władzy przez PiS został szefem tej służby. Oficerowie, którzy mieli z nim utrzymywać kontakty, awansowali (jeden z nich nawet na wiceszefa CBA)¹. W zeznaniach, którymi dysponowały prokuratura i sąd, znaleźć można relacje kelnera Łukasza N.: „ powiedział mi też, że jest blisko z PiS-em, że może zorganizować z prezesem Kaczyńskim spotkanie i że te nagrania mogą pomóc PiS-owi”; „Pan F. mówił, że dzięki tym informacjom można doprowadzić do zmiany rządu. Ja mu powiedziałem, że może przez to dojść do wymiany ministra Sienkiewicza ”². Słowa Łukasza N. potwierdził wspomniany Konrad Lasota, drugi kelner, który nagrywał na zlecenie F. Sąd nie drążył tego wątku. Co ciekawe, dziennikarz Piotr Nisztor w książce Jak rozpętałem aferę taśmową pisze, że był jedynym dysponentem taśm, ale zaznacza również, że jego zdaniem nagrania miał jeden z wpływowych polityków PiS-u (Nisztor nazywa go K.), który taśmy przekazał blisko związanemu z PiS-em tygodnikowi „W Sieci” oraz władzom partii z prezesem na czele. Dlatego jego zdaniem „o sprawie wiedzą najwyższe czynniki w partii Jarosława Kaczyńskiego, z samym prezesem na czele”³. Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” twierdzi, że Falenta sam zgłosił się do skarbnika PiS-u Stanisława Kostrzewskiego z ofertą przekazania taśm z nagranymi rozmowami najważniejszych polityków rządu Tuska.
Co na to partia Jarosława Kaczyńskiego? Politycy PiS-u w roku 2014 wielokrotnie mówili, że powinna powstać komisja śledcza do zbadania afery taśmowej. Jeszcze we wrześniu 2014 roku, gdy PiS był w opozycji, prominentny polityk tej partii Mariusz Błaszczak złożył wniosek o jej powołanie. Po wygranych wyborach politycy PiS-u już do tematu komisji śledczej nie wrócili.
Do tego dochodzi wątek rosyjski. Wspominał o nim pobocznie Tomasz Piątek w swojej książce o Antonim Macierewiczu⁴, ale całość zebrał Grzegorz Rzeczkowski z „Polityki”⁵. Ze zgromadzonych faktów wynika jednoznacznie sieć powiązań Falenty z osobami, o których wiadomo, że pozostawali w kręgu rosyjskich służb specjalnych i „mafii sołncewskiej”. Ta organizacja przestępcza była wielokrotnie w przeszłości wykorzystywana przez rosyjskie służby specjalne do wykonywania zleceń na ich rzecz. Wiedza o tym była od dawna powszechna nie tylko w kręgach służb specjalnych. Można było ją znaleźć chociażby w opracowaniach Ośrodka Studiów Wschodnich. Wątek ten badano także w trakcie wybuchu afery, lecz co dziwne, żadna ówczesna służba specjalna nie była w stanie podsunąć choćby części tych informacji, które potem zebrali dziennikarze. W odpowiedzi na mój wniosek o przesłuchanie właścicieli restauracji „Lemongrass”, gdzie wcześniej dochodziło do nagrań, prokuratura oficjalnie odmówiła badania tego wątku. I tak kwestia tego, „jakim alfabetem była pisana ta afera” (w domyśle: cyrylicą), jak to publicznie ujął Donald Tusk, umarła w objęciach organów powołanych do jej wyjaśnienia.
Przedziwna nieporadność służb w tej sprawie może być z jednej strony dowodem na ich stan, a z drugiej na stopień ich infiltracji przez sprawców tej afery. Jedno i drugie niestety obciąża moje konto, bo to ja byłem ich nadzorcą. Niezależnie od siły potencjalnych spisków, niezależnie od tego, że miałem niecałe dwa miesiące na ustalenia, odpowiedzialność polityczna jest po mojej stronie i się od niej nie uchylam. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego stałem się celem tych działań. Odpowiedź być może znajduje się w dokumentach, które będą ujawnione za 50 lat.
Nie potrafię teraz w pełni ocenić wiarygodności poszczególnych twierdzeń i faktów zebranych przez media, ale wiem jedno: ta sprawa została zgodnie zamieciona pod dywan. W szczycie afery, kiedy ważyła się przyszłość rządu, premier Tusk jako jedyny zachował spokój wytrawnego polityka. Oczywiście chciałem złożyć dymisję, aby odciążyć rząd. Premier, w trudnej dla nas obu rozmowie, namówił mnie, bym tego nie robił. W sejmowym głosowaniu, po pełnym dramatycznych wydarzeń posiedzeniu, wobec jednogłośnego żądania przez opozycję mojej głowy, koalicja PO–PSL wniosek o dymisję odrzuciła. Tusk zachował się zupełnie niestandardowo – do tej pory, kiedy zaczynały się jakieś kłopoty z jego ministrami czy współpracownikami, nigdy przed podpisaniem dymisji nie drżała mu ręka. Teraz postąpił odwrotnie, znosząc atak zgodnych sił PiS-u, reszty opozycji i prawie wszystkich mediów w Polsce. Dlaczego? Wszyscy czuliśmy wtedy, że to nie zwykły przypadek. I że nie kelnerzy, a nawet sam Marek F. występowali tu w głównych rolach. Mówiąc wprost, to była próba zamachu stanu. Nie mieliśmy żadnych dowodów oprócz intuicji. Żadna służba nie dostarczyła w tej sprawie informacji mogących jednoznacznie potwierdzić tę intuicję lub jej zaprzeczyć. Tusk najwyraźniej zrozumiał, że jeśli ustąpi w tej konkretnej sprawie, pojawią się następne. Warszawa huczała od plotek, że były też inne taśmy. Premier postanowił pokazać, że wciąż ma wystarczający zasób sił, by się tej agresji przeciwstawić. I ktokolwiek stoi za tymi nagraniami – swoi, obcy czy sam diabeł – nie pozwoli, żeby państwo od tego pogrążyło się w chaosie. Tę partię Donald Tusk wygrał. Kolejne ujawniane taśmy już nie miały tej siły rażenia, nie szokowały na tyle, żeby spowodować ustąpienie rządu.
Dla mnie jednak sprawa taśm wcale się nie skończyła. Wiele miesięcy potem, na początku kampanii wyborczej w 2015 roku, ujawniono nagraną rozmowę szefa CBA Pawła Wojtunika i minister Elżbiety Bieńkowskiej. Słowa wypowiedziane przez Wojtunika dały pretekst do posądzenia mnie o spalenie budki przed ambasadą Rosji w czasie rozrób 11 listopada 2013 roku. Rzekomo chodziło o prowokację służb lub policji wymierzoną w organizatorów Marszu Niepodległości – tymi oskarżeniami jego organizatorzy usiłowali przykryć bandyckie wybryki w trakcie marszu. Mimo że potem Wojtunik tej interpretacji oficjalnie zaprzeczył, do tej pory środowiska nacjonalistyczne używają tego pomówienia. Bezkarnie, bo prokuratura w Suwałkach przez prawie 3 lata prowadzi śledztwo w tej sprawie i nie potrafi go skończyć. Zrozumiałe dlaczego: póki trwa śledztwo, czyli jest badany stan faktyczny, nie mogę bronić się sądownie przed pomówieniami w tej sprawie.
Z ministerstwa odszedłem razem z gabinetem Donalda Tuska, w momencie, kiedy formował się nowy gabinet premier Ewy Kopacz.
No dobrze, oddam satysfakcję tym, którzy to zrobili: afera taśmowa mnie przeorała. Jako polityka, osobę publiczną. Także w tym sensie, że odarła mnie z prywatności, z poczucia bezpieczeństwa, z godności. Ale też sporo nauczyła, pozwoliła popatrzeć na wiele spraw z innej perspektywy. Przetestowała granice mojej odporności. Na ulicach miasta, w którym żyję, raz na jakiś czas spotykam się z ludźmi w niewybredny sposób demonstrującymi wobec mnie swoją niechęć. Faktem jest, że o wiele częściej zwykli ludzie okazują mi poparcie i życzliwość. Za każdym razem jestem wdzięczny za dobre słowo czy odruch sympatii. To bardzo pomaga. Przewaga tych drugich – pozytywnych – reakcji nie przesłania jednak faktu, że dla części moich rodaków stałem się synonimem zjawiska skrajnie negatywnego. Udawanie, jak to czynią niektórzy moi koledzy z czasów rządów Platformy Obywatelskiej, nagrani tak samo jak ja, że to tylko kwestia przestępczego charakteru nagrań, wydaje mi się przymykaniem oczu na rzeczywistość i próbą wypchnięcia ze świadomości tego, co się stało. Nie da się ukryć, że afera taśmowa była próbą pozbawienia polityki naturalnej dla niej hipokryzji. I to próbą udaną. A to nie uchodzi bezkarnie. I dlatego cios był tak celny. Obywatele mają prawo żądać od polityków, by przynajmniej udawali, że są inni niż oni. Lepsi. W języku, formach traktowania spraw publicznych. Nie na darmo Otto von Bismarck mówił, że obywatele nie powinni wiedzieć, jak się robi kiełbasę i stanowi prawo. W Polsce, gdzie zwykle wymaga się od polityków, aby byli aniołami – ta zasada jest szczególnie ważna, ma bowiem wymiar pedagogiczny. Tym bardziej że nasza, Polaków, codzienność nie zawsze jest bliska ideału – i w języku, i w sposobie traktowania spraw publicznych. A ja aniołem nie byłem i nigdy nie będę.
Oto esencja problemu: polityka jest teatrem. Ten, kto zdziera kurtynę przed spektaklem, pokazuje aktorów w ich codzienności, ten likwiduje rodzaj umowy społecznej: „Nas nie interesuje, jak to robicie, a wy macie grać swoje role do końca”. I nie ma to nic wspólnego z tym, czy ujawnienie rozmów było przestępstwem, czy nie. A także czy na taśmach padły sformułowania naganne w sensie prawnym. W tej ostatniej kwestii sytuacja jest jasna – po ponad 4 latach, które minęły od ujawnienia nagrań, po dwóch i pół roku sprawowania władzy przez PiS, który w tym czasie uczynił prokuraturę w Polsce swoim wewnątrzpartyjnym wydziałem, a teraz sięgnął po sądy – nikt nie zdecydował się postawić mi jakichkolwiek zarzutów karnych z tego tytułu. Z oczywistych powodów – nie było w tej rozmowie niczego, co by się do takich zarzutów kwalifikowało. Najwyraźniej PiS wolał do sprawy nie wracać. Przynajmniej dopóty, dopóki sądy cieszyły się niezależnością.
Po aferze podsłuchowej w społecznej świadomości utrwaliły się zdania, które w momencie publikacji nagrań zostały przyjęte z oburzeniem. Całe życie byłem analitykiem, czyli kimś, kto z tytułu mówienia prawdy, a więc tego, „jak jest”, pobiera wynagrodzenie i czerpie satysfakcję zawodową. W służbach specjalnych wolnej Polski, w Ośrodku Studiów Wschodnich, w konsultingu. Ale w polityce ten odruch jest największym grzechem i wadą. Ten odruch jednakże zaprowadził mnie do polityki. To, że byłem przez lata nieformalnym doradcą Donalda Tuska, opierało się na jego przekonaniu, że niezależnie jak bolesna może być prawda, nie zawaham się jej ujawnić. W finale analityk został ministrem. To, co mówiłem w trakcie podsłuchanej rozmowy, pomijając formę, brało się ze zwykłego nawyku nazywania rzeczy po imieniu, tak jak je rozumiem. I tak też nazwałem największy problem PO przed wyborami – wielki postęp cywilizacyjny Polski pod rządami Tuska, nieprzekładający się w powszechnym odczuciu Polaków na ich zasobność, czyli, mówiąc obrazowo, na ich portfele. A taki stan rzeczy musi spowodować odpływ poparcia od partii rządzącej. Bo redystrybucja dochodów jest problemem zasadniczym nie tylko w Polsce, lecz także na całym świecie. Ta diagnoza sprawdziła się boleśnie, tym bardziej że dziś program Rodzina 500 plus działa, przynosi dobre skutki i stanowi punkt odniesienia do polityki w Polsce na przyszłość. Podobnie jak brutalne podsumowanie Polskich Inwestycji Rozwojowych („ch…, dupa i kamieni kupa”), które miały dać impuls gospodarce, ale zasady ich działania nie różniły się od bankowych, więc były z punktu widzenia zakładanego celu absurdalne. I wiele innych wątków tej rozmowy, które dotykały rzeczywistości – nowe typy konfliktów czy marsz Turcji w stronę wyznaniowego autorytaryzmu. Oprócz niefortunnych zdań na temat jednego biznesmena, które były nieprawdziwe i głupie, nie wycofałbym się merytorycznie z żadnej wypowiedzianej tezy, mimo że sformułowałem je ostro, na skróty i bez wdawania się w niuanse. Ale sensem tej rozmowy było państwo, czyhające zagrożenia i jego otoczenie, a nie prywatne interesy moje, Marka Belki czy kogokolwiek innego.
Szczególnie jedno sformułowanie zapisało się w pamięci Polaków – o „państwie teoretycznym”. Było cytowane miliony razy; nie schodzi obecnie z ust polityków PiS-u, którzy w tej frazie znajduje uzasadnienie swoich rządów i działań. Co do reakcji – oburzenie było powszechne i niezależne od stronnictw politycznych. Jak to żyjemy w państwie na niby? Jak członek rządu może tak powiedzieć? Sam przecież jest częścią tego państwa i za nie odpowiada. Tak… żeby dostrzec teoretyczność państwa, trzeba je zobaczyć od wewnątrz. Albo z dystansu. Ostatnie lata spędzone na marginesie życia publicznego, setki rozmów z nieznanymi ludźmi, ciekawych mojej drogi, ale też chcących opowiedzieć mi, co sądzą o polityce, o błędach klasy politycznej, nauczyły mnie owego dystansu. Nawet jeśli czasami były to gniewne słowa, obciążające mnie i całą ówczesną formację za wszelkie zło, które potem przyniosły rządy PiS-u, udało mi się najważniejsze: nie zamknąć oczu i nie zatkać uszu na krytykę. Tę krytykę, którą mi prezentowali moi rozmówcy – z ulicy, kawiarni, pociągu, znajomi i zupełnie obcy ludzie, których widziałem pierwszy raz na oczy. To były lekcje pokory. Ale nie przesiadywałem w gazetowych „konfesjonałach dla liberałów”, ustawianych przez lewicę, ani nie brałem udziału w publicznych wyznaniach win w rodzaju „Byliśmy głupi” – jak słynny wywiad Marcina Króla, flagowego ideologa liberalizmu w Polsce. Otóż nie, nie byliśmy. Robiliśmy to, co na tamtym etapie było konieczne i możliwe. Popełnialiśmy błędy jak każda władza. I jak niejednej władzy brakowało nam refleksu, kiedy świat się zmieniał. Zderzyliśmy się z falą aspiracji tym silniejszą, że poprzedzały ją całe pokolenia żyjące w ubóstwie. Bezprzykładny w naszych dziejach skok cywilizacyjny, jaki się dokonał przez 8 lat rządów PO, dał silny impuls żądaniom pokonania ubóstwa w szybkim tempie i wyrównania dochodów. Nie doceniliśmy tej siły, wciąż mając w pamięci kryzys z 2008 roku – strach przed „byciem drugą Grecją” odebrał zdolności rozpoznania realiów społecznych. Listę można by ciągnąć, lecz nie w tym rzecz. Wreszcie, na sam koniec zabrakło Donalda Tuska. Kogoś, kto potrafił łączyć wodę z ogniem, iść zawsze środkową ścieżką. Tą ścieżką prowadzić ostrożnie Polskę. I umiał jak nikt inny rozmawiać z Polakami. Po odejściu z polityki w setkach rozmów słuchałem o niedomaganiu państwa, jego zaniechaniach, słabościach i bezradności wobec czasami kluczowych dla nas spraw. Te diagnozy nie dotyczyły wyłącznie PiS-u czy PO, były opowieściami o państwie, które nie działa tak, jak powinno.
My Polacy mamy problem z państwem. Wciąż często traktujemy je jako obcy twór. 123 lata zaborów i 40 lat komunizmu odcisnęły swoje piętno. Od państwa oczekujemy wiele, ale świetnie radzimy sobie obok niego. Jest nasze, ale równocześnie nie poświęcamy mu żadnej uwagi, nierzadko czujemy gniew, kiedy czegoś od nas wymaga (podatki, reguły prawne). Czasami państwo jest jak złota rybka z dowcipu: kiedy już dała, co chcieliśmy, mówimy: „Daj jeszcze pół litra… i wynocha” (oryginalnie pada tu mocniejsze słowo).
Tymczasem Polska nie leży na zachód od Irlandii, tylko na uskoku tektonicznym między Wschodem i Zachodem, ma za sąsiada agresywne i nieobliczalne nuklearne mocarstwo, a po drugiej stronie popadający w coraz większe kłopoty i rozpadający się świat Zachodu. W tej sytuacji bez troski o państwo nasze szanse będą maleć, a nie rosnąć. Ale najgorsze, że akceptujemy jego niedomogi bez korekty i dla świętego spokoju dajemy się okłamywać, że jest silne, zwarte i gotowe. Tymczasem nasze codzienne doświadczenie podpowiada co innego: polskie państwo jest dalekie i słabe. Tak uważałem wtedy, gdy zostałem nagrany, wypowiadając słowa o państwie teoretycznym, tak uważam i teraz, kiedy widzę, co się dzieje wokół nas. Ściągnąłem na siebie potępienie za wypowiedziane wówczas słowa. Ale ta wściekłość polityków różnej maści jest podszyta strachem przed prawdą.
Państwo teoretyczne istnieje nadal. PiS nie położył temu kresu, najwyżej opakował słabości w sreberko propagandy. Udajemy przed sobą i pozwalamy sobie wmówić, że wszystko jest w porządku. Będzie tak do pierwszego poważnego kryzysu. I można by to zgonić na obecną władzę, bo też daje ku temu rozliczne i poważne powody, ale byłoby to dodawaniem do kłamstwa kolejnej nieprawdy. Źródeł tych słabości można się doszukiwać znacznie wcześniej i nie tylko PiS za nie odpowiada. Przyczyny niedomagań państwa nie poddają się tak łatwo czysto partyjnym rozróżnieniom. Póki nie zrozumiemy, że to nie PiS odpowiada za całe zło w Polsce, i że Platforma Obywatelska nie jest sprawcą „upadku Polski”, nigdy nie znajdziemy lekarstwa na słabość naszego państwa. Tylko przekroczenie tych podziałów daje szansę na naprawę. Co nie oznacza, że nie mam swoich sympatii czy antypatii politycznych. Nie zamierzam ich zresztą ukrywać.
Ta książka jest próbą opowiedzenia państwa teoretycznego w sposób w miarę systematyczny, ale poprzez wybrane przykłady dotykające różnych sfer życia. Z perspektywy kogoś, kto był w jego centrum i na jego politycznym dnie. Dlatego chcę zrobić to, na co inni nie mogą się zdobyć, zajęci partyjnymi igrzyskami. Ja takich ograniczeń już nie mam. Nie siedzę w żadnym partyjnym rydwanie, nie ryzykuję upadku. To nie znaczy, że uważam siebie za jedynego sprawiedliwego w Sodomie. Najwyżej jestem kimś, kogo polityka szczególnie doświadczyła i bogatszy o to doświadczenie – swoje i innych – chcę się nim podzielić. W tej książce korzystam z wielu głosów, uwag i publikacji ludzi myślących podobnie. Chcę pokazać problemy Polski z różnych perspektyw: spraw najważniejszych, które kojarzymy z państwem, i tych codziennych, wydawałoby się niemających z nim nic wspólnego: polskiej wsi i ministerstw w Warszawie, rzeczy oczywistych oraz tych, których nie zawsze jesteśmy świadomi.
Chcę opowiedzieć Polskę taką, jaka mnie boli, o którą się martwię. Bo idzie zły czas. I pora to zobaczyć.1 W. Czuchnowski, Kulisy afery taśmowej: jak Falenta przyszedł do PiS-u i zaoferował podsłuchy, „Gazeta Wyborcza” (wydanie internetowe), 21 sierpnia 2018,
2 W. Czuchnowski, Kelnerzy od nielegalnych nagrań zeznają: Falenta chciał odpalić Sienkiewicza i rząd, „Gazeta Wyborcza” (wydanie internetowe), 13 marca 2015,
3 P. Nisztor, Jak rozpętałem aferę taśmową, Warszawa 2014, s. 27.
4 T. Piątek, Macierewicz i jego tajemnice, Warszawa 2017.
5 G. Rzeczkowski, Rosyjski ślad na taśmach, „Polityka”, nr 36, 2018.